Pustelnia parmeńska/Tom I/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pustelnia parmeńska |
Wydawca | Bibljoteka Boya |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Zakłady graficzne B. Wierzbicki i s-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński |
Tytuł orygin. | La Chartreuse de Parme |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
...wówczas gdy Wesper zacienia nam oczy,
Upojony przyszłością, w niebiosów roztoczy
Wzrok topię, w której jasno kreśli ręka boża
Wszelakiego stworzenia ścieżki i bezdroża.
ON bowiem, z wyżyn swoich patrząc na nas ludzi,
Czasem wskazywać drogę litośnie się trudzi,
Gwiazdami niebieskiemi — to litery jego —
Wróżąc nam przyszły obrót dobrego i złego;
Lecz ludzie, przytłoczeni i ziemią i zgonem,
Nie czytają, tem pismem gardząc poświęconem.
Margrabia czuł niepokonany wstręt do oświaty. Myślenie, powiadał, zgubiło Włochy. Nie wiedział, jak pogodzić ten święty wstręt do nauki z kształceniem Fabrycego, tak świetnie zaczętem u Jezuitów. Aby możliwie ograniczyć niebezpieczeństwo, polecił zacnemu księdzu Blanes, proboszczowi w Grianta, aby ćwiczył dalej Fabrycego w łacinie. Trzebaby na to aby sam proboszcz znał ten język; otóż, miał go w głębokiej wzgardzie; wiedza jego ograniczyła się do recytowania modlitw, których sens umiał mniej więcej wyłożyć swoim owieczkom. Mimo to, proboszcz budził szacunek a nawet lęk w całej okolicy; zawsze powiadał, że słynne proroctwo św. Giovity, patrona Brescji, nie ziści się w trzynastu tygodniach, ani nawet w trzynastu miesiącach. W gronie przyjaciół dodawał, że tę cyfrę trzynaście należy wykładać w sposób który zdziwiłby wielu ludzi, gdyby wolno było go wyjawić (1813).
Ksiądz Blanes, osobistość odznaczająca się uczonością i cnotami iście pierwotnemi, niegłupi przytem człowiek, spędzał noce na dzwonnicy; miał ćwieka astrologji. Spędziwszy dzień na obliczaniu położenia gwiazd, część nocy obracał na śledzenie ich na niebie. Ubogi księżyna nie miał innego przyrządu prócz długiej tekturowej rury. Można sobie wyobrazić, jaką wzgardę dla nauki języków żywił człowiek, który trawił życie na dochodzeniu ścisłej epoki upadku mocarstw oraz wstrząśnień zmieniających postać świata. — Czegóż więcej dowiedziałem się o koniu, powiadał do Fabrycego, przez to, że mnie nauczono, iż po łacinie nazywa się equus?
Wieśniacy bali się księdza Blanes jako czarnoksiężnika: on zaś dzięki strachowi jaki budziły jego posiedzenia na dzwonnicy bezpieczny był od kradzieży. Okoliczni księża, zazdrośni o jego wpływ, nienawidzili go; margrabia del Dongo gardził nim poprostu, bo za wiele mędrkował jak na człowieka niskiego stanu. Fabrycy ubóstwiał go: z miłości dla niego spędzał całe wieczory na olbrzymich dodawaniach i mnożeniach. Następnie szedł z nim na dzwonnicę: była to wielka łaska, której ksiądz Blanes nie użyczał nikomu; ale lubił chłopca za jego prostotę. „Jeżeli się nie zrobisz obłudnikiem, powiadał, może wyrośniesz na człowieka“.
Parę razy na rok, Fabrycy, nieustraszony i zapamiętały w zabawach, omal nie utonął w jeziorze. Był wodzem wszystkich wypraw, jakie podejmowały urwisy z Grianty i Kadenabji. Malcy postarali się o parę kluczyków i, kiedy noc była bardzo ciemna, silili się otworzyć z kłódek łańcuszki, któremi łodzie były przymocowane do nadbrzeżnych drzew lub kamieni. Trzeba wiedzieć, że na Como rybacy zakładają martwe wędki w znacznej odległości brzegu. Górny koniec sznurka przywiązany jest do deseczki z korkiem, giętka zaś gałązka leszczyny, umocowana na tej deseczce, opatrzona jest dzwonkiem, który dzwoni, skoro ryba, chwyciwszy się na haczyk, szarpie sznurek.
Głównym celem tych nocnych wypraw, któremi dowodził Fabrycy, była inspekcja automatycznych wędek, zanim rybacy usłyszą sygnał. Wybierali na te niebezpieczne wyprawy porę burzliwą i puszczali się nad ranem, na godzinę przed świtem. Siadając do łódki, malcy mieli uczucie, że narażają się na największe niebezpieczeństwo, i to była piękna strona ich czynu; naśladując swych ojców, odmawiali Zdrowaś. Otóż, zdarzało się często, iż, w chwili wyjazdu, tuż po odmówieniu pacierza, Fabrycy widział jakiś znak. Był to nawyk wyniesiony ze studjów astronomicznych księdza Blanes, w którego przepowiednie zresztą nie wierzył. W młodej jego wyobraźni, znaki te zwiastowały z pewnością powodzenie albo niepowodzenie; że zaś umiał zdobyć wpływ na towarzyszy, niebawem cała gromada nawykła do tych wróżb, tak iż kiedy, w chwili odjazdu, ujrzeli na brzegu księdza, lub kiedy po lewej ręce wzbił się w powietrze kruk, czemprędzej zakładali kłódkę z powrotem i biegli do domu spać. Tak więc, ksiądz Blanes nie udzielił Fabrycemu swojej dość trudnej wiedzy, ale bezwiednie zaszczepił mu nieograniczoną wiarę w znaki zdolne przepowiedzieć przyszłość.
