Róża (Żeromski)/Epilog
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Róża |
Podtytuł | Dramat niesceniczny |
Wydawca | Spółka Nakładowa „Książka“ |
Data wyd. | 1909 |
Druk | Drukarnia Ludowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
(Pagórkowate pola w okolicach Puław. Płaskowzgórze poprzerzynane we wszelkich kierunkach parowami, w których rosną drzewa liściaste, buki i dęby, lipy, klony i jawory. Zielone sosny tulą się w gęstwiny listowia. Zboża powlekły urodzajne glinki, jak oko zasięgnąć zdoła. Poświstny samogłos idzie polami, na których od suchego wiatru pławi się okwitłe żyto. Huczy zamierający wciąż pogwarek łanów pszenicy jeszcze zielonej, a już pozłotą muśniętej. Maki i bławat w zbożu nade drogą zapadłą, nad polnym, w glinie wiekami żłobionym, parobczańskim chodnikiem. Spróchniały krzyż we trzech jedlach na wzgórku. Jałowce po uwrociach i pochyłych wygonach. W dali, niziną wierzby ponad strugą leniwą. Tam kosi trawę dorodny, dwudziestodwuletni parobczak, Grześ Wójcik. W polnej ciszy słychać nieprzerwanie, raz wraz armatnie strzały i potworny grzechot kartaczownic. Wokół tego miejsca odbywają się na przestrzeni całej okolicy manewry generalne wojsk. Dwa odłamy armii staczają ze sobą fikcyjną bitwę. Wielki książę dowodzi jedną armią, główny dowódca wojsk prowadzi drugą, noszącą nazwę nieprzyjacielskiej.
Nagle oświetliła ziemię i niebo piorunująca łuna. Grześ zaniewidział na przeciąg czasu. Jeszcze łuna nie zgasła, gdy dał się słyszeć straszliwy łoskot i wrzask dziesiątków tysięcy ludzi. Gdy Grześ odzyskał wzrok, ujrzał wznoszące się dymy na wzgórzu. Grześ rzucił kosę i na bałyku wpełzł w zboża, żeby zobaczyć, co się dzieje. W chwili, gdy stanął nad poprzecznym wąwozem, ujrzał jeźdźca na koniu, pędzącego w skok zbożami. Koń brzuchem rozgarnia zboże, skacze przez parowy. Za jeźdźcem pędzi z dobytemi szablami szwadron dragonów. Wichrem pędząc ku dolinie, jeździec odsadził się w zbożu, wbił ostrogi w boki końskie i skoczył, żeby przesadzić parów. Zgoniony koń skoczył chyżo, lecz nie dosięgnął szczęśliwie przeciwnego brzegu. Jeździec runął w gliniasty wąwóz. Grześ kilkoma susami zeskoczył na dół i znalazł się przy zbiegu. Ten wywlókł się już z pod konia i, potykając się, plując krwią, ucieka na dół wąwozem. Spostrzegł Grzesia.)
— Ktoś ty?
— Ja tu ze wsi.
— Bracie! Ratuj! Biłem się z wojskiem...
— A dy ja towarzysz...
— Towarzyszu! Ja wnet umrę... Zawcześnie mię spostrzegli. Uciekaj! Co sił uciekaj! Tu zaraz, na szosie puławskiej, między Kurowem i Końskowolą spotkasz dwoje ludzi, mężczyznę i kobietę na koniach karych. Im oddasz to pudło.
— Między Kurowem i Końskowolą dwoje na koniach karych...
— Słowo Warna, Warna, Warna...
— Wtedy dopiero oddasz im pudło. Jeśli tego słowa nie znają, rozbij maszynę na drobne kawałki. Towarzyszu! Nie zdradzisz? Słowo? Nasze słowo?
— No!
— Uciekaj! Zbożami, miedzami...
Kłęby kurzawy runęły w głąb wąwozu. Kilkudziesięciu kawalerzystów pędzi weń na złamanie karku. Dopadli konia z przetrąconym grzbietem, dopadli Czarowica, leżącego na drodze o kilkadziesiąt kroków dalej. Zeskoczyli z koni, porwali go z ziemi, postawili na nogi. Szarpią go na wsze strony. Gdy wyrwał z kieszeni rewolwer, wydarli mu tę broń. Związali ręce w tył. Obrewidowali odzienie. Przytroczyli go postronkami między cztery konie i popędzili, powlekli, gdy padał, wąwozem w górę. Kiedy cały konny orszak wyjechał z wąwozu na płaskowzgórze, Czarowic przetarł oczy, rozejrzał się pilnie, daleko po falujących zbożach, po pszenicach, żytach, idących w kraj het-het... Ani śladu!)
