Róża (Żeromski)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Róża
Podtytuł Dramat niesceniczny
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka“
Data wyd. 1909
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
JÓZEF KATERLA
RÓŻA
DRAMAT NIESCENICZNY




SPÓŁKA NAKŁADOWA „KSIĄŻKA“, KRAKÓW
SKŁADY GŁÓWNE: LWÓW, H. ALTENBERG; NEW-YORK, THE POLISH
BOOK IMPORTING Co.


DRUKARNIA LUDOWA W KRAKOWIE

„O Thou immortal Deity
Whose throne is in the depth of human thought,
I do adjure thy power and Thee
By all that man may be, by all that he is not,
By all that he has been and yet must be!“

Percy B. Shelley
(Fragment z r. 1821).




PROLOG.
(Zaułek poza gmachem więzienia, utworzony przez blanki, wystające w stronę rzeki. W głąb spada olbrzymi mur, wsparty na potężnych odkosach ziemnego wału. Z prawej strony wznosi się surowa ściana z oknami na poły zabielonemi. Górą okien sączy się w noc nieruchome światło. Ów dom wypromienia ze siebie martwą aureolę, która ginie, pochłonięta przez mrok. Za murem i za jego fosą, głęboko w dole, rosną drzewa olbrzymie, których wierzchołki mało-wiele przerastają dachówkę muru. Koślawe widły, konary, nagie gałęzie i wici tych drzew huczą w nocy wzdłuż rzeki Wisły. — Wicher dmie. — Zawieja niesie ze szczelin pomiędzy murami i z dachów zwiewne, wydęte żagle śniegowe. Długie, wciąż dymiące się strzały i zaspy warują na ziemi. Lotny wąż śniegu okręca się dookoła słupów szubienicy. — Głęboka noc. — Dwudziestostopniowy mróz. Żołnierz moskiewski w szubie do samej ziemi, baraniem futrem podbitej, w wielkich butach futrzanych, z głową szczelnie okręconą baszłykiem przechadza się pomiędzy Iwanowskiemi wrotami i wnęką, gdzie stoją słupy szubienicy. Karabin leży nieruchomo na jego ramieniu. Śnieg zmarznięty od srogiego mrozu świszcząco zgrzyta i skrzypi pod wielkiemi stopami sołdata. — Kiedyniekiedy ten człowiek wstrzymuje mierzone kroki, odchyla z nad ucha wielkim palcem rękawicy brzeg baszłyka i nasłuchuje, jak wicher w konarach wspaniałych drzew śwista, skowycze i łka, — jak wąż śniegowy, oplatając drewno szubienicy szeleszcze).
JĘK W WICHRZE (między mogiłami)
— Kiedyż uniesiem głów ponad zbroczone wezgłowie, kiedyż na ludu łonie spoczniemy w sławy koronie, — któż nam odpowie?
ŚNIEGOWY WĄŻ
(podnosi z nad mogił głowę i, oplatając drewno szubienicy, szeleszcze)

— Nikt wam nie zmąci snów — grobom wkopanym w mogiły, mocy, strąconej w dół zgniły... Niewola wieje przez sioła, niewola idzie przez miasta, szlak wasz szalejem zarasta. Nikt was nie woła...

ŻOŁNIERZ MOSKIEWSKI
(bije pokłon i żegna się krzyżem trzykrotnym)

— Gospodi pomiłuj! Gospodi pomiłuj! Gospodi pomiłuj!

(Wsuwają się przez tajne w głębi przejście Deity (Bożyszcze) i Anzelm)
ANZELM

— Jesteśmy.

BOŻYSZCZE

— Nareszcie.

ANZELM

— Tędy przeszedł. Był jeszcze mrok przedranny. Jesienna woń więdnących liści pierwszy raz od miesięcy tylu wionęła mu w twarz. Lekka nadwiślna mgła pozdrowiła jego oczy. Począł wołać co siły w piersiach w tę woń, w tę mgłę waryackie swoje hasło: Niech żyje Polska niepodległa! Raz, drugi raz, trzeci, czwarty. I tak co krok. Bębny nie mogły zagłuszyć tego krzyku. Dopiero szybko rzucona pętlica... Spełnione już twe pragnienie...

BOŻYSZCZE
— Spełnione, sługo.
ANZELM

— Jakąż mi dasz nagrodę? Syna mam, panie, panie!

BOŻYSZCZE

— Nie minie cię zapłata.

ANZELM

— Część jej jużeś mi wydał, gdy mogłem jeszcze wyprowadzać w pole, zmylić pogoń, złamać zakaz, zatrzeć tropy, — lecz jestem nienasycony. Syna mam, panie!

BOŻYSZCZE

— Czy nie leży to w twoich zamiarach, nienasycony, ażeby i mnie wyprowadzić w pole?

ANZELM

— Nie, mistrzu! Tobie jednemu pokazuję prawdę, odsłaniam nagość spraw i dusz, rany czyste i brud, źródło łez i strzeliste westchnienie, tobie jednemu wyznaję wiadomą ci istotę rzeczy.

BOŻYSZCZE

— Alboż napewno wiesz, przebiegły Anzelmie, gdzie się znajduje prawda i jaką ma twarz, gdy zdejmie maskę, istota rzeczy?

ANZELM
— Tak sądzę. Zdarzało mi się uchylać jej tylekroć podejrzliwemi rękoma. Kładłem w bardzo głęboką ranę prawdy chciwe palce i uczuwałem w całem ciele rozkosz od niestrzymanego żaru, który w niej gore.
BOŻYSZCZE (z uśmiechem)

— Wręcz tedy odmiennie, niż Rzymianin Piłat, który nadaremno rzucał w tłum pytanie, co jest prawdą, — szczerze wyznawał, że sam nie wie i uczuwał zimno w dłoniach, zanurzonych w wodzie.

ANZELM

— Jakże miał poznać upał osiągnięcia prawdy, umywając od spraw człowieczych wyniośle obojętne ręce? Ażeby zobaczyć istotę rzeczy, trzeba na nią w szczególnego zachwytu minucie patrzeć przez nadzwyczaj przybliżające szkła śmierci. Trzeba przykładać je do oka, nie znającego łez przenigdy, dłonią, której nerwy wola aż do zatracenia znieczuliła. Trzeba z uśmiechem dobrotliwym wydawać wyrok śmierci, — jakem to był czynił, — i w każdym momencie być gotowym na pocisk śmierci, — jakem to był czynił. A wreszcie trzeba śmierć ponieść. Ta jest droga poznania, wielce trudna dla nas śmiertelnych, o bożyszcze, które znaczenia śmierci nie znasz.

BOŻYSZCZE

— Przechwalasz się, śmiertelniku.

ANZELM

— Nie. Głoszę prawdę. Któż pod utwierdzeniem dosięgnął tej potęgi, ażeby bezwładną dłonią wskazywać i wydawać na śmierć, będąc już martwym trupem i leżąc w trumnie ze złożonemi na piersiach rękoma? Uczyniłem to ja jedyny. Gdy kula roztrzaskała moją czaszkę i mózg przeszyła, złożono moje zwłoki skrwawione w prosektoryum. Wtedy zbiegli się z tajnych zaułków spisku pobratymcy morderców, aby się przekonać o prawdzie, aby zaznać nieopisanej radości, wychylić kielich wina zemsty na widok mojego trupa. Życie moje było skazaniem na tracenie dla setek. Nie wiedzieli nędznicy, podlegli pospolitym uczuciom, że zimny trup mój czuwa i że ja, Anzelm, jestem niepokonany i niezgładzony. Ciekawość ujrzenia mojego w trumnie oblicza przypłacili pojmaniem, a ten i ów z pomiędzy nich — pętlicą na tej huśtawce. Przewidziany był z dawna szał ich uczucia i umówiona przynęta: moje zwłoki. Znane były wszystkie przejścia wzruszeń, jakim będą podlegać: ciekawość, chciwość, pycha, gniew, zawiść, ból, strach, zemsta, radość i nadzieja. Schwytali się w tę sieć, zwabieni na mnie, jak drapieżne lisy na trup wilka.

BOŻYSZCZE

— Rozważmy bez poddawania się jakiemukolwiek uczuciu, czyli mięso, które myśliwiec składa we wniku, żeby dzikie lisy przywabić — powtórzmy — czyli mięso — może się chlubić, że posiada władzę?

ANZELM

— Twierdzenie moje nie da się skruszyć przez to podobieństwo. Władza mej martwej ręki była to bezwzględnie ta sama władza, którą ja sam stworzyłem był w sobie i na zewnątrz siebie za życia.

BOŻYSZCZE
— Na zewnątrz ciebie istniejąca nie twojem — sądzę — była dziełem.
ANZELM

— Na zewnątrz mnie istniejąca byłaby martwym zegarem, gdybym ja jej w ruch nie wprawił. Potęga moja była zewnętrzną i wewnętrzną, — była mocą stanowienia o życiu i niebycie. Jednem spojrzeniem i jednem skinieniem zadawałem śmierć, lub wypuszczałem na wolność. Rozważmy. Zbójca wymierza cios i wyrywa ostatnie tchnienie — sam, pod wpływem żądzy lub szału. Żołnierz nastawia karabin, artylerzysta rychtuje działo — sam, z rozkazu. Jedynowładca wydaje wyrok — sam, lecz nie wiedząc, co czyni, martwą swą władzą. Ja tylko jeden, świadomy sędzia, świadek i despota, panujący nad niezliczonemi rotami, czyniłem mój sąd, dawałem świadectwo istocie rzeczy i ferowałem dekret, wiedząc, co czynię, świadomie, bez przymusu, celnie i trafnie, mądrze i obojętnie. Słuchały mię sztaby prokuratorów, urzędów śledczych, sędziów, wydających wyrok gorącem prawem, generałów, oficerów, żołnierzy. Słuchał mię najniewątpliwszy sługa wielkiego panowania — mistrz.

BOŻYSZCZE

— Zbyt złośliwie malujesz wizerunek świata.

ANZELM

— Tak. Wizerunek mój nie upiększa tego świata. Pamiętam, gdy pierwszy raz... Stawiony oko w oko z towarzyszem tych samych trudów rewolucyi, ujrzałem jego bolesny a radosny zarazem błysk oka, — uścisk bratniej miłości, sekretne hasło towarzysza dla towarzysza na dnie otchłani, zazębienie koła idei, szukające swojego trybu w kole idei — pod progiem kostnicy. Pamiętam, jak w owej chwili spokojnie i trafnie ściąłem jego bujną, pełną marzeń głoweńkę nagim toporem mojego uśmiechu. Och, wy oczy struchlałe, zamierające pod mojem spojrzeniem w wieczny lód rozpaczy! O, niezapomniane spadanie jego jęku, który słyszałem lecący w przepaść po ostrych zrębach w ciągu jednego momentu powzięcia o mnie prawdy! Zamknęły się wówczas te pierwsze oczy moje, — zawściągnęła się na twarz śmiertelna przyłbica dumnej pogardy i biała chustka śmierci nasiąkła potem przedzgonnym. Oto tu leży ten pierwszy mój...

(Obadwaj krok za krokiem idą powoli, ze zwieszonemi głowami na prawo od drewien szubienicy, brnąc po kolana w bardzo głębokim, sypkim, przemarzłym śniegu. Widać w błędnem półświetle okien więzienia, w martwej aureoli, która ginie pochłonięta przez mrok — na głowie Bożyszcza frygijską czapkę, symbol Mithry. Wiatr dmie i z jękiem pada pomiędzy mogiły).
JĘK WICHRU (między mogiłami)

— Kiedyż uniesiem głów ponad zbroczone wezgłowie, kiedyż na ludu łonie spoczniemy w sławy koronie — któż nam odpowie?

(Chwieje się jęk wichru, zanosi tam i sam nad niewidzialnymi, płaskimi, zadeptanymi dołami, w których leżą straceni powstańcy, niepodlegli bojowcy i bandyci — warstwa na warstwie, długim pokotem, długim pokotem. Anzelm stanął. W zimnej, głębokiej zadumie, niepochwytnym szeptem, zaledwie ruchem warg, wymawia zapomniane imiona).
BOŻYSZCZE

— Cicho szeptaj, — szpiegu, — bo polski wiatr, rapsod jedyny spraw, tu pokonanych, usłyszy imiona. Poniesie je w pola, w lasy, na martwe niwy, ku brudnym wsiom. Wyszlocha je u zamarzłych okienek, wypłacze w węgłach chałup. Poszepnie je milionom chłopów w ich nieocknionym dziś śnie.

ANZELM

— Śpi twardo chłopstwo polskie. Dobrze jego snu bagnet strzeże i zabobon. Bagnet na ziemi o wszystkiem stanowi. Na kolanach u moich stóp, z płaczem i jękiem pełza wiatr, niewolnik, jako wszystko w tym kraju.

BOŻYSZCZE

— Miejsce, na którem stoisz, jest zagonem ziemi wolnej.

ANZELM

— Czyli to miejsce, — mistrzu, — jest zagonem ziemi wolnej, gdzie leżą pochowani bandyci, zdjęci z szubienicy?

BOŻYSZCZE

— Tu leżą pochowani waleczni wodzowie powstania i waleczni bojownicy rewolucyi.

ANZELM (posępnie zadumany)

— Tu oto leży „Marek“. Uciekł był ze mną z więzienia, z zamku w Łęczycy. Czekałem na niego ciemnemi nocami, brodząc dookoła miasta po moczarach. Och, ciemnemi nocami... Tłukło mi się wówczas w piersiach inne, głupie serce. Kochałem go. Gwiazdy do mnie o nim mówiły. Światło księżyca nas ostrzegało, jak siostra czuła. Skoczył w moje ramiona z wysokiego muru. Uciekaliśmy po przez błota, rozkisłe łąki, przez głuche lasy. Tylko to jedna ciemna noc wie, ile między nami było niezłomnego pobratymstwa. W piersiach mu grały suchoty, a śmiechem się wtedy radosnym zanosił. Niosłem go, gdy mi padał, nie czując ciężaru, jak matka nosi dziecko. Po całej nocy chodu, o świcie, pomnę, weszliśmy na plebanię do księdza starego, żądając posiłku i paru godzin snu. Drżał ksiądz i szeptał modlitwę. Nakarmił nas wyklętych rewolucyonistów, przemokłych zbiegów napoił winem. Jedliśmy wtedy w milczeniu we trzech, patrząc sobie nawzajem w oczy i widząc nawskroś polskie, niewolnicze serca, naszą wylękłą, nadwiślańską dolę, mieszając trwożny posiłek z gorzkiemi łzami. Śmieszna polska nędzo!
Wzamian, kiedym ja w walce z wojskiem, na rogu wielkomiejskiej ulicy postrzał otrzymał w ramię, on mię „Marek“ towarzysza wywlókł zaułkami — z pomiędzy patrolów, wydźwigał na ramieniu, schował w izbie swojej.
Dzieci troje i żonę wysłał spać do ciasnej sieni, w łóżku mię swojem położył i leczył sam, żeby nie wzywać lekarza. Ukrył mię, ocalił wtedy, wywiózł chorego w daleką stronę.
Śmieszna polska nędzo!
Wydałem żandarmom ono tęgie braterstwu między nami dwoma. I wszystek nasz sekretny zamach, któryśmy razem czynili. I każdą myśl, zaprzysiężoną słowem męskiem, naszem, honornem, głuchą tajemnicę, powziętą pospołu, gdyśmy nocami obaj w gorączce szeptali.
Śmieszna polska nędzo!

(Mówi wyraźnie, schylając się nad uchem słuchacza, jak w czasie spowiedzi)

— Oto tu leży „Rudolf“. To my zabiliśmy z nim generała żandarmów. Zdobyliśmy razem pocztę z wielkimi pieniędzmi. Wystrzelaliśmy konwój do nogi. W ucieczce jednego dnia leżeliśmy w zbożu dostałem, kiedy pościgi wojenne przerzynały wzdłuż i wszerz okolicę. On, strudzony, spał kamiennym snem. Jam czuwał. Słyszałem głosy kawalerzystów, rozróżniałem szczęk broni i tętent o kilkadziesiąt kroków od miejsca naszej kryjówki. Nie budziłem go, żeby spokojnie wypoczął. A gdy się ocknął, — pamiętam, — twarz miał jakgdyby cudzą, maskę jakąś okrutną z gipsu, oczy w niej — płomienie jarzące. Skarżyć się począł na los nasz straszliwy, który nam rozkazał być mordercami z zasadzki dla tej, — mówił, — dalekiej, dla tej, — mówił, — nie naszej, dla tej potomnej niepodległej Polski.
Śmieszna polska nędzo!
Wydałem wszystko, wydałem i tamtę chwilę do cna. Oto tu leży „Grzegorza“ chłopski trup. Głęboko leży w zmarzniętej glinie. Torturami podarli mu ciało, gumowymi kijami odbili je od kości, porozrywali spoidła żeber, jako, że się był zaparł do ostatniej kropli krwi i do ostatniego tchu. Nikt o nim nie wiedział nic, tylko ja jeden. A ja wiedziałem wszystko. Jam wiedział, jak go umieli zużyć ludzie, gdzie pchnęli jego ciemną wolę. Wyszedł z chałupy w ciemną noc, żeby się bić na śmierć o Polskę, a zawisł tu pod nazwiskiem bandyty.
Śmieszna polska nędzo!
Wydałem wszystkie jego straszliwe uczynki, całe dzieje wielkiego męstwa, z ciemnej niewiedzy wypływające.
Przekręcił się teraz w ziemi, obrócił ku mnie zgniłą twarzą. Krople krwi jeszcze mu się toczą ze ślepiów po milczących, nagich kościach. Patrzy się oczodołami w moje oczy i pyta się mnie, co ludzie z jego duszą i z jego spracowaną ręką zrobili. Pyta się mnie, com ja z nim zrobił.

(Nachyla się nisko, osłania usta dłonią, szepcząc)

— Mistrzu! Pokażę ci, com sprawił najokrutniejszego. Odgarnę ziemię, rozedrę piersi tego chłopa, nieustraszone za życia. Pokażę ci jeszcze drgającą w nich ciemną, nieśmiertelną rozpacz...

BOŻYSZCZE
(dobywa puginału i krótkim błyskiem żelaza odpycha od siebie Anzelma)

— O sobie samym mów do mnie.

ANZELM

— Prawdę powiem. Powiem ci, gdy taka jest wola twoja, kiedym po raz pierwszy uczuł w sobie tę nową myśl.

BOŻYSZCZE

— Strach ją w tobie długo płodził z nierządnej chciwości. Wyłuszcz te dzieje tchórzostwa, przekupstwa, kłamstwa, rozwiązłości i zdrady.

ANZELM

— Ty je znasz i ważysz. Ja je tylko uczuwam w dali... Po śnie ciężkim ujrzałem tę myśl. Nad ranem. W febrze. Wiosenny to był ranek. Chmura ciemna leżała na niebie. Za nią dołem, dołem zorza. Blade jakoweś kwiaty snuły mi się w oczach. Całe moje życie i jego wszystko znaczenie, sens mego bytu, wcielony został w te kwiaty. Już mię wtedy skazali byli na powróz. Poprzez dwie druciane kraty pozwolili mi ostatni raz spojrzeć na mojego jedynego syna, dziesięcioletniego Olesia. Wyciągnął do mnie drobne ręce, ale mi ich dotknąć nie dali. Patrzał we mnie poprzez oka drucianych krat nieopisanemi oczami dziecięcej boleści. Nad odrażającą mękę, nad jałowe próżniactwo duszy, nad brudny bezwład więzienia, nad strach i podłość wyczekiwania wybłysło głuchonieme zdrowie, żywa żądza, ażeby naraz tego wszystkiego nie doświadczać.
Cicho a jasno, jakgdyby po nocy zorzeńka niebiańska, zjawiła się myśl, że można przecie uciszyć się i uspokoić widokiem cudzego cierpienia, którego sam nie będę doświadczał, że można się, jak w teatrze, nasycić obrazem tejsamej bezsiły, drżenia, upadku i agonii, co mnie samego targały, wiszącego na samotnym krzyżu, — gdy ja z zakrytej loży będę zdala, spokojnie, uważnie patrzał. Westchnąłem, nie wiedzieć jak, ku temu, żeby jeszcze zabijać, jakem zabijał po za tymi murami. Ujrzałem oczyma zmrużonemi od trudności dojrzenia tej sprawy — możność potęgi.
Jeszcze potęgi! Jeszcze teraz... Zobaczyć Olesia! Wziąć go na kolana, przytulić jego głowę do serca, spracowanego tak bez miary! Nie wiem, jakiemi drogami dobiegłem do królewskiej w sobie wielkości. Powziąłem szerokość zamysłu. Począłem snuć genialny plan. Rozwinąłem przed samym sobą obszar działania. Spostrzegłem nowe życie i rozkochałem się w nowem dziele.

BOŻYSZCZE
— Dowlokłeś się do drzwi, na których ręka nieżyjącego już więźnia kredą wypisała: tędy się idzie do wielkości ludzi podłych.
ANZELM

— Czekali ludzie na moją podłość. Czyhali na nią pod memi drzwiami. Nikt mię nie wsparł. Nikt nie zaprzeczył. Nikt! Byłem sam. A doświadczeni kupcy ludzkiej podłości stali dookoła. Ze stu kilkudziesięciu milionów ludu pogłówny podatek mieli w trzosie, dosuli doń pożyczkę złotą, wyjętą z kas francuskich szachrajów. Dobrzy kupcy ludzkich sumień.
Książę! Wszakże wszystko można kupić za złoto. Jakże mu się miała oprzeć moja dusza? Pokazali mi kupcy wolność za uchylonemi Iwanowskiemi wrótniami, pokazali mi synka małego, pokazali mi możność srogiego czynu. Dobili kupcy targu. Po to są kupcy, żeby śniąca w człowieku podłość nie zamarła. Po to są, żeby zdrada na ziemi nie wygasła i żeby człowiek nie zatracił natury jaguara i żmii. Widziałem ich zimne oczy i żelazne ręce. Jedna ręka podawała mi — powróz, a druga ręka podawała mi — trzos, nabity złotem. Wybrałem.

BOŻYSZCZE

— A ja, którym jest zawsze czujny, słyszałem, zdążając w te miejsca legendę o młodzieńcu. Imię jego było Paweł. Podano mu, taksamo jak tobie, powróz i — trzos. On wybrał powróz.

ANZELM

— Ty, który wszystko pojmujesz, lepiej odemnie wiesz, że bohaterstwo śmierci nie jest miarą doskonałą doskonałości duszy skazańca. Mężna śmierć jakże często jest zasłoną podejrzanej wartości życia. Młodzieniec, imieniem Paweł, nie miał moich doświadczeń, nie przeżył moich mąk, nie miał mojego rozumu.

(Schyla się nisko i szepce)

— Ten chłopiec miał ośmnaście lat. Nie miał syna.

BOŻYSZCZE

— Powiem ci wnet prawdę o synu. Mów jeszcze.

ANZELM

— Poniosły się w noc oczy moje, jak migotanie piorunu. Na kogo padły moje oczy straszliwe, ten umierał, jeślim weń rzucił toporem niełaski. A kogo wzięły w zmiłowanie i ułaskawiły oczy moje, tegom skinieniem w progi życia wracał. Szły za mną modlitwy ułaskawionego, błogosławiły me imię i całowały piasek, po którym przeszedłem. Ten kraj, którym sobie z niczego wytężeniem woli utworzył, stał się mojem mocarstwem. Państwo moje było szerokie, jak Rosya, wysokie, jak niebo, głębokie, jak piekło. Stałem się równy Bogu i szatanowi.

BOŻYSZCZE

— Stałeś się równy własnemu złudzeniu, a własne złudzenie mierzyłeś gruczołem mózgu.

ANZELM

— Uczułem jakgdyby skrzydła drapieżnego kondora, wrośnięte w moje ramiona. Któryż to władzca był tak wszechpotężny, jak byłem ja, kondor reakcyi? Car tylko tego śmiercią karał, kogo ja na śmierć spojrzeniem skazałem. Tylko tego miłosierdziem życia obdarzał, kogo ja ułaskawiłem. Albowiem ja jeden wiedziałem, gdzie burza w czarnej nocy czyha i kto piorun jej w dłoni hoduje. Byłem w pracowni kowala burzy terminatorem. Mogłem skazać niewinnego i mogłem znowu puścić na świat tego, co pięćdziesięciu bombą rozszarpał. Byłem żołnierzem rewolucyi i, jak Napoleona, wyniosła mię rewolucya na krzesło potęgi. Po schodach z trupów wszedłem na szczyt. W piersi mej był pocisk nieubłagania. Nie lękałem się był mocarstwa, władającego milionem żołnierzy, gdy byłem pachołkiem rewolucyi, i nie uląkłem się zemsty rewolucyi, gdy zostałem jej zdrajcą.

BOŻYSZCZE

— Jednego wszakże nie mogłeś utrzymać w ręku.

ANZELM

— Czegóż to?

BOŻYSZCZE

— Sławy.

ANZELM

— Sławy niema. Co dziś czczą — jutro depcą nogami. Niesława u jednych jest źródłem sławy u innych. Stado ludzkie uwielbia tego, kto je okrutnym kańczugiem smaga. Kto pochwyci w swe ręce prawo rozdawania policzków — budzi cześć i stwarza sławę swoją. Tę prawdę zdobyłem w nieubłaganej walce ze światem.

BOŻYSZCZE
— I jeszcze jednej potęgi nie zdołałeś utrzymać w dłoni.
ANZELM

— Czegóż to?

BOŻYSZCZE

— Spojrzyj w mrok. Spojrzyj poprzez odległość dziesięciu lat i patrz w oczy swego syna.

ANZELM

— Zniosę jego wzrok! Zniosę jego wzrok! Zniosę jego wzrok! Zatopią się jego oczy w moje oczy i wyczytają najstraszniejszą z ofiar nędzy.

BOŻYSZCZE

— Łudzisz się. Pchnie on cię oczami z taką samą co do joty siłą, jaka się mieściła w twej „potędze“, kiedyś niewinnego posyłał na szafot.

ANZELM

— Oleś! Oleś! Oleś!

BOŻYSZCZE

— Wszelką prawdę może człowiek zdradzić na ziemi. Miarą wielkości cnoty jest głębia podłości jej zdrajcy. Za każdem światłem tej ziemi idzie Judasz, lub Devaddatta. Może zdrajca wyprowadzić w pole najwybitniejszy rozum, najświętszą niewinność jadem swoim zatruć, łatwo mu zniweczyć tropy swego kłamstwa, odziać się kapą świętości i w spokoju pożywać owoce, kupione za judaszowe srebrniki. Wszystko bowiem człowiek na ziemi oszukać może, lecz dziecka swego nie oszuka. Przyjdzie dziecko, — za mojem poduszczeniem, — o niewiadomej godzinie i straszliwemi oczyma zajrzy w mrok tajemnicy. Jak najbystrzejszy szpieg rozgarnie w sekrecie fałdy kapy czcigodnej. Przyniesie nieznaną, wiecznie odmienną, — za mojem poduszczeniem — zgoła nową miarę idei i pocznie nią mierzyć w milczeniu. Stanie, jak nieubłagany prokurator, jak niepodkupny sędzia. Spojrzy.

ANZELM

— Niechaj mierzy! Pokaże mu jego nowa miara rany duszy mojej, krwawe moje łzy — i zwilgotnieją jego zmarzłe oczy.

BOŻYSZCZE

— Będę cię kusił, zdrajco.
Ja, który, jak Mithra, posiadam tysiąc oczu, który widzę daleką przeszłość i najdalszą przyszłość, pokażę ci w przestrzeni czasu odmienne losy. Słuchaj! Ten, którego zgniła głowa woła na ciebie z ziemi, nie będzie, jak mniemasz, przez całą przyszłość leżał w mokrej glinie, na niesławnym pohańbienia ugorze. Wszystko się zmieni. Człowiek, nazwiskiem Traugut, człowiek, nazwiskiem Montwił — dźwignie czaszkę ze skrwawionego wezgłowia i wstanie dnia niewiadomego, żeby nazawsze, jak ryngraf tworzącej dumy, spocząć na piersiach najszlachetniejszych młodzieńców, żeby zasnąć na łonie wiecznej miłości najczystszych dziewcząt tego plemienia. Po latach oczy młodości goreć będą na wspomnienie niezłomnego milczenia Montwiła, na wspomnienie jego odpowiedzi na indagacye sędziów polowych: — „Nie życzę sobie wam odpowiadać“, — na wspomnienie jego okrzyków pod szubienicą do ostatniego tchu: — „Niech żyje Polska niepodległa!“ Nadejdzie dzień, gdy skruszy się i ocknie niewdzięczne i okrutne serce w polskiem plemieniu. Wspomni ono imiona więźniów samotnych, co w czarnej nocy ducha wskrzesili męstwo w milionach niewolników i za niepodległość kraju walecznie, dostojnie, wspaniale ponieśli śmierć. Przyjdzie tu lud niepodległy i odgarnie tę ziemię mogilną. Resztkę urwanego postronka, ocalałą na gardzielach, które w minucie szubienicy wołały o niepodległość duchów i ciał, poniosą we czci przed wielkim tłumem. Złożą je w świątyni ludu. Uczynią zeń znak najwyższego dostojeństwa, relikwię, herb. Na zaklęsłych grobach powstańczych i bojowniczych zasadzą różę czarującą — różę świętą, której kwiat urząd najwyższy ludu nadawać będzie, jako znak sławy, nagrodę za bohaterstwo, cnotę, i geniusz. Wyznaczą dzień na pograniczu wiosny i lata, kiedy róże wypiją sok z prochów Toczyskiego, z serca Okrzei i kiedy wydadzą urok ich dusz nieśmiertelnie pięknych w obrazie nieśmiertelnie pięknego kwiatu. W ów dzień iść tu będą z wielkiego miasta i z dalekich wsi pochodami długimi dzieci ze szkół, śpiewając hymny wolności. Niezgasła, wyzwoleńcza pieśń, która sto lat kajdany dźwigała, unosić się będzie, jak biały ptak, nad ogrójcem różanym, lecieć między gałęzie tych drzew, we mgły nadwiśla, spadać na fale wolnej rzeki. Przeczyste, maleńkie, różane usteczka dzieci wysławiać będą przez wieki wieczne te imiona w rytmach pieśni.

ANZELM (z zuchwałym, grubym śmiechem)

— Nigdy tego nie będzie na tem miejscu! Wiecznie tu będzie kaźń, wiecznie tu będzie żandarm pluł w ślepie „walecznych“ polskich waryatów i zawżdy tu, pod szubienicy będzie defilował sołdat moskiewski.

ŻOŁNIERZ MOSKIEWSKI
(pochyla się nisko, kładzie trzykrotny znak krzyża z szeptem)

— Gospodi pomiłuj! Gospodi pomiłuj! Gospodi pomiłuj!

BOŻYSZCZE

— Gdybyś miał zdolność widzenia dalekich lat świata, ujrzałbyś wielekroć, jak w ciągu jednej nocy budzi się ze snu duch narodu.

ANZELM

— Ten naród niema ducha.

BOŻYSZCZE

— Jakim że to sposobem wyłowiłeś tę śmiałą prawdę?

ANZELM

— Panie! Widziałem rewolucyę z wierzchu, od spodu, na wskroś i wgłąb aż do samego dna. Włókna jej tajne wiązałem. Trzymałem w ręku jej postaw i nici ostatnie. Gdy im się uchyliły drzwi, prowadzące na tamtą stronę, dokąd tyle lat wzdychali, nim próg minąć, spojrzeli sobie przedewszystkiem w ślepie, kto ma najpierw dopaść krzeseł kurulnych, urzędów, dostojeństw, tytułów, zaszczytów i dochodów. Drzwi otworem stanęły, a oni skoczyli sobie do gardzieli przed progiem. Rżnęli się nożami skrytobójczo, płacili mordercom od trupa — o to, kto pierwszy postawi krok ku wolnemu progowi. Ciemny zbójca zabijał po nocy, płatny pismak zabijał za dnia spodlałem słowem. Począł człowiek dybać na człowieka z dymiącą bronią. Banda poczęła dybać na bandę — partya na partyę. Ustała wreszcie moc tego, co ich jedno wiązało w społeczność — moc słowa. Wtedy to ktoś, a zda mi się, że to ty, o Bożyszcze — zatrzasnął znienacka drzwi.

BOŻYSZCZE

— Nie przenikasz i nie rozumiesz tych spraw. Mów jeszcze.

ANZELM (w zadumie)

— Widziałem miasto fabryk, kurzące się od dymu strzałów. Wonczas, kiedym był jeszcze pachołkiem rewolucyi, otoczyło wojsko dom, w którym był nasz skład broni. Powziąwszy wieść, uciekł dozorca składu wprost z fabryki, tak jak stał, w zasmolonej koszuli. Uciekła żona z małem dzieckiem na ręce. Przez siedmnaście dni kryła się w polach jesiennych. Zostało w mieszkaniu dwoje dzieci kilkolatków. Zagarnęło wojsko dzieci. Bito podrostka, lecz zmilczał. Wodzono oboje po cyrkułach, a wreszcie puszczono ich samowtór na wabia w ulice miasta. Na czterysta tysięcy ludzi nie było nikogo, ktoby im łyżkę warzy podał w ciągu tygodni. Żyły z rynsztoka..

(Nachyla się ku słuchaczowi i szepce)
— Nabrałem głębokiej, nienasyconej pogardy do tego plemienia tchórzów, niewolników, karyerowiczów i obłudnych deklamatorów.
BOŻYSZCZE

— Chciałbyś własną swą hańbę na nich rzucić. A nikogo ci nie żal?

ANZELM

— Nikogo! Posłuchaj tylko, jak cieszą się teraz, że zatrzaśnięte już drzwi. Wrócili do swej gnojówki po odtańczeniu partyami country-dance’a entuzyazmu. Kiedy my tutaj sądzimy i wyprowadzamy skazańców pod szubienicę, tańczą do białego dnia w Warszawie. Gadziny pismacze, które pluły w krwawą ranę rewolucyi i jątrzyły jej ogień, teraz z bagniska swego podniosły uszczęśliwiony łeb, żeby pluć w zastygłe oczy skazańców.
Kogóż to mam żałować? Grobów tych niemych, wyklętych przez cały „naród“? Grobów, jeszcze żyjących w tym oto domu, które przeklina milczenie powszechne? „Partyi“, rozsupłanych do ostatniego węzła, z których zostały na martwej, jałowej ziemi jeno plamy jadu czerwone, albo białe? Rzesz ciemnego proletaryackiego mrowia — „dyktatora przyszłości“ — o którem mówi nasz mądry pułkownik, że za czasu rewolucyi prychłynuło do rewolucyi, a teraz otchłynuło do ochrany? Nie byli w stanie owładnąć narodem swoim. Jedni — gonfalonierowie karyerowiczów — chodzili do wroga po zezwolenie tłumienia rewolucyi, chełpili się publicznie, że przelewali krew bratnią i zapowiadali wojnę domową. A słuchacze radośnie klaskali. Inni — socyalistyczny kler — chełpili się, że mogą oligarchiczną mocą intrygi pchnąć na śmierć, na wygnanie, na głód — ciemny, nieprzygotowany do boju, bezbronny lud, byleby pysze swej dogodzić. A lud bezbronny szedł, gdzie kazano: na szubienicę, na katorgę, pod gumowe kije, cierpiał głód w wielkim strajku i wystawiał nagie piersi na kule w ulicach. Toczą teraz uczeni panowie głęboce dyplomatyczne dyskusye o tem, w jaki sposób ów człowiek zbity, zestrzelany, śmiertelnie chory, u którego łoża zasiedli, ma być pochowany. Nie otarli ludowi temu ani jednej łzy, nie dodali mu kęsa chleba, nie ujęli godziny męczarni trudu. Wydali go tylko na samowładzę fabrykancką, na stryk i kańczug. Duchu siły! Jestem nędzarz, który siłą ramienia zarabiał. Uwielbiam tylko fizyczną siłę. Jestem wyrazem i służebnikiem nie tylko potęgi caratu, ale również jestem wykonawcą woli narodu polskiego, takiego, jaki dziś na tej ziemi żyje. W milczeniu akceptował naród polski szpiegowskie prace moje. Kogóż to mam żałować? Niema w plemieniu polskiem ducha. Zagasili go panowie gasiciele. Umie ono tylko rozpętywać złe swoje siły. Depce w wiecznym obłędzie własną moc.

BOŻYSZCZE

— Chwytasz, szpiegu, stąd i zowąd strzępy prawdy, ażeby sobie sukienkę zeszyć i okryć nagość podłości. Nie wiesz prawdy o ludzie polskim. Gdybyś wiedział o tym ludzie, zapomnianym przez niebo i ziemię, wszystką boleść prawdy, pękłoby ci serce z rozpaczy.

ANZELM

— Ty wiesz prawdę. A ja byłem obcy w tym narodzie i obcy w tym narodzie był ten, którego zgniła twarz wykręciła się do mnie w ziemi i w którego sercu jeszcze drży rozpacz. Obcą nam była przeszłość i obcą była przyszłość. Urodziłem się w gnoju hańby z ojca tchórza, niewiadomego z nazwy rozpustnika i z matki sekretnej, dla zarobku na życie prostytutki. Chowałem się w zgniłym zaduchu piwnicy, pod obcasami majstra-dorobkiewicza, pod nahajką policyanta-kozaka, w cieniu nikczemnych obłud kleszej sutanny. Wywlókł mię z gnoju piosenką swoją marzyciel. Pokazał mi w długim, nocnym podszepcie złote łany pszeniczne, łąki kwiatem zarosłe, wielkie sprawy ludzkiego geniuszu, niepodległą ojczyznę, wolność ducha i ciała. Ale marzyciel łatwo-czujący nie urodził się w gnoju hańby z matki ladacznicy, nie przeżył dzieciństwa pod kułakami i plwociną, nie był nigdy poparzonym, skopanym, bez prawa na legowisko psiakiem z podwórza, przybłędą, podrzutkiem z przytułku, ulicznikiem, którego rynsztok hoduje, przypadek karmi, a grzech weseli. Marzyciel z opisu i smutnego w przejściu wejrzenia znał dolę, nad którą ptakby zapłakał, a polskie serce nie płacze. Pchnąłem marzyciela żegadłem w piersi i stanąłem na nim, jak na pierwszym stopniu mych schodów, wiodących ku jasnym piętrom. Co bezprawie dziedziczy na mocy urodzenia, nie wiedząc o skarbie posiadanym, to ja, sztuka po sztuce, z nadprzepastną świadomością musiałem wysiepywać dzielnem ramieniem, wydeptać ze stękania konających, męstwem przebiegłem wyrwać z pięści ściśniętych. Tak wszedłem na wierzchołek moich schodów, osiągając wolność, swobodę niezawodną ręki i swoją własną niepodległość. Swoją własną niepodległość — cha — cha! Nienawidzę imienia polskiego! Hańbę moją rzucam pod nogi idących jego pokoleń!...

BOŻYSZCZE
— Twa mowa w sercu mojem zbudziła marzenia. Chcę wyjść z pomiędzy was. Chcę być sam. Idź precz, — słupie błota, synu piwnicy!
(Anzelm uchyla się w mrok wielkiego muru i w załamaniach Iwanowskich wrot, w szumie drzew — znika. Bożyszcze zbliża się do słupa szubienicy, opiera się nań piersiami, oplata go obojgiem ramion. Czoło opiera na drewnie śmierci. Woła)

— Nocy!

(Wicher wyrywa z nocnych czeluści wężowisko głosów rozpaczy)
GŁOSY

— Dajmonijonie! Ty, który posiadasz miarę przestrzeni między nieskończonością pomysłu i nicestwem ziszczenia, — o, mocny popleczniku naszego smutku w samotności!...

BOŻYSZCZE

— Przybyłem znowu. Po ziemi tej zdyszanemi piersiami leciałem zdala.

GŁOSY

— Kapłanie, który czystości swej nie tracisz, przechodząc w poprzek złego i który masz naturę złota jednakową wszędzie i zawsze, — usłysz krzyk naszej tęsknoty w pustkowiu...

BOŻYSZCZE
— Poświście lochów, wichrze martwogłosy, dźwigaj z padołów ból niewysłowiony, leć w łuki nocy, potrząsaj niebiosy, dzwoniąc chmurami za umarłe w dzwony. Nędzo, co lejesz w kamienie łzy płone, drzewa z konary w pustkę ściągnionemi, krwawe mogiły, głębie wód zbroczone, — wzywajcie o krzywdach ziemi.
GŁOSY

— Sędzio! Połóż na sprawiedliwej szali pracę naszą skradzioną, męstwo nasze nadaremne i wytrzymałość naszego cierpienia...

BOŻYSZCZE

— Ja, który jestem prokuratorem, obrońcą, sędzią i katem własnego serca — stoję u szubienicy.

GŁOSY

— Ty, któryś jest wiekuistą żądzą wszystkości, któryś jest wieczny głód, daremnie pożądający, któryś jest bunt, głęboko ukryty — ratuj serca zemdlałe!