Margrabia czuł, że jakaś katastrofa jego szyfrowanej korespondencji może go zdać na łaskę siostry: toteż co roku, koło św. Anieli — imię hrabiny Pietranera — Fabrycemu wolno było spędzić tydzień w Medjolanie. Cały rok żył oczekiwaniem lub wspomnieniem tego tygodnia. W tej uroczystej chwili, margrabia wręczał synowi, na koszta tej politycznej podróży, cztery talary i, wedle zwyczaju, nie dawał nic żonie, która towarzyszyła chłopcu. Ale, w wilję wyjazdu, kucharz, sześciu lokajów i woźnica z dwoma końmi wyruszali z Como, i codziennie w Medjolanie margrabina miała na swoje rozkazy powóz oraz obiad na dwanaście osób.
Te dąsy na nowy porządek rzeczy, jakie uprawiał margrabia del Dongo, były z pewnością bardzo niezabawne, ale miały tę zaletę, iż niepomiernie bogaciły rodziny, które raczyły się na nie skazać. Margrabia, który miał przeszło dwieście tysięcy funtów renty, nie wydawał ani czwartej części: żył nadzieją. Przez trzynaście lat, od r. 1800 do 1813, wierzył niezłomnie, że Napoleon padnie przed upływem pół roku. Można sobie wyobrazić jego upojenie, kiedy, z początkiem r. 1813, dowiedział się o klęsce nad Berezyną! Zdobycie Paryża i upadek Napoleona omal nie przyprawiły go o utratę zmysłów; odtąd pozwalał sobie na grubiańskie wycieczki przeciw żonie i siostrze. Wreszcie, po czternastu latach oczekiwania, doznał tej niewymownej radości, iż ujrzał austrjackie wojska wkraczające do Medjolanu. W myśl rozkazów otrzymanych z Wiednia, generał austrjacki powitał margrabiego del Dongo z oznakami wysokiego szacunku; ofiarowano mu skwapliwie jedno z naczelnych stanowisk w rządzie, co przyjął niby zapłatę długu. Starszy syn otrzymał stopień porucznika w jednym z najpiękniejszych pułków cesarskich; ale młodszy nie chciał za nic przyjąć ofiarowanej mu rangi kadeta. Tryumf ten, którym margrabia sycił się z rzadką arogancją, trwał ledwie kilka miesięcy i skończył się upokarzającą klęską. Margrabia nigdy nie odznaczał się bystrością, czternaście zaś lat na wsi, w otoczeniu służby, rejenta i lekarza, w połączeniu ze zgryźliwą starością, która położyła na nim swoją rękę, uczyniły zeń człowieka zupełnie nieudolnego. Otóż, pod rządem austrjackim, nie podobna utrzymać się na wybitnem stanowisku bez owego talentu, którego wymaga powolna i zawiła ale bardzo racjonalna gospodarka tej starej monarchji. Bąki, jakie strzelał margrabia del Dongo, gorszyły urzędników, a nawet tamowały bieg spraw. Jego ultra-monarchiczne odezwania się drażniły ludność, którą rząd pragnął trzymać w sennej obojętności. Jednego dnia, margrabia dowiedział się, że J. C. Mość raczyła miłościwie przyjąć jego dymisję z urzędu, równocześnie zaś nadała mu miejsce drugiego wielkiego majordoma królestwa lombardzko-weneckiego. Ta okrutna niesprawiedliwość oburzyła go do żywego; on, który tak nienawidził wolności prasy, wydrukował w gazecie list do przyjaciela. Wreszcie, napisał do Cesarza, że ministrowie go zdradzają i ze są prostemi jakobinami. To uczyniwszy, wrócił smutnie do zamku Grianta. Miał jedną pociechę. Po upadku Napoleona, pewne osobistości w Medjolanie kazały zamordować na ulicy hrabiego Prina, ex-ministra króla włoskiego, człowieka wysokiej wartości. Hrabia Pietranera naraził życie aby ocalić ministra, którego zatłuczono parasolami i którego kaźń trwała pięć godzin. Pewien ksiądz, spowiednik margrabiego del Dongo, mógł ocalić hrabiego Prina, gdyby mu był otworzył furtę kościoła San Giovanni, koło której wleczono nieszczęsnego ministra, porzuconego na chwilę w rynsztoku; ale z urąganiem odmówił otwarcia bramy. Otóż, w pół roku później, margrabia miał to zadowolenie, że uzyskał dla księdza piękny awans.
Nienawidził hrabiego Pietranera, swego szwagra, który, nie mając ani pięćdziesięciu ludwików renty, ośmielał się być szczęśliwy, pozwalał sobie, dochowywać wiary temu co kochał całe życie, i miał to zuchwalstwo aby głosić zasady sprawiedliwości bez względu na osobę, co, w oczach margrabiego, było bezwstydnym jakobinizmem. Hrabia nie zgodził się wejść w służbę austrjacką; wyzyskano tę odmowę i, w parę miesięcy po śmierci hrabiego Prina, te same osobistości uzyskały, że generała Pietranera wtrącono do więzienia. Na to, hrabina, jego żona, uzyskała paszport i zażądała pocztowych koni, aby jechać do Wiednia i powiedzieć prawdę cesarzowi. Mordercy hrabiego Prina zlękli się; jeden z nich, krewny pani Pietranera, przyniósł jej o północy, na godzinę przed jej wyjazdem do Wiednia, rozkaz uwolnienia dla męża. Nazajutrz, generał austrjacki wezwał hrabiego Pietranera, przyjął go z honorami i zapewnił, że emerytura jego będzie uregulowana niebawem w sposób najprzyzwoitszy. Dzielny generał Bubna, człowiek rozumny i zacny, wstydził się wyraźnie zamordowania Priny i uwięzienia hrabiego.