„Uciekła mi przepióreczka w proso,
A ja za nią nieboraczek boso...”
— Uciekła mi przepióreczka w proso...
— Milcz! Za chwilę zginiesz. Módl się. Tyś to strzelał do naszych wojsk z jakiejś broni.
— Milcz! Za chwilę zginiesz. Módl się. Ja strzelałem do waszego wojska z tajnej broni.
— Gdzie ta broń?
— Niema jej.
— Gdzieś ją podział?
— Zaraz się dowiesz.
— Skąd się dowiem?
— Nie umiesz czekać, Moskalu!
(Oficer uderza go nahajką. Tłumy wojsk ukazały się na szerokiej pochyłości. W środku ich połyskujący sztab jeneralny. Polami ku temu miejscu gwałtownie ciągną parki artyleryjskie, miażdżąc zboża na szerokiej przestrzeni. Ze wszech stron, jak okiem sięgnąć, brną w forsownym marszu proste linie, bryły i prostokąty wojsk pieszych. Tam i sam przerzyna równinę lotna jazda regularna i wałęsają się chmury kozactwa. Pokotem leżą w zdeptanych zbożach zwłoki spalonych rot i kompanii od pierwszego pocisku ognia. Wśród nich uwijają się lekarze w białych kitlach, zakonnice i felczerzy. Jeżdżą na wsze strony wozy lazaretowe. W całem wojsku regularnem kotłuje się bezkarny, dziki gwar. Gdy się ukazał oddział, prowadzący Czarowica, armia wydaje groźny pomruk. Prowadzą go w szerokiem kole dragonów przywiązanego postronkami. Idzie okryty pyłem i krwią. Wysunął się na spotkanie oddziału adjutant i rozkazał, żeby prowadzić więźnia przed oblicze wodzów, na wzgórze. Stanąwszy tam, przed głównym frontem wojska, ustawionego w linię, Czarowic odwrócił twarz w pola. Wytężył wzrok w dal, w dal... Namacał w bocznej kieszeni perspektywę, przyłożył ją do oczu... Dojrzał daleko białą wstęgę puławskiej szosy, wijącą się po wzgórzu. Oto stamtąd sadzą polami na przełaj dwaj jeźdźcy, dwa cienie...)
— Krystyno! Żegnaj... Oszczędzaj Dana. Czekają na niego Niemcy. Niemcy! Niemcy!
(Zatrzymały się na wzgórzu dwa czarne, dalekie cienie. Nagle błysnął straszliwy piorun, obleciał niebo i ziemię. Blask jego rzucił ślepotę na armię moskiewską. Gzygzak piorunu, — kosa ognista, — zaciął raz, drugi, trzeci, uderzył z prawej i lewej strony wojska zgromadzone. Ryk przerażenia, jęk przedśmiertny napełnił puławską ziemię. Bucha raz wraz olbrzymi kłąb siwego dymu i rozlega się straszliwy huk wylatujących w powietrze jaszczyków, samostrzały kartaczownic i armat. Strzela sama rzucona na ziemię ręczna broń. Walą się szeregi spalonych trupów. Bataliony z wyżartemi oczami, pułki, na których płoną szynele, mundury i włosy, lecą na wsze strony z wyciem rozpaczy. Czarowic, któremu ogień Dana wypalił oczy, zżarł piersi i wnętrzności, biegnie w ślepocie, pospołu z tłumem. Straszliwy ból spalonego ciała goni go w przestrzeń. Nic nie widząc, umierający od męczarni, trafił stopami w koleje polnej drożyny. Potknął się na przykopie drogi, upadł na ziemię. Usłyszał zboże spokojnie szumiące, cichy pszeniczny pogwarek. Ostatkiem wiedzy wsparty, chciał wpełznąć w zboże, lecz trafił rękoma i ciałem bolesnem na szeroko ogarniający przykopę krzak dzikiej róży. Wtulił się w krzak dzikiej róży, szukając rękoma zboża, bezsilnie spoczął na kolcach, osłaniając drgającemi dłońmi spalone wnętrzności. Jeszcze raz uśmiech otoczył mu usta)
— Towarzyszu Grzesiu! Według rozkazu...