BOŻYSZCZE

— O, rodzie ludzki! Nie mogę stać się niczem innem, jeno człowiekiem. Widziałem był wszystko złe, które was od wieków pożera. Nienawidzę złego, które w was jest, aczkolwiek przez wieki patrzenia w złe zrozumiałem, ja, lekarz waszej natury, że jest ono twardem i grubem nasieniem, z którego, gdy minie długa zima, i wiosna wasza nastanie, dobro wypuści kły. Spoglądam teraz w jaskinię wyolbrzymiałą, jak otworzelisko wielkiego oceanu, gdzie leży głuchy sen waszego żywota. Chcę, żeby się przed okiem bezsennem otworzył zaczarowany sen ludzkiego żywota, jakoby się serce własne otworzyło moje. Na dnie niedocieczonem, z kamiennego krzesiwa błyska znicz, wykrzesany ramieniem nigdy nie wypoczywającej siły życia, — wola, — nasienie i owoc miliona podźwignień trudu i miliona ciosów cierpienia.
Bądź pozdrowiony zniczu! Płomyk twój wydłuża się w miecz i kurczy w sztylet, chowa się w siebie, śniąc o ciosach nienasyconych, czeka pośród dymu męczarni. Im dłużej czeka w męczarni sztylet woli, tem okrutniej pożąda pochwy ran. Im cierpliwiej, im bezsławniej, im podlej w siebie się włoży, w sobie samym zmieści i zamknie, tem straszliwszy stwarza w sobie wysiłek nienawiści. Oto jest dno. Nocy czarna! Odsłoń przedemną grube twoje zwoje. Będą patrzyły me oczy przeszywające w ukryte twoje skarby: w tajną pohopność do duszenia sprężystemi palcami słabej gardzieli, — do walki, — w nigdy niesytą chuć władzy, w ślepą, zamaskowaną wersetami doktryn żądzę wylewania krwi, w namiętność do złota i we wstydliwe upragnienie rozpusty. Nocy czarna! Odkryj przedemną najcięższą zasłonę, zasłonę, za którą chowasz oczy bezsenne, rozwarte, skostniałe, gdy patrzą w zgryzotę zniweczenia zamysłu, w popiół wystygły ogniska idei, w zgniłość posępną zastoju, leżącą na miejscu bytowania wiecznej twórczości.
Nocy piękna! Owiń ramiona moje płaszczem wieszczym. Poniesie wicher twój skinienia mych ramion przez otchłanie duszy ludzkiej. Wyciągam ramię. Nastrajam lirę, — ja odmieniający rzeczywistość, ja, który z miejsca popycham wystygłe sprawy, który powiększam rozmiary wszechświata, ja, co wyprowadzam z twardej gleby rozumu cudnobarwny kwiat marzenia, ja, skrzypek, wygrywający płomienistą melodyę żądzy niepokonanej.
Spływaj z mych ramion, niepokoju, trwogo, lęku! Spływaj z mych ramion wyciągniętych męstwo, postanowienie i ty, uczynku, wyrastający z rozpaczy! Przyszedłem na to plemię. Przypadam na nie dwojgiem skrzydeł, ja, zły sędzia, który wydaję wyrok wbrew sądom świata, ja, twardy śmiech z obłudy i dosytu, ja, zamaskowany gniew, ja, chorągiew ognista w nocy!
Uderzam w ciebie skrzydłami, kostnico duchów! Tronie mój!
Pozywam cię, domu przekleństw na wielki pomysł, domu przekleństw na honor, na męstwo, na dumę. Kamienne urągowisko z bohaterstwa, raduje mię widok twój! Więźniowie, zamknięci w tym murze, o niewiadomej godzinie skazani na stracenie, — czyli słyszycie mój okrzyk nocny: — Niech żyje wolny człowiek! Spojrzyjcie w czarne lustro moje i wzmóżcie się obrazem tego, czem człowiek być może, czem nie jest, czem był niegdyś i czem być musi!
Kocham widziadła, które ujrzycie. Kocham subtelność waszego snu na jawie. Kocham dreszcz lodowaty o każdej porze dnia i nocy, zbiegający do waszych stóp, — spłoszonych myśli pęd zdziczały, — loty pamięci ku matce, ku dzieciństwu, ku miłości, — zaciekłą wytrwałość narodowej dumy, gdy ją policzkuje cios zbójcy, — myśl waszą gorzką o obojętnej, niewolniczej, zamarłej ojczyźnie, nawskróś włócznią przebitą, — i wiarę, że świt się począł, wplecioną w tortury koło. Kocham wasz dzień i waszą noc, trawioną w oczekiwaniu kroków, zwiastujących chwilę wyprowadzenia w to miejsce...
Pozywam ciebie, żołnierzu, który nosisz oręż po to, żeby nie walczyć nim nigdy, a rękoma płatnego zbira dusisz nieprzyjaciela powrozem o niewiadomej dlań godzinie. Synu ojczyzny, wyprowadzający w to miejsce samotnego człowieka bez broni...
Osądziłem! Niechaj zamiera, wygasa, kona wolność święta, miłość w łonie niosąca, piękna wiecznie. Niechaj nikczemne oszczerstwo toczy najczcigodniejszą sławę, podobnie, jak robactwo toczy trupa bohatera. Wzmagaj się nienawiści sekretna, niewytrzebiona, równa sile życia i sile śmierci Wzmóż się, ciemności! Rozszerz się, nędzo! Rozpostrzyj się wzdłuż, — wszerz, — wgłąb, — stań się lotną i niewidzialną, jak zaraza. Niechaj nadal giną z suchot matki, zżerane nocami od kaszlu, wśród ociekających murów piwnicy. Nie dajcie im ratunku! Niechaj nadaremnie, bezsilnemi dłońmi garną ku piersi, pełnej krwawych plwocin bezdomne dzieciny. Niech przepada bezsilne potomstwo nędzarza wpośród milionowego miasta z chorób, z nędzy wylęgłych. Niechaj rośnie w rynsztoku i pośród zbrodni, brnąc przeczystemi stopkami w kale starego życia. Niechaj wyrasta na złodzieja, ulicznicę i szpiega.
Popatrzcie w czarne lustro moje, jak wzmaga się nieśmiertelna zemsta w piersiach młodzieńców, skazanych na jarzmo wiekuistej pracy, zwrócona przeciwko młodzieńcom, skazanym na próżnowanie wiekuiste. Splećcie się w koło, młodzieńcy, skazani na jarzmo zbytku, podajcie dłonie dziewicom, woniejącym od powszechnie uwielbianych cnót, przymiotów i modnych perfum. Nienawidźcie milionów motłochu, który czyha na wasze mieszkania, szaty i wonie, który cuchnie, rozwłóczy choroby, potworność najdzikszych zbrodni, niesie w oczach śmierć spojrzeń i wieczystość zemsty. Nienawidźcie sekretnie, bez wyrzeczenia o tem jednego wyrazu, zataczając do taktu czarodziejskiej muzyki uroczy tan żywota, w ogrodzie kwiecistym, wśród posągów, które dla was stworzyli posłuszni i usłużni artyści. Otoczcie się szpiegami, którzy wśród motłochu napewno wytropią złoczyńcę. Klaskajcie w dłoń, gdy wrogowie śmiertelni waszego narodu dla bezpieczeństwa waszej zabawy wywłóczą o wczesnym poranku człowieka pod szubienicę. Jest to bowiem jedyny wasz wróg. To „bandyta“. Wdziejcie kapę, złotem tkaną, na ramiona sługi bożego. Niechaj obchodzi w pokorze, szepcąc słowa modlitwy, siedliska i piwnice nędzy, — głosząc nędzy ewangelię miłości względem bogaczów. Kurcz się i zżymaj, duchu człowieka. Zmieść się w skrytkach ogniotrwałej kasy, przytul się do puchów łoża zbytku, zostań za szybką lupanaru, cofnij się i czatuj w cuchnącym mroku piwnicy. Niechaj ci rosną pazury i kły!

ŻOŁNIERZ MOSKIEWSKI
(bije pokłon i żegna się krzyżem trzykrotnym)

— Gospodi pomiłuj! Gospodi pomiłuj! Gospodi pomiłuj!

BOŻYSZCZE

— Usłyszałeś mię wreszcie, ty, nabożny...
Będę cię kusił, ciemny morderco.
Pamiętasz ludzi, których pilnowałeś w więzieniu, gdy w kloace prali swe koszule, maczając je w urynie, pomieszanej z ciepłą wodą, spływającą ze ścian? Śmiałeś się wtedy z tych ludzi.
Pamiętasz izby więzienne we „frontach“ cytadeli, gdzie kał wylewał się z kubłów, a ludzie w nim brodzili po kostki, dusząc się i padając na błoto ziemi od straszliwego powietrza kaźni?

Tyś wtedy kłuł bagnetem tych, co stawali przy kratach, nie pozwalając, żeby zachwycić mogli lżejszego z korytarza fetoru.
ŻOŁNIERZ MOSKIEWSKI

— Gospodi pomiłuj!

BOŻYSZCZE

— Pamiętasz więźnia wybladłego, Czarowica, któregoś kolbą łomotał, gdy nie mógł dźwignąć się z barłogu, a gdy go podnieśli litościwsi od ciebie, leciał im napoły martwy przez ręce? Pamiętasz go, gdy później szedł w godzinie przechadzki, a poznawszy cię, pozdrowił przyjaznym uśmiechem i wesołem skinieniem głowy? Czegoś się wtedy zląkł? Czemuś wtedy zadrżał od niepojętego dreszczu przerażenia?

ŻOŁNIERZ MOSKIEWSKI

— Gospodi pomiłuj!

BOŻYSZCZE

— Pamiętasz, jak ów więzień stał długo przed nagim murem i niezgłębionego smutku pełnemi oczyma ścigał jesienne obłoki?
Rozmyślaj! Kiedy ty mężnie spełnisz swoją powinność, czeka cię nagroda od zwierzchności. Jeślibyś cnotliwie umarł, przyjmie cię w otwarte ramiona twój Bóg i usta twoje ucałuje Bogarodzica w nagrodę cierpień.
Rozmyślaj! Jego, samotnika, cierpień nikt nie liczy nigdzie, nigdzie! Niema nagrody na ziemi, ni w niebie dla jego cnót. Jeżeli on służy cnocie swej aż do śmierci, to służy dla cnoty samej. Jeżeli padnie na ziemię od twojej kuli, jego ust nie ucałuje nikt. Nikt nie nagrodzi jego męstwa. On mężnym jest dla męstwa samego.
Rozmyślaj! Poza sobą on nie ma nic, coby czuwało nad jego okrutną dolą. W sobie samym musi mieć wszystko. Po coś tu przyszedł z rodzinnego sioła za siódmą górą, za siódmą rzeką? Przyszedłeś, żeby strzelać w tłumy takich, jak tamten, nieznanych ci, samotnych ludzi. Czemuś oddał wolność swoją dalekiemu despocie? Czemu przebijasz bagnetem ludzi, których ci żal? Czemu pilnujesz skarbów, których nigdy na oczy nie ujrzysz? Dzięki tobie, stojącemu na mrozie, tańczą złoczyńcy w jasnych i ciepłych salach. Dzięki tobie, konają na tej szubienicy ludzie, którzy cię chcieli wyrwać z niewoli. Serce twoje młode stało się siwe, zestarzałe od morderstw. Oczy twoje ślepe się stały i martwe na wszystko, jak skała. Uszy twe słyszą tylko rozkaz mordowania.
Spodobała ci się taka dola. Zamiast odwracać sochą ziemię, wolisz bagnetem obalać ludzi. Zamiast pilnować czarnej chaty w dalekiej wsi, wolisz pilnować tego gmachu, siać trwogę, patrzeć w sprawy odrażające i przez szczelinę podglądać tajemnice dziejów świata. Umiesz już dobrze mordować. Wiesz, jak należy zadawać śmierć. Spojrzałeś w sprawy wielkie.
Ucz się pilnie, jak należy wbijać cały bagnet w serce Boga. Nie zapominaj tej sztuki!
Przyjdzie na ciebie czas. Gdy wszystką potęgę swoją tyran oprze na twoim bagnecie, unurzanym we krwi Boga, zwróci się bagnet twój przeciwko sercu tyrana.
Usłyszysz wtedy w sobie śmiech mój, który widzę wszystko, który widzę daleką zemstę podłego czynu.

separator poziomy
SPRAWA PIERWSZA.
(Cela więzienna. W głębi okno zakratowane, zabielone wapnem, z wyjątkiem dwu szyb górnych. Drzwi z „judaszem“. Dwa łóżka przy ścianach, stolik i dwa krzesła. Na podłodze znać wydeptany w deskach szlak przekątny, którędy więźniowie machinalnie chodzą, biegają i błądzą z wolnego od sprzętów kąta pod oknem w wolny kąt przy piecu. Czarowic siedzi przy stole z głową opartą na rękach, Zagozda chodzi po izbie. Obadwaj w kajdanach)
ZAGOZDA (śpiewa samemu sobie)

— Akatuj!
Ogarną me czoło twoje mury bezmierne, więzienie dalekie.
Znowu oczy utopię w mongolskiem pustkowiu.
Znowu śmiech wasz zobaczę, o stogi wystygłych wulkanów dookoła katorżnej fortecy.
Znów mię ciągnąć wciąż będziesz ku sobie, mongolska granico.
Znów od stacyi ostatniej pójdę, dzwoniąc żelazem, wpośród tłumu zbrodniarzy wiorst dwieście pięćdziesiąt.
Płonąć będą golenie i stopy od żelaza i kurzu przeżarte. Jak wtedy. Wiem, pustynio, ja wiem wszystko.
Będą tego łomotać kolbami sołdaci, kto z trudu na drodze upadnie. Znowu me wstawiennictwo bez celu, bez skutku. Znów za bunt skatować mię każe oficer. Jak wtedy. Wiem, pustynio, ja wiem wszystko.
I spać będę twardo w gorączce, na narach zawszonych, wśród śmiechu tych, kogom bronił.
Pustynio, leżąca wokół głowy bezsilnej. Upały straszliwe wśród kaźni. I wy, mrozy okrutne. Strzelnice, wpuszczone do kaźni z sufitu, by widzieć z wysoka bunt w celi i krzyżowym go ogniem w zarodku wystrzelać. Ty, śmiechu straszliwy tyrana. Ty, jęku ostatni nędzarza. Wy, głuche Iwany Sybiru.
Słyszycie mą polską śpiewankę: Ja was się nie lękam! Ja przyjdę z uśmiechem powtóre.
Ty „szara kobyłko“ więzienna, ty ludku przeklętej od świata niedoli, w chomąta więzienne wprzężona.
Ja przyjdę z uśmiechem powtóre!
Jak wtedy zawładną wszem ludem Iwany zbójeckie. Rząd będą sprawować. Pochwycą w swe dłonie ster władzy, pieniądze i żywność. Gotować nam będą sosnowe polana na rosół, a zyski schowają do trzosa. Będziemy powoli zamierać. Będziemy pieśń śpiewać żałosną. Bo jeśli szept spisku posłyszą Iwany sybirskie — nóż w serce.
Znów ujrzę z uśmiechem pogody wzór świata w twych murach niezmiernych zamknięty — Akatuj, Akatuj... Aż wstanę. Pchnie mię z miejsca dziedzictwo, tarcz moja, pióropusz: tworzący mój czyn. Zlepię spisek tajemny z nędzy ludzkiej więziennej. Uzbroję go w noże. Uderzę wstępnym bojem w Iwany. Każę wykłuć do nogi tyranów nieszczęścia. Znów z uśmiechem pogody nadam memu ludowi konstytucyę rozległą. Słuchać będę z uśmiechem pogody, jak z prawa referendum szary ludek korzysta, jak wybiera parlament, burzliwie sejmuje, ministeryum ze siebie wyłania i niezłomną obręczą osacza zwierzchnictwo więzienne.
Akatuj...
Grube mury dokoła. Blanki strasznej trwałości.
Lecz mocniejsza od murów jest ma dusza samotna. Z samej siebie ma dusza tarcz swoją, kask własny — osłonę samej siebie ma z siebie. Moja dusza pogardziła cierpieniem. Moja dusza podeptała żal, gniew i pogardę.
Krótki jest miecz cierpienia i mej duszy nie może dosięgnąć przez tarcz moją, przyłbicę, przez żelazne osłony mych ramion. Długowieczne jest zdrowie mej duszy, którym wzgardził rozkoszą i wzgardził zgryzotą. Wyjdę znowu na twe mury powtóre, ja zdrowy — Akatuj, Akatuj..
Pocznę z braćmi po nocy żłobić komin tajemny w twoim murze niezmiernej grubości. Wasza grubość, o mury, raz się przyda więźniowi. Bo im grubsze są mury — przestronniejszy nasz komin. Aż z pod dachu kuć będziem nocami nawskroś komin ku ziemi. Głuche cegły wyłupiemy rękoma, suche wapno wyskrobiemy szponami, wyniesiemy gruz ostry w rękawach, na piersiach, pod połami więziennej opończy. Zimne twoje kamienie wyważymy po nocy palcami krwawymi. W czarną sztolnię na powrozie skręconym o północku kolejno iść będziem. Przewiercimy twe ściany z góry na dół aż do ziemi okrutnej sybirskiej. Ziemię głuchą podkopiemy chodnikiem tajemnym na sążni piętnaście. Wyniesiemy twą ziemię w rękach, na ciele, za pazuchą, pod sukmaną więzienną. Wydrapiemy twą ziemię, o sztolnio ucieczki, wymoczymy ją potem, wygryziemy zębami. A gdy droga podziemna poza mury wybiegnie i ku sopkom wulkanu się zbliży — wskaże zdrajca tajemnicę setki nocy za pieniądz. Jak wtedy, — o ma duszo, — jak wtedy.
Wejdzie wojsko po nocy. W puste cele bagnetem uderzy. I wywleką nas z nory, jak kretów. A postawią nas rzędem popod ścianą niezmierną. Pod twą ścianą szyderczą i zimną — Akatuj, Akatuj...
Witam twoje milczenie, o zagrodo straszliwa. Witam siłę twą martwą w pustyni. Przyjdę wesół i czerstwy. Przyjdę twardy i młody, jako ty, niezwalczony — Akatuj...

CZAROWIC

— Co ty śpiewasz?

ZAGOZDA

— Nic ciekawego.

CZAROWIC

— Noc znowu.

ZAGOZDA

— Noc.

CZAROWIC

— Nuda...

ZAGOZDA
— Staraj się koniecznie wytracać w sobie nudę przez cierpliwość, obojętność, skupienie wewnętrzne i rozważanie logiczne. Inaczej nie zniesiesz wszystkiego.
CZAROWIC

— Cierpliwość, obojętność, skupienie, rozważanie... Czy jest co gorszego nad nudę więzienną, nad miesiące, kwartały, półrocza, lata nudy?

ZAGOZDA

— Wydaje mi się, że jest wiele rzeczy nieskończenie gorszych.

CZAROWIC

— Mianowicie?

ZAGOZDA

— Po pierwsze — choroba fizyczna, jeżeli wyrok opiewa: z pozbawieniem lekarza i prawa do lekarstwa.

CZAROWIC

— Jeżeli choroba z gorączką, jeżeli przytomność umysłu jest zniweczona, to choroba fizyczna staje się dobrotliwem skróceniem czasu.

ZAGOZDA

— Paradoks. Po drugie — niepokój ducha, wywołany przez wyrzuty sumienia.

CZAROWIC

— No, a cóż jeszcze, co jeszcze?

ZAGOZDA
— Po trzecie — tęsknota, której przedmiot nieustannie i nieuchwytnie ucieka w dal.
CZAROWIC

— No, a jeszcze?

ZAGOZDA

— Wydaje mi się, że reszta jest już lepsza od nudy więzienia. Macchiavelli utrzymywał, że nuda gorsza jest, niż troska, niż nędza, niż rozpacz, niż choroba, nawet niż śmierć. Lecz to włoska przesada. Nuda więzienna może być skutecznie znieczulona przez cierpliwość i obojętność. Skupienie wewnętrzne i jaknajściślej logiczne rozważanie poza pancerzem cierpliwości i obojętności wytworzyć może w przestrzeniach nudy wartości wyższego porządku. To, co nazywamy pospolicie nudą, powinniśmy przeistaczać na przymiot duszy, nieznany ludziom chodzącym na świecie w wolności.

CZAROWIC

— Szkodliwi wy jesteście, szkodliwi niewymownie, ludzie, którym wszędzie dobrze!

ZAGOZDA

— A szkodliwi dla kogo?

CZAROWIC

— Dla siebie i dla świata.

ZAGOZDA

— Ludzie, którym wszędzie dobrze, nie są bynajmniej szkodliwi, ani dla siebie, ani dla świata. Żywi się świat i poi wesołością tych, którym wszędzie dobrze. Są oni, jak halny wiatr w Tatrach, któremu dobrze jest na iglicach szczytów i dobrze w padołach niziny. Gdyby nie ci ludzie, światby się zatęchł w ociężałym, przydługim, ciepłym spokoju.

CZAROWIC

— Dobra jest cicha, spokojna, do logicznych rozmyślań pobudzająca cela więzienna. Dobra była indywidualna cela cytadeli, dla każdego dziedzica polskiego indywidualizmu osobna — jedyna niewątpliwa własność polska — i dobra jest cela gromadzka, powstała w miarę rozwoju wyobrażeń socyalistycznych, nie moja, ani twoja, ale nasza, gminna, ratuszowa. Dobre są kajdany — i dobry szeroki gościniec sybirski. Dobra jest ojczysta troska, która nie zapomniała przysłać nam podkajdanków, wytańczonych z entuzyazmem przez najlepsze narodowe nogi, żeby nie do samej kości żarło moskiewskie żelazo.

ZAGOZDA

— Dobre są kajdany. Jakoby stylus ostrokończysty, jakoby igła magnesowa biegają po ciele ułomnem wciąż, tam i nazad, tam i nazad, wskazując wieczny cel i pisząc na niem, żłobiąc głęboko prawdę niezmienną.

CZAROWIC

— Piszą tę ohydną prawdę niezmienną: spełniło się!

ZAGOZDA

— Czyliż nie to się właśnie spełniło, o czem tylekroć głosiły twe usta? Zakuto cię w kajdany. Przestałeś wreszcie być szlachcicem z rodu i pochodzenia, filistrem z przyzwyczajeń, inteligentem, quasi-robotnikiem, odzianym en bourgeois. Stanąłeś w rzędzie tych, co mają z rodu i przeznaczenia ręce, jak korzenie, a sami podobni są do pniów i konarów, którzy idą za nami krok w krok, wielką rzeszą, wołając raz wraz: idziemy za wami, my, krzywda!

CZAROWIC

— Czyliż tym rzeszom niezbędnie jest potrzebne moje męczeństwo?

ZAGOZDA

— Człowiek w miękie szaty odziany, to co innego, niż człowiek w przepoconej koszuli, w brudnej sukmanie i cuchnącym kożuchu. Mularz z rękoma chropawemi od zaschłego wapna i parlamentarny mówca z atłasowemi dłońmi — to tylko na pozór tasama falanga ludu. Socyalistyczny poseł do parlamentu, pobierający dziesięć rubli, czy guldenów dziennie, i nędzarz ze zdartemi od pracy dłońmi, głosujący posłusznie na parlamentarnego towarzysza, to zabawne kłamstwo towarzyskie. Nareszcie nikt ze skrzywdzonych nie będzie mi niczego zazdrościł. Na mój honor proletaryacki — niczego! Nikt nie wyrzekł się więcej, niż ja. Ani jeden proletaryusz nademnie! Spoiłem się kajdanami z proletaryatem, odkupiłem duszę swoją od szatana, — i już żelaznej mocy tego spoidła nic na ziemi nie rozerwie. Nawet zimna w Sybirze mogiła. Tak to będzie razem — słowo i czyn.

CZAROWIC

— Czyliż dotychczas nie byłeś z nim spojony? Trzy lata Krestów, ośm lat wygnania na najbardziej dalekiem osiedlu ludzkiem, ciężkie roboty, dwuletnia, bezsenna praca w ogniu rewolucyi, wyrzeczenie się prawa do izby, do łóżka, do własnego surduta, butów i czapki, wyrzeczenie się imienia i rodowego nazwiska? Jeszczeż ci mało, niewolniku poświęcenia?

ZAGOZDA

— Słowo „niewolnik“, zdaje mi się, nie pasuje do mnie. Nie byłem niewolnikiem nazwiska, domu, izby, łoża, czapki, surduta, butów. Nie jestem również niewolnikiem poświęcenia. Zaraz tego dowiodę.

CZAROWIC

— Nie dowiedziesz tego, żebyś nie był niewolnikiem naszego sposobu działania. Musisz działać tylko tak, a nie inaczej. Nasze idee zdążają wciąż tą samą drogą, prowadzącą nie do zwycięstwa, lecz do kajdan. Zaczynając naszą pracę, wiemy jak przez sen, że nie my przerobimy nasze idee na siły twórcze, żywe, funkcyonujące, jak maszyny, lecz wciąż sennie pamiętamy o tem, że idee zwyciężą nas i podadzą nasze ręce w bezużyteczne żelaza. Tu jest rdzeń naszej niewoli.

ZAGOZDA

— Na pozór wydaje się, że masz słuszność, a przecież, dzięki temu właśnie biegowi spraw, zdobywamy naturę wichru halnego, stajemy się wyzwoleńcami z niewolników ziemi, szerzymy dziedzinę ducha. Niewolnicy ciała wiążą nam coprędzej ręce i nogi, gdyż im się zdaje, że wiążą i niweczą naturę ducha.

CZAROWIC
— Nie możesz zaprzeczyć, że jesteś fanatykiem ideału cierpienia.
ZAGOZDA

— Mylisz się. To, com przeżył w więzieniach, w tundrze, w rewolucyi nie zawierało większej ilości cierpienia, niż normalne życie innych ludzi w puchach, atłasach, kortach, wśród balów, dorabiań się, urzędowań. Były to epizody mego życia, rozdziały pięknej tragedyi. O ileż nieszczęśliwsi odemnie byli chorzy milionerowie, biedni niewolnicy złota w Monte-Carlo i wszyscy ci, którzy idą za zyskiem. Tymczasem ja byłem niejednokrotnie głęboko szczęśliwy. Jakiś list z kraju, pamięć kogoś z dawnej gromadki młodzieńczej... Byłem sam — w lasach, wobec ogromu pustkowia, wobec tamecznych niezmierzonych rzek, wobec szeroko, jak niebiosa, rozpostartych jezior. Pragnę jeszcze raz zobaczyć sybirskie jeziora. Zaniósłbym im teraz nową, groźną wieść o rodzie ludzkim. Często widzę we snach tamte wody. Błękitna ich toń spływa na serce moje cichą pociechą. Czy też wiatr z nad tamecznych wód zaprzeczy moim wieściom, zaśwista mi jeszcze nad uchem dawną piosenkę: słuchaj, na ziemi rodzinnej już wszystko teraz inaczej, inaczej, inaczej! Już wstała ze snu świętość. Już wyciągnęła wszechmocne ramiona...

CZAROWIC

— Chcesz żyć w złudzeniu. Wolisz to, niż własnemi rękoma przekształcać to zbiorowisko szaleńców i ślepców.

ZAGOZDA

— Wyzucie się z wszelkich dóbr, z morgów, nadwartości, domów, mebli, odzieży, zabaw — prowadzi do równowagi sił, do władania sobą, do wewnętrznego spokoju i do potęgi. Gdym sam jeden stanął wobec ogromu potrzeb, znikały powoli potrzeby jedna za drugą, a ubywanie każdej z nich karmiło ducha i dawało mu obleczenie wesela. Trwały w mem życiu czasy, gdy byłem potężnym, samotnym duchem. Tamtejsze sybirskie puszcze — czyjeż są? Moje, którym je przemierzył, przejrzał i uczuciami wziął w duszę. I ta ziemia wszystka jest moja. Wywalczyłem, podbiłem i wziąłem w posiadanie obiedwie. Jestem królem tu i tam.

CZAROWIC

— Złudzenie. Stare, znane światu złudzenie. Stara, znana światu samoobłuda. W jednym z pokojów Watykanu widziałem napis nade drzwiami: Servire Deo — regnare est. Złowieszczy paradoks, pisany może ręką fanatyka, który się świata wyrzekł z zapałem Savonaroli.

ZAGOZDA

— Nic nie wskurasz tem porównaniem. Czyliż nie widzisz, jak człowiek nowoczesny usiłuje wydrzeć się ze swego ciała, wylecieć ze swej skóry, wyrosnąć na ducha i olbrzymiemi pracami ponurą ziemię przemienić na radosne niebo?

CZAROWIC

— Czekaj, aż ci z ziemi wyrosną niebiosa!...

ZAGOZDA

— Świat rozpada się na dwa odłamy: na obozowisko widziadeł, wydzierających się w niebo, i na królestwo roślin, coraz bardziej wrastających w ziemię. Lecz coraz więcej z królestwa roślin wyfruwa motylów ducha. Każdy z nich staje się królem. Świat nowoczesny zmierza do tego, iż będzie areną czynów władczych. Bezsilny poeta, samotny, chory chłopiec, Keats, który napewno nie rozkazywał służącemu, jest niewątpliwym władcą świata na przeciąg wszystkich wieków jego trwania. Nikomu nieznany wynalazca może w tej chwili, gdy to mówimy, wynajduje sposób owładnięcia mocarstwami ziemi. Niegdyś tylko monarcha miał prawo do niezgadzania się na porządek świata, sprzeczny z jego wyobrażeniami, dziś prawo to chwyta w dłonie każda oświecona jednostka.

CZAROWIC

— Naród nie może przeistoczyć się w obozowisko widziadeł, takich, jak ty. Ludzie muszą uwielbiać życie, rozwijać celowo siły, kształtować czyn, tworzyć bogactwa, zdobywać je dla pięknych kobiet i wśród powodzenia używać owoców pracy. Z tego się tworzy kultura ziemi.

ZAGOZDA

— Nie wiem, co to jest naród.

CZAROWIC

— Naród jest tem, co w zbiorowiskach ludzi na globie ziemskim jest najbardziej istotnego, najściślej prawdziwego. Bytowanie narodu jest najistotniejszą prawdą i najgłębszą tajemnicą. Uczucie miłości dla narodu swego jest niepojęte a niespożyte, tak samo, jak uczucie miłości dla rodziców i rodziców dla dzieci. Podobnie jak w nas żyje nasz ojciec, dziad i pradziad, tak samo w narodzie żyje wiecznie i trwa jego przeszłość, prężą się siły, czyny, żądze i idee naddziadów, wieczyście wstające z martwych. Podobnie jak drży serce wobec grobu rodziców, drży serce wobec niezgłębionej przeszłości narodu.

ZAGOZDA

— Powtórz to czujące słowo Rusinom we Lwowie, Litwinom w Wilnie...

CZAROWIC

— Przedewszystkiem muszę je powiedzieć tam, gdzie je czuję istotnie i najgłębiej, to znaczy zdeptanemu narodowi polskiemu.

ZAGOZDA

— Ja należę do ludu wszystkiem, co we mnie jest z ducha. Nie chcę uznać w sobie i kultywować świadomości dziedzictwa przemocy, tradycyi gwałtów nad ludem. Dawno ze siebie tę roślinę wyrwałem i zdeptałem nogami. Nie chcę należeć do narodu, jeżeli do niego należy prawo tyranii i gwałtu nad ludem. Tam, gdzie stoi ostatnia zagroda nędzarza, mówiącego z pra-wieków chłopską swoją, polską mową, biegniecie teraz po ratunek, aby wam zgniły jego barłóg wytknął granice państwa, gdy was zawiodły wszystkie pańskie wymysły: racye stanu i stany posiadania. Wpatrujecie się oczyma ślepemi z bólu w mądrość i moralność panów z Berlina, Petersburga, Wiednia i Pesztu, ażeby ją wszczepić w siebie. Ale polityczne szalbierstwa myśli o wyższości Niemca nad Polakiem, Polaka nad Rusinem, Madziara nad Chorwatem i Słowakiem — mijają w czasie. Lud zostaje wiecznie. Przetrwał Rzymian, przetrwa Niemców i Madziarów. Mija Cezar, Barbarossa, mija Moskal Murawiew i Niemiec Bismark. Lud zostaje wiecznie. Pozdrawiam was, biedne słowiańskie wioski między Bałtykiem i Adryatykiem! Usłyszą kiedyś panowie w Berlinie, Wiedniu i Peszcie, którzy się waszym trudem chłopskim żywią od wieków, wzgardzoną waszą mowę! Odpowiedz mi — pod jakąże to chorągwią mam stanąć ze stańczykiem, ugodowcem, z ugodo-endekiem, którzy znieważają wszystko, za co ja wydałem życie na tyle ran? Co mnie — oprócz języka — z nimi łączy?

CZAROWIC

— Dola polska.

ZAGOZDA

— Nie uznaję doli! Jestem szermierzem wiecznie walczącym. Walczę z ideami, z tłumami wrogów i z tłumami tych, za kogo walczą. Nie poddaję się wrogowi nigdy! Przenigdy! Za żadną cenę nie wejdę z nim w kompromis, nie ustąpię mu ani jednego z mych żądań, ani jednego strzępa mojego świętego sztandaru! Ciągnę pług ku niezoranym rolom, których nieszczęsny lud orać nie umie. Idę ku nieznanemu światu. Gdy ów świat zostanie odkryty i zaorany, zjawią się tam tłumy waszych eksploatatorów, konkwistadorów, handlarzy i, na zasadzie racyi stanu i stanu posiadania, obejmą go w dziedzictwo. Niemasz wątpienia. Ale wówczas przyjdą inni, oracze i pastuchy przyszłości, którzy się wydrą z ojczystych klet i pójdą ku nowym rolom. Nie uznaję doli. Kiedy w Wilnie zamknięty byłem w więzieniu, znieważył przy mnie towarzysza oficer żandarmeryi. Znieważyłem żandarma. Rzucił się na mnie i wymierzył mi policzek. Rzuciłem się na niego, powaliłem na ziemię i spoliczkowałem. Sołdacką siłą wrzucono mię do ciemnicy na dwa tygodnie. Nałożono kajdany. Ciemnica — była to ocementowana jama pod ziemią. Okienko miała w górze. Po dziesięciu dniach spadłem z ciała i nie mogłem ruszyć się z barłogu. Bransolety kajdan przesuwały mi się lekko po całej ręce, aż do ramienia. Gorączka mi spaliła ciało. Nic nie jadłem. We snach, które mię wtedy nawiedzały, pamiętały mi się jeno słowa dewizy naszego starego herbu: „Nikt nademnie!“...

CZAROWIC (z ironią)

— Tak — trudno nam jest zapomnieć o herbach...

ZAGOZDA

— Ani jeden proletaryusz nademnie! Jestem pas transmisyjny, który w ruch puszcza koła i tryby nowego świata. Gdybym ja stanął, stanąłby świat.

CZAROWIC

— Ciemnica... Ciemnica... Pamiętasz nadokienny tryptyk Rafaela w Watykanie? Uwolnienie świętego Piotra z więzienia. Trzecia część, gdy święty wyszedł już z ciemnicy i ma zstępować ze schodów w towarzystwie anioła... Wspomniało mi się teraz, gdyś mówił, owo braterstwo człowieka z aniołem, stowarzyszenie się ich dwu, ramię w ramię. Święty Piotr idzie radosny nie dla tego, że staje się wolnym, lecz dlatego, że idzie z aniołem. We fresku tym pokazana jest radość wypływająca ze świętości, pokazane jest to właśnie, czem jest świętość. Wychodzić z więzienia w towarzystwie anioła, zstępować ze schodów do niezmierzonych, nowych, boskich prac! U ramion wyrastają skrzydła... O, radości! Powiedz mi, — wszak widziałeś zenit rewolucyi, przeżyłeś na dnie moskiewskiego więzienia najczarniejsze godziny niewoli, — czy wyjdzie kiedy Polska ze swego więzienia w towarzystwie anioła, żeby zstąpić do niezmierzonych, boskich prac?...

ZAGOZDA

— Polska! Wieczny „romans“ Mochnackiego... A jaka jest główna intryga i wewnętrzna treść „romansu“? Czy znowu nie wielkopański najazd na chłopstwo ruskie i litewskie, czy znowu nie przemoc nad Żmudzią i żydostwem? Spojrzyj w praktykę współczesnego państwa Węgier. Przypatrz się zbliska nikczemnym pazurom, które pod serce słowackiego chłopa zapuszcza każdy do Pesztu przybłęda, byleby sobie za tani pieniądz nabył w urzędzie prawo do renty z madziarskiego patryotyzmu. Przypatrz się, jak tam umiejętnie, parlamentarnie katują życie narodów, wgniatają w ziemię z trudem tworzące się kultury, jak pozdzierali odwieczne nazwy siedlisk tubylców i poprzekręcali je na swoje. Zorganizowana według „prawa“ napaść na swobodę, na cudzy dom, słowo, szkołę, obyczaj, oświatę, prasę, naukę, — wdarcie się przemocą w polskie góry, a poprzez chorwackie plecy, w cudze morze, zlegalizowana kradzież cudzej ziemi, grosza, chwały i duszy — to Węgry, to ta sprawa, za którą tyle czcigodnej krwi — z polskiego boku wyciekło w ziemię. Przejdź się dziś po stolicy tych parweniuszów, po małpiarskim kramie, po tym żydowskim zachwycie, z pośpiechem, za wydarty pieniądz zastawionym banalnemi monumentalnościami, wspomnij im o Polsce... Szwoleżery, kosyniery, krakusy... Granice, celnicy, fortece, straż. Więzienia. Kajdany, ministrowie, agenci dyplomatyczni i mnóstwo deputatów. Racye stanu i stany posiadania... Czyś słyszał dobrze, jak stęka w pracy, jak hula, wyje z bólu, jak wyjawia głupotę swoją polski chłop z cuchnących, dzikich wsi, — jak się wije w męczarni przez całe psie swoje życie i jak zdycha przy stalowym kadłubie maszyny, gilotynie swojej, — polski robotnik? Oto jest moja Polska. Ona wyjdzie z ciemnicy do niezmierzonych, boskich prac.

CZAROWIC

— Wieczna wasza „dyktatura“ proletaryatu. Somnia vigilantium. Jakże się ta dyktatura dokonać może podczas panowania moskiewskich sołdatów?

ZAGOZDA

— Nie chciałbym widzieć dyktatury sołdatów z białymi orłami na kaszkietach. Ty śnij o nich na jawie. Jestem już znużony — będę spał.

CZAROWIC

— Śpij. Ja nie mogę.

(Zagozda kładzie się na swem łóżku, okrywa z głową. Czarowic błądzi po celi, z kąta w kąt, po wydeptanej przekątnej linii, usiłując stąpać na palcach i tłumić pobrzęk kajdanów. Spostrzegłszy, że Zagozda twardo zasnął, staje przy oknie i długo patrzy w nocne niebo przez górne szyby. Czepia się rękami krat).

— Czemu ty płaczesz, ślepa szybo, czemu ty wzdychasz, głuchy murze? Słaniasz się za mną, cieniu śniady, wstępujesz w moje dzwonne ślady, gardziel mi ściskasz dłońmi dwiema, szepcąc, że jej na świecie niema... Czemu ty płaczesz, ślepa szybo? Pamięć w kochane strony lata — i wraca martwa z końca świata... Jakże mam stworzyć rysy twoje w głuchej ciemnicy zapomnienia? Kto mi odwali mur z kamienia, kto mi odemknie z blach podwoje, by mogły wstąpić w kaźni progi z stron zapomnienia twoje nogi?...

(Opiera głowę na kracie okiennej. Długo rozmyśla)

— Dusza moja podobna się stała do tych, które teraz oglądam, nie widząc oczyma, źle uprawnych pól, porzniętych w tysiączne działki, — do wiosek, zastawionych brudnemi chałupami. Jestem w niewoli, jak ziemia. Ze mnie są te chałupy i ludzie niemocni, przykuci do straszliwej nędzy przewracania nieczułego gruntu, wzruszania go modlitwą i postem, żeby przyczynił chleba. Ze mnie jest pycha pałaców, pełnych nudnego przepychu, gruboskórnego sobkowstwa, herbowo-tradycyjnego zdzierstwa, patryarchalnego przesądu, kruchcianej obłudy i pawio-papugizmu europejskości. Ja to jestem — tamte, polskie, wyboiste drogi, wiodące do miejsc, przez wieczną nieodmienność, przez zastój, przez upadek — wieczyście smutnych. Nienawiść i gniew jest we mnie, jak jest złogami wiecznemi leżący gniew w duszy ciemnego chłopstwa przeciwko krzywdzie prastarej. Przeżyję moje życie tak samo, jak je przeżywa martwa niewolnica, polska ziemia. Nic na lepsze! Żadnej odmiany! Nic z tego mocarstwa, które jest w niej i we mnie, nic z rozrostu, czyhającego na swą wiosnę... Polska, zastój, nędza i ja — to jedno. Role moje nieszczęsne, — czyliż was nie przekopię rowami, nie zorzę, nie zabronuję, nie zasieję, ja, wasz oracz, który zaprzysiągłem sobie wszystko wykonać? Wsie moje, żałośnice, którem przysiągł popalić z robactwem, z chorobami, z głupotą i przesądem! Ściany bielone, dachy słomiane, co je deszcz zżera, a wicher szarpie, strzechy przegniłe, głodnemu bydłu na wiosnę za karmę służące! Jakże zdołam zabudować szerokie rozłogi szczęśliwem, widnem, pięknem domostwem, ludzi wolnych godnem? Jakże to mam sprawić, żeby znikł z ziemi chłop gnuśny z niedoli, czarny od brudu, ciemny, półpijany zawsze, nieszczęsny mój brat, mój ojciec, rana mojej duszy, — i żeby znikł zbogacony pan, pyszny z opłakanej doskonałości swego położenia, niewolnik dobrowolny? Jakże to mam sprawić, żeby podrastała rasa ludzi zrównanych w posiadaniu dobra, synów wolnego kraju, twórców świętej pospolitej rzeczy?... Jakże wytrzebić z dusz stuletnie zmartwienie polskie, tchnąć w rzesze wolę czynną, w której każdym akcie byłaby myśl rządząca? Jak skruszyć zdołam i zdjąć z dusz pieczęć państwa i pieczęć chłopstwa?
Matko moja, ziemio polska!

(Szarpie z wściekłością kraty okienne)

— Puśćcie mię, kraty! Puśćcie mię! Puśćcie mię, kraty! Mam do wykonania niezmierny ogrom prac. Czas mi ucieka. Tygodnie, miesiące, lata mi lecą. Mam od krańca do krańca naród polski przeorać. Mam do postawienia tysiąc szkół, mam do wyćwiczenia tysiąc nauczycieli. Stoją niedomurowane ściany moich szkół, gdym odszedł. Dachy mi zaciekają. Walą się mokre sufity. Zlasowało się na deszczu porzucone wapno. Złodziej rozkrada cegłę. Gniją mi belki i tarcice. Pije w monopolu cieśla zawiedziony, wałęsa się zgłodniały mularz, — a Moskal dzieciny spieszące rozgania.
Półtora roku tu siedzę. Schną z bezczynności moje ręce. Rwą się do roboty ramiona. Wysycham z tęsknoty do tworzącego trudu. Szarpie się coraz silniej serce. Mam sypać drogi poprzez piachy mazowieckie, mam rznąć rowy przez błota podlaskie. Tysiąc założyłem towarzystw. Tysiąc sklepów puściłem w ruch. Rozkradną własny towar ciemnoszaleni współwłaściciele. Rozejdą się zawiedzeni spólnicy. Plączą się między martwemi ścianami kolana moje. Pęka mi głowa od nawału podjętych zadań. Milion myśli ogniem w niej płonie.
Stoi ziemia moja, jak wdowa, czekając, kiedy dam hasło, że idę. A ręce, lecąc do dzieła, trafiają w mur, głowa uderza o kratę. Puśćcie mię, kraty!

(Słychać stukanie w lewą ścianę z celi sąsiedniej, gdzie zamknięty jest więzień, nazwiskiem Dan. Czarowic nachyla się, przykłada ucho do ściany i mówi na głos zdanie odczytane)

— Znalazłem dziś w nocy tajemnicę ognia. Daj mi możność ucieczki. Muszę do laboratoryum!

(Śmieje się gorzko, stukając w ścianę odpowiedź)

— Stań się prowokatorem.

(Wraca do swego okna)

— Mam zbudować z nowoczesnych przedsięwzięć niepodległość wewnętrzną narodu. Mam, jakoby śrubę, zmocowaną mutrami, wwiercić w ten naród rozluźniony, rozlatujący się, jak mokre mury mej szkoły, — to hasło jedyne. Mam hasło niepodległości wpracować w trudy polskie, zakląć we wszystkie wysiłki, mam ją wszeptać w sztukę nowoczesną. Mam to krótkie, proste, jedyne prawo oddać ludowi. Będę, jak pies, szczekał to hasło po nocy dookoła siedlisk ojczyzny, żeby go nie przespała w swym gnuśnym śnie.

(Słychać ponowne stukanie Dana. Czarowic przykłada do ściany ucho i czyta)

— Znalazłem napewno tajemnicę ognia. Muszę do laboratoryum. Staraj się! Mój wynalazek...

(Czarowic, śmiejąc się, stuka w ścianę)

— Sprzedaj coprędzej twój wynalazek szatanowi. Niech go coprędzej opatentuje Mister Devil. Może on cię stąd zapomocą swych wpływów wydobędzie...

(Słychać ponowne stukanie Dana. Czarowic czyta)

— Znalazłem tajemnicę ognia. Będę mógł z wielkiej odległości zapalać proch i dynamit. Będę wysadzał z oddali fortece, palił armie.

(Czarowic odbiega od ściany. Staje przy oknie. Z jękiem)

— Puśćcie mię, kraty! Puśćcie mię! Puśćcie mię, kraty! Gdybym wyszedł na tę płaską ziemię, zanurzyłbym w nią dłonie, urobiłbym sobie ręce po łokcie! Ujrzanoby naród nowy, spojony, nierozerwalny, olbrzymi. Ujrzanoby rasę zapomnianą, pełną prastarej wspaniałości i nowoczesnego geniuszu. Szedłbym przez tę ziemię od karpackich gór do morza, siejąc gąszcz bohaterstwa, jak młody las. Szedłbym polami, zdeptanemi od kopyt moskiewskich koni i siałbym świętą pszenicę braterstwa. Szedłbym drogami niemieckich wytępień i siałbym święte żyto ofiary. Stworzyłbym nowy polski gwar zbudzonych miast. Wyważyłbym skarby niekopane z przebogatej ziemi. Sprzedawałbym towar tu wypracowany ludowi na rynkach. Przeorałbym martwe grunta pługiem nowotnym. Tchnąłbym męską miłość współbraci w rozszarpane dzielnice. Poczuliby w żyłach tę nową potęgę, której, mając w sobie, nie mają. Opasałbym kraj wytężonemi ramionami młodych synów Polski nowej.
Puśćcie mię, kraty! Puśćcie mię!

ANZELM
(wszedł tajemnie do celi. Stoi przy drzwiach. Słucha pilnie)

— Towarzyszu Lechu!

CZAROWIC

— Czy ja śpię? Kto to?

ANZELM

— To ja, Anzelm.

CZAROWIC

— Jakeś tu wszedł?

ANZELM

— Puścił mię żandarm.

CZAROWIC

— Gdzie teraz jesteś?

ANZELM
— Tu obok ciebie siedzę w celi.
CZAROWIC

— Czego odemnie chcesz?

ANZELM

— Słyszałem, że szarpiesz kraty.

CZAROWIC

— Tyś słyszał?