Po tej burzy, zażegnanej przez niezłomny charakter hrabiny, małżonkowie żyli jakotako z pensji, którą, dzięki poleceniu generała Bubna, rychło wyznaczono.
Szczęściem, hrabina była od kilku łat w bliskiej przyjaźni z młodym człowiekiem bardzo bogatym; ten, będąc również serdecznym przyjacielem hrabiego, oddał im na usługi najpiękniejszy angielski zaprząg w Medjolanie, lożę w la Scala i pałac na wsi. Ale hrabia był to człowiek świadom swej wartości, o duszy gorącej, dzielny, unosił się łatwo i wówczas pozwalał sobie na niebaczne słowa. Jednego dnia, kiedy polował z paroma młodymi ludźmi, jeden z nich, który służył swego czasu pod innemi sztandarami, pozwolił sobie na żarciki z żołnierzy republiki cisalpińskiej; hrabia dał mu w twarz, przyszło natychmiast do pojedynku, i hrabia, który był sam wśród tych młodych ludzi, padł. Wiele było gadania o tym pojedynku dziwnego nabożeństwa; tak, iż osoby, które w nim brały udział, uznały za właściwe wyjechać do Szwajcarji.
Hrabina nie znała owego głupiego hartu zwanego rezygnacją, hartu głupca, który daje się powiesić nie pisnąwszy słowa. Rozjuszona śmiercią męża, żądała, aby Limercati, ów bogaty młody człowiek, jej przyjaciel, puścił się również do Szwajcarji i aby spoliczkował mordercę hrabiego Pietranera lub wygarnął doń z karabinu.
Limercati uznał ten projekt za szczyt niedorzeczności, hrabina zaś spostrzegła, że wzgarda zabiła w niej miłość. Zdwoiła swą zalotność wobec Limercatiego; chciała rozpłomienić jego namiętność, następnie zaś rzucić go i pogrążyć w rozpaczy. Aby ten plan zemsty uczynić zrozumiałym we Francji, powiem, iż w Medjolanie, kraju bardzo odległym od nas, ludzie wpadają jeszcze w rozpacz z miłości. Hrabina, która, mimo swej żałoby, zaćmiewała wciąż urodą wszystkie rywalki, zaczęła kokietować kwiat młodzieży medjolańskiej; jeden z tych młodzieńców, hr. N..., który zawsze utrzymywał że Limercati jest nieco przyciężki dla tak uroczej kobiety, zakochał się w hrabinie do szaleństwa. Wówczas napisała do dawnego kochanka:
Przeczytawszy ten bilecik, Limercati wyjechał na wieś: miłość jego wzmogła się do szaleństwa, chciał sobie palnąć w łeb, rzecz niesłychana w tym kraju, który wierzy w piekło. Nazajutrz, napisał do hrabiny, ofiarując jej swą rękę, wraz z dwustoma tysiącami renty. Odesłała mu list nierozpieczętowany, przez grooma hrabiego N... Poczem Limercati spędził trzy lata na wsi, wracając co dwa miesiące do Medjolanu, ale nie mając odwagi tam zostać, zanudzając przyjaciół swą namiętną miłością do hrabiny, oraz szczegółowym opisem łask, jakiemi go darzyła niegdyś. W początkach dodawał jeszcze, że hrabia N... to jej zguba, i że taki związek przynosi jej hańbę.
Faktem jest, że hrabina nie kochała hrabiego N... i oznajmiła mu to, skoro była zupełnie pewna rozpaczy Limercatiego. Hrabia, człowiek wytrawny, błagał ją, aby nie rozgłaszała tej smutnej nowiny: — Jeżeli będziesz pani tak łaskawą, rzekł, aby mnie przyjmować nadal z pozorami wszystkich względów jakie się ma dla swego kochanka, zdołam się może przyzwoicie ulokować w jakiem sercu.
Po tem heroicznem oświadczeniu, hrabina nie chciała już koni, ani loży hrabiego N. — Ale od piętnastu lat przywykła do najwykwintniejszego życia: stała w obliczu problemu trudnego, lub, aby rzec lepiej, niemożliwego do rozwiązania: żyć w Medjolanie z tysiąca pięciuset franków! Opuściła pałac, najęła dwa pokoiki na piątem piętrze, odprawiła służbę, nawet pokojówkę, której miejsce zajęła biedna staruszka dochodząca do sprzątania. Ofiara ta była w gruncie mniej bohaterska i mniej ciężka niż nam się zdaje: w Medjolanie, ubóstwo nie jest śmieszne i dlatego nie straszy widmem najgorszego z nieszczęść. Po kilku miesiącach tego szlachetnego ubóstwa, oblegana listami Limercatiego, a nawet hrabiego N..., który też ofiarował jej swą rękę, stało się, iż margrabia del Dongo, zazwyczaj ohydnie skąpy, pomyślał, że jego nieprzyjaciele mogliby czerpać złośliwy tryumf z nędzy jego siostry. Jakto! córka del Dongów skazana na to, by żyć z pensyjki wiedeńskiego dworu — tego dworu tak niewdzięcznego!
Napisał do hrabiny, że mieszkanie i przyjęcie godne jego siostry czekają ją w zamku Griana. Gorąca dusza hrabiny chwyciła się z zapałem myśli o tem nowem życiu; dwadzieścia lat nie gościła w tym czcigodnym zamku, wznoszącym się majestatycznie wśród starych kasztanów sadzonych za czasu Sforzów. Tam, mówiła sobie, znajdę spokój; a w moim wieku czy to nie jest szczęście? (Ponieważ miała trzydzieści jeden lat, sądziła, że czas jej usunąć się od świata). Nad tem uroczem jeziorem, nad którem się urodziłam, czeka mnie wreszcie szczęśliwe i spokojne życie.
Nie wiem, czy się myliła, ale to pewne, że ta płomienna dusza, która tak lekko odrzuciła dwie olbrzymie fortuny, wniosła szczęście do zamku Grianta. Bratanice jej szalały z uciechy. — Wróciłaś mi piękne dni młodości, powtarzała margrabina ściskając ją; w wilję twego przyjazdu miałam sto lat. Hrabina zaczęła zwiedzać z Fabrycym czarowne okolice Grianty, sławione przez podróżników: willę Melzi po drugiej stronie jeziora, nawprost zamku; święty gaj Sfondrata, oraz śmiało zarysowany cypel, który rozdziela dwie odnogi jeziora, ową rozkoszną odnogę od Como, oraz tę drugą, surowszą, która ściele się ku Lecco: wspaniały i uroczy widok, któremu słynna zatoka neapolitańska dorównywa, ale go nie przewyższa. Hrabina odnajdywała z upojeniem wspomnienia swej młodości i porównywała je z obecnemi wrażeniami. Jeziora Como nie otaczają, mówiła sobie, jak jeziora genewskiego, owe wielkie płaty ziemi uprawnej wedle najlepszych metod, co tak bardzo przypomina pieniądz i spekulacje. Tu, na wszystkie strony, widzę pagórki, porosłe kępami drzew; ręka ludzka nie zepsuła ich jeszcze i nie nagięła do celów dochodowych. Wśród tych pagórków, zbiegających ku jezioru tak malowniczemi płaszczyznami, mogę wskrzesić wszystkie opisy Tassa i Arjosta. Wszystko jest szlachetne i czułe, wszystko mówi o miłości, nic nie przypomina brzydoty cywilizacji. Wioski na stokach wybrzeża kryją się wśród wielkich drzew, ponad które wznoszą się urocze zarysy kościelnych wieżyc. Jeśli jakieś niewielkie pólko przetnie od czasu do czasu bukiety kasztanów i dzikich wiśni, oko widzi na niem z lubością rośliny bujniejsze, szczęśliwsze niż gdzieindziej. Za temi pagórkami, na których wznoszą się pustelnie kuszące do tego aby je zamieszkać, zdumione oko widzi szczyty Alp, zawsze pokryte śniegiem, a surowa ich powaga przypomina nam niedole życia w sam raz na tyle aby spotęgować obecną rozkosz. Odległy dźwięk dzwonu jakiejś wiosczyny ukrytej wśród drzew mile wzrusza wyobraźnię; dźwięki te, biegnąc po wodzie, łagodnieją, przybierają odcień słodkiej melancholji i rezygnacji i zdają się mówić człowiekowi: „Życie ucieka, nie bądźże tak oporny wobec szczęścia które się nastręcza, śpiesz się spijać je“. Wymowa tych czarownych miejsc, które nie mają równych sobie w świecie, wróciła hrabinie serce szesnastoletniej dziewczyny. Nie pojmowała, jak mogła spędzić tyle lat bez widoku jeziora. Czyżby, powiadała sobie, szczęście kryło się w zaraniu starości? Kupiła łódkę, którą Fabrycy, margrabina i ona sama ozdobili własnemi rękami, nie było tam bowiem pieniędzy na nic, mimo wspaniałej stopy życia. Od czasu niełaski, margrabia del Dongo zdwoił arystokratyczny przepych. I tak, aby zyskać dziesięć piędzi gruntu nad jeziorem, koło słynnej alei jaworowej, obok Cadenabia, kazał zbudować groblę, której koszt dochodził ośmdziesięciu tysięcy. Na końcu grobli wznosiła się, wedle rysunków sławnego Cagnola, kaplica cała z olbrzymich złomów granitu, w kaplicy zaś, Marchesi, modny rzeźbiarz medjolański, budował margrabiemu grób, którego płaskorzeźby miały wyobrażać bohaterskie czyny jego przodków.
Starszy brat Fabrycego, marchesino Askanio, chciał też towarzyszyć paniom w tych wycieczkach; ale ciotka pryskała mu wodą pudrowane włosy i codziennie nowym żarcikiem chłostała jego powagę. Wreszcie uwolnił od widoku swej dużej wypełzłej twarzy wesołą gromadkę, która nie ważyła się śmiać w jego obecności. Uważali go za szpiega margrabiego, trzeba się zaś było liczyć z tym despotą, wciąż wściekłym od czasu swej przymusowej dymisji.
Askanjusz przysiągł się zemścić na Fabrycym.