ANZELM

— Tak.

CZAROWIC

— Jakżeś to usłyszał z tamtej celi?

ANZELM

— Słyszę, gdy ktokolwiek w Polsce szarpie kraty

CZAROWIC (blady z rozpaczy)

— Zdradziłeś sprawę! Tyś mię wydał!

ANZELM

— Zdradziłem głupstwo, które zowiesz „sprawą“.

CZAROWIC

— Szpiegu!

ANZELM
— Romantyku!
CZAROWIC (z krzykiem)

— Nic się odemnie nie dowiesz! Niczego nie usłyszysz! Nie powiem! Ja umiem milczeć. Milczę tu już siedmnaście miesięcy. Idź precz!

ANZELM

— Nic nie wymilczysz. Choćbyś, jak Rawana stał na głowie wśród pięciu ognisk przez dziesięć tysięcy lat, — ten sam będzie skutek twej sprawy. Ale oto ja ulitowałem się nad tobą... Zresztą — przychodzę do ciebie z prośbą... Tyś to mi dał na pamiątkę ową książeczkę poety... Pamiętasz, gdyś ze mną, nędzarzem, ty, wielki pan, czytywał w polu wiersze Mickiewicza i Słowackiego... Chodziliśmy, pomnisz, na pylną, daleką szosę za miastem, żeby na pamięć wyczytywać. Serce ściskał słodki i bolesny skurcz obłudy tej poezyi. — „A kiedy śpiewa chór — drży serce wroga!“ — pamiętasz, towarzyszu Lechu?

CZAROWIC

— Idź, idź! Ja ci nie zapłacę ani grosza. Ja tobą pogardzam!

ANZELM

— Strasznieś mię wtedy skrzywdził, ty, coś mię wywlókł z barłogu niewiedzy, coś ocucił z martwych moją świadomość, a teraz mną pogardzasz. Kłamstwo twoich poetów ukazało mi w całej pełni prawdę o mojej nędzy. Czyś miał prawo do tego, żeby mię wyciągnąć z błota, żeby mi odsłonić raj i kazać iść do niego drogą twojej fantazyi? Kto ci na to dał pozwolenie, żebyś mnie przeznaczał na śmierć dla szczęścia przyszłych pokoleń, — jakeś to mówił, — a w gruncie rzeczy dla ścigania po ziemi chimery poetów? Szeptałeś do mnie: — tyś był głodny, ojciec twój cierpiał nędzę, matka w hańbie umarła, twój syn posiądzie to samo dziedzictwo — broń ich wszystkich i siebie. Czy miałeś pewność mojego zwycięstwa? Miałeś ją... w wierszach twoich poetów. Pewna była tylko moja śmierć. Tyś o tem wiedział, a ja nie. Jaki mógł być zysk z mojej śmierci? Żaden. Tyś o tem nie myślał nigdy, że lepiej jest żyć w głodzie, niż nie żyć wcale.

CZAROWIC

— Myślałem zawsze, że lepiej jest nie żyć, niż żyć w hańbie. Myślałem zawsze, że wszystkich ludzi należy nakarmić, napoić i odziać. Nie miałem czem. Myślałem przez całe moje życie, że dobro świata musi służyć wszystkim ludziom jednako, a nie miałem żadnego innego sposobu, tylko ci w rękę dać broń.

ANZELM

— A miałeś pewność zwycięstwa?

CZAROWIC

— Wierzyłem, że ją mam, gdy wszystek lud powstaje!

ANZELM

— A czy może powstać wszystek lud?

CZAROWIC
— Przebiegłość siły rzeczy powiedziała, że nie może.
ANZELM

— Kłamałeś, twierdząc, że gdy ja zginę, zbawiony będzie lud. Ludu z nędzy nic wybawić nie może. Odpowiadaj dziś, co lud z nędzy wybawić może?

DAN (stuka w ścianę z sąsiedniej celi)

— Słuchaj! Pamiętaj! Znalazłem tajemnicę, znalazłem tajemnicę ognia. Geniusz człowieka wszystko może!

CZAROWIC (radośnie)

— Słyszałeś! Geniusz człowieka wszystko może!

ANZELM

— Poezya przemawia. Chcę ci się odwzajemnić za wszystko, coś dla mnie zrobił, ja szpieg. Przyniosłem ci, gdy jesteś nędzarzem, ten oto puhar.

(Wyciąga puhar)

— Ten sam w nim napój, któryś ty mi dawał. Poezya — vinum daemonum.

CZAROWIC

— Skądżeś to tak możny, jakimi sposoby tak dalece uczony, biedny i ciemny Anzelmie?

ANZELM

— Bardzo są w Polsce uczeni, bardzo ćwiczeni w mądrości prowokatorowie. Przez długie i mordercze studya, leżąc w jaskiniach spisku, posiedli wszystkę umiejętność, ażeby was pojąć, ażeby nieomylnymi palcami namacać gardziel waszego ducha, zagmatwani panowie, szlachta — socyaliści! Samiście temu winni, romantycy, niezrozumiali dla świata. Wyćwiczyliście nas, swoje z motłochu powstałe sobowtóry, swoje cienie. Taka to już, jak ty mówisz, polska dola, że szpieg musi stać na najwyższym cyplu polskiego intelektu. Pij, towarzyszu polskiej doli, vinum daemonum. Znajdziesz ulgę, pociechę, zapomnienie. Po polsku — poezyą zapijesz „sprawę“. Nic większej nie sprawia rozkoszy nad poezyę. Jeden z ojców kościoła nazwał ją winem dyabelskiem, — (mówi o tem w rozdziale Of Truth poczciwy Francis Bacon) — ponieważ ona nasyca wyobraźnię jakoby nieustannymi cieniami kłamstwa. Nie jest jasnem, świadomem kłamstwem, w mózgu zrodzonem, lecz chwianiem się prawdy, upadaniem jej stałem i dobrowolnem zaślepieniem. My, Polacy, lubimy żyć cieniami kłamstwa i prawdy. Jest to nasz system filozoficzny, nasza narodowa mądrość stanu. Pij, towarzyszu polskiej doli, to tęgie wino. In vino veritas!

CZAROWIC

— Nudzę się, szpiegu, słuchając twojej mowy. Zostaw mię w spokoju z memi błędami. Idź precz!

ANZELM

— Wysłuchałem był twoje myśli tajemne, gdyś wstrząsał kratą. Śnił ci się sen o przyszłej Polsce. Chełpiłeś się, że zanurzywszy w nią ręce, wstrząśniesz jej jałową, starą, zatęchłą glebę, że z niej uczynisz cudny kraj, wyśnioną stolicę państwa Kosalów z Ramajany, pełną domów radosnych, świątyń bogatych, parków uroczych, — raj, w którym niema już nędzy, niema złodziejów i niema zdrajców. Śmiałem się do rozpuku. Ty, co z taką łatwością zamierzasz zmienić naturę i siły całej tej, wiecznie niewolnej ziemi, przerób, — proszę cię o to gorąco, — nasamprzód duszę jednej istoty, panny Krystyny...

CZAROWIC (pchnięty jego słowami)

— Skąd wiesz?

ANZELM

— Wiem wszystko.

CZAROWIC

— Co wiesz?

ANZELM

— Przekonasz się, gdy powiem. Szedłeś z nią w nocy jesienną aleją. Z niewymownym wdziękiem, jak bezszelestny cień, stąpała po mokrym asfalcie chodnika. Pamiętasz? Skromny, czarny kapelusz, z kształtu podobny do kapeluszów, noszonych za Henryka VIII — przy nim z boku czarne, długie, puszyste strusie pióro. Jasno-zielona suknia. Krótkie palto pluszowe. Wzór europejskiej piękności i kultury: wszystka ciemno-aksamitna. Strusie pióro! Pamiętasz chwilę, kiedy sekretnie dotykałeś go muśnięciem ust, skoro, odwracając szybko głowę, zbliżała je do twojej twarzy? Pamiętasz tę niewypowiedzianą rozkosz, gdy puch strusiego pióra czułeś na wargach? Miałeś w oczach jej włosy, choć-eś ich nie widział, — włosy czarne, jak woda ślepa w nocy pod nisko-nawisłemi olchami. Lśnienia po nich migały, jak księżycowy połysk na czarnej, nieznanej, niebezpiecznej wodzie... Miałeś w oczach jej czarne, aksamitne oczy, które się czają w przecudownych podrzęsnych błękitach z niewyśpiewaną pięknością morza, otoczonego przez śpiący lazur niebios. Miałeś w oczach jej usteczka, jej usteczka, stworzone — o, straszliwa prawdo poety! — for tenderness or scorn — do pocałunków, albo do pogardy, do okrutnych skrzywień pogardy, od których serce drży, jak ziemia od razów piorunu.
Jeden ich uśmiech, jeden uśmieszek, delikatny, jak cień słaby oliwnego drzewa w skwarze włoskiego wybrzeża, — zakrył ci wieczność. Szedłeś wtedy upojony od szczęścia, czy od rozpaczy, niosąc w sobie tę chwilę tajemną, kiedy o głuchym północku wschodzi gwiazda, wybłyskująca nad bezsennem uczuciem. Wysoko w pustej alei śniły swój sen o wieczności elektryczne księżyce, siejąc różowy półblask na zadumane drzewa jesienne. Suchy liść spływał z wysoka za lada powiewem. Jak suchy liść klonowy poniewierało się u jej stóp twoje serce. Twe serce tak wyniosłe u jej stóp... Czy pamiętasz?

CZAROWIC

— Pamiętam...

ANZELM
— Aleja była pusta. Nikogo! Tam i sam pod drzewem ze zwieszonym aż do ziemi łbem drzemał koń powozowy, a dorożkarz spał twardo na koźle, wtuliwszy głowę w wielki kołnierz płaszcza. Lekki wiatr sączył się przez czułe gałęzie lip, od światła elektrycznego martwo-białe, albo cielisto-różowe. Pamiętasz głos tego wiatru? Pamiętasz ów lekki huk pod niebem?
CZAROWIC

— Pamiętam...

ANZELM

— Zdawało ci się wtedy, że światło elektryczne widzi. Czułeś, że ono zapamięta twoją tajemną radość, że ją na wieki przechowa. Sprawiało ci to rozkosz, że w tej chwili tak wielkiej, tak wysokiej od szczęścia — niema nikogo. Nikogo! Umyślnie usnął koń woźnicy i wtulił woźnica w kołnierz swój głowę...
Nie wiedziałeś, oczywiście, romantyku, że ja czuwam, ja, Anzelm. Gdy usnęło miasto, gdy zawarł bramę stróż, gdy odszedł na spoczynek żebrak uliczny, gdy zasnął nawet koń i zamarł nawet wiatr, — to ja, zgniły łachman polski, szpieg podbramny, snułem się niewidzialny popod ścianami, przy kratach ogrodów, wtulałem się we wnęki, czaiłem w cieniach, za murowanymi słupami, biegłem za tobą od pnia do pnia — z oczyma wlepionemi w twoją duszę. Na dowód — powtórzę rozmowę.

CZAROWIC

— Powtórz...

ANZELM

— Mówiłeś jej wiele, uczenie i książkowo o sztuce i o pięknie. O pięknie. Parsknęła jadowicie i zdradziecko. Spytałeś — czemu się śmieje? Odpowiedziała, że nic jej bardziej nie śmieszy nad wszelkie gawędy o „pięknie“, dyskusye „estetów“ o tem, czego nigdy nie widzieli, ponieważ piękno swoje zna tylko artysta i to wówczas, gdy zamierza tworzyć, a nie wówczas wcale, gdy dokonał dzieła. Rzuciła krótko, że, według niej, sztuka nowoczesna zająć się powinna zniweczeniem owego zjełczałego piękna, które stało się nie do zniesienia wskutek plotkowania o niem estetów — i wydobyciem w sztuce, — naprzykład, — brzydoty. Broniłeś się, mówiąc, że brzydota, jako objekt sztuki, nie będzie bynajmniej wytworzeniem kultu brzydoty, lecz znowu kultem tego samego piękna. Utrzymywałeś, że to, co nazywamy teraz pięknem, złą ma może nazwę, ale zawiera w sobie intencye słuszne, gdyż stanowi usiłowanie zbadania zjawiska — takiego, naprzykład, jak Los Bonachos Velasquez’a, — pojęcia go i zawarcia w sylogizm.
Mówiła: — to mi się podoba, a to mi się nie podoba — ma prawo powiedzieć Goya, czy Beardsley. To jest ładne, a to jest brzydkie. Oto wszystko. Żadnego piękna absolutnego niema. Jest tylko wola artysty, jego prawo. Esteci mogą sobie rozprawiać, ile im serce dyktuje, gdyż to, co się im podoba, lub nie podoba w dziełach artystów jest czemś zgoła innem, niż rzeczywistość twórcza.
Prosiłeś jej z pokorą, żeby zechciała przeżyć, przestudyować i zgłębić cudowne życie i cudowne prace Leonarda da Vinci, żeby nie dowierzała własnym dzisiejszym wyobrażeniom, gdyż tylko w taki sposób może zajaśnieć jej geniusz malarski.
Rzekła cicho: — Pocóż mi to? Ja przecie chcę malować tylko dla siebie, wcale nie tak, jak tam należy, albo jak malował jakiś, taki albo inny Leonardo.
Ty: — Dzieło sztuki powstające powinno być wyższe nad wszystko, co dotąd było, musi zwalczyć wszystko, co było, wznosić się ponad całą przeszłością.
Ona: — Nie wiem, co być powinno. I to mię nic nie obchodzi. Gdybym postępowała tak, jak pan radzi, tobym się musiała męczyć w ciągu dziesiątków lat, wydać mnóstwo grosiwa na studya, wszelkiego rodzaju badania, podpatrywania, leonardowania... Po dwudziestu latach, gdy byłabym już bardzo mądra, ktoś kupiłby mój obrazek, spreparowany według zasad, gdyby go najbardziej gadatliwy esteta zalecił do nabycia za rubli srebrnych sto — popierającym sztukę fabrykantom, tudzież ziemianom.
— Więc cóż począć? Przecież pani nie ma własnych funduszów... Gdybyż to można malować tylko dla siebie!
— To też ja obmyśliłam tak, żeby właśnie sztuki nie profanować sprzedawaniem, lecz sprzedawać raczej siebie.
— Jakże to siebie można sprzedawać?
— Sprzedam się za drogie pieniądze jako kobieta, a raczej jako niewinna dziewica, gdyż dziewice są najdroższe. Mając kilkadziesiąt tysięcy rubli rocznie, będę mogła malować tylko dla siebie, nikomu tego, co namaluję, nie pokazywać, nie „wystawiać“ w tych „salonach“ i „zachętach“, malować tak, jak zechcę, to tylko, co zechcę i wtedy, gdy zechcę. A teraz oto wypowiadam aforyzm najbezwstydniejszy w ustach młodej panienki z towarzystwa: kocham moją sztukę bardziej, niż siebie. Tylko ją jedną kocham.
— Jakże pani zdoła załatwić to sprzedanie siebie?
— Użyję pośrednictwa stręczycielki. To się zrobi w Paryżu. Już nawet z jedną rozmawiałam, ale proponowała tak małą sumę, że nie było o czem mówić. Za to, co ona proponowała, nawet automobilu utrzymaćby nie można...
Zachwiałeś się wtedy na nogach i podniesionym głosem mruknąłeś ostro, żeby zamilkła. Nie zamilkła. Łagodnie uśmiechnięta mówiła: — Może to panu sprawia przykrość, ale to już niejednemu sprawiało przykrość, więc niech to pana pocieszy. Naprzykład, pańskiemu bratu Benedyktowi...
— Więc sprzeda się pani najbogatszemu?
— Tak jest, proszę pana.
— Gdyby to nawet był jakiś stary, wstrętny, zbogacony nikczemnik?
— A cóż mi do moralności tych panów! Ja przecież nie z przywiązania, tylko dla pieniędzy, więc to chyba wszystko jedno, jaka będzie jego duszyczka. Będę to traktowała poprostu, jako pracę.
— Ach!
— Co panu?
— Nic. Słowo mię zabolało, jak strasznie mocny policzek. Niech pani cofnie to słowo!
— Pan chciałby, żebym ja z ukochanym młodzieńcem we dwu izdebkach cuchnących, przy kuchennych schodach... i ów „obiadek skromny, ale smaczny...“ A moja sztuka, to jako dodatek, w wolnych chwilach, po za wszystkiemi pieluchami i mężowską bielizną, — lub też, owszem, jako zarobek rodziny, ręczne pokupne malowanie, zaaprobowane przez znawców i popychane między znajomemi, uczciwemi rodzinami. Z drugiej strony przebolałby pan, ale jako dozgonne, kościelne małżeństwo, choćby też i ze starym radcą towarzystwa kredytowego. Może być sprzedaż, ale raz na zawsze. Może być zmiana, ale tajna. Nie, panie! Ja jestem straszna, nadchodząca kobieta. Chcę mieć czarującą bieliznę, tak cudną bieliznę z maison Blanc, żebym się w niej sama sobą mogła zachwycać. Chcę mieć suknie, któreby zwracały uwagę na Ringach i przed paryską operą, kapelusze, czyniące z nas podobieństwa kwiatów, perfumy, zmuszające do marzeń. Muszę mieć automobil, kufry do podróży, jak Duse, jeździć sleepingami zadumana, półsenna... Będę wprowadzała w modę wuale, piękniejsze niż wuale Bellincioni, będę zawsze w zimie w Paryżu, na wiosnę w Rzymie, latem nad oceanem, albo w górach. Dla mnie musi być świat, miasta z tysiącletnią przeszłością i bajeczną, nowoczesną kulturą, cudowne morza Nicei i Raguzy i góry siwe od śniegu. Dla mnie wynalazki genialnych głodomorów i komfort w pocie wydoskonalony przez lokajów. Ja nie chcę służyć światu, lecz chcę, żeby on mi służył. Wszelkie ideje służenia światu chętnie i bez pretensyi odstępuję żydówkom, Rosyankom i rodaczkom, które „cierpią“ już to w cukierniach krakowskich, już w „Serbii“...
— A jeżeli panią rzuci ów pierwszy?
— No, to znajdę drugiego.
— A jeżeli ów drugi zrzuci panią ze schodów swego domu, jako rzecz kupną, która mu obmierzła?
— Znajdzie się inny, znajdzie napewno, grzeczniejszy w rozmowie od pana. Gdyż ja jestem bardzo piękna. Sama się dziwię... Gdyby pan miał możność zobaczenia mię w kąpieli, musiałby pan przyznać. Nikt moich ust jeszcze nie pocałował i nie pocałuje...
Ciszej dodała: — Kochałam dotąd moją mamę i moją sztukę...
— Jakaż jest owa maksymalna cena?
— Czyliżby pan? O ile mi wiadomo, pan nie ma tyle, ilebym ja myślała... Wiem, że mógłby pan sprzedać swój majątek bratu, ale to mało. Zresztą — krzyczanoby, że się pan rujnuje na mnie. Po co mi to? Widzi pan sam, że tu trzeba brać pod uwagę najbogatszych milionerów, tłustych żydów wiedeńskich, czy frankfurckich, a polować na nich w Nicei, w Cannes, w Ostendzie... Dla nich to nic, drobiazg, a dla pana to łamanie się wewnętrzne, tragedye, krzyki ludzi, skądinąd zacnych... Po co mi to?
— Ja też nie staję do tej licytacyi.
— To dobrze, panie Janku.
— Sądziłem... Widziałem to, zdaje mi się, we śnie, że będę z panią szedł jak gdyby przez Piazza Spania w Rzymie...
— Tam, gdzie to sprzedają te najśliczniejsze kwiaty?
— Tam, gdzie sprzedają te kwiaty... Śniłem, że zatrzymamy się na chwilę. Kupię wielki pąk omdlałych, damasceńskich róż i trzy ponsowe indyjskie róże. Wejdziemy po schodach Trinita dei Monti ku Pincio, ociężali od zapachu.
— Jaki prześliczny sen! Prawie jakbym go sama widziała...
— Zatrzymamy się na placu przed tym starym narożnym domem, na którego froncie — czy pani pamięta? — są herby prastare Polski, przed domem, żal się Boże! — ambasady polskiej w Rzymie. To przecie rzecz nie do wiary: ambasada polska... Jak to brzmi dziwacznie i śmiesznie... Tylekroć marzyłem, że kupię ten dom, gdzie ongi mieściło się poselstwo polskie od czasów Sobieskiego, — że ten dom wyrestauruję i uczynię zeń nowoczesną ambasadę sztuki polskiej, muzeum i dom dla artystów. Sądziłem, że z panią kiedyś będę nad tem gorąco pracował, że tam będą corocznie wystawiane serye artyzmu: Matejko, Grotger, Pruszkowski, Malczewski, Wyczółkowski, Ruszczyć, Stanisławski, Wyspiański, Dunikowski — i wszyscy oni, którzy stanowią skarb Polski nowej. Żal się Boże! Żal się Boże!
— Jakiż pan jest, — przepraszam, — naiwny społecznik! Nic w panu niema właśnie artysty, człowieka obojętnego na owe ojczyzny, ambasady, muzea, nic niema zdobywcy, który szuka żeru dla swej duszy, żeby mogła żyć szeroko i gwałtownie.
Roześmiałeś się wtedy głośno i szorstko. Ona rzekła z naciskiem:
— Zmieńcie życie, podepczcie i poszarpcie jego podłość, jego niewolę, jego bezdenną obłudę. Wtedy dopiero i ja zmienię swój sposób widzenia rzeczywistości. Teraz ja wam się nie oddam w niewolę!
Pamiętasz blask elektrycznych księżyców, który ci wtedy w oczy złowieszczo zaświecił? Widziałem drżenie twoich ramion, żeby zadusić podłość życia, które ci ją wydzierało, albo zadusić siebie, bezsilnego niewolnika. Widziałem, jak na dłoni, myśl, żeby wyrwać z kieszeni rewolwer i roztrzaskać sobie głowę w jej czarnych, aksamitnych, spokojnych oczach. Widziałem myśl, czyby nie najlepiej, najrozumniej i najkrócej było ją przedewszystkiem, — starym obyczajem, — położyć trupem...

CZAROWIC (głosem głuchym)

— Słuchaj... Tak wszystko wiesz, pamiętasz, umiesz na pamięć, — czy nie mógłbyś udać jej głosu, przypomnieć brzmienia jej słów...

ANZELM

— Każdy człowiek korzysta z usług szpiega. Lecz szpieg nie pracuje za darmo. Dobrze, usłyszysz jej głos, przypomnisz sobie czarujące dźwięki, tak zupełnie zapomniane.

(Nagle zmienia głos. Schyla się do nóg Czarowica. Żebrze)
— Mam na świecie synka małego. Oleś... Małe dziecko. Syn szpiega. Biegną za nim dzieci całej ulicy, gdy się na chodniku pokaże, ciskają kamieniami, jak na wściekłego psa, krzyczą na niego, jak na zarażonego trądem. On ucieka wciąż, ucieka bez przerwy, kryjąc twarz w rączyny. Łkanie jego wygania mię z mogiły. Niemasz miejsca na ziemi, gdzieby się to dziecko mogło skryć przed straszliwem dla niego przekleństwem świata...
CZAROWIC

— A gdzie ona teraz jest? Powiedz mi, gdzie ona jest?

ANZELM

— Kto?

CZAROWIC

— Ta kobieta, Krystyna.

ANZELM

— Wszystko ci powiem, ale się zmiłuj nad Olesiem! Po to do ciebie przyszedłem. Wydam ci wszelkie tajemnice. Wszystko zdradzę, ale się zmiłuj nad Olesiem! Słuchaj: ta kobieta bywała tutaj ciągle. Przychodziła wielekroć, żeby cię zobaczyć, ale jej, oczywiście, nie puszczono ani razu. Sypała pieniędzmi, żeby uzyskać jedno widzenie. Wyrzucono ją brutalnie. Narażała się, gdyż znajomość z tobą...

CZAROWIC

— Ona tu przychodziła?!

ANZELM
— Tak.
CZAROWIC

— Kłamiesz!

ANZELM

— Nie. To szczera prawda. Stała wielekroć w tłumie pod bramą, pośród szlochającej biedy polskiej, w gromadzie matek, sióstr, dzieci, w ogrojcu przybramnym bab, którym nazajutrz miano tracić na szubienicy braci, ojców, mężów... Przychodzi i teraz wciąż słuchać...

CZAROWIC

— Powiedz mi to jedno! Powiedz mi tylko tyle: — gdzie ona jest teraz?

ANZELM

— Gdzie ona jest? Czy chciałbyś ją we śnie zobaczyć? Wypij ten kielich wina demonów — i zobaczysz cuda, zobaczysz pewnie i ją samą.

CZAROWIC

— Jakże się to stać może?

ANZELM

— Sam się dowiesz.

CZAROWIC

— Daj kielich!

ANZELM (cofa kielich)
— Mam na świecie synka małego...
CZAROWIC

— Daj kielich!

(Anzelm wyciąga ku niemu kielich. Czarowic pije jednym tchem. Anzelm znika. Nastaje głuchy, posępny mrok. Czarowic siedzi pod oknem na krześle z obwisłemi rękoma, z głową, która bezwładnie odwaliła się na kratę. Nagle rozległ się potężny szczęk. Nie odmykając drzwi, weszło Bożyszcze w postaci i zbroi króla Władysława Warneńczyka. Gięta kolczuga od stóp do głów jednolitą stalą okrywą całą jego wielką postać. Głowa okryta szłomem stalowym. Szłom wysoki, polerowany, ze złotemi skrzydłami. Na biodrach pas, kuty z czteropromiennych gwiazd. U boku wielki, prosty miecz. W prawicy młot ciężki. W lewej ręce drzewo nabijane oszczepu. Spiczaste stopy, w karacenową zbroję obute, stanęły w przekątnej żłobowinie celi, którędy więźniowie machinalnie chodzą, biegają i błądzą z wolnego od sprzętów kąta pod oknem w wolny kąt przy piecu. Surowe lica, osłonięte stalą, posępnie dumały. Wielka dłoń spoczęła na głowicy miecza, wywlekła go z za pasa i podała więźniowi).
BOŻYSZCZE

— Weź miecz.

CZAROWIC
(w szale radości pochwycił miecz, przycisnął do piersi. Ustami przywarł do rękojeści)

— Miecz rycerski! Wrogowie!

BOŻYSZCZE

— Targałeś kraty. Patrz długo na mnie. Jestem podobny do wielkiego na ziemi człowieka. Jestem ten, który wytraca niemoc cierpienia. Jestem ten, który miota po ziemi siłę i radość. Jestem podburzyciel człowieka. Jestem król wasz nowy, który zakładam wpośród waszych dusz mocarstwo woli.

(Uderza Czarowica dłonią w twarz)
— Weź ostatni policzek niewoli!
(Bierze z rąk Czarowica miecz. Uderza go klingą w prawe ramię)

— Weź w duszę z mych rąk zmycie policzka niewoli!

(Oddaje mu miecz)

— Pójdziesz dziś ze mną w świat. Pamiętaj, żeby ci się dusze polskie nie wydały stokroć, tysiąckroć boleśniejszemi od krat więzienia wrogów, a ziemia polska ciaśniejszą i bardziej okrutną, bardziej martwą i niemą od celi wroga. Patrz daleko poprzez i ponad ludzi, jakeś poprzez kraty patrzał na niebo. Biada ci, jeżeli westchniesz za żelaznemi kratami więzienia, pasowany rycerzu!

CZAROWIC

— Moja pierś nie zazna westchnienia! Moja dusza nie zazna żalu!

BOŻYSZCZE
(dźwiga ciężki młot, uderza w ścianę lewą raz, drugi, trzeci. Ściana pękła. Przez otwór rzuca młot do celi sąsiedniej, gdzie przebywa więzień Dan. Mówi przez wyłom)

— Bij co siły w twe kowadło! Kuj dzień i noc! Niech wytryska twój ogień! Chwytaj tajemnicze iskry! Pochłoń je myślą! Hasło nasze — „Warna“.

(Do Czarowica)
— Milcz z zaciśniętymi zębami, albo składaj wewnątrz siebie przysięgę, kiedy idzie o Polskę Za mną! Hasło nasze „Warna“.
(Porwał z rąk więźnia miecz i z ramienia, odlewnym ciosem zwalił w kraty. Rozcięte kraty zwisły. Drzewcem oszczepu począł bić w mur podokienny. Rozerwał kraty i żelazną prawicą wyłamał je z muru, jak badyle. Uderza w mur drzewem tam i sam, wysoko i nisko. Mur wielkimi odłamami runął na zewnątrz, bryłami wyleciał w dół. W rozwartą jamę wdarł się skowyczący wicher. Powiał lotny śnieg. Zajrzała noc)
BOŻYSZCZE

— Pójdź!

CZAROWIC

— Wodzu! A ten, — a ten?

BOŻYSZCZE

— Uśpiony?

CZAROWIC

— Czyliż zostanie tu?

(Bożyszcze łokieć ręki prawej wspiera na poprzecznicy mieczowej. Głowę opiera na dłoni. Duma głęboko. Uśmiech czarujący oświetlił mu usta)
BOŻYSZCZE

— Zostanie.

CZAROWIC (zgina kolano)

— Daj rozkaz: niech idzie z nami!

BOŻYSZCZE

— To władzca. Jego dusza sama sobie rozkazuje. Stopy jego własną idą drogą: to krwawymi Polski manowcami, to szerokim sybirskim gościńcem. Zostanie. Będzie do końca sam.

(Przekłada oszczep z prawej ręki do lewej. Postąpił krok, — stanął. Postąpił drugi krok ku uśpionemu. Wyciąga wysoko nad jego piersią żelazną prawicę. W dłoni jego nagle rozkwitła czarująca, szkarłatna róża. Cicho, lekko, mięko wypadła z dłoni na uśpionego pierś)
CZAROWIC

— O, różo!

BOŻYSZCZE

— W drogę!

(Wyszli w otworzelisko rozbitego muru. Po złomach i gruzie spadłej ściany schodzą obadwaj olbrzymimi krokami w dół. Po schodach z murów, po pochylniach stoków cytadeli, śniegiem zawianych, wyszli poza wrota Iwanowskie ku Wiśle. Wicher dmie. Zamieć)
CZAROWIC

— Słyszę, jak tam w dole szumi Wisła. A tam za nią daleko — Mazowsze...

BOŻYSZCZE (woła w noc)

— Calcabrina!

(Rżenie końskie)

— Graffiacane!

(Rżenie końskie. Dwa w wichrze wielkich drzew stoją rumaki. Trzepią się w śnieżycy wspaniałe ich, długie, białe grzywy. Biją o zmarzniętą ziemię stalowe podkowy. Dosiedli jeźdźcy rumaków. Pomknęli. Pomknęli z wichrem w zawody na lotnych niedościgłych ciałach biegunów, jak gdyby z mroźnego stworzonych powietrza. Wlecieli w czarną noc, w dzikość pól. Bachmaty brzuchami rozorują zwiewne śniegi. Daleko miotają bryzgi lodu ich w skok lecące kopyta. Ogony ich rozdyma wiatr, jakoby surmy bojowe. Grzywy ich fruwają wśród wiatru, jakoby hetmańskie wojenne buńczuki. Jeździec nie czuje wagi swego ciała. Ziemi nie widzi. Czarna w oczach noc. W duszy szczęście)

CZAROWIC
(nachylił się w biegu. Piersi jego chwytają wicher. Usta szlochają)

— Wodzu!

BOŻYSZCZE

— „Warna“!

CZAROWIC

— To jest wolność!

BOŻYSZCZE

— „Warna“! „Warna“!



OBRAZ PIERWSZY.
(Olbrzymia, paropiętrowa hala fabryczna. Przez szklany, zakopcony dach wpada odblask elektrycznych słońc, świecących nazewnątrz w dziedzińcu. W hali światła niema. Odblask nieruchomo lśni na wyszlifowanej, stalowej powierzchni wielkich rozpędowych kół, wisi bez przerwy, jak nici srebrnej pajęczyny na pasach transmisyi, wstrzymanych w biegu, uśpionych w głuchym letargu. W dole światło polśniewa tu i owdzie na wyświechtanym kaszkiecie, na siwiejących pod sadzą włosach człowieka, na zgrabiałych rękach, zaznających rozkoszy letargu. Tłum do tysiąca osób napełnia wnętrze sali. Z mroku dochodzą głosy niewidzialnych mówców)
PIERWSZY

— Ściągnęli nam zapłatę, w dół poza rok 1904. Trzy dni w tygodniu robimy. Resztę siedzimy z założonemi rękami, patrząc w międzyfabryczne pola z kupami łódzkiego brudu, w czerwone kominy i w czarne mury. Życie zdrożało. Nie opłata nam za tę cenę robić. Posłali my delegatów do właściciela. Poszli dwaj i przełożyli sprawę. Na pyski ich kazał zepchnąć ze schodów. Skończyły się, — powiedział, — wasze chamskie czasy. Nadszedł teraz rygor wojenny. My teraz! Żadnych delegatów! Prawaście, — powiedział, — dyktowali? Teraz my wam podyktujemy cenę roboty. I za pół tego, — powiedział, — będziecie robić. Przyjdziecie do mnie ze szlochem, żebym was wziął na trzy dni w tygodniu za tyle, za ile chcę i raczę. Ujęliśmy się za posłów. Rzuciliśmy pracę. Wezwał wojsko. Kazał jenerał otoczyć mury wojskiem. Ośmiuset nas było. Stoimy na dziedzińcu. Wyszedł do nas policyant i nakazał: kto za strajką — na lewo! kto przeciw — na prawo! Dwustu młodych odeszło na lewo. Sześciuset starszych poszło na prawo. Tych, co poszli na prawo, partyami wypuścił. Tych, co poszli na lewo, otoczył murem sołdatów. Z nich jednę gromadę posłali w Rosyą rygorem swoim moskiewskim. Drugą gromadę wysłali na miejsce zamieszkania. Trzecią gromadę zamknęli do kryminału. Nas dwudziestu, cośmy twardo stali przy sprawiedliwem rozumieniu, zesiekli rózgami, po sto rózeg na człowieka. Krew z nas ciekła. Słuchajcie, robotnicy łódzcy! Siekli nas rózgami za to, żeśmy prawdy sprawiedliwie dochodzili! Słuchaj nas, ludu pracujący!

(Westchnął bezsilnie lud)
DRUGI

— Przemysł kraju jest, jako drzewo. Owoc jego służy fabrykantowi i robotnikowi. Skoro drzewo podważysz w korzeniu, nikomu ono owoców nie da, ni fabrykantowi, ni tobie. Jeśli właściciel zatrudnia ludzi przez trzy dni w tygodniu, to znaczy przecie, że tego nie czyni dobrowolnie, lecz z musu. Obstalunków niema! Gdy po trudach niemałych zyska się obstalunek, wtedy wy, szaleńcy, podbechtani przez głupców, strajkę zaczynacie. Przemysł bawełniany kryzys przechodzi. Przemysł żelazny kryzys przechodzi. Nie zważaliście na stan przemysłu, strajkę prowadząc bez końca, wydaliście fabrykantom wojnę. Zdało się wam, że zwyciężycie. A teraz — oni zwyciężyli. Kto zwycięża, ten jest panem i dyktatorem prawa. Tego jest łaska, albo niełaska. Nie dziwota, że wam strąca zapłatę aż poza rok 1904. Nie dziwota, że się zabezpiecza przeciwko wam i u rządu moskiewskiego szuka pomocy.

TRZECI

— Przemysł kraju jest, jako drzewo, w które zapuszcza korzeń i na którem rośnie inny twór, niby inne drzewo — jemioła. Fabrykant jest to jemioła, która rośnie na drzewie pracy ludu. Robotnik jest korzeniem, pniem, konarem i listowiem. On to sobą karmi jemiołę. Kto strajkę rozpoczynał po to, żeby pracujący ludzie mieli większą zapłatę i krótszy roboczy dzień, ten nie korzenie drzewa chciał wydzierać z ziemi, lecz chciał wyrwać korzenie jemioły z drzewa. Gdyby wydrzeć korzenie jemioły z drzewa — cudnieby się drzewo rozrosło. Jeno ptak, kwiczoł, który się jagodami jemioły żywi, może sądzić w egoizmie swoim, że jemioła i drzewo — to jedno jedyne drzewo. Nie chce kwiczoł słyszeć o tej prawdzie, że, żywiąc się jagodami jemioły, żywi się sokami drzewa. Nie dziwota, — gdyż kwiczołowi jeno o bytowanie i rozrost jemioły chodzi, albowiem kwiczoł żywi się jagodami jemioły.

CZWARTY

— Przemysł! Przemysł! Przemysł!
Pełna jest polska gęba tego słowa. Tem słowem zatkał sobie Polak gardziel sejmikową i zasłonił sobie, jak tarczą, oczy przed hańbą. Bodaj on się w ziemię zapadł ten wielki przemysł! Zeszliśmy się tu ze wszech stron ziemi ubogiej. Obsiedliśmy ten piasek, okryli go nagim kadłubem naszym, jego łachmanem, jego wszami i kałem. Pracujemy. Przez Bóg żywy! krwawo pracujemy. Czarne mamy twarze i czarne ręce, krwawą plwocinę i ciemne widmo w duszy. Patrzymy na nasze dzieci wychudłe, rosnące w kałuży Bałut. Golgotą ludu polskiego jest to miasto! Spojrzyjcie na nie nowemi oczyma, pracujący ludzie. Spojrzyjcie na pałace, sztukateryą ohydną, jak cycełesami, obwieszone. Spojrzyjcie na domy niskie, zielone od pleśni, czarne od sadzy, rude od błota. Wesele ziemskiego żywota my tu stracili. Czemu? — pytam się was, — pracujący ludzie. Kto i co zyskał na tem, że tu, polski lud, zamieramy w dymie, w kurzu bawełny, w fetorach farb dla powiększenia bogactw spanoszonych Niemców i zbogaconych żydów? Czy zyskał na tem ojczysty nasz kraj chociaż grosik jeden? Czy na zatraceniu naszem zyskała cokolwiek ojczyzna? Na opłacenie moskiewskiej policyi dla utrzymania nas w hańbie niewoli idą z rąk fabrykantów zyski z wypracowanych przez nas towarów. W zgrzebnym samodziale, albo w moskiewskim i jarosławskim perkalu chodzi wieśniak polski, w grubą sukmanę, w cuchnący kożuch, w wełniak krosienny się odziewa, a wytwór naszych rąk idzie w dalekie, azyatyckie kraje. Czysty pieniądz zysków idzie do Berlina, do kas fabrykantów niemieckich. Jednego szeląga nie osiągnęła z prac naszych polska strona ni sprawa. Założyliśmy tu, na tej Golgocie ludu polskiego, posterunek teutoński, gniazdo wrogie nam, fortecę niemiecką. Pluje nam Niemiec w ślepie za nasz trud, w tem miejscu, gdzie tyle cierpimy. A jeśli wściekłe głowy podźwigniemy, wydaje nas w szpony moskiewskiego posiepaka. Siły nasze wrastają w cielsko wroga. To nasza krew krąży w jego żyłach, kiedy na nasze barki spuszcza bicz. Z naszej pracy, z męczarni naszych ramion rośnie jego kość i mięsień, stalowe jego kły z bagnetów, pazury jego z armat i pióropusz jego w kształcie szubienicy.

TRZECI

— Ta jest twoja myśl, że byłoby lepiej, gdyby nie było miasta. Ta jest twoja myśl, żebyśmy stąd wrócili do pługa i motyki, do fornalskich koni i wyrzucania widłami nawozu, żebyśmy się znowu oblekli w zgrzebny samodział, w perkal jarosławski, w cuchnące sukmany i baranie kożuchy. Lepiejby wtedy, według ciebie, było ojczyźnie. Więcejby zyskała, gdybyśmy mełli ziarno w żarnach ręcznych na chleb razowy, zboże żęli sierpem na skwarze i młócili je cepami na mrozie.

CZWARTY

— Zyskałaby ojczyzna tyle, że dusze nasze nie byłyby zatrute widokiem rozpusty bogaczów za zysk wyssany z naszych żył, wyciśnięty z naszej krwi. Jedlibyśmy chleb razowy, mielony rękoma w powietrzu i pod słońcem. Gdzie jest szkoła dla naszych dzieci, gdzie dla nas godziwe mieszkanie, gdzie dom spoczynku na starość? Z ziemi naszej wyrośnie przemysł nasz własny, polski, z polską ziemią i tutejszym człowiekiem związany, ku jego służący potrzebie. Spuścimy się w tę ziemię, my, górnicy przyszłości, wyniesiemy na światło bezcenne jej skarby. Założymy warsztaty, przetwarzające nasz skarb roślinny, zwierzęcy i kopalny na potrzebę naszego młodego świata. Nie będziemy sprowadzać rudy z Krzywego Rogu a bawełny z Ameryki, żeby zaspakajać potrzeby Kirgizów i Jakutów. Nie będziemy wówczas gnić w Bałutach, żeby Niemiec z naszej krwawicy budował sobie pałac marmurowy w Berlinie i stamtąd nam prawo śmierci dyktował.

PIĄTY

— Jesteśmy proletaryat, wytwór potężnych świata sił, a najpotężniejsza funkcya, czyli potęga, mocy rodzaju ludzkiego. Jeśli my pracujemy, żyje i rośnie świat. Jeśli my ustaniemy, stanie świat. Jesteśmy wędrowcy wieczni. Tam idziemy, gdzie się wznosi dym z wysokich kominów, gdzie huczą stalowe koła i patrzą w niebo ślepe szyby. Płyniemy, jako rzeka z gór, która nie baczy, jakie granice, z jakimi herbami słupy graniczne przemija. Należymy do rzeszy wszechświata, niezłomnie i wiecznie walczącej o prawo, wydarte człowiekowi pracującemu. Do nas, lub do synów naszych należy jutro świata. Na robotników przekształcimy wszystkie świata ludy. Nie dajmy się tylko złudzić podszeptom! Pilnujmy niezmiennej drogi proletaryackiej, która wcześniej czy później, nas lub synów naszych przyprowadzi na wzgórze dyktatury. Nie dajmy się omamić złudą państwa polskiego w proletaryackiej masce. Nasze oczy nieustraszone patrzą pilnie w prawo, rozpostarte poza Polski słupami granicznymi. Widzimy, że będzie ona „ojczyzną“ szajki zbogaconych fabrykantów, lub magnatów, która pochwyci w swe ręce rząd i będzie przeciwko nam wysyłała wojsko, kuła na nas w swym parlamencie zabójcze prawa i wypijała naszą krew. My, którzy jesteśmy rewolucyą wieczną, którzy pługiem niestrudzonym orzemy wszelką niwę, a zaród nowego życia siejemy wszędzie, walczmy na śmierć ze złudą Polski, gdyż jest ona pustą plewą, we wnętrzu nie mającą nasienia. Łoskot pracy naszych fabryk, których tysiące puściliśmy w ruch, szeroki zamach naszego proletaryackiego ramienia i owoc trudu naszego, który do życia powołał na tem pustem miejscu nowoczesny, na kapitale oparty, daleko sięgający handel, — skuł na wieki Polskę z Rosyą. Gdyby oderwać Polskę od Rosyi, upadłby polski przemysł i handel. Idea niepodległości narodu polskiego ma w sobie zaród klęski nieobliczalnej, a zawołanie jej — niepodległość — to utopia. My jedni, proletaryat fabryk, tworzymy bogactwo wszystkich, my jedni wykarmiamy wieczny postęp i wieczną rewolucyę. Wszystko, co idzie przeciwko nam, idzie wbrew dobru plemienia, wbrew postępowi i wbrew rewolucyi. Ktokolwiek chcesz sztucznie oderwać Polskę od Rosyi, — ten z natury rzeczy jesteś wrogiem naturalnego rozwoju dobrobytu, wrogiem postępu i wrogiem rewolucyi, czyli jesteś sługą reakcyi.

SZÓSTY

— O, ludzie, którym mózgi przeżarł syfilis paradoksu! Ziemię waszą naszedł postronny wróg, skuł wam ręce, spętał nogi, nagiął grzbiety, wyłamał od dzieciństwa w ramionach ku dołowi skrzydła woli, z oczu wam wyjął siłę widzenia prawdy i oduczył was mowy wolnej, płynącej z głębin rozumu. Z rozkoszą pod Maratonem umierał niewolnik. Z honorem i męstwem umierał polski parobek pańszczyźniany pod Raszynem i pod Ostrołęką. Wy, zamiast otwierać źrenice ku najdostojniejszemu dobru wolnego człowieka, ku blaskowi wolności, zagłębiacie je w mrok conajgłębszej niewoli, kierujecie w najciemniejszy kąt sofizmatu. Nie chcecie niepodległej Polski, dopóki w niej nie będzie zagwarantowana dyktatura wasza...

KRZYK Z TŁUMU

— Nie chcemy przechodzić duchem z więzienia Rosyi do więzienia Polski. W więzieniach niema wolności. My chcemy z tych wszystkich waszych więzień wyjść na wolność, na wolny świat!

SZÓSTY

— Jakże wyjdziesz na wolność, jeśli nie zdepcesz mocy tego, kto wolność na tej ziemi skuł w kajdany? Tego, kto wolność zakuł w kajdany, trzeba ubezwładnić, a jeśli nie poddaje się, — zabić. Nie jest to człowiek, nie jest to bliźni, lecz wróg i martwe narzędzie niewoli. „Moskala, służącego Mikołajowi, zabijać, łowić, ścigać“... Kto to wyrzekł? To jest mowa genialnego rozumu rasy. To wyrzekł ten, co widział przeszłość wszech Słowian od początku i przejrzał przyszłość najdalszą, głos sprawiedliwego. Skrzydła jego były od początku do końca Polski. Dusza jego wzięła w siebie wszystko dobre i złe ze świata, a wszystka tchnęła wolnością. Słuchajcie tych słów mężnych, niewolnicy, którym pacierz wolności wytruł w duszach żydowsko-niemiecki paradoks o dobrobycie, albo zaślepiona żądza utylitaryzmu. Gdy wyjdzie zdławiony wróg z twojej ojczyzny, oddasz mu pozdrowienie w człowieczeństwie i pocałunek słowiański.

PIĄTY

— Przestarzałe deklamacye emigranckie! Zwietrzałe tezy: „najprzód być, a potem myśleć, jak być potrzeba“. Płonne spory nominalistów z realistami. Za dziesięciu Moskali zabitych chyłkiem, zza węgła, — „służących Mikołajowi“, — zawiśnie pięćdziesięciu na szubienicy, tyluż zostanie szpiegami, a stu znajdzie sposobność do rozboju i złodziejstw. Wynajdź, geniuszu rasy, sposób na zniszczenie wroga, na wydalenie go z „ojczyzny“ — i wtedy deklamuj patetycznie! Posłuchamy z ochotą.

SZÓSTY

— Szukajcie pośrednictwa u tego mówcy! Przykujcie sobie za jego poradą mocniej ręce i nogi do kajdan. Gdy się uciszycie zupełnie, powiedzie was przed pałac, obwieszony cycełesami sztukateryi. Wyjdzie może do was pan. Będzie z wami rozmawiał. Umoczy może palec w wodzie i zwilży wam spiekłe wargi...

SIÓDMY

— Słuchajcie lepiej poprzednika rady. Mordujcie! Doprowadzicie sprawę do tego, że zarabiać będziecie sześćkroć tyle, co dziś. Nie mając gdzie podziać zarobku, najmować będzie każdy z was po dwie utrzymanki. Pić będziecie arak i wino, — jeść tłusto, — robić po nocach hulanki i burdy, — chodzić w futrach, kortach i webach, — obwieszać się cycełesami biżuteryi. Po to przecie żyjecie na ziemi.

ÓSMY

— Długie wywody. Mój wywód prosty: trzeba nanowo strzelać we łby, w których się pali ogień buntu. Dokądże to będziemy cierpieć na sobie ten ciężar, nie dający nam uczciwie, po dawnemu pracować w zgodzie z pracodawcami? Niech poczują jeszcze raz naszą twardą, robociarską pięść! Albo się uciszą, albo zginą!

DZIEWIĄTY

— Strzelać we łby i my potrafimy! Zaczynaj, najemny sługusie!

ÓSMY

— Kazał ci już agitator dobyć broni!

DZIEWIĄTY

— Zaczynaj, żydowski popleczniku!

ÓSMY

— Masz już za mego trupa rozgrzeszenie!

DZIEWIĄTY

— Obaczymy z czyjej ręki padnie celniejszy strzał!

KRZYK ODŁAMÓW TŁUMU
— Towarzysze! Do broni!
KRZYK ODŁAMÓW TŁUMU

— Sokoły! Do broni!

BOŻYSZCZE (szeptem do Czarowica)

— Już czas.

CZAROWIC

— Bracia! Zniżcie broń. Wyjmijcie ładunki. Wyrwijcie zemstę z serc. Wyrwijcie z serc nienawiść proletaryusza do proletaryusza. Połączcie się w jednę falę. Wy, którzy jesteście żywą i wiecznie twórczą falą polskiego świata, — niechaj się dokona w tej oto chwili odpływ wasz z pod skały nieszczęścia. Kości po drogach Sybiru rozsiane, mogiły w pustkach Moskwy, lochy więzień, drewna szubienicy, łzy podań i płacz waszych dzieci, wołają do was: — Niech żyje Polska niepodległa! Przekazała wam to prawo wielka dusza Mickiewicza i wielka dusza Słowackiego.

KRZYK Z TŁUMU

— To, coś ty wyczytał w pismach Mickiewicza i w pismach Słowackiego, nas nie dosięgło. My jesteśmy kadłub Polski, — ciało jej grube, w którem przewala się pokarm, krąży krew, prężą się muskuły do dźwigania ciężarów i do odpierania napaści. Kiedy w kadłubie tym wieje pustemi kiszkami wiatr głodu, tybyś chciał puste kiszki napełnić śpiewnym dźwiękiem Słowackiego.

CZAROWIC

— Przynoszę wam nie śpiew, lecz wyzwolenie z kajdan waszych przesądów i szaleństw. W nas samych leży wyzwolenie. Naród polski sam, przez bezwład duszy swojej, wzywa najezdniczy rząd, żeby regulował sprawy między Polski odłamami. Któż nam wszystkim może odjąć siłę przeistaczania się z kształtu w kształt? Kto zaprzeczy narodowi prawa do stawania się dobrowolnie ludem? W naszej to jest mocy zjednoczyć ręce i poprzysiąc sobie wyzwoliny. Jeżeli każdy z nas da prawą rękę na to, że pójdzie w jednym ze wszystkimi celu, któż nas złamie?

GŁOS W TŁUMIE

— Czy to tylko nie prowokator?...

CZAROWIC

— Jeżeli w tę drogę pójdziecie, dokąd ja idę sam, nie zlęknięcie się prowokatora. Pół serca polskiego zgniło od skira. Nie można już w kole braci mówić do braci bez ohydnego przekleństwa trwogi, że słucha w kole utajony szpieg. Nie można słuchać mowy braterskiej bez plugawego pytania w sercu: azali nie przemawia zdrajca. Wytężył wróg siłę swoją dzięki nam samym tak daleko, że zasiadł w kole naszej narady i w szepcie spisku naszego uczestniczy. Wyzywa na śmierć śmiałka i wiesza go ze śmiechem na haku. Ale ty masz w sobie moc wyrwania się z pęt, duchu nieśmiertelny polskiego ludu! Ty, coś przymierał głodem za kolejowego strajku, coś tyle krwi wylał, wiernie wspierając każde hasło, dałeś dowód, że posiadasz w sobie siłę do wyzwolin. Ja nie przynoszę ci nowego, po tylu innych, — hasła. Nie przynoszę nowego rozkazu. Przynoszę radę. Słuchaj mię, serce ludowe, przez miłość dzieci, które rosną w hańbie niewoli! Ozdrowiej, serce zarażone od skira zdrady! Podnieś się, męstwo!

GŁOS W TŁUMIE

— Kto ty jesteś?

CZAROWIC

— Jestem żołnierz.

GŁOS W TŁUMIE

— Skądże to do nas przychodzisz, żołnierzu?

CZAROWIC

— Przychodzę do was z daleka.

GŁOS W TŁUMIE

— Z jakiej jesteś partyi?

CZAROWIC

— Byłem grzeszny przed wami, podbudzając was zgłodzonych, bezbronnych do boju, aczkolwiek nie miałem pewności zwycięstwa. Teraz wam wyznaję winę. Byliście najpohopniejsi do porzucenia życia, gdyż dola najwięcej z was życia wyżarła, a rewolucyą kosztowała was tylko tę resztę przeżartą od chorób, — więc na wasze barki waliłem pospołu z innymi najcięższy trud. Wyście najchętniej brali na ramiona posłannictwo śmierci. Teraz już do boju nie wystąpicie bez pewności zwycięstwa. Do boju za was wszystkich wystąpię ja sam i tacy, jak ja, jeśli ich ta ziemia wyda. Wojnę wydam wrogowi i sprzymierzeńcowi wroga w ojczyźnie ja sam, i tacy jak ja, jeżeli się znajdą w ojczyźnie. Nie wydamy wojny bez pewności zwycięstwa. Ażeby posiąść pewność zwycięstwa, trzeba posiąść broń, środki i sposoby walki. Ażeby je posiąść, trzeba zacząć nie od rzeczy najłatwiejszej, od posyłania zimnym gestem wodza bliźnich na śmierć, bliźnich, których życie zżarło, a śmierć przywabia, — lecz trzeba zacząć od rzeczy najcięższej, od posłania na śmierć siebie samego, gestem męża, który wie wszystko, a rozkazuje tylko sobie samemu. Trzeba rozum własny niezmiernemi, o wściekłość i szaleństwo zahaczającemi pracami, — wygiąć w łuk śmiercionośny. Trzeba wykuć w pracowni bogów strzałę zatrutą. Skoroście wy przegrali sprawę w walce z wrogiem i ze sprzymierzeńcem wroga w ojczyźnie, to teraz my, — samozwańcy, — łamać się będziemy z wrogiem i światem. Wszystko poczniemy dla was, lecz bez was. Na nas się zwali cały ciężar walki. Na nas się zwali nienawiść i zemsta świata. Nie darujemy sobie wywczasu, gdy wy jęczycie u boku maszyn. Ani jeden z nas nie będzie spracowany. Ujrzycie nas w oddali, w których zamieszka Polska, i musicie pokochać się w widziadłach naszych. Wyrzeczemy się dla was wszystkiego, zwleczemy szaty aż do ostatniej koszuli. Będziemy, samozwańcy, łamać za dnia berło przemocy, czegoście wy nie zdołali złamać; będziemy wołać po nocy o dobrowolne wyzwolenie. Czego nie dokaże nasz głos, dokaże siła. Przetniemy wrzody, zbierające na ciele narodowem od czasu Sasów, żeby nareszcie wyszła z nas zgniłość.

Ozdrowieje ciało polskie. Przejrzą źrenice, zalane krwią szaleństwa. Będziemy zdrowiejącym głosić pismo polskie: zrzeczenie się prawa do gwałtu i do pobratymstwa z wrogiem zewnętrznym.
KRZYK TŁUMU

— Nie rozumiemy, o czem gadasz. Gadaj nam z rozumu do rozumu!

CZAROWIC

— Mówię do was szczerze. Podnoszę do majestatu waszego cierpienia głos mojej samotnej duszy. W was, ludu roboczy, który jesteś w niedoli swej świętą raną bolesną, wiecznie otwartą na błoto, sypki kurz i mróz, — tai się w ukryciu tyrania, wyzysk, zdrada, rozpusta i wszelka zbrodnia, która przed oczyma waszemi jawnie wybuchła w uczynkach waszych tyranów, wyzyskiwaczy i rozpustników, żyjących z waszej krwi.

KRZYK TŁUMU

— Precz! Znieważa nasz ból! Oszust! Wygnać! Wyrzucić!

CZAROWIC

— Skoro my, samozwańcy, podejmiemy walkę ze sobą i ze światem, ażeby do was przyjść w nagości naszych ciał, — skoro każdy z nas zamknie w sobie całą polską ojczyznę, to i każdy z was to samo uczynić musi. I wy musicie podjąć walkę ze sobą.
Tak tylko we wszystkich nas może zstąpić polska ojczyzna. Tak ozdrowieje ciało polskie. Tak się wyzwoli dusza.

KRZYK TŁUMU
— My nie mamy portek, więc nie mamy co zwłóczyć. Żony nasze radeby właśnie czemś okryć nagość swojego brudu.
CZAROWIC

— Nie chcę wam zmniejszyć zarobku. Chcę go wam powiększyć do tej właśnie granicy, gdzie winna być granica posiadania waszych wyzyskiwaczów. Lecz wzywam was do żołnierstwa w wielkości, do zakonu zjednoczenia się duszy ludowej. To zjednoczenie się nasze będzie naszą polską religią.

GŁOS Z TŁUMU

— Zdejm buty i chodź na bosaka, kozłowito, religiancie!

CZAROWIC

— Nie można wygrać wojny z wrogiem zewnętrznym, jeśli się wprzód nie zespolić, nie opasać znakiem powszechnej szlachetności. Umieliście się głodzić w ciągu tygodni, potrafiliście wtedy dociągnąć się duszami do paragrafu tego prawa, o którem ja mówię. Był to wasz pierwszy post, był to początek czuwania dusz przed wielkiem świętem ojczyzny.

BOŻYSZCZE (do Czarowica)

— Mów im o nagrodzie róży.

CZAROWIC
— Cóż człowiekowi przyjdzie, chociażby strajkiem wydarł z fabrykanta niebywałą zapłatę? Przydarzyło mi się widzieć takich, o czem tu już słowo padło, że wydusiwszy z fabrykanta niebywałą zapłatę, po dwie brali utrzymanki, a bawili się niemi tylko do czasu ciąży. Potem je wyrzucali na bruk...
KRZYK TŁUMU

— Kiedy fabrykant nurza się w rozpuście, ty do niego z kazaniem nie idziesz. Precz, zdrajco robociarskiej sprawy, płatny fabrykancki agitatorze, romantyku, ideologu, obłąkańcze, ojczyźniaku!

CZAROWIC

— Daleko, tam, skąd przychodzę, widziałem na własne oczy takich, którzy wyrzekli się byli ojca i matki, umiłowanej kobiety, szczęścia ojcowstwa, domu i ojczyzny, sławy i własnego odzienia, — widziałem takich, którzy wdziali kajdany i więzienną opończę na całe życie, ażebyście wy mieli coraz lepszy dom i coraz lepszą zapłatę, ażebyście mieli żony i utrzymanki, ażebyście mogli hulać po nocy i pić zdrowo.
Musicie i wy, — przez honor proletaryacki! — zrzec się prawa do hulatyki i rozpusty. Mówią tamci: — nikt nie wyrzekł się więcej, niż ja, — ani jeden proletaryusz nademnie! — Musicie i wy przez miłość wspólnego ideału...

KRZYK TŁUMU

— Wynoś się raz nareszcie, idealisto, mnichu, kozłowito! Kładź na się kajdany i więzienny strój!



OBRAZ DRUGI.

(Wnętrze szopy na polu, murowanej z kopanego w głębi ziemi kamienia, który zowią siwakiem. Bryły nieforemne kamienia spojone są gliną. Dach kryty papą smołowcową. Powały niema, podłogi również. Do wnętrza prowadzą wielkie, stajenne wrótnie, w danym momencie przymknięte. Szereg podłużnych okienek w górze pozabijano umyślnie deskami, żeby wytworzyć ciemnię. Ławki z tarcic, przybitych do słupów, powbijanych w ziemię, ustawiono wpoprzek wnętrza. W środku sali na pace od obroku, dnem do góry wywróconej, stoi duża, najnowszego systemu latarnia czarnoksięska. Na przeciwległej ścianie szerokie, białe płótno. Tłum chłopów, rzemieślników, dziewcząt, chłopców ze szkoły, dzieci i garść osób z inteligencyi zajmuje ławki, stoi w kątach, siedzi na brzegu paki, zwisa z gzemsów muru pod dachem. Na dworze mrok. Zima. Wiatr. Śnieg z deszczem. Na płótnie ukazują się obrazy, rzucane z latarni czarnoksięskiej. Prelegent, człowiek młody, o pięknym głosie prowadzi wykład. Twarzy jego w mroku nie widać. Tylko długie jasne włosy słabo bieleją)

PRELEGENT

— Ten siedmdziesiąty szósty z rzędu odczyt nasz w tej szopie, ze względu na przypadającą dziś rocznicę styczniowego powstania, koło nasze postanowiło wypełnić obrazami Artura Grotgera i objaśnić te obrazy w odczycie. Niech was to nie dziwi, że te obrazy przerywają nasz systematyczny kurs nauk, któryście już słyszeli.
Nie mogliśmy o pamiątce tego dnia zapomnieć, a malarz, którego dzieła wam tutaj pokażemy w obrazach świetlnych, najlepiej nam przypomni dzieje powstania.

(Obok prelegenta staje młoda kobieta i dwa kwadratowe przezrocza wsuwa w ruchomą ramkę latarni. Przesunęła lekko ramkę. Ukazuje się na dużem płótnie prześliczny, wielce powiększony obraz aresztowania z „Polonii“ Grotgera. Głuchoniemy zachwyt ogarnął wraz zgromadzonych. Nie słychać ani jednego głosu, ani jednego tchu. Wiatr tylko wyje w szparach poddasza i pluszcze wilgoć ściekająca).
— Co to było powstanie? Niejeden z was je pamięta...
KUBA (stary wyrobnik, wzdycha)

— Och!.. Albo się to człowiek mało naterał w polach, w partyi Lelewela...

PRELEGENT

— Ja powstania nie widziałem. Urodziłem się znacznie później. A przecież je znam, jakoby czas, który się za młodu na oczy widziało. Widziały ten czas na własne oczy matki nasze i dużo nam o nim mówiły. Powstanie — był to czas, kiedy ludzie polscy różnego stanu, majątku i zajęcia chwycili za broń, wydali wojnę najezdnikowi, wyszli z domów, tułali się po lasach, spali na gołej ziemi. Spał na gołej ziemi nasz Kuba i spał jaśnie pan ze dwora. Wojnę tę przegrali, a za swój czyn wycierpieli najsroższą karę w Sybirze, na wygnaniu i w mniemaniach swoich rodaków. Różne są sądy o tym ich uczynku i rozmaicie są przedstawiane dzieje tych lat. Można powiedzieć, że co człowiek, to inny sąd o tej sprawie wydaje. Ja nie chcę tutaj przyłączać się do żadnego sądu i żadnego mniemania nie będę się trzymał. Postąpię sobie tak, jak ów malarz, którego obrazy wam pokażą. Uczczę wraz z wami wolę czcigodną tych ludzi polskich, którzy wyszli z domów, rzucili rodziny, dzieci, interesy, tułali się w lasach, spali na gołej ziemi, ponieśli rany i śmierć, żeby los kraju poprawić, a potomnym dać wolność i szczęśliwszą dolę.

(Tłum głucho i głęboko westchnął. Uczniowie ze szkoły rzemiosł, wyrostki pod wąsem, skupili się ramię w ramię w niemem milczeniu, patrząc, zacisnąwszy zęby. Dzieci ze szkół początkowych szepcą, pokazując sobie szczegóły obrazu. Słuchacze kursów wieczornych sennie, głęboko dumają).
— Co oznacza ten obraz, który tu widzicie? Jakiś człowiek spał był w domu. Nad łóżkiem jego widać półkę, na niej książki...
(Ciżba posuwa się bliżej, falą. W ciągu sekundy trwa zjednoczenie inteligencyi, posiadaczów, rzemieślników, chłopów, robotników w uniesieniu, które mogłoby się stać źródłem odradzającego czynu. Nikt w tem gronie nie mógłby powiedzieć: — Polska — to ja. Wszyscy mogliby o sobie powiedzieć: My — to Polska. W ciągu krótkiej sekundy trwa stan, jakiego w życiu gromadzkiem Polski niema wcale, a jaki w ludzie i wojsku japońskiem, prowadzącem wojnę, był ciągle a bez odmiany: zdolność do ofiary, uniesienie czynne, czyli miłość ojczyzny, świadoma swego źródła, swych dróg i celu).
PRELEGENT

— Oto w nocy wdarł się do mieszkania nieprzyjaciel. Znacie te dzieje: łomotanie we drzwi po nocy, najście zbirów moskiewskich na dom, rewizya, aresztowanie.

(Dwaj rzemieślnicy — mularz i malarz pokojowy — chyłkiem uchylają wrótni i wymykają się na zewnątrz. Za drzwiami pod okapem dachu zapalają papierosy i z cicha gwarzą).
MULARZ

— Zimno psiamać! A będzie paplał najmniej z godzinę. Dopiero się zaczęło, a mnie już gnaty zdrętwiały.

MALARZ
— Siedziałby oto człowiek u Mendla, wydoiłby tę butelczynę piwa... Nie! Stercz co niedziela w tej budzie, słuchaj o fizykach, elekstrykach, botanikach, balonach, gwiazdach i sztucznych nawozach. Choroba!
MULARZ

— Nudno, że człowiek na stojączkę zasypia.

MALARZ

— No, ja muszę tu gębą świecić i uśmiechać się, jak zapisał, bo mi się u nich szykuje robota na całe lato przy tej ta ich waryackiej szkole, ale pan czego się tu flańtasz, to mi w głowę nie włazi.

MULARZ

— A mam w tem swoje rachunki. Chciałbym wziąć robotę u tego na górze.

MALARZ

— Widział pana już?

MULARZ

— Dydek go ta spenetruje. Szedł koło mnie, nawet okiem rzucił, jakem mu czapkował, ale czy mię widział, to kto go ta „rozbierze“. On zawsze patrzy tak, jakby widział akuratnie nie to, na co patrzy. Dyabli wiedzą, co to jest za człowiek.

MALARZ

— A wiesz pan, że ja jużem sobie nieraz myślał nad tem, — co to jest za numer.

MULARZ

— Jakiś w tem szwindel, mój panie, musi być. Toby bez szwindla nie obstało. Poco by to robili? Przecie to koszta, zabiegi, starania. Albo to tamte, endeki, nie urządzały odczytów? Przecie tosamo latali po wsiach z temi swojemi latarniami, jak koty, kiedy im ogony w patyki powszczepiać. Pokazało się potem, o co szło. O poselstwa. Zostali posłami — „do izby“ — chy! — i szlus. Żadne im ta teraz odczyty nie w głowie, jak sobie do tej „izby“ powchodziły — i po cztery tysiące rubli na rok w kieszeń pchają.

MALARZ

— No, ja panu powiem, że człowiek człowiekowi nie równy. Ci sami na te interesa psioczyli. Dyabli ich ta zresztą rozgryzą, o co im idzie. Jakieś w tem pewnie mają osobne wyrachowanie. Teraz nędza w modzie. Im większy pan, tem głodniejszemu oberwańcowi rękę podaje, bo przez to większego waloru nabiera.

MULARZ

— To jest prawda, wiesz pan, że bywa między nimi i dziwny człowiek. Na ten przykład choćby ten biały. Całą jesień w tym ta sklepiku kooperackim przesiedział, naftę i śledzie, tabak i słoninę sprzedawał, ręce poodmrażał... Powiedzże mi pan, co miał w tem za interes? Jużci jakiś interes musiał mieć, ale teraz nie widać. Albo może jucha taka już strasznie głupia, że niema o czem gadać...

(Bożyszcze i Czarowic wychodzą zza węgła szopy i zbliżają się do rozmawiających)
CZAROWIC
— Dobry wieczór! Można posłuchać odczytu?
MULARZ

— Czy ja wiem? A panowie skąd?

CZAROWIC

— My jesteśmy podróżni.

MULARZ

— A skądże panom było wiadomo o tutejszym odczycie?

CZAROWIC

— Słyszeliśmy od chłopów we wsi.

MULARZ

— A żaden z tych chłopów nie przyprowadził panów? Czemuż to? Co to za chłopi gadali o odczycie?

BOŻYSZCZE

— Jeden z nich powiedział swe nazwisko: Grześ Wójcik. Młody chłopiec, dorodny, rumiany, wysoki. Grześ...

MULARZ

— A Grześ — no to co innego. To już wiadomo.

CZAROWIC

— Więc można?

MULARZ

— Jeśli Grześ powiedział — to można.

(Bożyszcze i Czarowic wsuwają się do wnętrza i wsiąkają w tłum zwarty)
MALARZ

— Zrazu myślałem, że szpicle, ale to, widać, z Grzesiowej kompanii.

MULARZ

— Coby tu zresztą mieli do szpiclowania. Na te odczyty jest pozwolenie. Sam przecie głupi wójt słucha...

(Uchylają drzwi i nasłuchują)
PRELEGENT

— Oto znowu inny obraz. Wnętrze dworu. Widzicie te płaczące kobiety? Straszną przyniósł wieść człowiek, który stoi... Cóż to za wieść mógł przynieść ten człowiek?...

(Bożyszcze niewidzialnie staje za plecami osoby zakładającej klisze i w chwili jej nieuwagi w opróżnione miejsce po wyjęciu obrazka spuszcza kliszę swoją. Niewiasta przesunęła ramkę. Ukazuje się obraz nie należący do cyklu Polonii. Widać w oddali górę, zarosłą jałowcem. Pod nią wioska. Na przedzie obrazu opłotki i droga, której koleiny biegną wprost ku widzom. Tą drogą ucieka powstaniec pół-nagi, skrwawiony, ranny na całem ciele. Twarzy jego nie widać, gdyż jest zapuchnięta od przebić bagnetem i zalana krwią. Na włosach ma jak gdyby czapkę ze krwi zaschniętej i zaskorupiałej, — nogi bose. Po jego zgrzebnej koszuli sączą się czerwone strugi. Gonią go chłopi z wioski podgórskiej w kieleckiem, — rzucają weń kamieniami, skibami przemarzłej ziemi, żeby go oszołomić, pojmać, związać i za zapłatę odstawić skrępowanego do miasta, generałowi Czengieremu. W tłumie odczytowym gwałtowne, nieme poruszenie)
PRELEGENT
(oniemiały wpatruje się w obraz. Przeciera oczy. Szepce)

— Co to za klisza? Skąd taki obraz? Usunąć! Proszę natychmiast usunąć!

(Pomocnica przesuwa ramkę)
— To była jakaś pomyłka. Zaplątana klisza skądinąd... Wracam do rzeczy. Musimy rzucić zasłonę na wszystko, co było w tej przeszłości okrutnego z jednej, lub drugiej strony. Czas już zapomnieć i czas przebaczyć! Musimy z tej przeszłości wybrać tylko to, co nas łączy, co nas spaja, co nas podnosi, ożywia, w czem jest siła, honor i wesele życia.
(Bożyszcze w opróżnioną po wyjęciu kliszy przegrodę ruchomej ramki wpuszcza nowe przezrocze. Ukazuje się wnet obraz zamglony, w którym na początku trudno coś rozpoznać. Stopniowo, jakby ze mgły, wyłaniają się budowle, później coraz wyraźniej widać gumno, tłum ludzi, człowieka obnażonego na śniegu. Śnieg skrwawiony. Nareszcie z olśniewającą wyrazistością widać ohydną scenę jakiejś kary. Rozciągnięty nieprzystojnie chłop drga pod łozami. Prelegent gwałtownym ruchem odsuwa kliszę. Ukazuje się scena, gdzie chłopi pomagają zbierać rannych na polu bitwy)
PRELEGENT

— Oto mamy widok ojczysty, widok, który nam serce krzepi. Takich oto wszyscy potrzebujemy gwałtownie widoków, któreby nam nie wątliły serca, któreby w nie wlewały siłę i otuchę umacniającą!

CZAROWIC (z głębi audytoryum)

— Na pół godziny uniesienia. Po upływie tego czasu już znowu potrzebujecie widoku, któryby w was wlewał siłę i otuchę umacniającą. Ciągle się tak krzepicie i umacniacie, odwróceni od prawdy, ciągle się podpalacie i grzejecie, a zimni jesteście, jak sople lodu, martwi w całych kupach, jak kupy popiołu!

PRELEGENT (groźnie)
— Kto mówi?
CZAROWIC (groźnie)

— Gorycz mówi.

PRELEGENT

— Och, ta uroczysta, bezsilna gorycz wasza, którą po nieszczęsnej ziemi obnosicie, jak upadła dziewczyna swój bezwstyd, — nie umiejąc nic nowego wskrzesić, nic mocnego związać!...

CZAROWIC

— Lepiej jest obnosić pajęczynę obłudy, zalepiać nią po staremu rany wygniłe. Należy być młodym Tobiasza synem, wyszukać żółć we wnętrznościach ryby i żółcią trzeć oczy ślepego ojca, żeby światło ujrzały. Niewola leży w nas samych. Niewola leży w ruchu ręki twej, kiedyś obraz niemiły odepchnął...

(Za szopą, w nocy, daleko słychać urwany, niespokojny krzyk. Chłopiec wiejski, dwudziestoletni, Grzegorz Wójcik, bez czapki, z roztrzepanymi włosami, wbiega do szopy, wołając)
GRZEGORZ

— Kozacy we wsi!

PRELEGENT

— Spokojnie! Bóg zapłać, Grzesiu, za ostrzeżenie. Mamy papier, zezwalający na odczyt...

GRZEGORZ
— Pytali się o drogę do szopy. Pokazałem im w inną stronę. Ale tu trafią.
PRELEGENT

— Zgasimy latarnię. Rozejdziemy się powoli bez popłochu. Kiedy przyjadą, będzie tu już pusto. Tylko bez popłochu! Spokojnie, spokojnie!

(Gasi latarnię. Zebrani powoli opuszczają szopę. Słychać szepty niespokojne dzieci, płacz kobiet. Ktoś wynosi latarnię. Chłopcy ze szkół zwolna wychodzą za drzwi. W nocy na zboczu góry widać płomień smolnej pochodni, wskazujący szlak, którym pędzą kozacy. Słychać głuchy tętent koni. Pochodnia zapada w dolinę, ukazuje się na sąsiednim pagórku i zdaje się lecieć w powietrzu przez czarne pola ku szopie. Wiatr jej płomień szarpie i rzuca go na strony. Z tłumu, który się oddalił na przeciwległe wzgórze, dochodzi pogwar, pomruk, szept. Tętent coraz bliższy. Prelegent spokojnie zamyka wrota pustej szopy i odchodzi w noc. Przed zamkniętemi drzwiami zostaje Bożyszcze i Czarowic, obadwaj w czarnych, żelaznych zbrojach, na głowniach mieczów oparci. Czekają)




OBRAZ TRZECI.

(Wielka sala balowa, przeistoczona na czarodziejski pałac. Tłumy publiczności. Na galeryach, w lożach pięter i parteru wychylone ku głębi rażąco-białe gorsy koszul, koafiury i obnażone ramiona kobiece. Wnętrze sali tak doszczętnie zapełnione jest przez publiczność w fantastycznych kostyumach, w strojach balowych i frakach, że dla tańczących został jedynie wąski, dwumetrowej szerokości, przesmyk, jak elipsa obiegający wokół salę. W przesmyku tym krążą, kołują do taktu walca i marząco wypoczywają pary tańczące Muzyka rozkołysała już ludzką masę. Wysoce artystyczne a oryginalne upiększenie sali za pomocą witrażów i specyalnie w tym celu wykonanych obrazów przez najmodniejszych artystów — dodaje zabawie szczególnego uroku. Balkon przystrojony jest fryzem, zwieszającym się na salę. Żyrandole elektryczne, przyćmione fantastycznemi przezroczami, rzucają światło podnoszące nastrój nerwowy. — Wszystkie oczy kierują się ku sztucznie wzniesionej estradzie, przybranej w girlandy kwiatów, gdzie zza ponsowej kotary z ciężkiego aksamitu mają się ukazywać fantastyczne postacie i symbole. Snują się coraz żywiej gospodarze balu. Gwar rozmów staje się coraz bardziej podniecony i przemienia się jak gdyby w akompaniament dla innerwacyjnych ukołysań muzyki. Zapach perfum ulatuje nad salą. Migocą brylanty i roziskrzone oczy, lśnią wielobarwne materye, pióra wachlarzów i łagodnie mieni się między czarnymi frakami biały atłas. Nowe fale wciąż napływają przez rozwarte drzwi, a nie znajdując już miejsca w sali, wypełniają przedsionki, parlatorya, marmurowe schody i boczne korytarze. Radość kipi w tym tłumie, jak szampan w kielichu. Zbiorowy, radosny półokrzyk ciżby balowej daje się słyszeć, gdy znagła rozsunięto szkarłatną zasłonę. Jakoby w ramach szerokich ukazuje się postać kobieca w czarnym, szerokofałdzistym, aksamitnym kostyumie. Wysoki, czarny kaptur okrywa jej głowę, obfita szata, niby z całunu ściągniętego z katafalka uszyta, osłania jej postać. U dołu szaty wyhaftowane białe róże śliczny stanowią ornament, szlak jak gdyby żałobny. Mała rączka, w tym na pozór celu, żeby dać swobodę zstępującym stopom, wolno unosi brzeg żałobnie ciężkiej szaty i odsłania w cielistej pończosze nogę aż do kolana. Zpod posępnego kaptura wychyla się piękna twarzyczka, nosząca znamię niemal dzieciństwa, tudzież skończonego dyabelstwa. Naiwne, błękitne oczy zezują na prawo i na lewo, delikatne usteczka przystrajają się w uśmiech czarownie zepsuty od zarania. Snopy rażącego światła reflektorów, umieszczonych gdzieś w głębi teatru, padają na postać, uwydatniając niezwalczony wdzięk tej rozpustnej żałoby. Piękna, aksamitna suknia boleśnie lśni w świetle. Pod czernią falują od wzruszenia młode piersi. Postać zlekka nachyla się, gdy ją kamienuje burza oklasków, i zsuwa się falisto ze schodów, zupełnie jak towarzyszka Messaliny w obrazie Aubry Beardsley’a. Z grupy panów, stojącej obok estrady, słychać głosy)

PIERWSZY

— Cóż za uśmieszek!

DRUGI
— Co za spojrzenie!
PIERWSZY

— No, to musi być numer taka panna!

DRUGI

— Co za wdzięk w uchyleniu tej czarnej spódnicy...

TRZECI

— Czy nie znajdujecie panowie, że taka spódnica to przecie dla nas klęska.

DRUGI

— Ona to dobrze wie.

TRZECI

— Jeżeli wie, to czemuż urąga naszemu bólowi.

PIERWSZY

— Może ów ból dałoby się za jakąś cenę ukoić...

TRZECI

— A czy nie wiecie przypadkiem, kto to taki?

DRUGI

— Oho! — już połknęliśmy haczyk...

TRZECI
— Ależ nie! Tylko że wyszła tak niespodziewanie, jak z obrazu tego rozpustnika Beardsley’a — wyszła, jak tamta wychodzi z za cielska Messaliny.
DRUGI

— A gdzież jest Messalina?

PIERWSZY

— Dajże pokój! Wszakże ta żałobnica wystarczy...

(Rozwarła się, przed chwilą zawściągnięta, zasłona. Ukazał się rycerz, zakuty od czuba do pięt w błyszczącą zbroję blaszaną, w hełmie ze spuszczonym nanośnikiem, z olbrzymim mieczem drewnianym i kitą, świeżo umalowaną na czerwono. W tłumie słychać głosy)
PIERWSZY

— A... otóż i nieodzowny rycerz...

DRUGI

— No, dobrze, owszem. Widzimy. Brawo, rycerzu, z ciotczynem piórem, świeżo ufarbowanem! Widzieliśmy.

TRZECI

— Jesteśmy ludzie niewojenni, nad-cywilni, pozamilitarni. Nic nie mamy do czynienia z pałaszami. Darmo nas podjudzasz do „czynu“ swym blaszanym durszlakiem.

CZWARTY

— Podnieś — no, — nieustraszony, — maskę z fizyognomii!

TRZECI
— Nie udźwignie, bo to z prawdziwej blachy cynkowej, wyprodukowanej w dąbrowieckiem zagłębiu.
DRUGI

— Ostrożnie! To może jaki Zawisza Czarny...

TRZECI

— Dziś już takich niema. Są tylko Wisusy z pod Czarnej Topoli.

CZWARTY

— No, i czegóż on jeszcze stoi? Widzieliśmy, nawzdychaliśmy się. Jesteśmy ludzie umiarkowanej ambicyi Bella gerant alii, — mój blaszany Zawiszo, — my siejemy rzepę wszędzie, gdzie się tylko da, tudzież buraki na tem właśnie miejscu, gdzie toczyły się boje. Potrzebujemy godziwej zabawy i dla tego przybyliśmy w to miejsce, — nie znajdujemy jednak, żeby patrzenie na ciebie...

TRZECI

— Potrzebujemy widoku ognistych kobietek...

CZWARTY

— O, ten znowu swoje! Nie nadajesz się do dyskusyi.

TRZECI

— Ja, istotnie, sam to czuję, że nadaję się tylko do dziewcząt...

PIERWSZY
— Panowie! Skoro niczego nie szanujecie, szanujcie wszelako — przeszłość.
TRZECI

— My przeszłość szanujemy w miarę możności, — wszelako wolimy od najbardziej szanownej przeszłości najbardziej współczesne facetki.

(Rycerz, oburzony do żywego daremnem wyczekiwaniem na oklaski, zstępuje okrakiem ze schodów, szeleści złośliwie blachą, kiwa strusiem piórem i bezsławnie przepada w masie. Po chwili w szeroko rozsuniętych połowicach zasłony ledwo się może pomieścić dama, odziana w doskonale stylowy strój z czasów Diego Velasquez’a. Doskonały jest długi jej stanik i podpięcia krótkiej, a niebywale szeroko rozpiętej sukni. Z pod splotu rudej peruki wyzierają prześliczne, błękitne oczy i rysy nieposzlakowanej piękności, jakby w kamei rzeźbione. Głosy w dalszych i bliższych grupach widzów)
PIERWSZY

— Bogowie! Cóż to za śliczna papużka...

DRUGI

— Ależ to mieszkanie, lokal — taka spódnica.

TRZECI

— Lokatorze, uważaj-no, że wokół słuchają damy.

DRUGI

— Ależ ja w najniewinniejszej myśli, poprostu...

TRZECI

— Ja wiem, że ty poprostu...

CZWARTY
— Księżniczko! Infantko! Królewno!
TRZECI

— Patrzcie, panowie... Z odległych wieków, z dworu Filipa IV-go przyszła do nas ta dama. Jest jak u siebie. Rozstąpcie się, zróbcie miejsce dla niepisanej jej mości krynoliny. Nie przybyła do barbarzyńców...

DRUGI

— Przybyła do narodu, który umie czcić wszelkie na świecie krynoliny.

TRZECI

— W tej złośliwości kryje się prawda. Jesteśmy bliscy kultury zachodu — starej i nowej. Drogi nam jest zachód. Cierpimy, przykuci do wschodniego barbarzyństwa.

DRUGI

— Cierpieliśmy zresztą tak zawsze. Już Wacław Potocki w Wojnie chocimskiej opiewał nasze zmartwienia:

„Nikt do nas, my na wszystkie posyłamy światy
Po trunki, po korzenie, szkiełka i bławaty.
W tem kmiotków naszych poty, w tem ich toną prace
Kuchnie żółcić i winem oblewać pałace.“

TRZECI
— Co za pamięć! A przecież — jak wówczas, taksamo i dziś satyryk był, jest i będzie u nas instytucyą najmniej pożądaną i pożyteczną. To rzecz szczególna, że z Polakiem wszystko można zrobić pochwałą, — nic naganą. Taka natura.
DRUGI

— No, bat nic sobie nie robi z tej natury. Po za sferą bata, istotnie, najbardziej pożytecznym był dla nas zawsze ten, kto w nas wmawiał przymioty, jakich zgoła nie posiadamy. Zdaje się, że to zawsze tak będzie. Pochlebstwo, zda się, najbardziej nas będzie zawsze jednoczyło w naród.

TRZECI

— Jakąż społeczność, jakie towarzystwo osób może jednoczyć brutalstwo, wypowiadane prosto w oczy i ze złośliwością? To przecież jest czynnik destrukcyjny...

(Dama à la Velasquez zstępuje śród oklasków na swych wysokich korkach i natychmiast, otoczona przez tłum mężczyzn, wplata się w taneczne koło. Miejsce jej na estradzie zajmuje dama jak gdyby wyjęta z Rape of the lock Pope’a w koafiurze niezmiernie wysokiej i wspaniałej, w sukni dekoltowanej, strojnej i szerokiej. Z oczu jej, ze skrzywionych usteczek, wieje przewrotność, pasya i zmysłowy szał. Dama budzi sympatyę. Słychać głosy)
PIERWSZY

— Urocze jest, moi panowie, życie, zaręczam wam. Nigdy nie skusi mię wasz pessymizm...

DRUGI

— Życie jest śmiesznie piękne, jak ta dziewczyna, odziana w tak niewiarogodne objawy cywilizacyi zachodniej.

TRZECI
— Ona mi przypomina Mozarta, jego muzykę w Cosi fan tutte...
DRUGI

— Panie! życie przemija, jak sen. Nie możemy go wcale pojąć, jak nie można pojąć snu. Starość jest zła, potworna, jak przebudzenie ze snu. Jakże wrócić życie, jak wrócić sen?

CZWARTY

— Sztuka, poezya...

DRUGI

— Sztuka...

(Dama zstępuje wśród powszechnego aplauzu. Wychodzi z za zasłony ułan polski, wszystek złoty od żółtych rabatów i lampasów. Lśniący kask bajecznie ozdabia jego zadartą głowę, — kita dyablo stroi kask. Ułan ćmi fajeczkę brûle — gueule, poprawia szablę i uśmiecha się z tryumfem do burzy, do szaleństwa oklasków. Głosy)
PIERWSZY

— Nasz!

DRUGI

— Oto właśnie! Tego chcieliśmy widzieć!

PIERWSZY

— Brawo! Jakby wyrwany z naszych serc!

TRZECI

— Nareszcie coś, co krzepi ducha i raduje oczy. Co to za strój, co za dzielność.

CZWARTY
— Do mordowania Hiszpanów, broniących swej ojczyzny.
TRZECI

— O, — już jest!

PIĄTY

— Pierwszą nagrodę ułanowi!

TRZECI

„Na wojence — jak to ładnie,
Kiedy ułan z konia spadnie:
Koledzy go nie żałują,
Jeszcze końmi go tratują...“

INFANTKA
(w stroju à la Velasquez do grupy otaczających ją młodzieńców)

— Kiedyż panowie przywdziejecie nareszcie takie oto ułańskie stroje?

BLONDYN

— Pani! Już wkrótce. Już bliski jest ten czas.

BRUNET

— Czy organizuje się znowu jaki bal kostyumowy?

MŁODZIENIEC ZŁOŚLIWY
— Młody Izydor Działoszycki, — dawniej Działoszycker, — kazał się portretować w stroju tego ułana. Malował go sam i Drągal, zwany Pinturichio... Mundur i inne efekta żołnierskie, które mamy szczęście widzieć na tem indywiduum, są indywidualną własnością Izia z Działoszyc Działoszyckiego.
DAMA W WIEKU (do otaczających pań)

— „Matkami niewojennej — niech wam wstyd będzie zwać się generacyi...“

PAN Z ZAROSTEM (do wykształconego sąsiada na ucho)

— Czy to jest z tego Słowackiego?

PAN WYKSZTAŁCONY (szeptem)

— To, zda się, z Leopardi’ego.

MŁODZIENIEC ZŁOŚLIWY

— Ten Leopardi nosił przez całe życie garb z tyłu i garb z przodu. Za pośrednictwem garbu na przedzie brzemienny był w tak krwiożercze aforyzmy.

PAN Z ZAROSTEM

— Takie wiersze w epoce rozbrojenia i konferencyi w Hadze! My zawsze spóźnieni jesteśmy w stosunku do Europy i jej kultury conajmniej o pół wieku.

MŁODZIENIEC ZŁOŚLIWY (uspokajająco)

— To tylko mamy na pociechę, że możemy się łatwo rozbroić. Gwiżdżmy na tego żołdaka, zmuśmy go jednomyślnie, żeby zmykał do garderoby, zdjął lampasy, oddał je do zbrojowni Izia Działoszyckiego — i już po naszem rozbrojeniu. Jak sądzisz?

PAN Z ZAROSTEM

— Mogłoby to damom zrobić przykrość, gdybyśmy się względem tego żółtego lansiera, czy szwoleżera tak nieżyczliwie i niegrzecznie zachowali. Byłoby to nie po polsku, niegrzecznie i nie wiedzianoby z jakiego powodu.