Raz, podczas burzy, gromadka znalazła się w niebezpieczeństwie; mimo że było krucho z pieniędzmi, opłacili hojnie przewoźnika, aby nic nie mówił margrabiemu, który i tak bardzo był nierad z tego, że córki jego biorą udział w tych wyprawach. Zdarzyła się druga burza; na tem pięknem jeziorze szaleją straszne i nieprzewidziane nawałnice; huragany zrywają się nagle z dwóch przeciwległych przesmyków górskich i mocują się z sobą na jeziorze. Hrabina chciała wylądować wśród burzy i grzmotów; obiecywała sobie, że, na samotnej skale wśród jeziora, będzie miała niezwykłe widowisko, otoczona łamiącemi się falami; ale, wyskakując z łódki, wpadła w wodę. Fabrycy skoczył aby ją ratować i oboje znaleźli się dość daleko od łodzi. Bezwątpienia, topić się to nie jest nic przyjemnego; ale bądź co bądź nuda, mocno zdziwiona, pierzchła z tego feudalnego zamku. Hrabina zapaliła się do naiwnego charakteru i do astronomji księdza Blanes. Trochę pieniędzy, które jej zostało po nabyciu łódki, użyto na przygodne kupno teleskopu: codziennie, z bratanicami i z Fabrycym, sadowiła się na platformie gotyckiej wieży zamkowej. Fabrycy roztaczał swoją wiedzę i spędzali tam wesoło kilka godzin, zdala od szpiegów.
Trzeba przyznać, że bywały dnie, w których hrabina nie odzywała się do nikogo; przechadzała się pod wyniosłemi kasztanami w posępnej zadumie; była zbyt inteligentna, aby nie odczuwać niekiedy braku wymiany myśli. Ale nazajutrz śmiała się znów jak wprzódy; to lamenty bratowej osmucały tę wrażliwą duszę.
— Czy całą młodość strawimy w tym smutnym zamku? wykrzykiwała margrabina.
Przed przybyciem szwagierki, nie miała nawet odwagi na takie żale.
Tak spędzono zimę z r. 1814 na 1815. Dwa razy, mimo swego ubóstwa, hrabina bawiła po kilka dni w Medjolanie; znęcił ją cudowny balet Vigana w la Scala, a margrabia nie bronił żonie towarzyszyć jej. Podjęła przy sposobności kwartał szczupłej pensyjki, i biedna wdowa po generale pożyczała po parę cekinów przebogatej margrabinie del Dongo. Cudowne były te wycieczki; zapraszało się na obiad starych przyjaciół i szukało się pociechy śmiejąc się ze wszystkiego jak istne dzieci. Ta włoska wesołość, pełna gwaru i swobody, pozwalała zatrzeć w pamięci posępny smutek, który fizjognomje margrabiego i starszego syna roztaczały w Grianta. Fabrycy, zaledwie szesnastoletni, doskonale reprezentował głowę domu.
Siódmego marca r. 1815 obie panie dopiero co wróciły z przemiłej wycieczki do Medjolanu; przechadzały się w pięknej alei jaworowej, świeżo przedłużonej po sam brzeg jeziora. Od Como zbliżyła się łódka, dając szczególne znaki. Agent margrabiego wyskoczył na brzeg: Napoleon wylądował w zatoce Juan. Europa, poczciwinka, zdumiała się tem wydarzeniem, które nie zdziwiło margrabiego del Dongo; napisał do swego władcy list pełen wylewów serca, ofiarował mu swoje talenty oraz kilka miljonów, powtarzając, że jego ministrowie to jakobini działający w zmowie z paryskimi menerami.
Ósmego marca o szóstej rano, margrabia, ustrojony we wszystkie ordery, przepisywał, pod dyktandem starszego syna, bruljon trzeciej już depeszy; kreślił ją pięknem i starannem pismem na papierze ozdobionym maleńkim portrecikiem władcy. W tej samej chwili Fabrycy kazał się oznajmić hrabinie Pietranera.
— Jadę, rzekł, śpieszę do cesarza, który jest też królem Włoch; on tak kochał twego męża, ciociu! Jadę przez Szwajcarję. Tej nocy, w Menagio, mój przyjaciel Vasi, ten co ma sklep z barometrami, dał mi swój paszport; teraz ty mi daj kilka napoleonów, bo ja mam tylko dwa; ale, jeżeli trzeba, pójdę pieszo.
Hrabina płakała z radości i lęku. — Wielki Boże! Czemuż ci to przyszło do głowy! wykrzyknęła, ściskając ręce Fabrycego.
Wstała, wydobyła z szafy z bielizną starannie ukrytą sakiewkę naszywaną perełkami: było to wszystko, co posiadała na święcie.
— Weź, rzekła; ale, na imię Boga, nie narażaj się na śmierć. Cóż zostanie nieszczęśliwej matce i mnie, gdyby ciebie brakło? Co się tyczy zwycięstwa Napoleona, to niemożliwe, moje biedne dziecko: nasi panowie potrafią go zgładzić. Czyś nie słyszał przed tygodniem, w Medjolanie, historji dwudziestu trzech projektów zamordowania go, tak doskonale obmyślonych, że uniknął ich jedynie cudem? a wówczas był wszechmocny! Widzisz, że naszym wrogom nie zbywa na dobrych chęciach aby go zgubić: od jego upadku Francja była niczem.
Hrabina mówiła o losie Napoleona z najżywszem wzruszeniem. — Pozwalając ci śpieszyć doń, poświęcam mu wszystko, co mam najdroższego na świecie, mówiła. Oczy Fabrycego zwilgły, rozpłakał się ściskając hrabinę, ale ani na chwilę nie zachwiał się w zamiarze. Z zapałem tłumaczył drogiej przyjaciółce racje, które go skłaniały, a które my pozwolimy sobie uważać za nader pocieszne.