MŁODZIENIEC ZŁOŚLIWY

— I na to jest rada. Moglibyśmy się zasłonić względami natury politycznej. Moglibyśmy zapytać, czy należy drażnić czynniki miarodajne widokiem żółtych lampasów w chwili wytężonych „zabiegów“ naszego przedstawicielstwa i w sposób lekkomyślny utrudniać wymienione zabiegi? Jak sądzisz?

PAN ŁYSIEJĄCY

— Dysputa polityczna? Panowie — w konie! Zmykajmy, uchodźmy sromotnie do bufetu, zasłońmy się od walki tych stronnictw małą czarną i większem Curassao de Chypre.

GRONO DAM

— Ułan — brawo! Ułan — brawo! Brawo!

(Ułan z męstwem schodzi ze stopni. Na jego miejsce wysuwa się nieśmiało zwyczajny zakonnik, jowialny grubasek z uśmiechniętą twarzą. Wita go szept przychylny, pomruk radosny. Głosy)
PIERWSZY

— A — bardzo nam miło powitać...

DRUGI

— Czy to jest wyżej wzmiankowany ojciec Gaudenty?

PAN STARSZY
— Moi panowie! Drwijcie sobie z czego wam się podoba. Tylko już od tych spraw — zdaleka!
PIERWSZY

— My sądziliśmy, że właśnie należałoby się tej sprawie przyjrzeć z bliska.

PAN STARSZY

— W takiem rozbiciu, jak obecne, niechaj to jedno przynajmniej zostanie świętością: kapłan katolicki.

DRUGI

— Ależ niech zostanie świętością, — my nic nie mamy przeciwko temu.

PAN STARSZY

— On nam uporządkuje społeczny stosunek warstwy do warstwy, postawi na właściwem stanowisku, co zostało zepchnięte przez obłąkańców i szaleńców, — on wreszcie zaprowadzi wśród ludu należytą oświatę.

MŁODZIENIEC ZŁOŚLIWY

— Tak jest. Właśnie i ja sądzę, że po podkopaniu Macierzy — jest to czynnik najbardziej powołany do zaprowadzenia należytej oświaty.

PAN STARSZY

— Po podkopaniu Macierzy... Łaskawy panie, — niech przepada szkoła polska, której nie prowadzi kapłan katolicki!

MŁODZIENIEC ZŁOŚLIWY

— To życzenie już się ziściło. Jeżeli weźmiemy cyrkiel i jednę jego odnóżkę umieścimy w jakimkolwiek punkcie na mapie naszego kraju, a drugą odnóżką zatoczymy koło w stosunkowym promieniu czteromilowym, to napewno w tym okręgu nie znajdziemy ani jednej szkoły, prowadzonej przez kogokolwiek.

PAN GRUBY (do kolegów)

— Panowie, — ostrzegam, tu jest dyskusya o oświacie, o Macierzy i tym podobnych akcyach naglących. Ukazanie się tego świętobliwego starca może spowodować jakieś grubsze składki. Skierujmy się raczej w tamtę stronę, gdzie mówią o rzeczach mniej niebezpiecznych...

(Zakonnik uroczyście, ale bez głębszego wrażenia schodzi z estrady. Złączono zasłony. Kiedy się znowu rozsunęły, ukazuje się osobliwa postać kobieca. Jest wysmukła, przecudnie wyniosła. Dwa czarne skrzydła wyrastają z jej ramion. Jedno z nich, wyrosłe z lewego ramienia, strzela wysoko i daleko w górę. Drugie, przetrącone zwisa i wlecze się po ziemi. Czarna, skrwawiona, potargana szata osłania jej ciało. Wzburzone włosy opasuje żelazny sznur, spięty nad czołem dwiema psiemi czaszkami. Bezsilne ręce wsparły się na wielkim mleczu, po którym krew ściekała przed chwilą. Czarujące, tajemnicze, straszliwe oczy widziadła spoglądają w gromadę tańczącą. Bezwładna ręka wzniosła się z głowni miecza i spoczęła na przetrąconem skrzydle, jakby je chciała nastawić i popchnąć do lotu. Ale nie mogło dźwignąć strudzonej postaci skrzydło wywichnięte i nie mógł jej utrzymać sandał zbroczony. Bezwładna ręka opadła na głownię. I znowu nieopisane oczy zwróciły całą swoją siłę w tłum. W tłumie pomruk, niechęć, złość, gniew. Słychać głosy)
PIERWSZY

— A to co ma znaczyć?

DRUGI
— Co to jest właściwie?
TRZECI

— Jakiś symbol...

DRUGI

— Cóż za symbol? Co znaczy ten symbol?

DZIENNIKARZ ŚLAZ

— Już ja się domyślam! Panowie! Jest to echo, zabłąkane z epoki pamiętnej anarchii umysłów, obnażeń płciowych i doktrynerskiego radykalizmu na wszystkich polach etyki i socyologii.

PIERWSZY

— Ach, więc to tak...

DZIENNIKARZ ŚLAZ

— Spekulanci sensacyi, histerycy społecznikujący sądzili, że, pokazując nam to piękne dziwo, wytworzą znowu efekt, jak za ekstazy wiecowej.

DRUGI

— Pomyłka, łaskawcy! Gruba pomyłka!

DZIENNIKARZ ŚLAZ

— Umysłowość warszawska zbudziła się już z maligny i ze smutnym uśmiechem ironii spogląda wstecz na dzieje tych bachanalii myśli i słowa, w których sama grała rolę korybantki.

PAN Z ZAROSTEM
— Doskonale mówi!
PAN ŁYSIEJĄCY

— Bagatela! — Ślaz.

DZIENNIKARZ ŚLAZ

— Koncert waszej ekstazy myśmy nareszcie zdołali zagłuszyć naszym protestem rozsądku i dobrego smaku. Nie damy się już nigdy włóczyć przez oszalałe menady i opluwać przez legiony histeryków i histeryczek.

PAN Z UCZERNIONYMI WĄSAMI

— Znakomicie! Poprostu aksyomaty.
PAN ROZTARGNIONY
— A kto to mówi tak dużo?

PAN Z ZAROSTEM

— Jakto? Nie wiesz? Toż to sam Ślaz.

PAN ROZTARGNIONY

— Sam Ślaz? A cóż to za jeden?

PAN ŁYSIEJĄCY

— No, Ślaz, publicysta, pisarz, dziennikarz.

PAN STARSZY

— Pokażcie mi tego Ślaza, niechże go zobaczę i usłyszę.

DZIENNIKARZ ŚLAZ
— Można dziś już rozpocząć dyskusyę z jaką taką przynajmniej nadzieją, że w pijanem do niedawna społeczeństwie logika odzyskała swe prawa...
MŁODZIENIEC ZŁOŚLIWY

— Czy on może na seryo zechce rozpocząć tu wykład i dyskutować na temat, jak to logika odzyskuje swe prawa? Co do mnie, to wolałbym rozpocząć dyskusyę z tym skrzydlatym symbolem. Czy widzicie te oczy? Toż to cudo! Sprobujmy ją zaczepić, gdy zejdzie na ten padół. (Szeptem do sąsiada) A nuż dałoby się ją wziąć na stajenkę... Jabym wiele ryzykował...

PAN ŁYSIEJĄCY

— Panowie! Słuchajcież z łaski swej. Toż to Ślaz mówi!

MŁODZIENIEC ZŁOŚLIWY

— Niech ten Ślaz mówi do innych. Przecie on nic innego nie robi, tylko pisze, lub mówi. Kiedy pisze, przypomina mi jednę z działających kiszek gumowych, któremi stróże warszawscy polewają systematycznie rozprażoną ulicę. Woda, strzelająca z kiszki, przypomina strzały, ale to tylko nasza ułuda. Przed każdą warszawską redakcyą stoi jakiś Ślaz i codzień strzelającą wodą ze swej kiszki redakcyjnej polewa ulicę. Przed każdą kamienicą stoi materyalny stróż i polewa ulicę. Wszystko to pod dyrekcyą komisarzy policyjnych. Jedno i drugie zjawisko jest konieczne. Jedno i drugie zjawisko świadczy, że logika naszego bytu już jest znowu w murach tego, pijanego do niedawna, miasta, ale, przyznajcie na litość, — jakże nudne!

PAN STARSZY

— Gdyby nie Ślaz, nie tak łatwo, jak się to na pozór wydawać może, władza przywróciłaby porządek w kraju. Panowie! Szanujmy Ślaza! Nie mało się przyczynił do ocknienia społeczeństwa z owej strasznej maligny...

MŁODZIENIEC ZŁOŚLIWY

— Ja nie jestem ulicą, a Ślazowie pobierają wynagrodzenie za pilne manewry gumową kiszką i usilność w polewaniu ulicy. Nie widzę powodu, dlaczego miałbym wysłuchiwać trzaskania wody.

PAN STARSZY

— Ze smutkiem widzę, że nie jesteś pan patryotą.

MŁODZIENIEC ZŁOŚLIWY

— Patryotyzm może być jedynie kultem piękna. Patryotyzm jest systematem myślenia i sumą uczuć, osłaniających piękno tarczą ochronną przed barbarzyństwem. Nie widzę w Ślazie nic pięknego.

PAN STARSZY

— Wyobraża on pożytek społeczeński.

MŁODZIENIEC ZŁOŚLIWY

— A więc podwójmy mu honoraryum. Ja sam najchętniej dołożę nadwyżkę, jaka na mnie przypadnie.

PAN Z ZAROSTEM

— Co to jest? Ślaz przestał mówić. Ślaz gwiżdże!

PAN ROZTARGNIONY
— W istocie ten Ślaz gwiżdże.
PAN Z ZAROSTEM

— Widocznie zaszła potrzeba.

PAN ROZTARGNIONY

— Czy wszyscy mamy gwizdać?

MŁODZIENIEC ZŁOŚLIWY

— Do dyabła! Taka śliczna dziewczyna...

PAN STARSZY

— Ale jej się zachciało upiększać okropności i ohydy ruchu rewolucyjnego, anarchię, dzikie rozpasanie bandytyzmu, zachciało jej się sztucznie pięknością zacierać straszne obrazy zwierzęcości w Łodzi, orgie feminizmu, walczącego o równouprawnienie płciowe, zachciało jej się na naszym biednym gruncie symbolizować owemi skrzydłami ekspozyturę rewolucyi rosyjskiej, — mówię, — rosyjskiej...

MŁODZIENIEC ZŁOŚLIWY

— Przepraszam... Jako zwolennik ścisłości, chciałem zapytać: — dlaczego „rosyjskiej“?

PAN STARSZY
— Dlatego „rosyjskiej“, że ten przymiotnik — „rosyjskiej“ — w opinii ogółu polskiego miażdży ohydę zjawiska w zarodku, zabija samo principium tak doszczętnie, jak sublimat właściwie użyty zabija laseczniki. Dlatego — „rosyjskiej“. Czy to nasyciło pańską pożądliwość ścisłości?
MŁODZIENIEC ZŁOŚLIWY

— To wyjaśnienie nasyciło moją pożądliwość ścisłości, ale zabiło ścisłość pańskiego dowodzenia tak doszczętnie, jak sublimat właściwie użyty zabija laseczniki.

PAN STARSZY

— Czy mogę żądać wyjaśnienia — dlaczego? Mianowicie — dlaczego?

MŁODZIENIEC ZŁOŚLIWY

— Dlatego mianowicie, że ohydę zjawiska istotnego można zabić jedynie odczynnikiem istotnym. Zabicie principium za pomocą jego nieścisłej genealogii i wmówienia jej w siebie, tudzież w ogół — jest czynnością ściśle polską, czyli nie obiecującą procentu od wyekspensowanego kapitału. Jako zasadniczy przeciwnik rewolucyi polskiej poszukiwałem na nią odczynników zabójczych niewątpliwie...

PAN ROZTARGNIONY (do sąsiada)

— Czy to jakie pe-pe-pe?

PAN Z ZAROSTEM

— Zdaje się, że to jest jakieś przemądrzałe pe-de, łyse od najwcześniejszej młodości...

PAN ŁYSIEJĄCY

— Panowie! Dość tych rozpraw... Podobno należy gwizdać.

PAN ROZTARGNIONY
— No, więc gwiżdżmy nareszcie!
MŁODZIENIEC ZŁOŚLIWY

— Ja nie będę gwizdał. Rewolucya jest zwalczona, więc po co się tu fatygować. Zwalczają ją czynniki w tym celu powołane. Zresztą... ta śliczna dziewczyna...

(Postać, wyobrażająca rewolucyę, zstępuje zwolna ze schodów, wlokąc po ziemi wyłamane skrzydło. Suną się z trudem ze stopnia na stopień krwawe jej sandały, bezwładnie w ręku zwisa ociężały miecz. Nim postać ta dosięgła niechętnego, wzburzonego, a tu i owdzie wrogiego tłumu, rozdarła się zasłona, ukazując w widzialni nową postać. Jest to Goyi Aquellos Polvos. Skazaniec w wysokiej, śpiczastej, pisanej czapce z błazeńskim pióropuszem siedzi na czarnym stołku. Szata dziwaczna, z malowanymi po niej dyabłami, rodzaj ornatu, okrywa go aż do samych stóp. Twarz jego wyschnięta w więzieniach, wargi zczerniałe w torturach, dłonie boleśnie ściśnięte od długich mąk. Oczy wbite w ziemię. Głosy)
PIERWSZY

— Znowu coś odrażającego!

DRUGI

— Ci dekadenci poprostu lubują się w brudach, w obrzydliwościach, w perwersyach i okrucieństwach.

TRZECI

— No, to zakrawa już na jakąś prowokacyę! Cóż to za zabawa, gdzie pokazują same ohydy?

PIERWSZY

— Kogóż to ten drab ma wyobrażać, co pokazuje?

DRUGI
— Jakieś nowatorskie teoryjki, nowinki z czwartego piętra, osądzone przez rozum publiczny.
TRZECI

— Jakiś tedy nowator.

CZWARTY

— Jakiś ateusz, burzyciel, nowinkarz, mędrek, zbawca „ludu“, łowca dusz, łapichłop.

TRZECI

— Co za misterna czapeczka!

PIĄTY

— Nosek się kawalerowi wydłużył.

SZÓSTY

— Buzia zamilkła.

TRZECI

— Schudła i wydłużyła się rączka.

CZWARTY
— Bo to najprawdopodobniej jakiś żyd, albo socyalista.
PIĄTY

— A więc powiadacie, że socyalista?

TRZECI

— Socyalistyczny żyd.

PIERWSZY
— Żydowski socyalista.
DRUGI

— Ach, ty socyal-żydzie, ty żydowska papugo!

TRZECI

— Ty dekadencie! Naga duszo! Jawny lubieżniku!

CZWARTY

— Zwyrodniały altruisto, perwersyjny histeryku wyrozumiałości dla grzechu, ty, litościwa negacyo wszelkich kryteryów etycznych, ty, siewco zgnilizny, obrońco łotrów, wrogu ojczyzny i rodziny!

PIĄTY

— Zamieraj coprędzej, psie dyabelski!

TRZECI

— Schowajcie coprędzej to wstrętne żydowskie doktrynerstwo!

CZWARTY

— Zasunąć kotarę!

PIĄTY

— Nie chcemy patrzeć! Zabrać to coprędzej!

SZÓSTY

— Precz z tem! Do trupiarni!

GŁOS Z GŁĘBI SALI
— Panowie! Obrażacie wizerunek cierpienia...
TRZECI

— Precz z cierpieniem! Tu jest bal, nie szpitalna sala. Cierpienie powinno być wyrzucone do odpowiednich instytucyi.

MŁODZIENIEC ZŁOŚLIWY

— Pragniemy właśnie popchnąć w kierunku trupiarni, to, co się ma ku zgniliźnie. Nic więcej.

PIERWSZY

— Kiedyż nareszcie pozwolą nam odetchnąć spokojem, ciszą, pięknem?

DRUGI

— To też nie zwracajmy uwagi!

TRZECI

— Pogardźmy wszystkiem tem i tańczmy!

CZWARTY

— Tańczmy!

(Zasunęła się kotara. Cisza. Daje się słyszeć głos z za zasłony)
CZAROWIC

— Panie! Panowie! Szeroko, szerzej zatoczcie taneczne koło. Nadszedł nareszcie po nocy tak długiej wesela waszego czas. Nie możemy — niestety, niestety! — przywołać skrzypka, godnego was, któryby wam do tańca zagrał ulubioną piosenkę. Gdyż odszedł skrzypek ze służby waszej i narzędzie muzyckie zabrał ze sobą. Panie! Panowie! Przywołaliśmy w nędzy naszej ku waszej uciesze muzykusa, na jakiego nas stać. Ubrał się, w co ta miał. Związane wprawdzie ma ręce, ale wam zaśpiewa piosenkę ulubioną. Wybaczcie prostakowi. Śpiewajże państwu piosneczkę, warszawski chochole!...

(Zasłona się potargała. Stanęła między jej połowami i zaraz zstępuje ze schodów postać w nakrochmalonym perkalowym worze trójkątnym, spadającym aż do samej ziemi. Śpiczasty róg worka sterczy nad głową postaci. Głowa jej od tułowia oddzielona jest pętlicą stryczka. Reszta urwanego postronka zwisa na piersiach chochoła aż do ziemi. Milczenie zrazu grobowe w tłumie, później popłoch, ścisk, przekleństwa, ucieczka. Słychać krzyki)
PIERWSZY

— Gdzież jest policya?

DRUGI

— Co robi policya?

TRZECI

— Wołać policyi!

CZWARTY

— Policya! Policya!

separator poziomy
SPRAWA DRUGA.
(Biuro w policyi tajnej. Wielka, ciemna izba. W głębi drzwi, obite blachą. Na prawo mniejsze drzwi, obite ceratą. Z lewej strony wąskie, wysokie, zakratowane okno. Przód sceny oddzielony jest od głębi grubą, wyświechtaną balustradą, wysokości połowy korpusu człowieka. Z tamtej strony balustrady, w głębi sceny, stoją pod ścianami szerokie, grube ławy. Z tej strony balustrady, od widowni, po lewej ręce widzów biurko naczelnika. Na niem księgi, lampa, dzwonek i przybory do pisania. Po prawej ręce widzów, w pobliżu drzwi głównych, pali się wciąż nierówno drżący płomyk gazu. Półmrok. Gdy podniesiono zasłonę, widać w półmroku głębi na ławach ciemne figury oczekujących. Jest ich ośmnastu. Jedni drzemią nieruchomo z głowami, opartemi o mur, inni rozmawiają cichaczem, ku sobie nachyleni. Ktoś chrapie z głową opartą na zgarbionych plecach sąsiada. Czterej chodzą z kąta w kąt, rozmawiając. Słychać gwar rozmowy, z którego dolatują słowa i zdania).
PIERWSZY

— Już większego magla, jak tamten we czwartek, widzi mi się, że nigdy nie będzie.

DRUGI

— Skądże to wiesz, te Pitagoras? Mnie się i dzisiaj jakoś patrzy łupa, jak nigdy.

PIERWSZY

— A ja wam mówię, że on sam musiał się nad tamtą zastanowić. O Dudzie się nic nie dowiedział. A kto wie, czy to na wierzch nie wylezie, co z nim było. Kto wie, czy on za tamto nie beknie?

DRUGI

— Pleć, gadaj! Koło brylantowe, albo włodzimierza z bantom i mieczami dostanie. Wiesz ty teraz?

TRZECI

— Kto tam co dostanie, to dostanie, a ciebie, bracie, albo kramolnik kacprem przeżegna, że stracisz ciepło i idziesz się grzać pod zieloną kołderkę, albo w ryło od naczalstwa. Takie twoje pieskie przeznaczenie...

CZWARTY

— Co z luftu warczysz? Gnał cię tu kto do dziadowni? Sameś się prosił w szpiony, a teraz wyrzekać! Bierz smutek w troki i wystawiaj dęba, gdzie ci śpiluje.

TRZECI

— Jest takie jedno, że nie daje smutku w troki wiązać. W kieszeni, bracie, ani jednej łzy, do żałowania daleko, dzieciska skwierczą. A nie watło cięgiem łeb trzymać na pniaku. Lubi się życie po prawdzie powiedzieć...

CZWARTY

— Lubi się życie i piwonią u Mańki.

DRUGI
— Lubi się, kasztanie, piwonią wlewać, a juchę lubi się lać na ziemię, do jasnego skonania! Niechże też czerwona chlusta w ziemię za moje sobacze życie! Tak, czy nie?
CZWARTY

— No, jużci tak — o co chodzi? Czego to gębą napróżno pleść?

DRUGI

— Chciałeś wolności, pętaku, masz wolność. Gdzie możesz prać psią jego mość człowieka, aże mu z kinola wszystka jucha wyciurka? Na ziemię — che? Gdzie ma ciurkać? Do nieba? A gdzie masz taką wolność, jak nie tu, w dziadowni? Pozwolą ci prać, psia ich mać, gumą, bykowcem, sprężyną we skórze, — i pierzesz, bracie, do zielonego skonania. Bo widzisz, bracie, za twoje sobacze życie!

(W głębi słychać monotonną śpiewkę, którą półgłosem nuci)
SZÓSTY

„...I każdemu podarunek dała:
Najpierwszemu kijem pod kolana,
A drugiemu dziewczyna nie sama...“

PIĄTY

— Beki polują na nas, my na nich, bałwanów. Sobacza jeich mama — „Polska niepodległa!“

TRZECI

— O, Chrypa, ten wiedział, gdzie prawda. Chrypa! te galicyjski matołek, krakowski całujęrączka, powiadaj, jaka jest prawda...

CHRYPA
— Cichajcie, chłopcy! Nie trza prawdy powiadać. Musi się skołatana ojczyzna w jedno zlepiać, to się też i schodzimy w jedno miejsce.
PIĄTY

— A tak, my tu są wszyscy iz pod trioch zaborow.

TRZECI

— Chrypa chodził bez szelek po Krakowie, słuchał, jak hejnał grają, rączki jaśniepanom całował za to, że portek nie ma, a teraz swój własny zegar nosi na łańcuchu ze śrybła, brzucha nie może zapiąć w łódzki kort, trzydzieści papierów chowa co miesiąc w pulares.

CHRYPA

— Zarobek jest, abo go niema. Ale który z was, gnojki warszawskie, potrafi tak się spracować, jako ja? Już jak ja, bracie, tnę kramolnika w pępek, to od jednego tchu macha kozła na Brudno, w piachu się bawić. Nasza krakowska: nie dajmy się!

SZÓSTY (śpiewa półgłosem)

„A trzeciemu koszulę do pasa
I wygnała z kozami do lasa...“

PIĄTY

— Co womitujesz, Stasiek, te wiersze? Co siebie smęcisz i drugiego, te, warszawski poeta? Całe, mówię, towarzystwo we flanelę owijasz i smęcisz, kapusiu zatracony.

TRZECI
— Daj mu spokój, daj spokój i sam siedź cicho.
PIĄTY

— Efekt psuje! Co tu są Powązki, czy Brudno? O efekt idzie, nie o niego. Efekt to grunt, a jego niech jenerał-gubernator do chrztu trzyma — mnie co do tego?

CZWARTY

— On mi, Stasiek, coś schudł i dlatego takie pieśni wyśpiewuje.

PIĄTY

— Nie schudł wcale, tylko był przedtem z obu stron nabity, a teraz stęchł i bez to nie pasuje do siebie samego.

SZÓSTY (śpiewa półgłosem)

„...A czwartemu kaszę z dychawicą,
A piątemu chorobę z tęsknicą,
A szóstemu szydło w głowę wbiła...“

CHRYPA

— Żeby się magiel prędzej skończył, to całą kompanią idziemy najprzód na girę, a potem do Mańki. Mam sześć papierowych fałatów i trochę szmergla. Stawiam, — Stasiek słyszysz? — czterdziestkę per twarz — i agata do rana. Stasiek — tobie Franka malowana na gniado. Zaraz ozdrowiejesz, bracie!

SZÓSTY
— Dobra! Tak to lubię, Waluś. Już jak ty powiesz, to warto ucha nastawić. Chwacki z ciebie krakowiaczek!
CHRYPA

— On, Stasiek, tu w dziadowni taki osowiały. Jak wyjdzie na Miodową, sztywniak na pomadzie przekrzywi, parkan od palta sztorcem najeży, a zaczną na niego grzebieluchy psykać, — zaraz mądrzeje.

SZÓSTY

„... A Jasiowi wianuszek uwiła“...

PIĄTY

— A Jasiowi wianuszek francuski uwiła...

SZÓSTY

„Bo jak będzie słońce i pogoda
Przyjdź, Jasieniu, do mego ogroda...“

PIERWSZY

— Daj-no filipusa, krakowiaczku.

CHRYPA

— No!

SIÓDMY

— Nie kopć tu, bo i tak smród wszędzie i smród, psiakrew! — w duszy.

PIĄTY
— W porę se jaśnie pan przypomniał. Wszystko, jak robić w porę, to robota gra.
SIÓDMY

— Idź odemnie. Nie skowycz!

PIĄTY

— No?

SIÓDMY

Idź, mówię! Smród — psiakrew! — w duszy. Merkaptany dokoła — psiakrew!

PIĄTY

— Słyszycie, filory, kawalerya warszawska? Jaśnie pan cierpi na duchu. I czego? Przecie jaśnie pan z naczelnikiem przez pół na ty. On do jaśnie pana: ty, draniu! A jaśnie pan mógłby do niego tak samo, ale przez dobre wychowanie woli: — panie naczelniku...

SIÓDMY

— Wściekam się, merkaptanie! Wiesz, drabie, co to merkaptan?

PIĄTY

— Nie miałem dotychczas ciekawości, proszę łaski pana dziedzica.

SIÓDMY
— To ty tak śmierdzisz, jak merkaptan, i ja tak śmierdzę, jak merkaptan. Mercurioaptusy jeden z drugim — tfu!
PIĄTY

— Teraz, to już wiem. To tak: nóżeczki pana naczelnika pieczołowicie a z pokorą umyć i brudek polską buzią według skinienia wypić. To już wiem, jaśnie panie.

SZÓSTY (śpiewa)

„Oj łoże, łoże, ślicznie malowane,
Któż na tobie będzie spał?“

SIÓDMY

— Skończ z tym wyciem, francuski pudlu!

PIĄTY

— Szlachcic, widzę, giry dzisiaj nie wąchał i bez to taki niełaskaw na kolegium. Pójdziemy zaraz po łupie do Mańki, będzie knajpa i znowu nam zapachnie życie.

SIÓDMY

— Pożycz rubla, drabie, to z wami pójdę. Inaczej nie pójdę, hołoto!

PIĄTY

— Dobra! Idzie warsztat. Któżby nie wsparł srebrnym kantem niezamożnego studenta polskiego, srodze — ach! — przez wrogów ojczyzny więzionego w warszawskim ratusiu?

SIÓDMY
— Dawaj tego rubla i — słyszysz? — pluń mi w zgniłe serce! Pluń mi w zgniłe serce!
CZWARTY

— A pluń-że mu w zgniłe serce!

PIĄTY

— Kiedy nie wiem, którędy się dostać do jaśniepańskiego zgniłego serca...

CZWARTY

— W ślepie mu pluń na wszelki wypadek. Zawsze się coś dostanie...

PIĄTY

— Ale gdzie? Wyjmie batystową chusteczkę i wytrze do sucha. A resztę grzebieluchy wycałują w gabinecie na Krakowskiem.

CZWARTY

— Święty opłatek spożywał, jak jarzynę, żeby się z Pana Jezusa natrząsać, a sobie ulżyć, pies zatracony!...

SIÓDMY

— Idź z donosem.

CZWARTY

— Żebyś dwa razy nie radził!

SIÓDMY

— No!

CZWARTY
— Chciałaby dusza jeszcze raz między prowoki, ale już żandary nie bierą. Psiekrwie moskale!
SIÓDMY

— Milcz, ty chamie!

PIĄTY

— Milcz, ty chamie, bo tera mówi urzędnik z pod czarnego kasztana...

(Dzwonek elektryczny. Wszyscy momentalnie milkną i zasiadają na ławach. Wchodzi naczelnik. Agenci zrywają się na równe nogi. Naczelnik, człowiek lat czterdziestu paru, przystojny, szczupły brunet, średniego wzrostu. Ubrany po cywilnemu, wykwintnie. Przeszedł w milczeniu przed szeregiem, na nikogo nie patrząc. Otworzył drzwiczki w balustradzie, dostał się na przód sceny i zamknął drzwiczki za sobą. Usiadł przy biurku. Dał znak, żeby ośmnastu siadło. Na pewien czas zatopił się w swych papierach. W pewnej chwili przycisnął ręką krążek dzwonka. W bocznych drzwiach ukazał się policyant. Naczelnik dał mu znak skinieniem ręki. Czterej żołnierze wprowadzają do sali robotnika Osta, okutego w nożne kajdany. Postawili go przed balustradą. Wyszli. Naczelnik przycisnął znowu krążek dzwonka. Czterej inni żołnierze wprowadzili Czarowica w nożnych kajdanach. Postawili go przed balustradą. Wyszli. Czarowic i Oset znajdują się przed agentami)
NACZELNIK (do Czarowica)

— Pańskie nazwisko — Czarowic.

CZAROWIC

— Tak.

NACZELNIK

— Imię — Jan?

CZAROWIC
— Tak.
NACZELNIK

— Kawaler?

CZAROWIC

— Tak.

NACZELNIK

— Pseudonim partyjny?

(Czarowic milczy)

— Pseudonim partyjny — Lech? Nieprawdaż?

(Czarowic milczy)
NACZELNIK (do Osta)

— Twoje nazwisko — Oset?

OSET

— Tak.

NACZELNIK

— Imię — Andrzej?

OSET

— Tak.

NACZELNIK

— Jesteś wdowiec?

OSET
— Tak.
NACZELNIK

— Rodziców nie masz?

OSET

— Nie.

NACZELNIK

— Masz dziesięcioletniego syna?

OSET

— Mam syna.

NACZELNIK

— Twój pseudonim partyjny — Szaweł? Nieprawdaż?

(Oset milczy. Naczelnik, wskazując na Czarowica, do Osta)

— Odrazu powiedz: czy znasz tego człowieka?

OSET

— Nie znam.

NACZELNIK (z ironią)

— Odrazu powiedz formułę: pierwszy raz go widzę na oczy.

OSET (z ironią)

— Pierwszy raz go widzę na oczy.

NACZELNIK

— Tak. A ja ci radzę, jak człowiek, który wie wszystko o tobie i który wie, co cię czeka, przyjrzyj się temu panu, poznaj go i staraj się zmiękczyć swój los wyznaniem prawdy. To ci powiem: nie zobaczysz ty więcej swego chłopaka. Słyszałeś?

OSET

— Słyszałem.

NACZELNIK

— Przypomnij sobie dobrze, przypatrz się temu panu, żebyś się zaś nie pomylił. Namyśl się. Ja ci podpowiem: to jest pan Czarowic, Lech. Cóż? Nie znasz go?

OSET

— Nie znam.

NACZELNIK

— Mnie tu dano niewątpliwe wskazówki, że to ty właśnie z tym oto panem Czarowicem różne roboty majstrowałeś.

OSET

— Żadnych ja z nim robót nie majstrowałem. O niczem nie wiem!

NACZELNIK

— Zaraz, zaraz! Nie tak znowu prędko! Jeszcze nie wiesz, jak i co, a już — „żadnych“! Ja, bratku, mam najdokładniejszą wiadomość, że to wy na spółkę z tym panem Czarowicem zabiliście generała. Tyś strzelił z mauzera, a pan Czarowic wydarł karabin nadbiegającemu żołnierzowi i ocalił cię od złapania. Tyś skoczył przez parkan i uszedłeś ogrodami ku Wiśle, a pan Czarowic powalił żołnierza na ziemię. Kiedy ludzie się zbiegli, znikł w tłumie. To prawda, czy nie?

OSET

— To wierutne bajki, nie żadna prawda. Ja tego pana Czarowica, czy jak go tam zwać, na oczy w życiu nie widział...

NACZELNIK

— A tego nie było, żebyście na spółkę rzucali maszynę do karety gubernatora wojennego?

OSET

— Nawet mi szkoda na odpowiedź psuć sobie gęby.

NACZELNIK

— A gdzież ty w takim razie wtedy byłeś?

OSET

— Kiedy?

NACZELNIK
— No, wtedy, gdzie byłeś, jak on był w Kaliszu? Gadaj!
OSET

— Ja o niczem nie wiem. Może byłem w domu, a może we fabryce, przy marmurach, gdziem zawżdy robił. Ja nie wiem wkiedy! Miesiące, kwartały, lata siedzę w kryminale.

NACZELNIK
— Ty mi to powiadaj wyraźnie, gdzie byłeś, kiedy Czarowic tę bombę rzucił?
OSET

— Kto jego wie, gdzie ja był! Możem był w domu, może we fabryce, gdziem zawżdy stał przy robocie.

NACZELNIK

— Więc powiadasz wyraźnie, że wówczas, gdy Czarowic tę bombę rzucał, tyś był w domu, albo we fabryce.

OSET

— Pewnie, że w domu, albo we fabryce.

NACZELNIK

— Kiedy Czarowic bombę rzucał, tyś był w domu..

OSET

— Jaką znowu bombę?! Ja o niczem nie wiem.

NACZELNIK

— Powiedziałeś sam, że wtedy, jak Czarowic bombę rzucał...

OSET

— Gdzie, wkiedy ja to powiedział?! Stoją tu ludzie, słyszą, niech świadczą! Czym ja o czem takiem parę z gęby puścił? Nic nie wiem, pierwszy raz słyszę.

NACZELNIK

— Boisz, się, żeby przy tylu świadkach nie zmięknąć. Rozniosłoby się: taki solidny kawaler, sam Szaweł, rozkleił się i sypie...

(do Czarowica)
— A może pan przypomni Ostowi jaki szczegół.
(Czarowic milczy)

— Naprzykład co do dawnego projektu, w czasie sekretnego pobytu ministra w Warszawie. Pan to pamięta? Dawne czasy. Jego ekscelencya przyjechał do Warszawy incognito, w towarzystwie tylko jednego urzędnika, chodził po najodleglejszych ulicach, po Starem mieście, codziennie bywał na obiedzie u Stępkowskiego... Czy wówczas nie bywał pan na ulicy Orlej, na pewnem trzeciem pięterku? Razem z Ostem? Czy tam nie przychodził jeszcze pewien człowiek? Ów człowiek, ciemny szatyn... imieniem... Anzelm? Co? Czy pan tam nie przyniósł pewnego dnia kufereczka do podróży, płaskiego, z Anglii rodem? Pudełko było z jasnej skóry, z etykietami hotelów w Nizzy, w Interlaken. Na froncie miało kartę z ogromnemi literami: Bertolinis Pałace Hotel w Neapolu. Pan pamięta to pudełko?

(Czarowic obojętnie milczy, jakby nie słyszał wcale, że do niego mówią)

— Co zawierało to pudełko? Oset, powiesz, czy nie?

(Oset milczy)

— Ja dobrze wiem, co się tam znajdowało. Mógłbym szanownym panom przedstawić całe wnętrze. Mógłbym szanownym panom zrobić niespodziankę i postawić do oczu tego trzeciego, który tam z wami był na Orlej... Niestety! już on nie żyje. Zabity został przez towarzyszów szanownych panów. Przed śmiercią szczere dał wskazówki i co do tej sprawy również. Oset! Wiem o wszystkich twoich sprawach dokładnie. Już to, com wymienił, prowadzi na schodki. Tylko najszczerszem przyznaniem się do winy możesz karę złagodzić.

(Do Czarowica)

— Pana, bywalca, praktyka, znawcę musi pewno dziwić tak niezwykłe badanie, w obecności tylu arbitrów. Pan co tak zna prawa, obyczaje, warunki, pan, co tak panuje nad wszystkiem i nad sobą, — pan, co nazywa gubernie „województwami“, kraj przywiślański — „Polską“ w protokółach urzędowych, — musi się jednak zdumiewać, patrząc na moje praktyki. Ja też dla pana specyalnie przygotowałem to niezwykłe badanie.

(Z okrucieństwem)

— Nie myślę się z wami długo bawić, miesiącami czekać na łaskę, żebyście prawdę zeznać raczyli.

(Do Osta)

— Czy będziesz natychmiast zeznawał prawdę?

OSET (zimno)

— O niczem nie wiem.

NACZELNIK

— Czyś z mauzera strzelał do generała?

OSET (wyniośle i zuchwale)
— Niema na mnie żadnego dowodu. Kto mię gdzie widział? Ten pies, co na nas o wszystkiem i o Orlej naszczekał, ziemię podłym pyskiem źre. A ja o niczem takiem nic a nic nie wiem. Wszystkiemu zaprzeczam.
NACZELNIK

— Chrypa! Poproś no go z łaski swej, żeby nie wrzeszczał, bo tu nie szynk na przedmieściu, a ja dobrze słyszę.

(Agent Chrypa podchodzi cichaczem z tyłu do Osta i uderza go pięścią w lewe ucho. Oset, oszołomiony zatoczył się bezwładnie na prawo między grupę szpiegów, którzy z ław wstali i zbliżyli się do balustrady)
AGENT DĄSIK (mruknął rozkaz)

— Ścianę robić!

(Do Osta)

— Co się na mnie pchasz?

(Uderza go pięścią w prawe ucho i odtrąca od siebie. Oset zatoczył się w lewą stronę. Agent Stasiek uderza go w głowę z tyłu i rzuca bezwładnego na balustradę. Oset przez chwilę obwisł z bezwładnemi rękoma na balustradzie. Po chwili dźwignął się na nogi)
OSET (bełkoce)

— Choćbyście... choćbyście bili... zabili... tosamo...

NACZELNIK (do Czarowica)

— To na pańską cześć uczta, panie inspiratorze ludu do czynów rewolucyjnych. „Porządek stary już się wali“... No to ja go podtrzymam! Milczenie jest złotem, ale nie zawsze i nie wszędzie. Tu się waluta zmienia, a to dzięki temu, że stąd na plac ratuszowy nie wszyscy wyjdziemy. Dzięki temu, że stąd niektórzy wyruszą pod wrótnię Iwanowską i ani kroku dalej, milczenie staje się śmiesznie bezwartościową cyną. Tu tylko szczera gadatliwość ma wartość złota.

(Do Osta)
— Mów wszystko szczerze odrazu, bo każę bić.
OSET
(obraca się gwałtownie twarzą do szpiegów. Szepce w śmiertelnej zgrozie)

— Między szpiegami... nasze towarzysze!

(Krzyczy)

— O niczem nie wiem! Nic wam nie powiem!

NACZELNIK

— Dąsik! Cóż ty tam dla parady stoisz? Ucisz tego zbója. Co on tu krzyki...

AGENT FLAŃTUS (do sąsiada)

— Kituj!

(Szpieg Dąsik wymierza Ostowi cios w prawą skroń. Oset rzucił się skokiem na niego. W tej samej chwili Chrypa uderzył go w lewą skroń. Szpieg, zwany Szlachcicem, wymierzył Ostowi policzek)
OSET (w szale)

— Nic wam nie powiem!

(Szpieg Dąsik bije go raz wraz w piersi. Chrypa uderza go pięścią w zęby. Szpieg, zwany Szlachcicem, wymierza mu straszliwy policzek. Oset w tańcu straszliwem kołem toczy się i wlatuje w tłum szpiegów. Ci go uderzeniami w skronie odtrącają od siebie i podają jedni drugim. Oset biega w kole, wciąż padając i cudacznie podskakując od ciosów. Wśród szpiegów szczery śmiech)
NACZELNIK
— Potańcz i ty, kochanku. — Karnawał teraz w Warszawie...
OSET (po uderzeniu)

— Nie powiem!

(Po uderzeniu)

— Nie powiem!

(Po uderzeniu)

— Nie powiem!

(Czarowic bez drżenia muskułu patrzy z pod powiek na to widowisko. W pewnej chwili rzucił się skokiem ku obronie Osta. Czterech najtęższych agentów chwyciło go za ręce)
NACZELNIK

— Puścić! Oset! Powiesz prawdę, to każę przestać?

OSET (w kole szpiegowskiem)

— Powiem.

NACZELNIK

— Mów wyraźnie.

OSET

— Są tu... dawne towarzysze...
Zbawicielu! Zbawicielu!

Padam do nóg jeich... dawnych towarzyszów... Dopraszam się łaski... Jako że już z tego miejsca nie wyjdę. Syna mam, chłopaka małego, Michałka. Jedynaście mu lat. W Kielcach. We fabryce się spytać. Michał imię, jedynaście mu lat. Przez polską mowę proszę i przez dawną pamięć. Jako że pana Czarowica nie znam i na oczy nie widziałem... Więc polskie ludzie obecne proszę i przez polską mowę zaklinam... Żeby zaś na szpicla nie wyszedł... Zbawicielu! Zbawicielu! Święte słowo mu zanieść...
NACZELNIK

— To ty romanse... Co masz do powiedzenia?

OSET

— Nic wam, psiekrwie, moskiewskie wychowanie, nie powiem! A ty, Zbawicielu, Zbawicielu! — daj do samego końca w honorze...

NACZELNIK

— Dotrwasz, bratku, w honorze... Lejba! — przynieś-no pręciki...

(Szpieg Lejba podbiega truchtem i podaje dwa pręty stalowe metrowej długości. Agenci chwytają Osta znienacka pod pachy i wyciągają jego ręce poza balustradę w stronę naczelnika)

— Dajże te grabcie, dajże te łapiny, głuptasie. Zaraz ci ulży, jak pójdziesz w szczerość. Dostaniesz kieliszek koniaku i do spania, — osiołku rewolucyi Dajże te łapiny...

(Agenci składają dłonie Osta, który nie wie, o co chodzi, i rozstawiają złożone palce. Naczelnik wsuwa między palce równoległe pręty stalowe, a potem oburącz zaczyna ściskać z całej mocy jednocześnie końce prętów. Chrząsnęły miażdżone kości palców. Oset zawył z bólu. Oczy jego zapadły w głąb oczodołów. Usta zczerniały. Czarowic podnosi się na palcach, kołysze się miarowo na nogach, jakby miał tańczyć. Uśmiech okrywa jego usta. Naczelnik puścił pręty)
NACZELNIK (do Czarowica)

— Powtarzam, że to na pańską cześć uczta. Pan zbyt nie łaskaw na siebie i na tego głuptaska, kieleckiego Mucyusza Scevolę. Pan się nawet raczy uśmiechać. Lecz ja jestem od tego, żeby wytrwałość do góry nogami wywracać. To trudno — ja przetrzymam każdą teoryę, każdą partyę, każdy spisek i każdego bohatera. Umiem wynajdywać prawdę za dziesiątą skórą, wydrapać ją igiełką z najkrwawszej ranki. Przetrzymałem już takich mężów, że pan zblednie, gdy powiem imiona. Cóż pan jeszcze każesz mi robić z tym nieszczęsnym, głupim Ostem? Jak go doświadczać? Bo to pan nad nim pracujesz, nie ja. Ja muszę wiedzieć, skoro jedyny świadek zeszedł ze świata.

(Czarowic milczy).

— Oset, — gdzie poznałeś Czarowica?

OSET (trzęsąc zmiażdżonymi palcami)

— Ty! Ścierwo! Psie!

NACZELNIK

— Hilary! zamknij mu pysk.

CHRYPA (do agenta Hilarego)

— Złamać!

OSET
(nagłym skokiem rzuca się na Hilarego i usiłuje go uderzyć dygocącemi rękami)

— Judasz!

(Szpieg Hilary uderza Osta w głowę. Oset zatoczył się, potknął i padł na ziemię. Szpieg, zwany Szlachcicem, z całej mocy kopnął go nogą w bok. Szpieg Dąsik plunął mu w oczy. Szpieg Chrypa wymierzył mu cios w brzuch. Dźwignęli go z ziemi i biją w twarz z obu stron. Widać pięści ściśnięte, słychać sapanie, klątwy, razy i głuchy, urwany krzyk Osta).
OSET

— Zbawicielu!

NACZELNIK

— Dajcie mu teraz tchnąć. Niech sypie.

OSET (z ziemi)

— Nie! Nie! Nie!