— Wczoraj wieczór, siedm minut przed szóstą, przechadzaliśmy się, jak wiesz, nad jeziorem w alei jaworowej. Wówczas zauważyłem zdala statek z Como, niosący tę wielką nowinę. Gdy tak patrzyłem na ów statek nie myśląc o cesarzu i jedynie zazdroszcząc losu tym, którzy mogą podróżować, ogarnęło mnie głębokie wzruszenie. Statek przybił do lądu, agent szepnął coś cicho do ojca, który zbladł i wziął nas na stronę, aby nam oznajmić straszną nowinę. Obróciłem się ku jezioru, aby ukryć łzy radości, któremi spłynęły moje oczy. Naraz, na olbrzymiej wysokości, po prawej ręce, ujrzałem orła, ptaka Napoleona: płynął majestatycznie, obracając się w stronę Szwajcarji, a tem samem Paryża. I ja powiedziałem sobie, przebędę Szwajcarję z szybkością orła aby ofiarować temu wielkiemu człowiekowi niewiele wprawdzie, ale wszystko co mogę, pomoc mego wątłego ramienia. Chciał nam dać ojczyznę i kochał mego wuja. W jednej chwili, nim orzeł znikł mi z oczu,, łzy moje przestały płynąć; dowodem zaś że owa myśl przyszła mi zgóry, jest to, iż ledwo powziąłem ten zamiar, znalazłem w głowie środki uskutecznienia go. W mgnieniu oka, wszystkie smutki, które, jak wiesz, trują moje życie, zwłaszcza w niedzielę, pierzchły, jak gdyby rozpędzone tchnieniem bożem. Ujrzałem obraz Italji podnoszącej się z błota, w którem grążą ją Niemcy; wyciągała obolałe, jeszcze nawpół zakute w kajdany ramiona ku swemu królowi i wybawcy. A ja, powiadałem sobie, nieznany syn tej nieszczęsnej matki, pójdę, pójdę umrzeć lub zwyciężyć z tym człowiekiem naznaczonym przez los, z tym, który nas chciał obmyć ze wzgardy, jaką nas obrzucają nawet najbardziej niewolne i spodlone ludy Europy.
— Znasz — dodał ciszej, zbliżając się do hrabiny i wlepiając w nią oczy, z których strzelały płomienie — znasz młody kasztan, który matka moja, w rok mego urodzenia, sama zasadziła u źródełka w lesie, o dwie mile stąd; chciałem go odwiedzić, nim cokolwiek postanowię. Wiosna ledwo się zaczyna, mówiłem sobie; jeżeli drzewo już puszcza listki, to będzie znak. I mnie trzeba wyjść z odrętwienia, w którem schnę w tym smutnym i zimnym zamku. Nie uważasz, że te stare sczerniałe mury, dziś symbol a niegdyś narzędzie despotyzmu, są wiernym obrazem smutnej zimy? Są dla mnie tem, czem zima dla mego drzewa.
Czy uwierzyłabyś, Gino? Wczoraj wieczór, o wpół do ósmej, przybyłem pod mój kasztan; miał małe listki, już dosyć rozwinięte! Ucałowałem je delikatnie. Skopałem z szacunkiem ziemię dokoła ukochanego drzewa. Natychmiast, ożywiony świeżym zapałem, przebyłem górę, dotarłem do Menagio: trzeba mi było zdobyć paszport do Szwajcarji. Czas leciał, była pierwsza po północy, kiedym się znalazł pod domem Vasiego. Myślałem, że trzeba mi będzie długo się dobijać nim go zbudzę; ale nie spał, siedział w pokoju z trzema przyjaciółmi. Na moje pierwsze słowo, krzyknął: — Idziesz do Napoleona! — i rzucił mi się na szyję. Tamci również uścisnęli mnie z zapałem. — Czemuż jestem żonaty! — wzdychał jeden.
Pani Pietranera zamyśliła się; uważała, że trzeba się zdobyć na jakieś perswazje. Gdyby Fabrycy miał bodaj trochę doświadczenia, zrozumiały, że hrabina sama nie wierzy w argumenty które wytacza. Ale, w braku doświadczenia, miał decyzję; ani słuchał tych argumentów! Wkońcu, hrabina ograniczyła się do prośby, aby bodaj uwiadomił matkę o swym zamiarze.
— Powie siostrom, i te baby zdradzą mnie ani wiedząc kiedy! wykrzyknął Fabrycy z odcieniem heroicznej dumy.
— Mówże z większym szacunkiem — rzekła hrabina, uśmiechając się przez łzy — o płci, której będziesz zawdzięczał swój los; bo mężczyźni nigdy nie będą cię lubili: zawiele masz ognia dla poziomych dusz.
Margrabina rozpłakała się na wiadomość o dzikim projekcie syna; nie odczuła jego heroizmu i czyniła co mogła, aby go zatrzymać. Skoro pojęła, że nic w świecie, z wyjątkiem murów więzienia, nie zdołałoby go wstrzymać, oddała mu tę trochę pieniędzy, które posiadała; potem przypomniała sobie, że właśnie ma kilka niedużych djamentów, wartości może dziesięciu tysięcy franków, które margrabia powierzył jej aby je dała oprawić w Medjolanie. Siostry weszły w chwili gdy hrabina zaszywała te brylanciki w podróżne suknie naszego bohatera; nie chciał przyjąć od niebożątek ich paru biednych napoleonów. Siostry były zachwycone projektem, ściskały Fabrycego z tak hałaśliwą radością, że chwycił parę dyamentów, jeszcze nie zaszytych, i chciał natychmiast jechać.