(Upadł pod nowymi ciosami. Kopią go wszyscy. Krew rzygnęła raz i drugi na ziemię i na ich nogi. Naczelnik wstał ze swego miejsca. Z trzaskiem otworzył drzwiczki w balustradzie. Staje nad leżącym z notesem w ręku. Na dany znak przewracają Osta twarzą ku sufitowi. Szpieg Chrypa rzuca się kolanami na piersi leżącego i bije go wielokroć w twarz, w gardziel, w piersi).
NACZELNIK (dał znak, żeby przestać. Do Osta)

— Gadaj!

OSET
(dźwignął się na ręce. Oślepłemi oczami szuka Czarowica. Jęknął)

— Niech... żyje...

(Chrypa słowo „Polska“ wbija mu pięścią w gardziel. Krew broczy z ust. Zemdlał. Wszyscy odstąpili. Wycierają chustkami ręce i spocone karki).
NACZELNIK (do Czarowica)

— Oto jest pańska zdobycz, pańska ligawka, na której sobie grasz patryotyczne piosenki. Wyznaję, że ta ligawka pięknie gra. Wyciągnąłeś pan dzielnego, uczciwego chłopaka z fabryki. Zrobiłeś z niego zbrodniarza, zabójcę. A ilu takich! Stworzyłeś szkołę morderców, instytucyę, produkującą bandytów. Podsunąłeś mu do wykonania najśmieszniejsze zamysły. Pan jesteś romantyk, znudzony bezczynnością, błędny rycerz, szukający przygód, a on przez pana tutaj leży.

(Wrócił na swe miejsce przy biurku. Drzwiczki w balustradzie zostały otwarte. Naczelnik przez chwilę patrzy na Osta, leżącego nieruchomo. Uderzył w dzwonek. Drzwi środkowe otwarły się. Wszedł policyant).
NACZELNIK (do policyanta)

— Zabrać!

(Wkracza sześciu żołnierzy z karabinami. W ich liczbie żołnierz, który był nocą stał na straży obok szubienicy).
CZAROWIC
(skoro tylko żołnierze weszli, mówi do nich głośno w języku rosyjskim)

— Żołnierze! Macie w ręku broń. Jesteście sługami ojczyzny. Nosicie w sercu surowe męstwo i prostą prawość. Patrzcie! Świadczę przed wami: bezbronnego człowieka bili tutaj w kilkunastu bez dowodu winy. Macie w ręku broń. Czy zniesiecie, żeby ci cywilni tchórze, zdrajcy swego narodu, was używali do posług? Czy zniesiecie, żeby ci nikczemnicy wobec was bili mężnego człowieka? Żołnierze! Hańba wam, jeżeli pozwolicie bić związanych i nie obronicie samotnych ludzi w niewoli waszej. Zasłońcie nas bagnetami od pięści podłych zbrodniarzy!

(Żołnierze milczą).

— Zginąć od waszych bagnetów w walce — to rzecz słuszna. Ale czyliż zniesiecie...

PIERWSZY ŻOŁNIERZ (do Czarowica)
— A ty lepiej milcz!
DRUGI ŻOŁNIERZ (śmiejąc się)

— Brechun!

TRZECI ŻOŁNIERZ

— Zbuntowałeś się, to cię biją. — Nie buntuj się — i bić cię nie będą.

ŻOŁNIERZ Z POD SZUBIENICY
(bezdźwięcznym szeptem do Czarowica)

— Słysz ty! Ej ty! Słysz...

NACZELNIK

— Zabrać!

(Żołnierze podsuwają pod leżącego bagnety, krzyżują je i tworzą z nich, jakgdyby nosze. Dźwignęli Osta. Wywlekają go przez drzwi środkowe. Głowa jego bezwładnie zwisa i długie, więzienne włosy zamiatają podłogę, ciągnąc po niej smugę czerwoną. Ręce się wloką przez próg. Drzwi w ciągu chwili były otwarte. Czarowic wydobywa chustkę, idzie na środek w to miejsce, gdzie Oset leżał, przyklęknął i ściera chustką krew z ziemi. Tłum szpiegów, gdy Czarowic się ruszył, rozdziela się na dwie bandy, tworzące dwa półkola, żeby mu zaniknąć drogę do drzwi. Gdy on krew ściera, pierwsza półbanda szepce chórem)
PIERWSZA PÓŁBANDA

— Krew ściera z ziemi — patrzcie, patrzcie!

DRUGA PÓŁBANDA

— Co szepce cicho — podsłuchajmy.

PIERWSZA
— To nam tak zemstę poprzysięga.
DRUGA

— Patrzą w nas ślepia skamieniałe.

PIERWSZA

— Dygoce gęba wykrzywiona.

DRUGA

— Wszystkę krew zgarnął w chustkę białą.

PIERWSZA

— Na śmierć nam zemstę w sobie przysiągł.

DRUGA

— Teraz w zanadrze chustkę chowa...

PIERWSZA

— Nie wyjdziesz z chustką tą na bruk!

DRUGA

— Nie spojrzysz nigdy w polskie miasto!

PIERWSZA

— Nie ujrzysz nigdy zboża w polu!

DRUGA

— Wyjdziesz z tą chustką w sień śmiertelną.

PIERWSZA
— Pod namydlony sznur na bloku.
DRUGA

— Tam cię przywita mistrz czerwony.

PIERWSZA

— Włożą ci ornat na ramiona.

DRUGA

— Białym kapturem nakryją włosy.

PIERWSZA

— Chustką se wytrzesz łzy ostatnie.

DRUGA

— Chustką se zatkasz krzyk w gardzieli.

PIERWSZA

— Chustką zasłonisz strach na gębie.

DRUGA

— Chusteczką krwawą przyjaciela.

(Na dany przez naczelnika znak agenci rozpierzchli się na prawo i na lewo, głównemi i bocznemi drzwiami. Zostaje naczelnik i Czarowic)
NACZELNIK

— Otóż jesteśmy sami. Dość tragedyi! Pomówmy bez gróźb, przesady, deklamacyi i rozgoryczenia. Sam pan widzi, że gra idzie w otwarte karty. Wszystko teraz zależy od pana samego. Przekonał się pan, że na nic bojówki, szaleństwa rewolucyjne, romantyzmy. Wszystko o panu wiemy. Wszystko nam Anzelm od a do z powiedział. A że nie mamy tego świadka, to drobiazg. Panie — to drobiazg. Zapewniam pana, że inny Anzelm znajdzie się w szeregu, który pan za współwyznawców uważasz. Znajdzie się nie dziś, to jutro pod blokami szubieniczki. Przyjdzie w to miejsce i wszystko o panu wyśpiewa. Czy to jest pańska rola, człowieka z towarzystwa, posiadacza takiej fortuny, tułać się po kryminałach, współdziałać z wyrzutkami społeczeństwa, z podmiejskim motłochem w zabójstwach skrytobójczych, w napaściach na prawnych urzędników państwa, w grabieżach i rozbojach? Panie! Jestem urzędnikiem policyi, ale pojmuję duszę pańską. Chcę panu podać rękę, chcę pana wydźwignąć.

(Ciszej)

— Powiem panu prawdę. Dałoby się wiele zamazać... Powie pan prawdę co do niektórych szczegółów. Nie będę wymagał wszystkiego. Rozumiem pana. Resztę puści się w niewiadomą gmatwaninę sprzeczności i zatrze. Ów głupi Oset zapewne nie wytrzyma. Był to jedyny już, ostatni świadek. Rozumie pan teraz, dlaczego ja dziś tak ostro postępowałem z tym... osłem? Jakieś zesłanie, skąd, niestety, rewolucyoniści uciekają z taką łatwością... Im prędzej pan zechce nam ułatwić sprawę, tem lepiej dla pana. Sam pan widzi, że chcę przyjść z pomocą i zaskarbić sobie pańską dozgonną wdzięczność...

CZAROWIC
— Pan już zaskarbiłeś sobie moją dozgonną wdzięczność.
NACZELNIK
— Czy tak? Jakże to mam rozumieć?
CZAROWIC

— Kiedy byłem w tutejszem więzieniu, jeden z funkcyonaryuszów pokazywał mi separatki, gdzie pan składałeś swoich klientów z ranami szarpanemi, z przetrąconemi kośćmi, z odbitemi płucami.

NACZELNIK

— No i cóż z tego?

CZAROWIC

— Teraz zobaczyłem na własne oczy samą akcyę i ustanawiam syllogizm wdzięczności dla waćpana.

(Śmieje się głośno, coraz głośniej, zupełnie szczerze. Podnosi się na palcach i kołysze, jakby miał tańczyć)

— Pan tu wspomniałeś: karnawał w Warszawie... Warszawa tańczy do upadłego, do białego dnia. I ja mam chęć dziś tańczyć do upadłego, upaść w radosnym tańcu!

NACZELNIK

— Cieszę się z pańskiego nastroju.

CZAROWIC

— Pan i panu podobni, nie wiedząc o tem wcale, zadaliście swemu panowaniu w mojej ojczyźnie rany szarpane, poprzetrącaliście jego kości, odbiliście mu płuca. Już nie wyżyje, dzięki wam, Rosya w Polsce! Skona tu, na tej podłodze, we krwi Osta, którą ja w chustkę zgarnąłem. Patrz pan: czerwona róża.

(Wydobywa i pokazuje chustkę)
NACZELNIK

— Tak pan sądzisz?

CZAROWIC

— Po powstaniu sześćdziesiątego trzeciego roku byliśmy jedynie skatowaną szlachtą, społeczeństwem bez ludu. Wyście wtedy nam, szlachcie-narodowi, lud mądrze wydarli. Teraz w tej rewolucyi, którą pan uważasz za ukończoną i zdławioną, myśmy wam lud nasz ze szponów wyrwali. Przez mękę bezprzykładną, niesławną dzisiaj, przez szalone i dzikie koleje losu, które nam, ludziom „z towarzystwa“, każą kasy publiczne rabować, — wyrwaliśmy wam nasz lud. I to już na wieki. Kupujemy go od was uczciwie, płacimy szczodrze. Ale już go wam nie odprzedamy za żadną cenę na ziemi.

NACZELNIK (Z szyderstwem)

— Kupcy — bandyci!

CZAROWIC (ponuro)

— Jest w naszej poezyi jedno słowo... „Dopóki tyle głów z ich pokolenia nie padnie pod toporem kata, ile rubli wzięli z kazny moskiewskiej, to kraj nie ożyje“. Widzisz waćpan, że my wypłacamy według ścisłego rachunku, wystawionego przez proroków.

NACZELNIK
— Chcielibyście panowie szlachta wykupić się z niewoli krwią tego ludu, który przez tyle wieków kopaliście żelaznymi butami. Ale to na nic!
CZAROWIC

— Nie zmyjesz pan ze szmat, z duszy i ze wspomnienia chłopa polskiego i robotnika krwi, którą tu wylewasz! Wasze tortury budzą z martwych dusze. Wasza szubienica pracuje dla niepodległej Polski. Wieszacie na niej raz wraz podbój dusz ludu polskiego i potęgę waszego carstwa. Po dalekich siołach idzie wędrowne, w kurzu krwi zrodzone podanie o tem, jak wspaniale umierał za niepodległość Okrzeja, Baron, Izdebski — i tylu innych. Obejdzie ono wszystkie drogi, trafi do każdego domostwa. Zrozumieją wszyscy polscy ludzie, jak niezgłębioną krynicą regeneracyi narodu była ta rewolucya, jak żywa siła bić zaczęła z tej wody, w boleściach wydanej przez ziemię naszą.

NACZELNIK

— Metafizyka niewoli, panie Czarowic! Solatium servitutis — nic więcej. Lud sprzedaje żandarmom wasze tajemnice, jak żyto, perkal i imbier — za gotowe pieniądze. Lud polski jest w naszych rękach.

CZAROWIC
— Przyszła do niego polska inteligencya ze szkołą, ze stowarzyszeniami, z organizacyą. Wyście po barbarzyńsku, z bezdenną głupotą wszystko zdusili. Lud zapamiętał ten krótki czas. Ujrzał przez krótką chwilę, co mu dawała Polska, i ujrzał, co daje Rosya. Jeżeli jeszcze wśród nas są prowokatorowie i zdrajcy, to nasza wielka wina. Nasza wielka wina! Ale nadejdzie dzień, gdy zmyjemy do ostatniego znaku ten najwstrętniejszy stygmat waszego panowania!
NACZELNIK

— Dosyć tych gawęd! Deklamator! Czy będziesz pan mówił prawdę?

CZAROWIC

— Nie będę już nic mówił. Na mnie strach nie działa. Podstęp również.

(Naczelnik uderza w dzwonek. Tasama banda ośmnastu agentów wchodzi znowu głównemi drzwiami. Stanęli przy drzwiach bocznych i zasłonili główne. Na dany znak półkolem otoczyli Czarowica).
NACZELNIK (do Czarowica)

— Kto strzelał do generała? Oset, czy ty?

(Czarowic milczy).

— Chrypa! spytaj go, co mówi...

(Agent Chrypa uderza Czarowica w lewe ucho. Czarowic zatoczył się bezwładnie na prawo między szpiegów Szpieg Dąsik uderza go w prawą skroń. Szpieg, zwany Szlachcicem, wymierza mu policzek. Szpieg Stasiek plunął mu w oczy. Puszczają go w taneczne koło).
separator poziomy
SPRAWA TRZECIA.
(Noc. Księżyc świeci. Zupełna cisza. Żołnierz, ten sam, który był pilnował szubienicy, przechadza się na warcie pod wrotami, prowadzącemi w stronę Wisły. Czarowic, po przepiłowaniu krat w oknie swej celi, przymocował do tego okna linę, skręconą z prześcieradeł, i cicho wyrzucił ją nazewnątrz. Dan, więzień z sąsiedniej celi, po przepiłowaniu krat w oknie swem, przymocował do niego również linę, skręconą z prześcieradeł, i cicho wyrzucił ją nazewnątrz. Zagozda, dla ułatwienia im obudwu ucieczki, zostaje w więzieniu, ażeby odwiązać i wyrzucić linę Czarowica, bez której nie mogliby spuścić się ze stromych murów fortecy. Obadwaj uciekający na komendę Zagozdy jednocześnie co do sekundy siedli okrakiem na ramie okiennej, wysunęli się na zewnątrz i wolno, cicho, jak dwa upiory, popłynęli w dół w chwili, kiedy żołnierz tyłem się do więzienia odwrócił i przemierzał przestrzeń placyku. Stanąwszy na ziemi, w ciemnej framudze muru, czyhają na chwilę, kiedy żołnierz odwrócił się, przeszedł szerokość placu i stanął przed nimi. Wtedy spadła na ziemię lina, odwiązana przez Zagozdę. Jak dwa tygrysy skoczyli na żołnierza, stryk z liny zarzucili mu na szyję, zdusili, koniec liny wbili mu w usta. Potężnym wysiłkiem wydarli karabin obezwładnionemu nagłą napaścią. Obalonemu na ziemię Czarowic bagnet przystawił do piersi).
CZAROWIC (szeptem)

— Leż! Zabiję!

(Żołnierz gwałtownym ruchem porwał się z ziemi, usiłując zarazem wyrwać z ust knebel. Skoczył na bagnet z męstwem i pasyą, pragnąc chwycić lufę karabina).
CZAROWIC (obalając go na ziemię)

— Zabiję!

(Dan podjął coprędzej linę, oddarł koniec jej, którym zakneblowano żołnierzowi usta. Chyłkiem, na palcach podbiegł do wysokiego muru, który otacza teren. Koniec liny przywiązał do występu blanki. Wyrzucił ją nazewnątrz. Potoczyła się w dół, nisko, w głębiny fos, po skarpach stromej ziemi).
DAN (szeptem)

— Zaczynam.

(Siada na murze, przechyla się nazewnątrz, znika. Żołnierz wpatruje się w twarz Czarowica, oświetloną przez księżyc — i leży nieruchomo. Czarowic wpatruje się w twarz żołnierza. Poznał go).
CZAROWIC (trzymając bagnet, zwrócony sztorcem w jego serce)

— Milcz!

(Żołnierz skinął głową).

— Rozstrzelają cię jutro.

(Żołnierz skinął głową).

— Uciekaj z nami!

(Ruchem głowy zaprzeczył).

— Więc cóż mam czynić?

(Przymknął powieki).

— Uciekaj!

(Ruchem głowy zaprzeczył).

— Nie mogę już wrócić!

(Przymknął powieki. Czarowic patrzy długo w jego twarz).

— Żegnaj!

(Trzymając karabin, zwrócony przeciwko żołnierzowi, odchodzi tyłem w stronę miejsca, gdzie przywiązana jest lina. Waha się przez chwilę, czy wyrzucić karabin nazewnątrz muru w fosę. Nagle rzucił go na ziemię. Wpełzł na mur i znikł za nim. Żołnierz dźwignął się z ziemi, wyrwał z ust knebel. Nasłuchuje. W pewnej chwili dał się słyszeć odgłos ciężkiego skoku w przepaść. Jęk. Żołnierz wstał z ziemi. Patrzy w przestwór. Podszedł do miejsca, gdzie leży karabin. Zarzucił go na ramię. Począł przechadzać się krokiem miarowym po tej samej przestrzeni, tam i z powrotem, tam i z powrotem).

separator poziomy
SPRAWA CZWARTA.

(Czarowic siedzi wysoko na kamiennym występie ponad najcudniejszem morzem południa. Zgruchotane odłamy granitowej calizny gór lezą wielkiemi bryłami daleko i blisko, w falach i na wybrzeżu. Wieczna praca morza w tafle połupała najtwardsze z nich, wyżłobiła podskalne lochy, wyżarła głębokie misy, w których cuchnące schną kałuże. Rudozielone, ślepe, jak wybite oczy, śnią tam nieprzespanie w pośród wiecznego chaosu. Wilgoć rozprowadziła tu i owdzie porost ciemny w wygryzionych szwach. Ubogi, szorstki mech, suche piołuny i łyka, ostre, jak szydła, tulą się wyżej. Nad głową Czarowica wznosi się skała o kolorze ognia i głowni spalonej, obłoków dosięgająca wierzchołkiem. Wąwozy w niej, pieczary i czeluście, przepęknięcia zielone i krwawe, smugi cieliste i wyłomy, łupane w sednie góry okrucieństwem młota czasu. Widok jej narzuca się oczom, jakoby materyalny wizerunek śmierci, a jednak wtłacza w duszę opór i gniew. Ani jedna już tam nie czepia się trawka. Tylko osędziały mech chyłkiem pełza w zaciekach. U samego podnóża odsłania się z pod wody czarny pień skały, obwieszony kudłami jasnozielonych porostów. Na cyplu, najdalej ze skalnego lądu wysuniętym, — jakgdyby legenda szumiących wiecznie mórz o tajemniczych lądach na wysokości, jakoby śpiew czarodziejski lądów o wiecznem morzu, wyrywający się w niebiosa — trzy strzeliste, czarne, nieśmiertelnie piękne cyprysy. Morze wokoło wyspy. Obszerniejsze, niż wzrok człowieka, rozpostarcie wód, — lustro nieskończoności i zwierciadło duszy czującej. Białopienne fale lecą ku wyspie z daleka, — bieguny w głuchych samotniach wieczności przez wicher wykołysane. Uderzając o twarde, białe dno, zielone wełny morza, które przenigdy dna nie zaznały, skręcają się w kłęby, wzdymają w banie, tarzają się, wiją i kipią. Połysk pian zrasta się w jedno, w śnieżysty wybuch. Bije wybuch w czarny trzon skały, — niepowstrzymany, oszalały od pędu wlatuje w podziemne jaskinie. Dzierga się tysiąckroć na iglicach, przez minione wyostrzonych burze, fala morska. W korowodach czarownych tysiąckroć obiega wiekuiście nieznane, śliskie labirynty, progi, zatoki i sienie. W zalotach nieskończonych rzuca się z głazów na głazy, coraz wyżej, wołając głuchym głosem ku cyprysom ziemi. Wyrywa się z głębokości strofą, wiecznej siły pełną, — którą człowiek śmiertelny w rozkoszy i zachwycie podsłuchał i uczynił zeń muzykę, — skarb swój. Bucha w górę znienacka słupem piany, kunsztownym, jak medyolańska wieża, wzdyma się kopułami, czarownemi, jak dach świętego Marka. Kąpiąc się sama w sobie, tworzy ze siebie wszystkie kształty, jakiekolwiek piastuje w swych przestrzeniach ląd — i ścieka z wysokich zrębów, z karbów nieżywych, syczącemi strugami, cienkiemi nićmi, pudrem śnieżystym, tworząc anti-strofę pięknogłosą, w której jest wyraz wszelkiego cierpienia, jakiekolwiek przemierza obszary lądu. Zlatuje ze szczelin i pochylni do swego chłodnego morza, w nieunikniony zgon. Wiatr fruwa po stromych ścianach, wiesza się na kolcach kaktusów, wkręconych w głuchą martwicę kamienia. Obwisłe chmury, co, jak wymiona, ssać się dawały morzu, powściągnęły się, dźwignęły na wyżynę i znikły. Dalekie widać wybrzeża, połyskujące od łańcuchów ośnieżonych gór, — i niskie smugi ziem tak dalekich, ciemnym błękitem tak uchodzące w błękitne morze, że stają się wędrowną w oku plamą, łzą natężenia źrenicy, złudą wzroku. Czyste morze bez horyzontu złączyło się z niebem i przemieniło w niebo. Z ziemi wyrosły niebiosa. Nadaremnie niespokojna wola wciska się w tę właśnie dal i usiłuje rozedrzeć ją źrenicami. Krase rybitwy szybkiemi skrzydły migają w jasnem powietrzu. Z klekotem i żarłocznem krakaniem spadają między warkocze pian, za krawędzie skał. Gdy wejrzeć okiem w ślad ich lotu, uderza o ucho posępny huk i srogi na zdziarach głos morza. Czarowic wstał ze swego miejsca i schodził po ostrych występach w dół, dokąd prowadził go wzrok, śledzący loty ptaków. Tam w dole, w sieniach i ostojach skalnych, raz wraz pękał pienisty bałwan wodny, rzucony o kamienie. Huk zagłuszał krzyki mew. W jamach, nawisłych grotach, w szarych, złowieszczych, półokrągłych pustelniach gwizdał wiatr, jakby w muszle i flety. Wędrowiec przyszedł na najniższy stopień skały. Tam przezroczyste, błękitno-zielone bryły wód niosły się w tańcu walecznym. Walczyły ze skałami i walczyły między sobą, a śmiertelne ich zawody były piękne doskonale. Ich moc była pełna wdzięku, a śmierć ich była tak pełna wzniosłości i niewymownej potęgi, jak śmierć opisana w Fedonie. Czarowic, przybysz z leśnych płaszczyzn, z niw, stratowanych kopytami głupich zwycięzców, z dróg, wydeptanych lękliwemi stopami niewolników, z kraju więzień, z pośród plemienia bez honoru, bez woli, które się samo jadem własnej niemocy zatruwa, — gdy się zapatrzył w nawałnicę morskich fal, — ujrzał w niej zjawiony sen dzieciństwa swego, marzenie młodości i myśl dojrzałych lat. Zobaczył nanowo zniweczoną piękność siły swej duszy. Poznał w wyuzdaniach, w zagonach, w niezłomnej wytrwałości fal duszę swoją samą w sobie. A wszystką władzą tak znienacka ockniętej i jasnowidzącej duszy zobaczył w zwierciedle morza, jak jest na całej ziemi samotny. Widział w zwierciedle tem naród swój podarty, widział jego rozproszenie, odłamy, odszczepy, części, warstwy, stronnictwa, — przestrzenie ziem, okolice, miasta, wsie, krajobrazy, ludzi dalekich... Przymierzał się duszą wszędzie, tam i sam, przypadał piersiami daleko i blisko. Szedł zgiełkliwemi ulicami interesu i przypasywał do wnętrza sklepowej sprawy swoje naiwne, więzienne pomysły wyzwolin, swoje mrzonki, śmiech budzące gruby, długi i zdrowy. Poznał w nieomylnem przejrzeniu, że, stojąc na wysokości wolnego polskiego ducha, nie jest i nie będzie nigdy złączony ani z temi zbiorowiskami ludzi, ani z żadną na tej ziemi jednostką. Widział doskonale zaród zgniłości od początku i brud narosły pod wzniosłemi hasłami — i to zarówno pod wstecznemi, jak pod najbardziej skrajnemi. Cuchnęła ze wszech stron karyera, żądza urzędu, pycha, pragnienie władzy... Dobrze to pojmował w tej chwili, że się zawiódł na tych wszystkich, którym najbezwzględniej ufał, którym najwierniej służył w przekonaniu, że służy ojczyźnie. Zawiódł się oto na sile wszelkich polskich prawd, na wartości prądów i pośliźnięć myśli zbiorowej, uwięzgłej w doktrynach stronnictw. Nie mógł dostrzedz żadnego spoidła, któreby plemię polskie zjednoczyć mogło. Jedyne, ostatnie i niewątpliwe, które jak ściany mogłoby ten naród rozpierzchły w jedno zegnać i materyalnymi środkami zjednoczyć — państwo niepodległe, — zostało odrzucone przez wszystkich rodaków. Czuł, że dusza nie może nawet zewrzeć się z nikim w walce, bo walki nikt nie chce. Śmiech i pogardę powziął dla Zagozdy za jego cierpiętliwość łakomą na męczeństwo, próżną rozkoszy życia, a obojętną lub wstrętną dla wszystkich. Ujrzał w falach morza oczy Montwiła, idącego pod szubienicę, — i z głuchym jękiem padł twarzą na kamienie, wołając: — nadaremnieś za nich umarł! Kiedy zaś zapragnął oderwać oczy od fal i skierować je przemocą po za siebie, w stronę Polski, uczuł ponownie na wspomnienie o niej — zaduch Pawiaka. Kiedy pomyślał, że należy wrócić tam po własnych, cuchnących stopach, po tropach mściwego zbiega, knującego bezsilną zemstę niewolnika, — zatrząsł się w sobie ze wstrętu. Z poza skały, której olbrzymi odłam leży w pianach morza, wypłynęła łódź. Wiatr dmie w czerwony jej żagiel, kładzie go na fale i wynosi. Na środku łodzi stoi Bożyszcze pod postacią Piraty. Twarz jego młoda, bez zarostu, czarna od wichrów morza i pożaru słońca. Żeglarz ma na sobie chiton grecki, wolną koszulę do kolan z płótna tegosamego, co żagiel. Przepasany jest trzosem z rzemienia twardego, jak żelazo. Z lewego boku ma krótki bronzowy puginał dawnego kształtu. Silnemi rękoma umiejętnie wiosłując, wprowadził łódź w szyję międzyskalną, zasłoniętą od wiatru. Tam statek swój przywiązał łańcuchem do trzona skały i wyszedł na brzeg. Czarowic ujrzał jego całą postać: sandały z grubej skóry, wdziane na nagie stopy, z których sączy się woda, rękojeść krótkiego miecza, wyobrażającą posąg Diany z Efezu z trzema rzędami piersi, karmiących życie ziemi. Figura bogini ze wschodniego jest alabastru, głowa, ręce i nogi z bronzu. Po ramionach jej skaczą lwy, jelenie, sfinksy i chimery, snują się drzewa i kwiaty, — na głowie wznosi się zamczysta wieża. Wspomniał Czarowic dawny jakiś sen...).

BOŻYSZCZE

— Roztropnie czynisz, cudzoziemcze, z przenikliwością wpatrując się w nasze fale.

CZAROWIC

— Czemu tak sądzisz?

BOŻYSZCZE

— Jestem doświadczony żeglarz z tego wybrzeża. Znam naturę tutejszych mórz. Wiem, że te czyste fale wyobrażają najdoskonalej wszystko, co tylko jest najtęższego w duszy człowieka, przywodzą na pamięć wszystko i nie dają zapomnieć, co tylko jest w człowieku mocne, wieczne i zawsze jednakie. Taka jest władza tego morza.

CZAROWIC

— Szczerą prawdę powiedziałeś.

BOŻYSZCZE

— Zmywa ono nieskończonem chlustaniem cokolwiek w duszy człowieka jest bojaźnią wobec tyrana, lub wobec tłumu, cokolwiek jest przesądem, zabobonem, co jest zastarzałym błędem myśli, z choroby lub głupoty narosłym. Odmywa i odkrusza wszystko, co jest przemijające, podatne, słabe, sypkie, co da się odłamać, oderwać, rozproszyć i odmyć. To, co po pracy tych fal w człowieku zostanie, jest już naprawdę zdrowe, twarde i jędrne, jak skalina tych oto głazów.

CZAROWIC

— Lepiej to doprawdy wiesz odemnie.

BOŻYSZCZE

— Należy, żeby człowiek uczył się od naszych fal, jak być zawsze jednakowym, nie podlegającym zgniciu, jak posiąść i swoją uczynić wieczną siłę życia, która w nim jest, — jak opanować to, co jest samo w sobie i niezależne od niczego.

CZAROWIC
— Jakże to ma uczynić przybysz na wybrzeża waszego morza z kraju jałowego i pełnego więzień?
BOŻYSZCZE

— Kto nie przebywa stale na wybrzeżu naszego morza, powinien je raz na zawsze objąć zmysłami, powinien wchłonąć w siebie to całe morze umysłem i w umyśle swym oglądać zawsze istotę tych oto czystych fal.

CZAROWIC

— Szczęśliwy żeglarzu! Jakimże to sposobem objąć obcym, strudzonym, na trud wieczny skazanym i szybkozapominającym umysłem to niezmierzone i w zmienności swej niewyczerpane morze?

BOŻYSZCZE

— Umysł jest naczyniem obszerniejszem, niż morze. Zdoła on odtworzyć wszystkę ruchliwość i zmienność fal. A zresztą, o cudzoziemcze, — niema innego sposobu osiągnięcia tego celu.

CZAROWIC

— Ciekawe poruszyłeś sprawy, dobrą mi dałeś radę. Gdzie mieszkasz, ażebym cię mógł odszukać, gdy stąd odpłyniesz?

BOŻYSZCZE

— Nie szukaj mię, gdyż nie znajdziesz. Jestem samotny. Mieszkam w czerwonej pieczarze. Nie mógłbyś przebywać w miejscu mojego schronienia.

CZAROWIC
— Ja umiem przebywać wszędzie.
BOŻYSZCZE

— Ciemna to jaskinia o kolorze szkarłatu, który z chropawych ścian ściekać się zdaje, — pełna pary gorącej z zapachem jodu i soli. Z załamań sklepienia padają krople gorące. Zdyszane fale przychodzą tam z morza pełnego. W głębi, gdzie jest me schronienie przed wichrem, leży ścielisko z kamieni białych, jak mleko, podługowato-okrągłych tak doskonale, jakby je snycerz grecki wytaczał przez lata. Leżą tam przedziwną warstwą, skarbiec podziemny naszego morza. Nad grotą moją skała się wznosi stroma, jak pióro tego orła, co u stóp Jowisza siadał. Nikt do wejścia drogi nie zna, tylko morze i ja.

CZAROWIC

— Jakże tam wytrwać możesz?

BOŻYSZCZE

— Kocham samotność. Uczę się samego siebie. Przeglądam duszę swoją w falach. Gdy burza z grzmotem tacza się po dalekich rozłogach, gdy gradonośne, stalowe chmury zrosną się ze stalowem morzem i zatopią w niem swe szpony, gdy piorun raz wraz w nie strzela, lecą fale do brzegu wielkimi skokami, a na nich płaskie zaspy pian, — w pianach chuśta się moja łódź, w łodzi mój śmiech radosny, jak piana, posłuszny poświstom. Rozwidnia się morze aż do krańca najdalszych lądów od złowieszczego śmiechu błyskawic, albo zapada w otchłań czarną, a ja patrzę z pieczary czerwonej w muzykę swojej duszy. Czarne morze zabieli się i osędzieje, skacze zjuszone, żeby zajrzeć po przez wierzchołek gór w powiaty lądu. Wicher porywa piany z grzbietów bałwanów i niesie w ukos daleko białopienną zadymkę nad wodami.
Jakże piękne bezdennie jest wówczas bezdenne morze! Nad czarnymi zwałami migają białe skrzydła mew, dzioby i szpony ich padają w grzebienie wodnych brył, pisk przeszywa nawskroś burzę, a wąskie skrzydła wynoszą się naprzeciwko piorunów. Czy nie słyszysz w duszy swej ich krakania, cudzoziemcze?

CZAROWIC

— Żeglarzu, nie ucz mię złowieszczego krakania...

BOŻYSZCZE

— Kiedyindziej, gdy wracam zdala, a po okrutnych wichrach syzygów wiosny, ustanie deszcz, przycichnie bora, greco, tramontana i sirocco, — morza stają się ciche, a leciutki powiew z południa ledwie je marszczy. W dali po niem lśniąca, srebrnobiała rozpostrze się polewa, nieruchome smugi błękitu, jakoby drogi tęsknot ku południowi, przetną je wzdłuż. Lekka krata złocistych poruszeń bawi się z sennemi skałami... W zaciszach, pełnych niedawno najgwałtowniejszego tumultu, staną się wody leniwe, bezwładne i ociężałe, jak oliwa. Jakże wówczas kocham ciszę podskalną i tę przystań za wiatrem, gdzie samotny śnię, patrząc w dal, — o Indyach, o palmach i cedrach, o polach, gdzie trzykroć do roku zboże dojrzewa, gdzie rosną najczarowniejsze róże ziemi i wykwitła najczarowniejsza myśl ludzkości... Zda mi się wówczas, że płynę pod czerwonym żaglem w tamte dziedziny, patrzeć w kielichy lotosów i przeglądać pod słońce tajne słowo, zrodzone w zadumach Kryszny, w postach Sakya-Muni. Mewy bezwładne, tak samo jak ja, siedzą na szczytach skał, patrząc uważnie w dalekie morze. Pachną na słońcu gorzkie, rozgrzane zioła, bawią się kędyś dzieci, a szczęśliwy ich krzyk, jak wietrzyk w morzu, wzdyma się, przelata i zacicha. Bawią się muszki skrzydlate na liściach żółto zakwitającej krzewiny. Drzewo migdału, białe szaty czereśni i różowe brzoskwini okryły zaciszne sady po wzgórzach dalekich. Puszcza liście figa i kasztan w ogródkach wysokich, otoczonych kamiennym murem. Winograd z obciętymi pędami, rozprowadzony na laskach, tworzy złotawą sieć nad czerwoną ziemią, skopaną pracowicie. Czy nie uczuwasz tęsknoty do wiecznie nowych lądów południa, wędrowcze z północy?

CZAROWIC

— Kusisz mię, przyjacielu...

BOŻYSZCZE

— Patrz na szlaki tych ziem, które tam zniżają się, zniżają w dali... Oto jest droga na południe. Tam to dźwięczy wiecznie radosna pieśń między palmami. Czyli nie chcesz tam popłynąć, cudzoziemcze?

CZAROWIC

— Jestem człowiekiem północy. Widok morza waszego odradza po dziesięćkroć, wskrzesza z martwych moją duszę. Lecz konieczność wraca mię z drogi...

BOŻYSZCZE

— Niewolnikami konieczności jesteście wy wszyscy, ludzie północy. Macie w sobie albo naturę ślepej władzy, podobną do waszego mrozu, albo naturę posłuszeństwa, podobną do waszego lodu.

CZAROWIC

— Twardą jest władza północnej konieczności.

BOŻYSZCZE

— Patrz, przychodniu, jak słońce przegląda się w otchłaniach wolnych tego morza. Czyli pod jego płonącymi promieniami nie roztopi się zamróz twoich przesądów?

CZAROWIC

— Nie mam przesądów.

BOŻYSZCZE

— Łudzisz się. Skuty jesteś kajdanami tysiąca przesądów: — litości, współczucia, poświęcenia.

CZAROWIC

— Poświęcenie nie jest przesądem, lecz siłą duszy.

BOŻYSZCZE

— Pójdź jakąkolwiek z dróg ziemi, a każda zaprowadzi cię do Rzymu. Patrz tam na zamczysko Anioła. Pójdź ciemną jego jaskinią w półokrąg, w górę, w górę — i powtórz znowu, że litość, współczucie, poświęcenie jest potęgą duszy.

CZAROWIC
— Nicby mi dziś nie powiedziała ta pieczara średniowiecza.
BOŻYSZCZE

— W takim razie należałoby wziąć do ręki przewodnik po tej ruinie. Ta doskonała księga, oprowadzająca po korytarzach zamku Anioła, nosi tytuł Il principe.

CZAROWIC

— Śmieszna to książka. Nicby mi dziś nie powiedziała...

BOŻYSZCZE

— Cóż ci mam raić, smutny przychodniu z północy?

CZAROWIC

— Na mój smutek ciężko znaleźć lekarstwo.

BOŻYSZCZE

— Czyliż na ziemi niema kobiety, któraby cię pocieszyć mogła? Zda mi się, że ją widzę... Twarz jej jest jakoby nasza, italska, ciemna, dziewicza. Oczy jej ciemne od łez, przelanych za tobą. Muzyka tęsknoty jest w tych oczach zawiedzionych, nieszczęśliwych, poszukujących nadaremnie twarzy twojej. W usteczkach jej, zaciśniętych od goryczy oczekiwania, od cierpkości doświadczeń w pustce samotnej — tysiąckroć ucałowane w tajemnicy chowa się twoje imię...

CZAROWIC

— Wróżem, widzę, jesteś...

BOŻYSZCZE

— Niema cekina w kalecie, więc wróżę z musu. Pójdź, cudzoziemcze, weź w ramiona doncellę swoją. Jesteś bogaty. Najmij mię na sternika swego okrętu. Popłyniemy na wyspy Wyśnione, których nawet w marzeniu nie oglądały oczy twoje. Śnią w dalekości, za ciemną smugą horyzontu, jakoby chmury błękitu między jasnym lazurem morza i lazurem nieba. Powiodę was oboje w wilgotne gaje wiosny, wonne od fijołków. Zatoczą się wasze głowy ku sobie ze szczęścia, gdy was poprowadzę ulicą ciemnych cyprysów, lasem pinii czarnych ku łączce, gdzie nad murawą jaśnie zieloną sypią czarodziejskie płatki z pąków dopiero co stulonych drzewa kamelii szkarłatnej, bezwstydnie piękne, jak neapolitańska Venus. Wyciągniecie oboje ręce do błogowonnych kwiatów magnolii, ramiona do ponsowych rododendronów. Usłyszycie tam pieśń szczęścia pierwotnego...

CZAROWIC

— Daremnie mię kusisz, czarny Włochu. Nie pojadę z tobą! Pójdę tylko tam, dokąd sam zechcę!

BOŻYSZCZE (ze śmiechem)

— Wrócisz znowu we mgły samoudręczenia północy. Z uczynków, które wykona twa ręka, popchnięta przez szał poświęceń, wyjdzie tylko twa męka i gruby zysk oszustów. Wierzysz w jakowąś urojoną odrębność swoją od niewoli, a nie spostrzegasz tego, że gnijesz w bezsilnem miłosierdziu, z którego zyski napewno osiągnie łotr.

CZAROWIC
— Czego chcesz odemnie? Badasz mię i doświadczasz, jak naczelnik szpiegów...
BOŻYSZCZE

— Używaj bogactw, które ci los w rękę wetknął na to, ażebyś poznał smak kielicha rozkoszy. Czekają na ciebie parne noce południa, których nie znasz. Pieśń mandoliny dźwięczy w cieniach strzępiastego cedru. Duszne od zapachów ogrody wzywają w czarne uliczki. Smugą się ściele księżycowe światło na drżącym morzu, — lśni na zwieszonych kiściach wistaryi, która ocienia żelazną bramę do ogrodu twojego szczęścia. Za nieruchomemi wachlarzami palm bieleją w świetle ściany twej willi, wyłożone bogato marmurem. Rzeźbiony balkon zwiesza się nad kępami róż. Cicho w blasku nocnym pluszcze fontanna...

CZAROWIC

— Żegnam cię już, Galeotto. Już idę w swoją stronę.

BOŻYSZCZE

— Nie chodź tam! Złą ci wróżbę powiem. Złą ci wyjawię wieść.

CZAROWIC

— Ja się złych wróżb nie boję. Dla mnie złych wieści niema.

BOŻYSZCZE

— Cudzoziemcze! Pójdź ze mną na wyspy Wyśnione! Będę posłańcem twoim do niej. Przywiozę ci ją.

CZAROWIC
— Odepchnęłaby cię, stręczycielu, taksamo, jak i ja.
BOŻYSZCZE

— Czy widzisz ten miecz u mego boku? To zdobywczy miecz piraty. Biorę cię w niewolę! Skocz w tę łódź. Zdobyłem cię. Błogosławić będziesz niewolę moją.

CZAROWIC

— Kruku! Krótki jest twój puginał...

(Bożyszcze chwyta Czarowica w ramiona. Mocują się, siepią się wzajem, walczą ze wszech sił. Czarowic upadł na ziemię w walce. Tarzają się na brzegu skały, otoczeni ciemnym obłokiem).
separator poziomy
SPRAWA PIĄTA.
(Poranek w listopadzie. Śniada, nad wilgotnemi łąkami modra, mgła. Słońce lśni kędyś za wzgórzami, za lasami. Chłód. Zapach liści uwiędłych. Żółte listowie klonów i topól szczelnie, uroczo okryło ziemię. Na zimnej murawie uporczywa rosa odpycha oczy. Nieruchomy, stary park zdaje się tulić w głuchość zakątków, zasłanych mgłą, dawne pogrzebione wspomnienia. Nawija się ciągle przed oczy częstotliwy połysk liści, oblatujących ze srebrzystej topoli. Te spływające zwłoki liści żegna cichy szum bezlistnych szczytów, co wśród nieba się poczyna, a w sercu kończy. Serce, ściśnięte od nieugiętych szponów żalu, tuli się samo w sobie i błąka we mgle wspomnień. Czarowic i Krystyna zeszli ze wzgórza i idą długo w milczeniu odludną drogą w parku, ponad basenem leniwej wody, na którą spadła opona złotych liści. Krystyna ma na sobie uroczy swój strój: jasnozieloną suknię, pluszowy krótki paltocik, czarny kapelusz ze strusiem piórem. Każdy połysk jej lakierowanego bucika szelestny jest niezapomnianie wśród złotych liści. Aksamitne jej oczy błądzą po głębinach drzew i mgieł. Policzki pokryły się od chłodu puszystym różem, usta sponsowiały. Czarujące zdrowie, jak zapach, wonieje z jej postaci. Na ustach osiadł chłodny i okrutny uśmieszek, podobny do rosy, która nie opuszcza murawy. Oczy jej ani razu nie spojrzały w stronę Czarowica. Usta cedzą kiedyniekiedy słowa oziębłe. Jak uschnięty liść poniewiera się na ziemi jego upadłe serce. Wiatr je popycha tam i sam. Oczy wytężają się tylko po to, żeby nieujęta mgła łez zasłaniała ich pole widzenia. Nic nie widać...).
KRYSTYNA
— Proszę mówić...
CZAROWIC

— Wszystkie przyczyny mojego smutku są mądre, a wszystkie racye mojego wesela byłyby niedorzeczne.

KRYSTYNA

— Niech to pana pocieszy, że wszelkie uczucia są niedorzeczne. Uczucia psują porządek rzeczy, a poeci i wogóle ludzie podlegli uczuciom niweczą nieustannie logikę. Powinno się z tem wszystkiem walczyć szponami i zębami.

CZAROWIC

— Dlaczegóż pani dostarczyła mi tak niezrównanych piłek do przecięcia krat w oknie więzienia, skoro pani zamierzała oddać rękę mojemu bratu? Dlaczego?

KRYSTYNA

— Dlatego, że brat pański jest bardzo bogaty i będzie coraz bogatszy.

CZAROWIC

— Więc dla pani byłoby korzystniej, gdybym był zawisł na szubienicy. Mój brat byłby odziedziczył po mnie całą schedę. Jest nas tylko dwu na świecie. Wypuszczony przez panią na wolność będę znowu psuł porządek rzeczy i niweczył logikę, — ponieważ, niestety, jestem poetą.