— Zdradzicie mnie bezwiednie, rzekł. Skoro mam tyle pieniędzy, niema co zabierać rzeczy, dostanę wszystkiego. — Uścisnął drogie istoty i puścił się natychmiast w podróż, nie wstępując nawet do swego pokoju. Szedł tak szybko, wciąż bojąc się konnej pogoni, że wieczorem jeszcze znalazł się w Lugano. Dzięki niebu, był na ziemi szwajcarskiej i nie obawiał się już, iż zapłaceni przez ojca żandarmi mogą go ująć na pustym gościńcu. Stamtąd napisał do ojca list: słabostka młokosa, która spotęgowała wściekłość margrabiego. Fabrycy najął konia, przebył św. Gotarda i, jadąc bardzo spiesznie, wszedł w granice Francji przez Pontarlier. Cesarz był w Paryżu. Tu zaczęły się niedole Fabrycego; wyruszył z niezłomnem postanowieniem mówienia z cesarzem; nie przyszło mu do głowy, że to może być rzeczą trudną. W Medjolanie widywał dziesięć razy na dzeń księcia Eugenjusza i mógł z nim mówić. W Paryżu co rano chodził na dziedziniec Tuilleryj przyglądać się rewjom cesarskim; ale ani razu nie mógł się zbliżyć do cesarza. Bohater nasz sądził, że wszyscy Francuzi są, jak on, głęboko wzruszeni niebezpieczeństwem grożącem ojczyźnie. W gospodzie, w której stanął, przy stole, nie robił tajemnicy ze swych projektów i ze swego zapału; spotkał tam młodych ludzi nader miłych, jeszcze większych entuzjastów od niego, którzy, w krótkim przeciągu czasu, zdołali go okraść do ostatniego szeląga. Szczęściem, przez czystą skromność, nie wspomniał im o djamentach, które miał od matki. Rano, po hulance, w czasie której okradziono go ostatecznie, kupił dwa piękne konie, zgodził za służącego ex-żołnierza, obecnie stajennego u koniarza i, pełen wzgardy dla paryskich pyskaczy, puścił się do armji. Nie wiedział nic, prócz tego, że gromadzi się w okolicy Maubeuge. Skoro znalazł się na granicy, wzdrygnął się na myśl, że miałby się grzać przy ogniu w gospodzie, gdy żołnierze są w biwakach. Mimo perswazyj służącego, który miał zapasik zdrowego rozsądku, wmieszał się nierozważnie między pierwsze biwaki, na drodze do Belgji. Ledwie dotarł do bataljonu obozującego tuż koło gościńca, żołnierze zaczęli się przyglądać temu młodemu cywilowi, którego strój w niczem nie przypominał uniformu. Noc zapadała, był bardzo zimny wiatr. Fabrycy zbliżył się do ognia i poprosił o użyczenie mu miejsca, ofiarując zapłatę.
Żołnierze spojrzeli po sobie zdziwieni, zwłaszcza pomysłem zapłaty, i zrobili mu poczciwie miejsce; służący pomógł mu się rozłożyć. Ale kiedy, w godzinę później, adjutant przechodził koło biwaku, żołnierze opowiedzieli mu o zjawieniu się cudzoziemca, licho mówiącego po francusku. Adjutant zaczął wypytywać Fabrycego, który zaczął prawić o swoim entuzjazmie dla cesarza z bardzo podejrzanym akcentem; na co podoficer ów zaprosił go, aby się z nim udał do pułkownika, stojącego kwaterą w sąsiedniej wiosce. Służący Fabrycego zbliżył się z dwoma końmi. Widok ich tak zainteresował adjutanta, że zmienił zamiar i wziął na spytki służącego. Ten, stary żołnierz, zgadując odrazu plan interlokutora, napomknął o wysokich stosunkach swego pana, wyrażając przekonanie, że nikt chyba nie ma zamiaru zwędzić mu jego pięknych koni. Natychmiast żołnierz, przywołany przez adjutanta, wziął go za kołnierz, drugi zaopiekował się końmi, poczem, z surową miną, adjutant kazał Fabrycemu iść za sobą bez repliki.
Przeprowadziwszy go tak dobrą milę, pieszo, w ciemności, którą nieprzeliczone ognie biwaków czyniły tem grubszą, adjutant oddał Fabrycego oficerowi żandarmerji; ten, z poważną miną, zażądał odeń papierów. Fabrycy pokazał paszport, w którym figurował jako handlarz barometrów, podróżujący z towarem.
— Cóż za głupcy! — wykrzyknął oficer, to już za gruby kawał!
Zadał parę pytań naszemu bohaterowi, który zaczął mówić o cesarzu i o wolności z najwyższym zapałem; na co oficer żandarmerji parsknął serdecznym śmiechem.
— Do paralusza! nie jesteś sprytny! krzyknął. To już zanadto śmieszne, żeby nam tu nasyłać takich smarkaczy. I, mimo zapewnień Fabrycego, który dowodził na wszystkie sposoby, że w istocie nie jest handlarzem barometrów, oficer odesłał go do więzienia w B..., w sąsiedniem miasteczku, dokąd nasz bohater przybył o trzeciej rano, dławiąc się z wściekłości i upadając ze znużenia.
Fabrycy, zdumiony, wściekły, nie rozumiejąc absolutnie nic, spędził trzydzieści trzy długich dni w nędznem więzieniu; pisał list po liście do komendanta placu, żona zaś dozorcy, hoża trzydziestosześcioletnia Flamandka podejmowała się doręczać te listy. Ale, ponieważ nie miała wcale ochoty narażać tak ładnego chłopca na rozstrzelanie, ponieważ przy tem płacił dobrze, bez ceremonji rzucała listy w ogień. Wieczorem, bardzo późno, słuchała cierpliwie skarg więźnia; powiedziała mężowi, że smarkacz ma pieniądze, wskutek czego roztropny dozorca zostawił jej zupełną swobodę. Skorzystała z pozwolenia i zarobiła kilka napoleonów, adjutant bowiem zabrał tylko konie, oficer zaś żandarmerji nie skonfiskował zgoła nic. Pewnego czerwcowego popołudnia, Fabrycy usłyszał odległą kanonadę. Biją się wreszcie! Serce zadygotało mu z niecierpliwości. Usłyszał zgiełk w mieście: w istocie dokonywano znacznych przesunięć, trzy dywizje przechodziły przez B... Kiedy, koło jedenastej wieczór, żona dozorcy przyszła dzielić jego niedole, Fabrycy był jeszcze czulszy niż zwykłe; poczem ściskając ją za ręce, rzekł:
— Wypuść mnie stąd; przysięgam na honor, że wrócę do więzienia, jak tylko skończą się bić.
— Ot, bajdurzysz! Masz gronie? — Wydawał się niespokojny, nie rozumiał słowa gronie. Dozorczyni, widząc ten gest, osądziła że źródło wyschło i zamiast, jak zamierzała, mówić o dukatach, wspomniała jedynie o frankach.
— Słuchaj, rzekła, jeżeli możesz wyłożyć jakie sto franków, przymknę dubeltowym napoleonem każde oko kaprala, który ma w nocy zmieniać wartę. Nie zobaczy, jak czmychniesz z więzienia: jeżeli jego pułk ma odmaszerować jutro, przyjmie.
Dobili targu. Żona dozorcy zgodziła się nawet ukryć Fabrycego w swoim pokoju, skąd rano będzie się mógł łatwiej wymknąć.
Nazajutrz, przed świtem, roztkliwiona kobieta rzekła do Fabrycego:
— Mój chłopcze, za młody jesteś na takie szpetne rzemiosło: wierzaj mi, nie rób tego więcej.
— Jakto! powtarzał Fabrycy; więc zbrodnią jest bronić ojczyzny?
— Dajmy już pokój. Pamiętaj zawsze, że ja ci ocaliłam życie; sprawa była zupełnie jasna, czekała cię kulka w łeb. Ale nie mów o tem nikomu, bobyśmy oboje z mężem stracili miejsce; zwłaszcza nie powtarzaj już tych bredni o medjolańskim szlachcicu przebranym za handlarza barometrów: to za głupie. Słuchaj mnie dobrze; dam ci mundur huzara, który przedwczoraj umarł w więzieniu; gadaj jak najmniej, a gdyby cię kwatermistrz albo oficer zagadnęli w ten sposób że byłbyś zmuszony odpowiedzieć, mów, żeś leżał chory u chłopa, który cię zgarnął przez litość drżącego z febry w przydrożnym rowie. Jeżeli im to jeszcze nie wystarczy, dodaj że idziesz do swego pułku. Przytrzymają cię może dla twego akcentu; wówczas powiedz, że jesteś z Piemontu, rekrut, który został we Francji od zeszłego roku, etc.
Pierwszy raz, po trzydziestu trzech dniach wściekłości, Fabrycy zrozumiał zagadkę. Brano go za szpiega. Rozgadał się z żoną dozorcy, która, tego rana, była bardzo czuła; podczas gdy, uzbrojona igłą, naprawiała mundur huzara, opowiedział zdumionej kobiecie swą historję. Uwierzyła przez chwilę; miał tak naiwny wyraz i tak mu było ładnie za huzara!
— Skoro masz taką ochotę się bić, rzekła wreszcie wpół przekonana, trzebaż było, przybywszy do Paryża, zaciągnąć się do pułku. Zapłaciłbyś butelkę wina kwatermistrzowi, i po wszystkiem!
Dała mu wiele dobrych rad na przyszłość; wreszcie, o świcie, wyprawiła Fabrycego, kazawszy sobie przysiąc po sto razy, że nigdy, cobądźby się stało, nie wymieni jej. Skoro Fabrycy opuścił miasteczko, wędrując raźno z huzarską szablą pod pachą, przyszedł mu skrupuł. Otom jest w ubraniu i z marszrutą huzara zmarłego w więzieniu, gdzie się podobno znalazł za kradzież krowy i srebrnego nakrycia! wszedłem w jego osobowość... i to mimo woli, nie przeczuwając czegoś podobnego! To pachnie więzieniem!... Wróżba jest jasna: czeka mnie dużo złego w więzieniu.
Nie minęła godzina, jak Fabrycy rozstał się ze swą wybawczynią, kiedy puścił się tak gwałtowny deszcz, iż świeżo upieczony huzar ledwie mógł iść w grubych buciorach nie na jego miarę. Spotkał wieśniaka na lichym koniu; kupił konia, porozumiewając się na migi; dozorczyni zaleciła mu jak najmniej się odzywać, z przyczyny akcentu.
Tego dnia, armja, wygrawszy bitwę pod Ligny, maszerowała na Brukselę; było to w przeddzień Waterloo. Około południa, wśród ciągłej ulewy, Fabrycy usłyszał huk armat; szczęście to sprawiło, iż zapomniał o chwilach rozpaczy, jakie przeżył w niezasłużonem więzieniu. Jechał tak do późnej nocy, że zaś nabrał nieco rozsądku, poszukał kwatery w chałupie bardzo odległej od gościńca. Wieśniak lamentował i twierdził, że mu wszystko zabrano; Fabrycy dał mu talara; dostał owsa. Koń mój nie jest zbyt urodziwy, myślał, ale to nic, mógłby wpaść w oko jakiemu adjutantowi; zaczem ułożył się w stajni koło niego. Nazajutrz na godzinę przed świtem, był na gościńcu i, klepiąc konia po szyi, zdołał go skłonić do truchta. Koło piątej, usłyszał kanonadę: była to przegrywka do Waterloo.