KRYSTYNA

— A tak, — „niestety“. Że uczucia są zawsze niedorzeczne, najlepszy dowód może dla pana stanowić ta okoliczność, że ja, w charakterze panny z towarzystwa i narzeczonej pańskiego brata, kochałam się do szaleństwa w Abelu Pollet, bandycie, którego ściął kat Deibler zapomocą gilotyny. Takie uczucie jest chyba doskonałą niedorzecznością w sferze uczuć młodej i niewinnej panienki z towarzystwa. No, a ja kochałam się w tym zbójcy, nosiłam jego fotografię na sercu, ponieważ był ciągniony na gilotynę przez pięciu ludzi, ponieważ patrzał na otaczających bliźnich, na cnotliwych synów ojczyzny, którzy przyszli nasycić swą doskonałość widokiem jego strasznych boleści...

CZAROWIC

— Jakże żałuję, że przepiłowałem kraty i uciekłem z więzienia! Gdybym był zawisł, możeby pani była pokochała mnie tak, jak tego Abela Pollet.

KRYSTYNA

— Czy powiedziałby pan to ostatnie przypuszczenie w obecności brata?

CZAROWIC

— Powiem je w obecności brata, ale z pewnym dodatkiem. Dodam jeszcze, że wymagać będę natychmiast wypłaty połowy mojej sukcesyi po rodzicach.

KRYSTYNA

— I cóż jeszcze powie pan bratu?

CZAROWIC
— Powiem mu, że tę moją część wydam na cele rewolucyi do ostatniego szeląga.
KRYSTYNA

— A czy to będzie ładnie, poetycznie tak zubożyć brata?

CZAROWIC

— I panią.

KRYSTYNA

— A i mnie w każdym razie.

CZAROWIC

— Jakto — „w każdym razie“?

KRYSTYNA

— Oczywiście. Gdybym, powodowana przez wyrachowanie, zdradziła teraz brata pańskiego i zechciała z wrodzoną mi przekornością dowieść panu, że wszystkie racye pańskiego smutku są niedorzeczne...

CZAROWIC

— Co pani mówi? Po co takie rzeczy mówić?

KRYSTYNA

— A kiedy ja należę do szeregu tych kobiet nowoczesnych, do gruntu zepsutych, niemal zwyrodniałych moralnie, które mówią tylko prawdę.

CZAROWIC
— Cóż pani mówiła mojemu bratu?
KRYSTYNA

— Chciałby mi pan dowieść, że nie zawsze mówię prawdę. Nie dowiedzie pan tego. Nie mówiłam bratu pańskiemu, że go kocham. Pamięta pan naszą dawną rozmowę w alejach? Postanowiłam sprzedać się... Brat pański był tak wspaniałomyślny, że chciał, zamiast nabycia, pojąć mię ślubnie za małżonkę, osadzić w dobrach swych na czele wszystkich pachtów i krescencyj, uczynić ze mnie obywatelkę, kolatorkę parafii, matronę, przechowującą stare cnoty i tradycyę rodu Czarowiców. A pan to wszystko znowu popsuł.

CZAROWIC

— Jakimże się to sposobem stać mogło? Jakże to ja, siedząc w więzieniu, skompromitowany nietylko w oczach policyi moskiewskiej, ale również w oczach całego, dobrze myślącego ogółu, mogłem wpłynąć na rozumowanie pani, tak mocno zbudowane na fundamentach logiki?

KRYSTYNA

— Powiedzieć panu?

CZAROWIC

— Powiedz, Krystyno!

KRYSTYNA

— Dobrze, powiem. Tylko bez wszelkich egzageracyj, bez uniesień i bez spoufalonych wykrzykników w rodzaju tego — „Krystyno“! Otóż... Spodobało mi się to wszystko, co pana spotkało. Nie to wcale, co pan robił, lecz pański los. Spodobało mi się to, że naprzekór im wszystkim, wbrew wszystkim kolatorom, publicystom, wszelkim zuchom, drabom i żulikom literackim... Nazywali pana zdrajcą, bandytą, brodiagą, deklamatorem patetycznym... Sami nikczemni, intryganci, karyerowicze — znienawidzili pana za to, żeś nie szedł z nimi. Aquellos Polvos...

CZAROWIC

— Miłości moja!

KRYSTYNA

— Sprawiało mi niewymowną rozkosz zaciskać zęby i przysięgać panu cześć do grobu. Zacisnęłam zęby, schowałam szpony i lubiłam całemi godzinami wsłuchiwać się w ich głosy, patrzeć na morze głów szelmowskich, kiwających nad panem z politowaniem, z oburzeniem, z urągowiskiem. Polubiłam na śmierć tę pańską śpiczastą czapkę...

CZAROWIC

— Uwielbiona!

(Oboje zbliżają się do ławki przydrożnej. Ławka ta stoi nad basenem wodnym, w pobliżu małej śluzy. Przez drewniane stawidło spada fartuch wodny, gędźba półgłośna, wciąż jeden głos wydająca. Krystyna i Czarowic usiedli. Krystyna, półodwrócona swoim obyczajem, patrzy w przestrzeń)
KRYSTYNA

— Teraz niech mi pan opowiada jeszcze powiastki o sobie, przygody i szczegóły...

CZAROWIC
— Myślałem, że pani mi powie...
KRYSTYNA

— Nic nie powiem. Musi pan jeszcze uciekać stąd w świat. Niech pan ucieka!

CZAROWIC

— A co dalej?

KRYSTYNA

— Nie wiem, co dalej.

CZAROWIC

— Daj mi słowo nadziei!

KRYSTYNA

— Och, nawet tej „nadziei“ pan mi nie oszczędził! Zupełnie, jak w powieści dla moralnych rodzin, której zadanie polega na „wlewaniu otuchy, tudzież siły krzepiącej“...

CZAROWIC

— Więc co?

KRYSTYNA

— Nic. Gdy pan pojedzie, zniknie mi z oczu...

CZAROWIC

— To co?

KRYSTYNA

— Muszę zobaczyć, czy pana stać na to, żeby pan mógł być mojem głębokiem, duchowem przeżyciem, — czy pan może zawładnąć wszechwładnie mojemi farbami. Czy będę zmuszona przez pana... nadal malować czucia i ruchy tajemnicze duszy, czy będę zmuszona przetwarzać pana w moją sztukę? Zdarzało się malować pejzaż przedwieczorny, a to był nokturn o panu, kwiaty... a to był bukiet dla pana... Zobaczę, czy w panu jest taka moc nadprzyrodzona, żeby pan mógł popchnąć rękę do najwyższego, do wymarzonego od lat dzieła mojego życia...

(Twarz jej pokryła się ciemnym rumieńcem i powoli, na krótką chwilę zwróciła się w stronę Czarowica. Uśmiech boskiego początku i piękności nieśmiało wykwitł na wargach, łaska spłynęła w spojrzeniu)
CZAROWIC

— Krystyno!

KRYSTYNA

— Cóż pan powie bratu?

CZAROWIC

— Powiem mu okropną prawdę.

KRYSTYNA

— Okropną prawdę... Cóż to jest owa okropna prawda?

CZAROWIC

— Powiem mu, że pani zrywa z nim dla mnie i przezemnie.

KRYSTYNA

— Okropną prawdą będzie wyjawienie, że żywy towar jest nie do nabycia. Towar ogłosił swą niepodległość — czyż kto kiedy słyszał tak straszliwą pogłoskę na okręgu świata?

CZAROWIC

— Cóż pani ze sobą pocznie? Za mną nie można iść. Na tej ścieżce, którędy ja pójdę, dla dwu osób miejsca niema.

KRYSTYNA (nachyla się ku niemu)

— To też ja nie pragnę chadzać we dwoje. Proszę zapamiętać tę okropną prawdę, że ja chcę iść ścieżką, na której dla drugiego człowieka miejsca niema.

CZAROWIC

— Może gdzieś, na cyplu góry te ścieżki się spotykają.

KRYSTYNA

— Och, metafora! Może się zresztą schodzą na owym cyplu góry...

CZAROWIC

— Jakże dosięgnąć tego miejsca bez obciętych kuponów, bez sleepingów, automobilu, służby, kufrów?... Na szczyt dochodzi się w łachmanach z pokrwawionemi rękami i nogami, z sercem na poły pękniętem.

KRYSTYNA
— Nie pójdzie pan moją ścieżką, więc się pan nie dowie, jak się tamtędy wchodzi na szczyt góry.
CZAROWIC
— Ale czy duszę kobiecą zdołasz donieść tam nieskalaną?
KRYSTYNA

— To znaczy: czy dziewictwo moje, panieństwo ciała nie zostanie kędyś, w połowie wysokości?

(Nadchodzi Benedykt, starszy brat Czarowica).
BENEDYKT

— Takeście się państwo dobrze ukryli, że ledwie was mogłem znaleźć.

CZAROWIC

— Może byłoby lepiej, gdybyś nas był nie znalazł wcale[1]

BENEDYKT

— Doprawdy? (Do Krystyny) — Mama pani zaczęła się na seryo niepokoić i poleciła mi szukać w parku.

KRYSTYNA

— Mama zawsze miewa złe przeczucia. W tym wypadku złe jej przeczucie sprawdziło się.

BENEDYKT

— Byłbym zrozpaczony, gdyby cokolwiek złego stało się pani w tym parku!

KRYSTYNA
— Brat pański mię skrzywdził.
BENEDYKT

— Czy podobna? Janek?!

KRYSTYNA

— Niesłusznem podejrzeniem skrzywdził mię tutaj...

BENEDYKT

— Cóż on mógł przypuścić, co pomyśleć o pani, o wonnej róży, która na wiosnę zakwitnąć ma w tym ogrodzie?

KRYSTYNA

— Ach, jak pan to kunsztownie wycyzelował! Pan Jan posądzał mię tutaj o brak logiki, o łatwowierność, o naiwność, o nieobywatelskość i skłonność do poezyi.

BENEDYKT

— Jakże on to wyraził? Jako sędzia, muszę mieć przytoczony dosłownie ścisły tekst jego przewinienia w słowie.

JAN

— Musi mię pani zadenuncyować, — to darmo. Ja jestem do tego przyzwyczajony...

BENEDYKT

— Jaś... Mogłeś oszczędzić nam tego słowa!...

JAN
— Nie znam się, Benie, na oszczędności. Jestem rozrzutny i marnotrawny.
KRYSTYNA

— Marnotrawny brat!... Utracił wszystko, zmarnował mienie, przyszedł półnagi. Zabito na jego cześć cielca utuczonego, przyjęto go z miłością bratnią, z ojcowskiem przebaczeniem... — a oto, jakże postąpił?

JAN

— Przed chwilą żegnałem się przecie z temi drzewami, które dziad legionista sadził, pod któremi młodzieńcem marzył ojciec...

BENEDYKT

— Zegnałeś się? Czy wyjeżdżasz?

JAN

— Wyjeżdżam, Benku.

BENEDYKT

— Czy nie możesz powiedzieć mi, dokąd jedziesz?

JAN

— Wyjeżdżam bardzo daleko.

BENEDYKT (niespokojnie)

— Przecież mógłbyś powiedzieć mi, jak bratu!...

JAN (patrzy na szczyty drzew, na oblatujące liście srebrnej topoli)

„Na północ pójdę, czyli na południe,
Wszędzie po drodze kupię za grosz chleba
I znajdę studnię“.

BENEDYKT (któremu łzy płyną z oczu)

— Niepoprawny w okrucieństwie, wieczny, głuchy, bezpłodny marzycielu! Uspokój się, porzuć te przeklęte złudzenia! Krystyno, powiedz mu ty, bo ja słów już nie mam. Mnie on nie zrozumie i nie zechce wysłuchać. Może ty zdołasz...

KRYSTYNA

— Złego pan wybrał we mnie pośrednika.

BENEDYKT (do Jana)

— Myślisz, że nie rozumiem twojej duszy, że nie odczuwam tego, co ci piersi rozpiera. Wystarczy ci, gdy powiesz sobie o mnie w myśli: narodowy demokrata — realista — ugodowiec, czy inaczej, według waszej recepty wyzwisk. Sądzisz, że człowiek, który orze, sieje, żnie, który liczy snopki, ażeby mu ich nie skradziono, mierzy korcem zboże, hoduje konie, krowy, owce i świnie — nie ma prawa do krążenia marzeniami w tym kraju, gdzie ty przebywasz.

JAN

— Ja tak nie sądzę.

BENEDYKT

— Nie chciałbym się zająknąć od słowa, jakieby ci sprawić mogło przykrość. Ale pragnę dotrzeć do prawdy, któraby nas pojednała. Jasiu, kocham cię dziś głębiej, niż kiedykolwiek.

JAN
— Wiem o tem i głęboko ufam ci, Benku!
BENEDYKT

— A więc chciej mnie zrozumieć.

JAN

— O ile jestem w stanie, rozumiem cię. Ale ja muszę wszystko, co mówię, mówić, — i wszystko, co czynię, czynić na poziomie prawdomównej i niepodległej duszy polskiej. Inaczej nie mogę.

BENEDYKT

— To, co wziąłem po ojcu dla nas obudwu, zliczyłem, oceniłem, zbadałem i powiększyłem niemal w dwójnasób. Pozwalam sobie mówić o tem przy pannie Krystynie — i przepraszam ją za tę rozmowę. Słyszysz mię, Jasiu? Zwyżka majątku powstała na mojej i na twojej części, więc dzielę ją pół na pół. Pracuję od świtu do nocy i chełpię się tem, żem jeden z pierwszych gospodarzy w kraju. Czy sądzisz, że pożeram to, co zarabiam? Nie! Niech-no poprawią się czasy, będziemy krzątać się około oświaty ludu i polepszenia jego bytu. Cenią mię chłopi, uczą się odemnie nowoczesnej gospodarki. Ufają mi. Cała okolica jest ze mną. Nie z tobą, Janku, który o nich tysiąc wypowiedziałeś przemówień, lecz ze mną...

JAN

— Wiem o tem. Czemuż chłop we mnie zaufać może? Słowu, które wiatr porywa i niesie? Dola moja jest taka: ja orzę, bronuję, sieję, żnę, wiążę, młócę, pocę się i ziębnę, dźwigam ciężary i upadam, a ludzie na mnie patrzą i nie widzą nic a nic. Przeciwnie, ciskają na mnie ze wstrętem swoim nawozem i błotem, po którem depcą ich nogi przez całe życie.

BENEDYKT

Zostań z nami! Będziesz rządził swą schedą. Weźmiesz folwark, który tylko wybierzesz. Będziesz robił eksperymenty, jakie tylko zechcesz. Zechcesz podwyższać parobkom płace do najwyższej granicy, — stać nas na to do dyabła! — Czarowiców! Zechcesz zakładać instytucyę — póki tylko starczy twej części... Swojej ci nie oddam, gdyż mam swe wyrobione zdanie, ukochane idee, cele, drogi, wyobrażenia, którym służę ze wszej duszy. Muszę mieć warsztat do pracy.

(Z pokorą)

Zresztą ta moja część należy już do Krystyny...

(Krystyna z uśmiechem rysuje parasolką znaki na drodze).
JAN

— Ułatwiłeś mi zadanie. Właśnie w tej materyi chciałem się z tobą rozmówić, Benie.

BENEDYKT

— Chwałaż Bogu! A mówże, chłopcze...

JAN

— Krótko powiem. Moją część, — tylko ojcowską, bez zysków, któreś dorobił, spłać mi gotówką.

BENEDYKT (posępnie)
— Zaraz chcesz tego?
JAN

— Zaraz.

BENEDYKT

— Nie mam gotówki. Wszystek nasz majątek leży w ziemi, w stodołach, stertach, kopcach, maszynach, inwentarzu, gorzelni.

JAN

— Łatwo pożyczysz.

BENEDYKT

— Taką sumę, pół majątku?

JAN

— To cię przecie nie może zrujnować. Zaciągniesz pożyczki w towarzystwie, w bankach. Będziesz zwolna wypłacał i po niewielu latach staniesz się panem całości.

BENEDYKT

— Łudzisz się, że to tak łatwo. A cóż ty zrobisz ze swoją częścią? Na co ci tyle pieniędzy?

JAN

— Rzucę je w ogień.

BENEDYKT

— W tę „rewolucyę“?

JAN
— Tak.
BENEDYKT (z rozpaczą)

— Ach, Boże!

JAN (w zadumie)

— Widzisz sam, Benku, że nie łatwo przyszłoby mi czynić ze swoją częścią to, cobym uważał za konieczne, w razie gdybym tu pozostał.

BENEDYKT (ze spokojem)

— Zrujnujesz mię... Ale cóż począć? Gdy zaciągnę tyle długów, nie będę mógł, oczywiście, pracować na całem z taką forsą i w taki sposób, jak obecnie. Wszystkoby trzeba zmienić od początku do końca. Więc — część majątku trzeba sprzedać. Sprzedać! Sprzedać!

JAN

— Dasz sobie radę na mniejszem.

BENEDYKT

— To zdanie zawsze od ciebie słyszałem, jeszcze w szkołach. W istocie — ja dam sobie radę! Gdybym się miał na śmierć zapracować, dam sobie radę. To mój honor, żebym nie uronił ani skiby tego, co mi w ręce dał ojciec.

JAN
— A ja to wszystko, co mi ojciec zostawił, roztrwonię.
BENEDYKT

— Przejdź się po folwarkach, gorzelni, warsztatach, posłuchaj zgiełku i turkotu roboty. Czyż ci nie będzie żal? Zobacz, ilu my ludziom dajemy w ręce skiby chleba, ilu dach nad głową, opał i odzież. My nie jesteśmy wyzyskiwaczami; ja płacę dobrze, chcę się opiekować starością pracownika, jego chorobą i kalectwem.

JAN

— To dobrze, Benie, stokroć cię bardziej za to kocham. Ty jesteś człowiek osiadły, człowiek rozumny, człowiek skończony. Należysz do niezmiernego rzędu tych, którzy powolnemi pracami rozwijają siły narodu, kształtują codzienny, życiodajny czyn, którzy uwielbiają długie życie, tworzą bogactwa i zdobywają je dla pięknych kobiet, żeby wśród powodzenia i spokoju zażywać owoców swojej i cudzej pracy. Należysz do tych, którzy tworzą materyalną kulturę narodu, istniejącą siłę jego trwania. A ja, bracie, jestem przechodzień, który wciąż musi iść z miejsca na miejsce, musi iść tam, dokąd go popycha natchnienie.

BENEDYKT

— Natchnienie! Pókiż będziesz wierzył w moc napuszonych słów, w piękne konstrukcye pięknych myśli, które jednak nie zawierają w sobie żadnej treści? Kiedyż nareszcie spostrzeżesz oczywiste prawa współżycia ludzkiego, które, jak natura, niezłomnie panują nad nami? Te prawa urabiają wolę naszą! Wyobraziłeś sobie jakichś ludzi, jakieś stosunki i jakieś obyczaje, których wcale na tej ziemi niema. Przypatrz się ludziom i miejscom!

JAN

— Cesarz Japończyków dobrowolnie zrzekł się roli syna słońca i conajmniej połowy swych praw. Czy przed dokonaniem tego czynu nie poczytywaliby ludzie takich praw i stosunków, jakie nastały, za utopię? Ów czyn japońskiego cesarza wydał niesłychane owoce. Wszyscy Japończycy, uzyskawszy od mikada znaczną część jego praw, zrzekali się na rzecz dziesięciu tysięcy lat ojczyzny części swych przywilejów i praw. W ten sposób, w ciągu kilkudziesięciu lat powstał naród, który zadziwił, olśnił, oślepił stary świat. Każdy Japończyk, nie tylko samuraj, lecz wieśniak i robotnik, zrzeka się życia i wszystkiego dobra, kiedy idzie o dobro najwyższe. Widzieliśmy wszyscy setki tysięcy przykładów tej ofiarności. Dość wspomnieć bitwę pod Mukdenem, nieśmiertelny rozkaz generała Hayashi — shnè! — umrzyjcie! i nieśmiertelne wykonanie rozkazu. Naród polski stoi na drugim końcu tej drabiny ofiarności. Jest to naród najmniej ofiarny na świecie — i to od czasów bardzo dawnych. Mamy nadzwyczajnie bogatą magnateryę, która ciska w zaciśniętym od skąpstwa kułaku miliony, a naród żyje ofiarnością garsteczki inteligentnych biedaków. To też naród polski trwa w najbardziej poniżającej godność człowieka niewoli. Dzieje wszystkich instytucyj potwierdzają prawdę tego, co mówię.

BENEDYKT

— Dużo was jest krytyków narodu, nauczycieli, kaznodziejów, mistrzów, wołających w niebogłosy, jakim być powinien ten naród tak nieszczęśliwy...

JAN

— Posłuchaj! Kiedy muzeum Kensington chce kupić jakikolwiek drogi przedmiot do swoich zbiorów, dość jest zarządowi wystawić w witrynie przedmiot, a obok niego księgę do subskrypcyi narodowej. Przypomnij sobie teraz nasze szkolnictwo, Macierz, nędzę naszych muzeów i brak urządzeń, które są wszędzie na ziemi. Czy myślałeś kiedy w życiu o Kaszubach, o rybakach, którzy siedzą nad morzem, siedzą od wieków, i dzięki którym my moglibyśmy sięgnąć do morza, stworzyć handel morski, mieć nawet statki handlowe... Nieprawdaż — jakie to śmieszne? My czekamy na chwilę, kiedy tych naszych Kaszubów Niemiec „w obcy naród przemieni“ do ostatniego człowieka. Wówczas nawymyślamy w swych piśmidłach Niemcowi, który nie hołduje naszym ideałom... Dźwignęły się już z poniżenia narodki: Serbowie, Chorwaci, Słoweńcy. A my, dwadzieścia milionów, jesteśmy martwą masą, jałową gliną. Ja, bracie, idę za natchnieniem. We mnie ojczyzna moja płonie. Cóż ja pocznę? Chcę budować rzecz nową, a budować wszystko na ofiarności, która taki owoc wydała w Japonii...

BENEDYKT

— Doskonale! Pokażże mi teraz, co ty sam robisz pod wpływem swego natchnienia. Niech w słońcu obejrzy świat twoje prace i rezultat sił twego ducha. Gdzieś był, kiedyśmy tu siali, orali, żęli, marzli i prażyli się na upale, razem z ludem pracując na polu i przy warsztacie, razem myśląc, modląc się w kościele zbudowanym przez przodków i trwale wierząc w lepszą przyszłość? Lud patrzy na moje ręce, na moją robotę i sprawę. Zwołaj ich, skąd chcesz, i zapytaj się, czy Czarowic to nie uczciwy Polak, uczciwy pan i prawy człowiek? Kiedyśmy tutaj zakładali koła Macierzy, trzeba ci było widzieć, jak stanęli przy mnie, z jaką ufnością nieśli ostatni grosz. A kiedy tu raz zajechali po mnie Kozacy i aresztowali mię, na dwa zresztą dni, o to, że prowadziłem szkółkę bez pozwolenia, we dwudziestu wsiach zagotowało się, jak w kotle.

JAN

— Stokroć cię bardziej za to kocham!

BENEDYKT

— A ty gdzieś wtedy był, coś wypracował? Przez pamięć ojca! Nie chciałbym usłyszeć, żeś brał udział w tem, co robili współwyznawcy twoich wierzeń. Ileż to krwi wylano za lada podejrzeniem, ile wylano niewinnej! A hasło? „Za mniejsze winy karaliśmy śmiercią“, — „lepiej zgładzić dwu niewinnych, niż puścić jednego szpiega“, — a wreszcie: „winien czy nie winien — kulą w łeb, skoro padło podejrzenie“. Z takiego zatracenia prawdy, z tej otchłani rozbestwienia mogłoż wyrosnąć zdrowie nowego życia? Jeszcze nie zaczęli być rządem nowym, a już wdrożyli wszystkie zbrodnie i nadużycia rządów starych! Powiedz mi, gdzie jest rezultat całej twojej roboty? Gdzieś za granicą na uniwersytecie deklamowałeś w gronie współwyznawców, a później siedziałeś w więzieniu.

JAN (zimno)

— Gorzej, bracie! Gdyś ty wyprodukowywał zboże i pieniądze, to ja wtedy do upadłego tańcowałem.

BENEDYKT
— Jakto — tańcowałeś?
JAN

— Lepiej nie pytać. Bity po twarzy, nie stanąłem do pojedynku. Sromotnie uciekłem.

BENEDYKT

— Co ty opowiadasz?

JAN (śmieje się)

— Konik polny i mrówka... Gdy mi teraz, mrówko pracowita, oddasz moją schedę, stanę do pojedynku!

BENEDYKT (ponuro)

— Dobrze, oddam... Wszystko oddam... Tylko pomyśl...

JAN

— Ja to już wszystko nieźle przemyślałem. Miałem czas.

KRYSTYNA (cicho ze złowieszczą kokieteryą, zwrócona do Jana)

— Któż to pana uderzył?

JAN

— Tłum rodaków.

BENEDYKT

— Nie rozumiem. O czem mówisz?

JAN
— Nie staraj się tego rozumieć. Już nie zrozumiesz, Benie.
KRYSTYNA (do Benedykta)

— W istocie, niech pan nie stara się tego rozumieć. Jest w tem, co powiedział brat pański, coś bardzo nieprzyzwoitego, niemiłego. To mogłoby panu zaszkodzić. Pojmuje pan, co ja mówię?

BENEDYKT

— Właśnie, że nie pojmuję — i to mię drażni.

KRYSTYNA

— Jest pan niedomyślny... Naogół — jest pan niedomyślny. W każdym razie sumę żądaną musi pan wypłacić bratu. Taki wydaję wyrok. Sam pan żądał mej interwencyi.

BENEDYKT

— Miałem nadzieję, że pani właśnie przyjdzie mi z pomocą w uratowaniu brata. Pani tymczasem przyczynia się do jego zguby.

JAN

— Nigdy nieszczęście nie chodzi samo. Drugą złą wieść muszę ci zwiastować...

BENEDYKT (z lękiem)

— Co takiego?!

KRYSTYNA
— Pan Jan chce pana uprzedzić, że skazuje się pan na samotność, na zimne i puste życie.
BENEDYKT

— Ja się skazuję? Dlaczego?

KRYSTYNA

— Ponieważ ja jestem zbyt wymagająca, zbyt wyrachowana. Pan już dziś dla mnie, przez ten podział, stał się za ubogi. Muszę szukać ludzi bogatszych. Muszę pójść dokądś daleko...

BENEDYKT (z pasyą)

— Znowu ta mowa przeklęta!

KRYSTYNA

— Znowu ta mowa. Zresztą, wcześniej czy później i tak bym pana zdradziła. Co gorsza już dziś zdradziłam pana, zdradziłam haniebnie...

(Benedykt mierzy przez chwilę obydwoje przeszywającym wzrokiem, a później zrozpaczony odchodzi. Słychać szelest liści pod jego błędnemi stopami i krótkie, urwane, głuche jego szlochy)
JAN

— Och!... Jesteś okrutna, Krystyno. Jesteś czarująco piękna w tej chwili. Jesteś czarująco piękna. Kocham cię!

KRYSTYNA

— Kocham cię, — to znaczy: chcę tobą władać. Trzeba, żeby miłość stała się wyższą od uczuć nas obojga razem złączonych.

JAN
— Jakże to osiągnąć?
KRYSTYNA

— Przez rozstanie się. Gdy mnie utracisz i gdy ja cię utracę, poznamy, czem jest nasza miłość. Będziemy daleko czuwać, jak ptaki, które instynkt tajemniczy, przedwieczny wygania z północy na południe, a nieśmiertelna tęsknota popycha do powrotu.

JAN

— Nie chcesz być szczęśliwą?

KRYSTYNA

— Ileż to razy zadał to pytanie młodzieniec dzieweczce i ileż razy otrzymał twierdzącą odpowiedź! Spojrzyj na te pary we dwa lata po dniach ich „szczęścia“... Czy wiedzą cokolwiek o szczęściu, które dziś nasze serca rozpiera? (Przez zaciśnięte zęby) Chcę cię kochać, chcę cię uwielbiać tak jak dziś — wiecznie, wiecznie!

JAN

— Inny cię człowiek obejmie ramionami.

KRYSTYNA

— Nie! Nikt nie pocałuje moich ust nigdy, prócz ciebie.

(Jan nachyla się. Patrzy w jej oczy. Całuje rubinowe jej usta, sponsowiałe policzki, czarne oczy, cudowne od ekstazy)
JAN

— Cóż mówiłaś o Nizzy?...

KRYSTYNA
— Nie chcę, żeby ktokolwiek mną rządził...
JAN

— Chodź ze mną. Wyjedziemy na kraj świata. Uciekniemy na wyspy Wyśnione.

KRYSTYNA

— Nie, — ja będę na jednym krańcu świata, ty na drugim. Będziemy czasami zdążać ku sobie przez morza, półwyspy, łańcuchy gór, rzeki, jeziora, płaszczyzny, poprzez wielkie obce miasta i długie, cudze wsie, uciekające w dal poza oknami wagonu. Będziemy tęsknić do siebie i modlić się nawzajem do swych wyniosłych dusz w miejscach odległych. Jakże czarodziejska poezya będzie w tem nieskończonem rozdarciu!

(Z miłością, w szepcie zachwytu)

— Przygotuj się dobrze i mocno do swych katuszy, więzień, zesłań, katorg, walk nocnych, ucieczek, — potężny lwie! Ja będę zdala czyhała. Będę chodziła po twych tropach królewskich, węsząc krople świętej krwi, spadłe na ziemię z twych ran. Gdy będziesz biegł w polach samotny, ścigany, z nozdrzami chwytającemi ostatnim wysiłkiem powietrze, — nasłuchuj! Mój okrzyk będzie w pobliżu. Moje oczy będą widziały. Ja nie zawiodę.

(Usta się zwarły z ustami. Szum wody, spadającej z drewnianego na rzeczce stawidła, zdało się, pochwycił dalszy szereg wyrazów i zawarł treść w głosie swym jednostajnym, natchnionym, wiecznym. Szelest liści, które przelotny wiatr pogania i porusza, wchłonął w siebie szept rozkoszy i krótki jęk szczęścia)
separator poziomy
SPRAWA SZÓSTA.

(Prześliczne szkolne wzgórze. Na froncie placu, tuż nad drogą wznosi się piękny, murowany dom. Ściany z surowego kamienia, fugowane cementem, mocny dach łamany od wyglądów i balkonów, weranda, podparta przez łukowe arkady. Potężne skarpy zwierają budowlę, tęgi mur otacza cały plac od strony drogi. Okna domu otwarte. Słychać głos fortepianu i śpiew kilkudziesięciu głosów dziecięcych. Za domem, tarasami wznosi się ogród — las. Wielkie sosny rozpościerają konary nad placykami do tańca i nad płaszczyznami do zabaw w piasku. Wyżej stoi gaj uroczych brzóz. Za nim pole do hodowli jarzyn. Białe ścieżki biegną kolisto między brzozami i niespodziewanie wytaczają się z gęstwiny na placyki, otoczone darniowemi ławkami. Najbliżej domu, na stromem urwisku rośnie sosna samotna. Obok niej — klomby kwiatowe. Pod szorstkim parkanem — malwy. Przed domem szerszy plac, zarośnięty murawą. Cała dziedzina otoczona płotem z drutu. Jesienne, późne odwieczerze. Czas przed burzą. Słania się woń lilii, rezedy i lewkonii. Niekoszone trawy usiane są jeszcze kwiatami. Na wyższym, drugim placyku Czarowic siedzi na drewnianej ławce, którą sam sporządził, — pod wielką sosną. Cienie liści brzozowych wynikają na równej powierzchni gliny, zgracowanej przez grabki i szpadelki dzieci, i gasną, jak westchnienia. Cienie liści biegają po odzieży, po ogorzałych rękach, jakgdyby zjawienia snu, jakgdyby niepojętych istot, bytujących w marzeniu — dłonie i palce... Słychać ze szkoły śpiew nowy. Pieśń smutna o jesieni: „...Kochało ptaszę te pola nasze, ale nie może wytrwać w tej porze, gdy taki smutny czas...“ Gdy pieśń ustała, wzdychanie brzóz ją pochwyciło, wessały ją pnie, chwiejące się niepostrzeżenie od ciągów górnego wiatru przed burzą. Czarowic przez wiele dni pracował rydlem nad odwaleniem przykop glinianek, które te pnie na poły zasypywały. Jeszcze deszcz nie opłukał grubych szwów kory przyziemnej z czarnego osadu. Murawa powdzierała się na szczyty miejsc pracowicie skopanych, pokryła trud człowieka i zatarła ślady jego wysiłków. Strumyki wody deszczowej powyżłabiały na równiach placów gracowanych kręte łożyska. Śpiew w sali o rozwartych oknach ustał. Dał się słyszeć radosny gwar. Za chwilę tłum dzieci wielobarwny, wesoły, kipiący od życia wybiegł w ogród. Zaroiły się od różowych fartuchów wszystkie uliczki, zakwitły wszystkie placyki. W jednem miejscu mali parobcy pracowicie kopią rydlami w przykopie żwirek suchy i, naśladując ruchy, spluwania, a nawet grube wyrazy starych parobków, sypią na wózeczki. Biegną w lejc zaprzężone rumaki po całym obszarze ogrodu kolistą, najszerszą ulicą, zwaną ulicą uspołecznienia Przez długie namowy i usilną prośbę wdrożono woźniców i konie do szalonego harcowania tylko tą ulicą, żeby ani jednego kwiatu i ani jednej trawy w bohaterskich wyścigach nie niszczyć. Migają niepochwytnemi skoki ogorzałe, spalone, bronzowe nożyny, wieją w powietrzu płowe, czarne i białe włosy. Krzyk szczęścia bez miary, głos najwyższy siły życia przeszywa powietrze. Obok klombu schylone nad liliami szepcą o czemś sekretnie cztery dziewczynki. Za chwilę niosą coś stamtąd do szkoły tajemniczo, z twarzami pobladłemi od zdumienia, czy zachwytu na wielkim liściu łopianu. Wpoprzek placu zdąża ku ławkom zarosłym sześcioletnia osoba w zbrudzonej barchance. Twarz jej, spalona od słońca, ma kolor wyschniętej roli, białe, jak piasek, włosy związane w warkoczyk, mysi ogonek. Patrzy w oczy Czarowica)

CZAROWIC

— Cóż u ciebie słychać, Nastka?

NASTKA

— E, co ta słychać... Długo tu będziecie siedzieć, panie?

CZAROWIC
— Jeszcze posiedzę.
NASTKA

— A kaj macie swoją chałupę, panie?

(Czarowic wskazuje ręką na świat, w nieokreślonym kierunku)

— Powiedzieli stryjna, że całkiem chałupy już nie macie, ino się flańtacie po cudzych werkach, jak pomykacz...

CZAROWIC

— Ech, stryjna tak ta gadali...

NASTKA

— Panie! Jeździliście na maszynie?

CZAROWIC

— Jeździłem.

NASTKA

— No, widzicież! A ja nie jeździłam na tej maszynie i teraz nie wiem, co ta w niej huczy, jak jedzie.

CZAROWIC

— Huczy w niej taka para.

NASTKA

— Żydowska para?

CZAROWIC
— Ale skąd znowu żydowska! Zwyczajna para, jak w garnku.
NASTKA

— Jak w nocy maszyna huczy, to, wiecie, strasznie się bojam.

CZAROWIC

— Czegóż się masz bać? Do ochrony tyla panna chodzi, a maszyny się boi. Wstyd!

NASTKA

— No, widzicież! I paniusim się pytała. Pedziała pani tosamo, co i wy, że taka para huczy, a ja się het bojam i pokój. Sama już nawet nie wiem, co z tem robić. Zamartwiam się.

CZAROWIC

— Nic sobie nadzwyczajnego nie rób! Z głową się nakryj i śpij twardo. Jedyna rada.

NASTKA

— Chy! Wy mi ta powiecie... Stryjna to mię ta dość poszturgujom, jak się obudzę i beczę. Pedzieli paniusia, że mię wezmą i pokażą tę parę...

CZAROWIC

— Nastka! Powiedzno mi, coście wczoraj w tamtym kącie około kartofli tak radziły?

NASTKA

— Rano?

CZAROWIC
— Rano.
NASTKA

— A to był sąd! Ale nie gadajcie nikomu, pary z gęby nie puśćcie. Nie puścicie pary z gęby?

CZAROWIC

— Nie puszczę.

NASTKA

— No, bobym was zklena! Widzicież, tak było. Wzięła Józia srokatka, rymarzówna... Słyszycie dobrze?

CZAROWIC

— Słyszę!

NASTKA

— Wzięła Józia srokatka, rymarzówna, złapała kurę, tę czubatkę, paniusiną, — wzięła igłę grubą, co ją ukradła z paniusinego igielnika, — i dopiero tę grubą igłę wsadziła całą kurze w zadek. Nie wydajcie, żem wam pedziała!

CZAROWIC

— Ale! I cóżeście z tą Józią zrobiły?

NASTKA
— A pedziała paniusia tak: weźcie ją, osądźcie same. Co osądzicie, to tak niech będzie. Poszły my wszystkie w ten sąd, ją my ze sobą pojęły w tamten koniec ogrodu. I sądziły my ją bez całą pauzę, sądziły my ją het — precz, ale my nic nie mogły wysądzić. I dopiero jak zaczniemy wszystkie beczeć!
CZAROWIC

— Ale nad czemże tak?

NASTKA

— Ano nad tą kurą, nad czubatką...

CZAROWIC

— A Józia cóż? Cóż też ona?

NASTKA

— A no ona tosamo zaczęła beczeć.

CZAROWIC

— A ona znowu czego?

NASTKA

— Widzicież wy! A no nad kurą, nad czubatką. Tacyście już głupi, panie, że nic nie możecie zrozumieć.

CZAROWIC

— Teraz już zrozumiałem. Dobryście sąd zrobiły, bardzo dobry. Ale z czemżeście przyszły do pani nauczycielki?

NASTKA
— No — zaprzysięgła się na Matkę Boską Zielną, na Pana Jezusa i na świętego patrona Józefa Oblubieńca, że już nigdy, a nigdy, a przenigdy igły kurze w zadek nie wsadzi. Ale — co ta nasze rzeczy dziewczyńskie! Chłopaki — to te dopiero!... Jezusie Nazareński Królu!...
CZAROWIC

— No? Cóż chłopaki?

NASTKA

— To nie wiecie? (Tajemniczo) Wzięły Franek Zatajewski, cieśli czarnego spode młyna, i Wiś Budniak złapały od mamy Wisiowej sześć małych kotków, co się okociły tydzień temu i wszystkie sześć zakopały żywcem w ziemię. Słyszycie, panie?

CZAROWIC

— Słyszę.

NASTKA (plaskając rękami i wznosząc pięście na wzór starych kobiet)

— Najsamprzód wykopały dół za cegielnią i cisnęły w ten dół biednego kotka, z białą łatką na łbie. Zasuły go ziemią. Piszczał, piszczał... Aże przestał... (Płacze) Potem cisnęły w dół drugiego kociaczka, czarnego z białemi łapkami. Zawaliły go ziemią. Potem frygnęły białego z pyszczaszkiem (Płacze gorzko)

CZAROWIC

— Cóżeście też z nimi poczęli, z tym Wisiem i Frankiem?

NASTKA

— Zwołali paniusia calusieńką ochronę, kto ta ino kiedy był, i te dzieci, co już nie są w ochronie, ino we szkole, bo już przeszły ochroniarskie — i poszliśmy sznurem, parami, umyte, poczesane do kociego dołu, za cegielnią. Tam, w te pokrzywy. Odkopaliśmy dół szpadelkami. A ony oba siedziały na górce, nogi pod się, i patrzały na toto. Chy! Pobielały jeim gęby! Jak my odwalili ziemię, leży kociaszek jeden, ale już nic nie miauczy, ino leży, bo se zdechł. Łapkę do góry położyć — sterczy do góry... Odkopaliśmy drugiego, — ruszamy go, — zdechnięty. Tak my wyjęli, wszystkie sześć i ponieśli my je rzędem, na desce poprzed nimi, przed Wisiem i Frankiem, tu do ochrony. Tu my dół wykopali i zasadzili my na nich tę dużą białą leliją. Widzicie, panie? A jak my sprawiali kotkom pochówek, ony oba wlazły na parkan i patrzały się...

CZAROWIC

— Powiedz no, Nastka, a wszów dużo też jeszcze wyczesują z was w ochronie?

NASTKA

— Paniusia sami czeszą za koleją dzień dnia sześć dzieuch i sześci wisusów. Dużo wszów wyczesują. Chłopakom to aże naftą umyli głowy. Latały potem do wody głowy prać...

CZAROWIC

— A czy to Wiś i Franek nie chodzą do ochrony?

NASTKA

— Franek ta chodzi, ale rzadko, — bo wiecie? szpadelki nama pokradł, A wiecie czemu pokradł?

CZAROWIC
— Nie wiem.
NASTKA

— A bo mu jego mama kazali, żeby wszystkie szpadelki do domu przyniósł. Wiś ta całkiem nie chodzi. Pedzieli jego ojciec paniusi, że nie będą Wisia posyłali, bo ta szkoła jest za piękna, bo to jest pałac nie szkoła. Jakby, pedzieli, Wiś do takiej szkoły chodził, toby potem ojca — matki szanować nie chciał. A i stryjna tosamo...

CZAROWIC

— A cóż stryjna?

NASTKA

— A pedają stryjna, że wy, toście są, widać, głupi, rozumu dobrego nie macie, boście tyle majątki wywalili na te ta szkoły. Pałace, pedają, nie szkoły pobudował, a sam łazi w łatanych portkach. I sprawiedliwie: łatane portki macie. O, tu łata jedna, tu druga łata... Nie pasujecie na pana, ino na dziadka. A i w kreminale będziecie siedzieli — wiecież wy, panie.

CZAROWIC

— Tego jeszcze nie wiem.

NASTKA
— No, to ja wiem, bo Walek Raciejewski pedał do naju, jak mu paniusia łeb zmyła naftą, że pójdzie do ziandarów i powie, żeście są kreminalista, a tu siedzicie po próżnicy, w ogrodzie się kryjecie. A i to powie, że po polsku na książce czytać, pisać uczą, a w ochronie czytać, pisać nie mają racyi... Wiecie wy teraz?
CZAROWIC

— Dyć wiem.

(Dzwonek się rozległ i pierzchła Nastka. Idą ku szkole gromadki, grupy, konie, pojazdy, tańczące koła. Znowu cisza. Za chwilę wieczorny śpiew. Gwar. Szkoła pustoszeje. Dzieci idą do domu parami, grupami, tłumnemi orszaki. Słychać jeszcze ich głosy, okrzyki. Coraz dalej. Michałek, syn Osta, chłopiec czternastoletni, i Oleś, syn Anzelma, piętnastoletni, wchodzą zwolna na plac przed werandą szkolną. Każdy z nich niesie pudełko ze skrzypcami i nuty. Ustawili pudła instrumentów na zewnętrznych schodach szkoły. Rozmawiają żywo, nie widząc chwilowo Czarowica. Grupami nadchodzą chłopcy starsi i młodsi od Michałka i Olesia, koledzy ich, uczniowie szkoły czterooddziałowej, stojącej na wzgórzu. Wszyscy wśród figlów, rozmów i hałasu gromadzą się na werandzie. Michał i Oleś idą powoli w ogród. Spostrzegają Czarowica)
CZAROWIC

— Dobry wieczór panom muzykusom!

OLEŚ

— Dobry wieczór panu!

MICHAŁEK

— Dobry wieczór!

CZAROWIC

— Dziś lekcya śpiewu?

OLEŚ

— Zaraz będzie.

CZAROWIC
— A gdzież pan Szczypiorek?
MICHAŁEK

— Miał wnet nadejść.

OLEŚ

— Pewnie się spóźni, jak to zwykle.

MICHAŁEK (ze śmiechem)

— Bo jeszcze u Apfelgrüna...

CZAROWIC

— Nie trzeba mu tej wady wytykać zbyt ostro. Pewnie zaraz nadejdzie. A cóż też będziecie grali? Nie uwierzycie, muzykusy, jak się cieszę, że dziś będziecie grali. Jak to dobrze!

OLEŚ

— A dziś mamy właśnie nową rzecz...

MICHAŁEK

— Olek!

CZAROWIC

— Co? Sekret?

OLEŚ (zawstydzony)

— Właśnie... nie możemy powiedzieć.

CZAROWIC
— Skoro sekret, to sekret.
OLEŚ

— To na pożegnanie...

CZAROWIC

— Na moje pożegnanie... Widzisz, Oleś, teraz ja się czerwienię.

MICHAŁEK

— Tyle możemy powiedzieć, że to trio.

CZAROWIC (do Olesia)

— Cóż, mieszczuchu, nie tęsknisz za Warszawą?

OLEŚ

— Już teraz nie. Teraz już polubiłem. Zrazu nie mogłem się przyzwyczaić. Tak jakoś cicho, nudno. A teraz widzę, że miejsce to jest wesołe i nawet bardzo wesołe.

CZAROWIC

— Nie tęsknisz za nikim?

OLEŚ (po namyśle)

— Nie, proszę pana.

CZAROWIC

— Więc dobrze ci tutaj?

OLEŚ
— Dobrze.
CZAROWIC (do Michałka)

— Ty zdradź jego tajemnicę. Prawdę mówi?

MICHAŁEK

— Chyba prawdę.

CZAROWIC

— A powiedzcie-no mi, muzykusy, ale szczerze, jak przed kolegą, czy jesteście przyjaciółmi?

OLEŚ

— Owszem.

(Po chwili wahania, nieśmiało spoglądając na Czarowica)

— Czasem się chce być samemu. Ale to żeby, jak ten jarząb na polu, co sam jeden.. A czasem znowu chce się być z przyjacielem. Ciągle człowiek jest w takiem omyleniu. Jak się jest z przyjacielem, to mu się chce powiedzieć najszczerszą prawdę o swoich rzeczach i o wszystkich wadach, ale człowiek czuje, że jak powie, to ten przyjaciel poczuje zaraz i odwróci się. Trudno przyjacielowi skłamać i nie można prawdy powiedzieć.

MICHAŁEK

— Ech, — nie ten jest przyjaciel, co gada: nie masz żadnej wady, pachniesz, jak róża... Ale ten jest przyjaciel, któren mówi w oczy: słuchaj, tu w tobie siedzi..

CZAROWIC

— Ja starałem się zawsze wytykać wady przyjacielowi, owszem, ale bez gniewu, bez pogardy. Ale mnie było łatwiej, byłem niezależny, uczono mię nawet tego, jak należy postępować z przyjacielem.

OLEŚ

— Właśnie... Jak najszczerszy przyjaciel wytknie coś takiego niezręcznie, to człowiek zaraz się zgubi. To jest niesłuszne, ale cóż począć? Inny, który będzie ukrywał, pokaże po sobie, że nie wie, a człowiek pozna i myśli sobie: wiesz ty dobrze, bratku, tylko cyganisz...

(Nieśmiało spogląda na Czarowica i pyta z głębi duszy)

— Jakże postępować?

CZAROWIC (w pomięszaniu)

— Nie jestem pewny, muzyku, czy dobrze jest mówić wszystko... Nie dobrze wiem, jak mówić...

OLEŚ

— Człowiek szuka sposobu na duchowe cierpienie, a nie może człowiek sam utrafić...

CZAROWIC

— Duchowe cierpienie?

OLEŚ

— Bo po prawdzie to duchowe cierpienie jest potrzebne.

CZAROWIC
— Nie rozumiem.
OLEŚ

— Ono się w człowieku robi od smutnej muzyki, od śpiewu, od szumu tych brzezic, a najbardziej to sosen... Albo w polu, jak zboże weźnie wzdychać, abo nad rzeką, gdy woda... I to cierpienie tak robi, że się człowiekowi rwie dusza.

MICHAŁEK

— A ja ci sto razy mówię, że to twoje cierpienie nie jest człowiekowi potrzebne! Zaraz zaczynasz myśleć o smutnych rzeczach, o śmierci, zaraz myślisz: a poco żyłem, uczyłem się, kłopotałem? Oto przyjdzie prędko śmierć i zabierze mię. A człowiek musi umrzeć za swoją sprawę! I ten człowiek, co z moich rzeczy, albo z mojej nauki skorzysta — i on także umrze... A w tem wszystkiem jest myłka... Wszyscy ludzie, nim umrą, mają wielką korzyść ze swoich rodziców i poprzedników. Wszyscy ludzie przedeśmiercią pracują dla swoich potomków, żeby mieli co jeść. Tak się robi cały świat. Trzeba umieć z każdego natchnienia korzystać...

OLEŚ (w zadumie)

— Gdyby to człowiek umiał z każdego świętego natchnienia korzystać, toby też łatwo wiedział, jak wszystko złe zmazać i jak zostać bohaterem...

CZAROWIC (nieśmiało)
— A to ty chciałbyś zostać bohaterem?
OLEŚ

— Tak tylko mówię... My by oba z Michałem chcieli choć w życiu napotkać takiego człowieka, żeby my przez niego mogli zrobić... Sam człowiek nie potrafi, bo jest ciemny i grzeszny. Ale żeby się choć na całej ziemi znalazł taki człowiek! Modliłby się człowiek do niego, a żeby też pospełniał za koleją, do cna...

CZAROWIC

— Ale o cóż idzie przedewszystkiem? Co najpierwsze?

MICHAŁEK
— On ma swoje.. Jemu się śni, żeby odkupić świat...
CZAROWIC

— Odkupić świat...

OLEŚ
— On to źle mówi! To nie tak... I czego paplesz?!
CZAROWIC

— No, czemuż?

OLEŚ

— Chciałby człowiek dowiedzieć się, co robić, żeby w sobie znaleźć świętą duszę. Czy się modlić wciąż we dnie i w nocy, czy pościć, czy się umartwiać i spowiadać, czy pracować a pracować? A jakże potem wysłać ze siebie świętą duszę na świat? Bo przecie świętość na świecie musi być, tylko jej nikt a nikt nie może wydostać. Ona leży pod rumowiskiem, jako ten żywy człowiek, co go zasypały zwalone domy... Ludzie wszyscy wiedzą i szepcą między sobą o tem, że ona tam jest pod temi głazami. Niektóry człowiek to drży na ciele od myśli, że ona tam półmartwa leży pod zwaliskiem, że na jej piersiach rumowie i piach... A po wierzchu tłum łazi, robi, baraszkuje, hula, śmieje się, skacze do tańca. Oddałby człowiek swoją krew, żeby w sobie świętą, chwacką duszę znaleźć, coby wyszła na te gruzy z kilofem...

(Zmierzch zapada)
CZAROWIC

— Ziemia przesiąkła już od ludzkiej krwi. Koła jeżdżą, kopyta koni, racice krów depcą po niej. Obcasy butów ciemnego przechodnia wgniatają w glinę świętą krew, jak gnój. Ziemia ją pije, trawa pod sobą ukrywa. A czy nie sądzisz, że świętość jest nie pod gruzami, lecz niewidzialna krąży na gruzach w tych tłumach, co śpiewają i tańczą.

OLEŚ

— Jakby ludzie zobaczyli świętość wpośród siebie, toby ją wnet zaczęli gonić ze skałami w rękach, żeby ją ukamienować, jak żydzi świętego Szczepana. Już ja wiem, jak ludzie umieją...

MICHAŁEK

— O świętość trzeba walczyć i swoją krwią odkupić ją trzeba od czarta.

(Z dumą)
— Trzeba walczyć i bez żałości wylewać swoją krew, jak mój ojciec...
CZAROWIC
(pospiesznie, gwałtownie zatyka mu dłonią usta)

— Nie trzeba tego mówić! Zachowaj Boże! Nie trzeba!

OLEŚ (głuchym głosem)

— Ja wiem, dlaczego pan nie daje mu mówić. Wiem, dlaczego mu pan zatyka usta. Wiem...

CZAROWIC

— Ja mu zatykam usta, żeby się nie chełpił z cudzej zasługi. Każdy człowiek odpowiada tylko za siebie.

OLEŚ

— To też niech nam pan powie, co trzeba robić, żeby już tego na świecie nie było...

CZAROWIC

— Nie łatwa na to odpowiedź... Gdybyż to człowiek mógł ująć stylisko ciężkiego kilofa, ażeby co dnia odwalać gruzy, pod którymi świętość leży! Gdybyż mógł nie znać innej troski nad troskę, którą stwarza praca, i innej myśli nad jasną myśl o odkopaniu świętości! Ale ziemia przeludniła się od kanalii, która pracownikowi kradnie kilof, młot z rąk wydziera, podstępnie zawala głazami chodnik odkopany, niszczy urobek. Łotrostwo dybie na czcigodną pracę, chowając sztylet pod połą pięknej szaty. Usłyszycie o posłannictwach, o apostolstwach, o prawach narodowych i społecznych, — uwierzycie i będziecie biegli bosemi swemi nogami... Ale wkrótce ujrzycie sami, jak łotrostwo łotrostwu wydziera łupy, zdobyte potem i krwią bezimiennych nędzarzy, jak zgnilizna oszukuje zgniliznę, byleby jaknajdłużej trwać... Musi pracownik odrzucić sprawiedliwy kilof i uczciwy młot, odpasać najdostojniejszą szatę: fartuch skórzany. Musi jeszcze wdziać żelazne rękawice i zbroję okrucieństwa. Trzeba jeszcze mieczem bezlitosnym ścinać i rzucać w jamy mogił kanalię, wyrosłą ze zwyrodnienia ludzkiego rodzaju. Trzeba jeszcze z ramienia rąbać łupiestwo i uprzywilejowany gwałt.
Jedno wam doradzę: nie bierzcie nigdy do ust wódki. Wszystko, co czyni człowiek prawy, musi wytryskać z trzeźwości myśli i zimnego stoku niepodnieconego uczucia. Ani jeden krok człowieka prawego nie może być rezultatem sztucznego podniecenia. Cokolwiek powstaje za sprawą wódki jest niskie, niepłodne, niecelowe, nieduchowe, histeryczne, a najczęściej podłe. Z trzeźwości myśli i z siły niepodnieconego uczucia narodzi się tak wielka zdolność do ofiary, jak w twoim ojcu, Michał, — wytryśnie, jak owoc z kwiatu, niestrudzona praca i upór nieprzełamany, oraz to, co jest najdostojniejszą cnotą mężczyzny, żeby umiał przez całe życie godnie dochować wierności młodej tajemnicy swojego serca. A jak mianowicie ma postępować człowiek prawy, co czynić i dokąd iść — tego ja nie wiem, braciszkowie moi. Sami szukajcie drogi swojej...

(Wielkimi, aczkolwiek nieco chwiejnymi kroki nadchodzi metr muzyki Szczypiorek. Spostrzega Czarowica i uczniów na wzgórzu. Zbliża się)
SZCZYPIOREK

— Pan dziedzic przebaczy...

CZAROWIC
— Nie jestem ani trochę dziedzicem.
SZCZYPIOREK

— Osoba pańska, płaszczem tak wielkiego dostojeństwa przyodziana, przebaczy...

CZAROWIC

— Nie noszę, ze względu na ciepłą pogodę, płaszcza, a tem mniej płaszcza dostojeństwa.

SZCZYPIOREK

— Osoba przebaczy.. Jako płatny nauczyciel nie jestem oto na posterunku we właściwym terminie.

(Podniesionym głosem)

— Wyznaję, że członki moje obciążone są od wyskokowego napoju!

CZAROWIC

— Lepiej jest, gdy się ciała wyskokowymi napojami nie obciąża. Ale niema o czem mówić, niema potrzeby...

SZCZYPIOREK

— Przeciwnie! Osoba pozwoli, że zaprzeczę. Z całą rewerencyą dostojeństwu przynależną, ale zaprzeczę. Należy wyznawać! Bo pocóż taić? Co taić? Jak taić? Zapytuję, gdzie znaleźć drogę ucieczki i montem sacrum, skoro świat stał się dla indywiduum żydowską gehenną, złowonnym śmietnikiem za miastem Jeruzalem?

CZAROWIC
— Tego nie wiem, ale przy tych młodych frycach...
SZCZYPIOREK

— Ci młodzi uczniowie stoją przed progiem... A ja, stary rzępoła, stoję na progu, — co mówię? — stoję za progiem... Spoglądam na prawo i na lewo, do wewnątrz i nazewnątrz, do kostnicy, — ostatniego lokalu, — i na tę ścieżeczkę, którędy przyszedłem... O, ścieżeczko umajona jaśminem i bzem zmoczonym od deszczu! Osoba pozwoli, że wspomnę na to słowo, tylko na to jedno słóweczko, — Syon duszy, — skrzypce... Albowiem jest chwila, kiedy już spodlała ręka skrzypiec dotykać nie waży się, nie waży się...

(Łka raz i drugi)

— Osoba przebaczy... Albowiem skrzypce żyją, skrzypce wołają, skrzypce łamią palce u rąk i targają siwe, skudłane włosy... Już to inna istota ściska ich gryf. Już tej ręki niemasz, która boski smyczek na nich składała w chwili natchnienia...

CZAROWIC

— Tak źle nie jest.

SZCZYPIOREK

— Tak źle nie jest... Jakże to rozum indywiduum, — proszę o chwileczkę miłosiernej uwagi, — zmieścić w sobie może na kupie te rzeczy, żeby mieć w duszy, w głowie, w uchu, jakgdyby nigdy niezgojoną ranę, środkowe adaggio z ef-molowego koncertu Szopena, mieć tu, w sobie, to dzieło boskie, wydane w jednej chwili z trzewiów tysiącolecia, — (a nie wiadomo czy drugie tysiącolecie na taki głos się zdobędzie!) — mieć w duszy powieść o śmierci Izoldy, jak ją muzyka Wagnera oderwała z wieczności i przed duszami czujących istot zatrzymała na wieki, mieć w sobie niebiańskiego Szumana, — i razem, — proszę o miłosierną uwagę, — mieć wolę tak zmachlajdezowaną, czucie tak zjarzębinówkowane, kredyt tak poderwany u Mendla Apfelgrüna, zwanego, słusznie czy niesłusznie, w to nie wchodzę, Mikitką, — że dalej już tylko jest śmietnik za miastem Jeruzalem i płot, polska instytucya, pod którą się zdycha...

CZAROWIC

— Farfarello!

SZCZYPIOREK

— Ta ręka, to jest ręka Szczypiorka, — żal się Bożel — Farfarella... Osoba uczciła mię jeszcze, porwała w górę... Farfarello! To jest ręka Farfarella, wódkożłopcy na głębokim partykularzu, to jest tasama ręka, która prowadziła lekki smyczek przed wspaniałą, pełną, śmiertelnie uciszoną salą... To jest ręka, która niepochwytnemi skinieniami porywała dusze nieznanych jegomościów i bab, która rządziła uczuciami młodych demuazel i wstępujących w życie blambeków, to jest ręka, od której posunięć zależały wszystkie i to najtajemniejsze czucia, wszystkie westchnienia... To jest tasama ręka, która w sposób nieomylny, doskonale trafny, stwarzała muzykę, najwyższy stopień harmonii, sztukę jedyną, wyższą od poezyi, niewątpliwą, władczą, nieśmiertelną, porywającą w jeden uścisk cesarzów i bezspodniowców, bankierów i anarchistów-komunistów... To ma być tasama ręka! Panie muzykant, — to jest już moja ostatnia łaskawość. Ja panu już ani jednego kufla nie dam na kredyt. Pan wie? Panie muzykant, teraz to już pan pije całkiem za darmo. Pan słyszy, panie muzykant? (Łka)

CZAROWIC

— Niechże się pan uspokoi! Pan jest naszym muzykiem, nauczycielem niezamożnej młodzieży. Może ich pan wychowywać... Mówi grecki filozof, Plato, że muzyka obejmuje wszystkie sztuki, poezyę, rzeźbę, malarstwo, że, — jak gimnastyka wydoskonala ciało człowieka, — tak muzyka wychowuje dusze ludzkie. Właśnie ci dwaj młodziankowie rozpytywali mię, jak mają postępować. Tymczasem ja jestem zgoła nędzarz, bo nic im nie mogę odpowiedzieć. A pan, Farfarello, skoro zechcesz położyć smyczek na strunach, możesz wychowywać ich dusze...

SZCZYPIOREK (zdejmuje kapelusz i kłania się Czarowicowi do nóg)

— Jego jasność, jego jasność... Jeszcze to słowo w kalecie swej wynalazł... Już tam, — bez urazy, — nic w kalecie niema, ale się znalazło szczerozłote słowo, ostatni pański dukat. Dźwignij się jeszcze, człowieku, i ty nawet, Farfarello od Mikitki! Wychowuj dusze ludzkie, poprowadź młode dusze na niebieskie wyżyny ef-mol koncertu... Zewlókł królewicz z ramion płaszcz dostojeństwa, i biret swój, i złote sandały, i ostatnią koszulę. Wszystko dał. Stoi sam: królewicz bez królestwa, pan bez państwa, władacz bez władzy. W połatanej tandecie, w wykrzywionych butach pan tylu wsi, szlachcic z pra-pra-dziada! Farfarello-Szczypiorek równy w każdym efekcie jego osobie. Buty nie gorsze, kapelusz większy, a dufanie artystyczne i pycha machlajdyczna stokroć wyższa. Oto jest świat!

(Nachylony, ze zgrozą i surowością do Czarowica)

— A wszystko to runie w tensam dół, gdzie już leży tyle podłości, na śmietnik za miastem Jeruzalem! Złodzieje rozkradną wielki skarb ofiarowany, rzezimieszki śmiać się będą po nocach!... I znowu będzie ze zgrozy drżała ręka, tykająca strun.. I szynk Mikitki... Szczypiorek chce dziś zagrać Panu Bogu skargę na łotrostwo świata, spowiedź powszechną, Mahabaratę swojej sprzedanej duszy... Chodźcie uczniowie!

(Kłania się Czarowicowi olbrzymim, zmiętoszonym kapeluszem i odchodzi w kierunku szkoły śmiałymi, aczkolwiek nieco chwiejnymi kroki. Zmierzch już zapada, przyspieszony przez nadciągające chmury. Czarowic przeszedł bliżej szkoły na odkos ziemi, gdzie rośnie prześliczna, rozłożysta, samotna sosna. Tam usiadł na ziemi. Ze swego wzniesionego miejsca widzi przez otwarte okno wnętrze dużej sali szkolnej, zajmującej całą długość i pół szerokości domu. Szczypiorek, Michał i Oleś ustawili w połowie sali trzy pulpity, rozpostarli na nich nuty i zapalili trzy świece. Płomienie świec drżą i nadają twarzom muzyków, zwróconym ku oknu tajemniczy wdzięk. Pośrodku stoi Farfarello. Siwiejące włosy otaczają jego twarz zniszczoną i spadają na ramiona. Muzyk wyprostował się, podniósł głowę.

Przebrzmiał w gałęziach szybki, gwałtowny deszcz. Krople jego zawisły w wyżynie konarów. Daleki słychać grzmot. Jadowity, wszystko-przenikający wybuch wiatru rozległ się, trwał przez chwilę i zginął bez śladu między pagórkami. W ciągu swej krótkiej potęgi przydeptał na klombie gwiazdy wielobarwnych astrów, obalił na ziemię wątłe balsaminy. Po nadobnych koronach jesieni, oddanych tej jedynej sprawie, żeby wyrazić niewymowny wdzięk nadejścia śmierci, przebiegło bolesne tchnienie. Szybki i nagły zapadł zmrok. Wysoki krzak tytoniu białawym brzaskiem, napoły już wessanym w głęboką pomrokę, żałobi się kędyś przed oczyma, — niewiadomo — daleko, czy blisko. Tchnieniem subtelnem, jak najtajniejszy powiew tęsknoty, dymi się zewsząd zapach rezedy. Kapela jesiennych świerszczów deszczową posilona rosą melodyjnie zaniosła się znów. Dzwonna ich gra, głos niewyczerpanej ekstazy, tak cicho a tak namiętnie brzmi pod liśćmi zgorzałemi. Czarowic uczuł mimowiednie, jakgdyby przez głębinę snu, że to w duszy, w jej skrytości najodleglejszej płyną — trwają te najmilejsze tony świerszczowe. Jak niegdyś za różano-złotych dni dzieciństwa, w czasach, które na ziemi pono-istniały, a teraz umarłe i nieznajome leżą w zaklęsłej pamięci, śpiewało w ciemne noce tę pieśń wszystko powietrze, otaczające ekstazę serca w jego jaskółczem śmiganiu ku krańcom bytu, tak znowu dziś, jeszcze raz, po gradusach i przegubach tej polnej gędźby lecą nieunoszone ciosy serca na bezdroża ciemnej nocy. Ziemia obmokła od szybkiej ulewy ujmuje stopy uściskiem, tajną roskosz niecącym. Ramiona, ręce, żebra ogarnia radość mroku, — radość najgłębszej, ociemniałe] sekundy międzybłyśnięć. W uniesione ramiona chwyta ciemnota kryjomo duszę. Tuli ją w posępne, w wonne zwoje miłości, miłości do gliny, drzew, krzewów we mgle, do dźwięku ojczystej mowy...
Nagle zabrzmiał trójjedyny cudogłos trojga skrzypiec. Rozległ się, jak nakaźne wołanie człowieka, rzucone w kraje wieczności. Rozciął ciszę, jak uniwersał wstrzymujący wszystko, jak hasło przodownika, który idzie nad urwiskiem przepaści z pochodnią w górze. Spazm szczęścia objął słuchacza. Zdało się, że ciało traci swój ciężar i nad ziemię się uniosło. Zimna głowa spoczęła na łonie jaskini, w którą się zapadł blask pochodni. Upojenie bez granic zawarła w sobie ta szczelina skrytości, przez którą tryska cudowna muzyka. Głęboka roskosz jej mogłaby się zrównać jedynie z urokiem zwoju włosów Krystyny, z nieprzezwyciężoną, z mocą na śmierć piękności jej oczu. W tej nieprzejrzystej ciemnicy tonów było podobieństwo do tajemnicy piękności jej ciała, okrytego wiecznemi sukniami. Nanowo ocknął się wicher muzyki. Rzęsista jego melodya popędziła duszę człowieka na jakoweś samotne drogi... Śni dusza, że widzi księżyc w bezgranicznych pustyniach niebiosów, osłoniony na pół przejrzystemi chmurkami o kolorze mosiądzu. Podniosły blask przez dymne, na pół przejrzyste obłoki pada na śnieżne pola, w przepaście między nawisłemi skałami, na góry nieogarnione oczyma. Jakowyś las głęboki, osędziały. Zadymka przydęła posępne, czarne drzewa. Światło miesiąca osrebrza kwiatony wieżyc dalekiej puszczy, wierzchowiny wielokrotne, ginące w dali. Szare niebo zapada się daleko w przedział między lasami. Tam daleko śmiertelnie obojętnem pożądaniem ziewa przepaść. Potok, jak smuga śniegu, srebrzy się na dnie głębiny. Szum potoku do uszu nie dolata. Tylko wiatr tam zaglądać może i ludzkie oko nieustraszone. Lecą niepostrzeżenie ciche myśli, wieją, niby ciepłe, wolne powiewy: — czy lęka się sarna górska, gdy stąpa ponad przepaścią, gdy patrzy w głąb i widzi w dole smużkę potoku nieruchomą? Czy kocha swoją dziedzinę sarna górska i jakie jest jej czucie? Przedziwny głos, jakgdyby głos orła ozywa się i mówi odpowiedź w głębiach nieba. Kracze orzeł śmiertelnem pozywaniem niezrozumiałą dla człowieka odpowiedź. Pomiędzy głębią przepaści i wysokością niebiosów wynika rozmowa tajna o świecie i rzeczach świata. Zbliża się, zbliża się do kraju świata rozmowa tajna i nieustraszone oko człowieka spogląda w szczelinę, ażeby ujrzeć zaświat i rzeczy zaświata. Jakże niepojęty, a jak wciągający w swój wir stał się dyalog muzyki! Ogarnia wszystko i w jednym wyrazie wszystko mieści. Rozdziela zasłonę tajemnicy, podnosi wzgórę obie połowy i nanowo je zapuszcza. Falami płynnemi, ze śmiechem cichym opadają na dół połowice zasłony. Zrywa się nieposkromiona wola. Tworzący czyn, spadkobierstwo walki z tajemnicą, uwiera w piersiach, jakoby zamknięty a wybuchający pocisk ognisty. Oczy napęczniałe od wysiłku wpatrują się w krąg miesiąca daleki, w wiotkie, miedziane mgły...
Rozedrzesz się ty, ciszo, na dwoje! Skonasz, milczenie! Otworzą się wszystkie twoje jaskinie, bezdenne echo, rozpadniesz się, zasłono czarna na rozkaz potężnego człowieka! Oślepiająca wstęga piorunu wytrysła w mrokach muzyki, przeszyła niski świat i, zdarłszy oponę śniegów, wiosnę cisnęła na ziemię. To już nie las osiwiały. To nie góry, nieogarnione oczyma. To ogród ten jesienny. To gaj ten, słuchający szczebiotów dzieci. Jakże w nim ożyło wszystko, stało się sobą i samość swego żywota wydało w muzyce. Widać życie drzew, krzewów, chróstów w parowie, sosen i brzóz, dla nich samych płynące. Jestestwo życia, tajemnicę siłoczucia każdego krzewu i każdej trawy wydałaś, o, błyskawico! Drzewa, zastygłe w nieruchomości zatrzęsły się i wzdychają. Szelestny, międzylistny pogwarek wszczął się pomiędzy niemi i spłynął w nicestwiejący szum, w szum nicestwiejący kędyś w dali. Brzozy jedna do drugiej uśmiechają się przez bezszelestne już mgnienie. Uśmiech ich, bezlitosny względem wszystkiego na ziemskim okręgu, oprócz siebie samowtór, lśni, jak na licach kochanków, objętych szczęściem miłości. Blask błyskawicy wraził się aż do dna wzroku człowieka, jak cienki brzeszczot złoconego sztyletu po krzyżową rękojeść w ranę, a po zniknieniu swojem zostawił nicość. Nagle wybucha z nicości pożar myśli i dymią się kłęby uczuć. Ogniem wszystko niszczącym spłonęła groźna wola. Wychodź na wojnę, człowieku! A w chwili tej wyzwolin woli zostaw w powrozach sumienia widzenie tamtych wstydliwych ramion, niezasłoniętych sukniami. To o nich żałośnie śpiewają skrzypce młode. O nich wspomina tamta daleka polotność tonów.

Zamieć nic nie wiedzących tonów muzyki przeszywa jasne brzozy, które stoją w ciemnowronej ciszy. Drzewa słuchają. Czatują na każdy ton. Rozumieją troskliwie, czują tosamo, co czuje serce ludzkie, strwożone przez niepojęty cudosen muzyki. Pilnie czyhają na wichry zmiennych uniesień, na każdy szelest melodyi, sprzyjający sercu, na tchnienia i pogłaskania łaskawe, na uśmiechy nadziei, krótsze, niż jedno melodyjne westchnienie świerszcza jesieni.
Teraz zdala płyną pieśni — chmury bezgranicami nieba. To one najbardziej żarliwie ujęły sprawę człowieka poza obrębem jego duszy. Spamiętały czujniej, niż on sam wszystko, co najwznioślejsze, wszystko bolesne — przebaczone, wszystko, co leciało istotnie ku niebu, — wchłonęły w niemateryalny swój dźwięk, w mowę chmurną, obłoczną, zamierającą między otchłaniami czasu, tęsamą wiecznie, tęsamą w chwili szczęścia dawnego i tęsamą, gdy się w samotność i głuchy żal opuszczenia przelewa. Wysławiają człowiekowi cudowną o nim samym legendę, wierne o nim podanie, o nim, bohaterze i duchu wolnym, który niegdyś istniał, panował nad okręgiem ziemi szczęśliwej, pióropusz skrzydeł nosił u ramienia szlachetnego, cnocie służący miecz piastował potężną dłonią, pasował się na śmierć z mocami wrogiemi, zginął walecznie i ninie leży w zapomnianej, niewiadomej, zaklęsłej mogile. Głuchy gniew, głuchy poryw żłobi w chmurach tej dawnej pieśni każdy przelot błyskawicy. Skądże i czemu nawraca znów, nawraca tylekroć Olesiowe pytanie: jakże świętość wydostać z ludzkiego rodu? Kto się odważy? Kto ujmie młot? Kto na się weźmie posłannictwo odkupiciela?

Słychać... Ktoś to inny gra. Odpowiedź... Oto gra teraz odpowiedź bies, stojący w mroku. Mara, mądry zaprzaniec, zdrajca świętości. Judasz, krzywoprzysięzca. To on przemawia sam, — czart. Gra najdzikszą swoją symfonię na strunach człowieczego szaleństwa. Śpiewa o pożądliwości, o trosce i o roskoszy. Zapuszcza w tajnię serca krzywe szpony, ściska serce, jak ów stary skrzypek ściska gryf swego muzyckiego narzędzia, od strun nabrzmiały. Podnieca struny uściskiem i wyrywa z nich dawno mu znane przykłady — dzieje szałów daremnych nigdy niespełnionych, krzyki, pełne nadludzkiego pragnienia i oszalałej odwagi. Pokazuje w pieśni swej, co jest rozpacz, pokazuje czarne wnętrze krwawego dołu. A teraz rozwarł kwiecistą dolinę. Tam w dali cud piękności zwłóczy z ramion wieczne szaty. Wraca się wciąż, wraca wciąż smyczkiem swoim do odpowiedzi jedynej, do tejsamej zawsze, do odpowiedzi: — nigdy!

Lecz oto, gdy najbardziej spracowane było serce i w walce swej granicy dosięgło, ucichł głos przodowniczy. Stary muzyk grać przestał. Tyłem do okna zwrócony, smyczkiem wybija takt. Grają sami dwaj młodzi skrzypkowie. Duet. Młody wytrysł w sali śpiew. Nowotna siła wzniosła się zeń, jak szerokoskrzydły archanioł. Zatoczył śpiew krąg. Podbił się sam mocą swoją z zachodu na wschód, z nocy ku jutrzni, zatoczył krąg drugi, wyższy. Wicher niebieski wieje w skrzydła tego śpiewu. Posiadły skrzydła wicher. Płyną w lazurze. Zadrżało od roskoszy serce słuchacza. Włosy się jeżą na głowie. Ścieka wzdłuż ciała zimno do stóp. Wewnętrzny śmiech złączył się z młodą muzyką. Szepcą usta: — Śpiewajcie pieśń, skrzypkowie młodzi!

I oto odsłoniła się pieśń, jakby zasłona. Kędyś pod czarnemi drzewami gruba ciemność przybrała kształt. Zstępuje po ciemnych schodach prześliczny cień. Nad czołem jego miga, wykwita i uderza w mrok świetlisty sztylet burzy. Idzie w dół tajemnica przyszłości. Zjawiła się na podobieństwo chmury, przyniesionej przez wicher zdala. Jakoby daleki odgłos grzmotu odpływa z duszy na jej widok wszelkie cierpienie. Wstaje w duszy szczęście, które trwać będzie wiecznie i nie zostanie nigdy zniszczone. Ucieka bies, miotając gromy. Rozjuszonemi nogami depce szczyty drzew i gonty dachów. Deszcz jego ulewnym potokiem spada. Lecą raz wraz powiewne migotania i sieczyste krzyże jego piorunów. Ciemność głęboka okrywa po nich świat. Wzmaga się szaleństwo burzy. Lecz nawałnica muzyki staje się bogactwem człowieka, sprzymierzeńcem jego wesela, porażką wroga rozszalałego. Znakiem niemocy, przymusową daniną wroga staje się złota tarcza błyskawicy. Jej długie, oślepiające jaśnienie, jej niestrzymany blask waha się w nagłym zachwycie na przeciwległem zjawieniu piękności nowej, na licach tajemnicy przyszłych dni. Kołysa się złote lśnienie na ramionach, nigdy przez oczy ludzkie niewidzianych. Niewymowna moc ich piękności przegląda się w zwierciedle błyskawicy... A wśród pasowania się piękności z pięknością, zagasłoś — i rozpadło się pokonane, o złote lustro szatana!

Zawarły się oczy olśnione. Złocista przepaska uśmiechu leży na wargach gorących. Serce, porwane na zenit bytowania, kołysze się, chwieje, jak tajemniczy dzwon między jaskinią odtrącenia i jutrznią nową. Dusza zwleka ze siebie ciało i, jak tuwalnia światłości, błąka się między złotemi błyskawicami. Objąwszy się westchnieniem z nieznanemi duszami-siostrami idzie po zawrotnych gzemsach dobrowolnych wyrzeczeń się, jakoby po stromych górach.

Czyjże to głos przerywa radość? Jakiż to cień, jaki z nikczemnych dolin przychodzień, niemateryalny szlak mroku stoi pod skałą w lśnieniu ostatniej błyskawicy? Wyciągnął ręce... Mówi przez usta dwugłosu skrzypiec... Zimny dreszcz spętał nogi uściskiem...

Zapomniane imię — Anzelm — jak żmija pełza w dwugłosie skrzypiec...)
separator poziomy
SPRAWA SIÓDMA.

(Noc zimowa w Alpach. Olbrzymie śniegi powlekły puszcze leśne, szlak prowadzący ku skałom, z których przed wiekami obrońcy swej niepodległości zrzucili szczyty gór na pole Näfels i zatłukli nimi napastnika ojczyzny. Jezioro Klänthalersee zamarzło i znikło pod oponą zimy. Wielkie leśne drzewa stały się wspaniałemi widmami. Gałęzie ich, zgięte aż do samej ziemi pod ociężałymi jukami, pod napęczniałemi od masy sakwami śniegu, tam i sam wybiegają w niebo strzelistymi wierzchołki. Niskie krzewy znikły pod zwojami i kopułami zasp. Majaczą w poświacie księżyca podobizny olbrzymich płuc i jelit, przegubami wygniecione w bulwy i nabrzmienia. Polotny wiatr kiedyniekiedy rozkołysa stuletnie jodły. Wówczas sypią się w dół kadzidlane słupy pyłu i napełniają głębinę dzikiego boru zimnym przestrachem. Dan, ubrany w krótki kożuch i buty z cholewami, brnie w górę bezdrożem, głębiną lasu, kopiąc się po pas w przeziębłych, sypkich śniegach. Na plecach niesie wielką stalową kasetę i żelazny trójnóg. Zarabiając się w zaspach, ustał na małej polanie pod szczytem. Gdy spoza chmur padnie na ziemię światło księżyca, widać słabo w przestworze bielejący stół szczytu Glärnischa i pionowe granie jego skał z tamtej strony jeziora. Dan, który pospołu z Czarowicem przyszedł z Zurychu, dźwigając swój wynalazek bezdrożami leśnemi przez Albis i Hochetzel, siadł w znużeniu na omarzniętym odziemku. Czeka cierpliwie na znak Czarowica, który poszedł na tamtą stronę doliny i jeziora, w skały Glärnischa, ażeby w nich zakopać w różnych miejscach trzy wielkie ładunki prochu, dynamitu i szymozy. Dan opiera głowę na rękach i, patrząc na szatański szczyt Glärnischa, popada w głuche, senne zachwycenie. Oczy jego spoglądają w las. Widzą i nie widzą. Zdało mu się, że w czarnem przypiennem wnętrzu wielkiego świerka, który śniegi ze wszech stron odęły, czyniąc zeń alabastrową kaplicę, rzeźbioną od cieniów, spostrzega żyjący cień. Bożyszcze stoi tam nieruchomo z założonemi na piersiach rękami. Oczy jego, jak dwa ciemne, ślepe ciosy, usta nieme).

DAN (z męstwem)

— Kto ty jesteś?

BOŻYSZCZE

— Ja jestem ty.

DAN

— Nie znam cię. Ja jestem — ja. Nikt inny nie był, nie jest i nie będzie mną. Przepadnij!

BOŻYSZCZE

— Jestem twój sobowtór. Byłem z tobą w więzieniu. Jako tożsamość twoja przeszkadzałem ci przecież ustać, gdy kułeś po nocach swój wynalazek. Czy nie pamiętasz wsparcia mojego, gdyś upadał, czy nie pamiętasz pociechy mojej, gdyś płakał krwawemi łzami, czy nie pamiętasz zaprzeczeń moich, gdyś się łamał wewnątrz siebie? Podniecałem zawsze twą myśl, popychałem cię, żebyś tu przyszedł.

DAN

— Nie chcę zwycięstwa, jeżeli mam je tobie zawdzięczać.

BOŻYSZCZE
— Jesteś śmiertelny, a ja jestem schroniskiem twej siły, gdy cię nie będzie. We mnie się unicestwisz i pogrążysz w sobie.
DAN

— Jeżeli dzięki tobie wykryłem ten wynalazek straszliwy, to patrz...

(Dobywa browninga)

— Rozbiję go i siebie rozerwę zapomocą jego wybuchu, gdyż nikomu nie chcę podlegać.

BOŻYSZCZE

— Przez wieki, które ja znam, płonął sekretnie we wnętrznościach rozdzielonych substancyi nieśmiertelny ogień. Tyś je zespolił. Ogień ten tęsknił w ciągu nieskończoności do tajni twojego mózgu, jak syn do ojca. Tyś go, dzięki woli tajemnej, począł w umyśle, jak ciało poczyna zarodek. W kołysce tej leży teraz prorok, zrodzony przez ciebie, wybawca, oczyszczający kapłan, żołnierz, który czeka na skinienie twej dłoni. W kołysce tej leżą nowe dzieje ziemi. Nie waż się gasić ognia-wyzwoliciela.

DAN (posępnie)

— Ten ogień będzie kosą śmierci dla setek tysięcy istnień, bytów, żywotów...

BOŻYSZCZE

— Śmierć jest dolą człowieka. Śmierć, którą będziesz zadawał, zdejmie przeklęty kształt z ludzkości. Śmierć, zadana przez płomień tu zawarty, będzie nasieniem wielkich żywotów.

DAN

— Nie chciałem zadawać śmierci, chciałem wyniszczyć głód rzesz świata, zniweczyć niewolę, jutrznię rozpalić nad ciemną nocą. Któż mi zaręczy, czy świętości mojego marzenia nie zniweczą złodzieje, czy jej nie wydadzą wrogowi, ażeby zeń uczynił środek stokroć skuteczniejszego katowania człowieka niewolnika? Byłem w moskiewskiem więzieniu, widziałem wszystko złe świata.

BOŻYSZCZE

— Jakakolwiek będzie twa boleść, musisz iść dalej.

(Rozlega się daleko za jeziorem strzał rewolwerowy. To Czarowic zapytuje w ten sposób Dana o miejsce, w którem się zatrzymał. Echo strzału rozlega się w dalekich skałach glerneńskich Alp, leci dolinami, słania się i brzmi w przestworzu leśnych puszcz, jak wołanie setek tysięcy głosów).
BOŻYSZCZE

— Słyszysz? Woła cię świat.

(Dan podnosi browning i strzela w powietrze na znak odpowiedzi)

— Już dałeś znak.

DAN

— Nie! Jestem głuchy i oślepły od męki. Nie pójdę! Niech on, który umieścił w niewiadomem dla mnie miejscu proch, dynamit i szymozę, ażebym do nich stąd zapomocą ognia trafił, idzie z tym ogniem w świat. Ja zostanę w laboratoryum.

BOŻYSZCZE

— Lękasz się.

DAN
— Lękam się. Drżę. Teraz już idzie ku mnie Czarowic. Słyszę skrzypienie jego kroków na mrozie lodu jeziora.
BOŻYSZCZE

— Czemże jest śmierć człowieka, którą będziesz zadawał?

DAN

— Morderstwem.

BOŻYSZCZE

— W tej chwili, gdy to mówisz, dogasa tysiąc żywotów z chorób, z nędzy, z prześladowań, w szponach tyranii. Ty śmierć ludzką wytracisz w rodzaju ludzkim. Uczynisz z niej wartość najwyższą, straszną, świętą i wieczyście płodną, jak śmierć Sokratesa.

DAN

— On minął już jezioro. Już idzie w górę.

(Daje się słyszeć powtórny strzał Czarowica. Dan podnosi bezwładną ręką browning. Strzela)
BOŻYSZCZE

— Zmuszasz mię, żebym cię kusił.
Potęga tyranii, skupiona w armiach, okrętach wojennych i narzędziach śmierci jest tylko symbolem. Moc tyranii leży nie w dłoni bezsilnego władcy, lecz w niemocy jego niewolników. Lecz niezniszczalność nędzy, przejawiająca się w wiecznej nicości, pognębieniu, porażce i różnopostaciowem niewolnictwie człowieka, jest również tylko symbolem. Jedyną potęgą istotną i niewątpliwą jest geniusz i funkcya jego — wynalazek. Materyalny wynalazek staje się wartością duchową, jeżeli budzi z martwych ducha niewolników i łamie w ich piersi berło tyrana. Podobnie, jak okręty wojenne i narzędzia śmierci rzucają na dusze ludzkie cień niewoli i stwarzają potworny jej ideał, taksamo materyalnego trzeba wynalazku, ażeby oświecił dusze blaskiem ideału wolności. Ludzie, którzy raz złamią w duszach swych niemoc tworzenia, narzuconą im przez przeczenie tyrana, zabudują i osiędą szczęśliwą ziemię.
Naród twój jest, jak lamentująca, białopienna brzoza, której naród moskiewski, opętany przez ideał tyranii, w szaleństwie swem przywalił wszystkie żywe gałęzie, pręty ssące sok i oddychające liście olbrzymią masą głuchej gliny, górami pracowicie zniesionego na glinę kamienia. Nacina wróg pień jej biały, w bolesny pałąk wygięty, napuszcza w żyły jej jadu swych zbrodni, zarazy swojej głupoty. Patrz, jak poprzerzynane są korzenie twej brzozy ukochanej, jak schnie i pęka jej kora, jak z ran bezużytecznie wycieka w ziemię sok życiotwórczy! Zamiera w pustkowiu brzoza żywcem pogrzebiona. Dodaj ramienia! Od dzieła twego dźwignie się, wyrwie i w niebo z pohańbienia uniesie święta korona. Obmyją deszcze liście zbłocone, wicher wiosenny wyprostuje skrzywione gałęzie. Nową pieśń zaśpiewa w wiatrach białe boże drzewo...

(Trzeci strzał Czarowica. Dan odpowiada po raz trzeci. Bożyszcze znika)
CZAROWIC (ukazując się na polanie)

— Nie mogłem trafić na twój trop...

DAN

— Na mój trop nie łatwo trafić.

CZAROWIC
— Jesteś dumny, wynalazco.
DAN

— Jestem dumny.

CZAROWIC

— Okaże się wnet, czy uzasadniona jest twoja duma.

DAN

— W jakim porządku umieściłeś naboje?

CZAROWIC

— Najniżej proch. O jakie sto kroków wyżej dynamit.

DAN

— Ktoś tu może słucha naszej rozmowy!...

CZAROWIC

— Czy sądzisz, że i w lasach glerneńskich czyha na nas moskiewski szpieg?

DAN

— Przypomnij sobie we śnie więziennym usłyszaną formułę: — Milcz z zaciśniętemi zębami, albo składaj wewnątrz siebie przysięgę, kiedy idzie o Polskę!

CZAROWIC

— Tak, tu idzie o całą Polskę. Zaczynaj!

DAN
— Tu idzie o coś więcej...
CZAROWIC

— Wahasz się?

DAN

— Drży we mnie serce i drżą wnętrzności. To nietylko próba, to już strzał.

CZAROWIC

— Tą właśnie drogą nad jeziorem, z Muottathal do Glarus szedł swego czasu Suworow na czele armii.

DAN

— Dobre powiedziałeś słowo! Kielich najtęższego wina nie popędziłby mojej krwi ogniściej od tego słowa. Straszliwy Suworowie, któryś ziemię polską naszedł i zdeptał, — zakryj w trwodze oczy!

(Do Czarowica)

— Daj szkła!

(Obadwaj nakładają na oczy czarne szkła w szerokiej, skórzanej oprawie, która szczelnie przystaje do skroni i kości policzkowych. Dan ustawił na żelaznym trójnogu kasetę, a wylot jej nieco podobny do objektywu, jaki posiada camera obscura, skierował w stronę lasów i skał pod Glärnischem. Przesunął zasuwy aparatu i puścił w ruch maszynę. Po chwili obadwaj widzowie ujrzeli przez czarne szkła oślepiającą strugę fioletową, zlekka łukiem wygiętą. Przeraźliwy blask oświetlił łańcuchy gór, doliny, lasy... Dan stanął za kasetą i żelazną rękojeścią kierował wylot maszyny to tu, to tam, to wyżej, to niżej. Struga tytanicznego ognia poczęła gzygzakiem błąkać się po lasach glerneńskich. Wielkie lasy poczęły płonąć smugami w ślad skinień ognia. Nagle runął w powietrze straszliwy wybuch prochu. Po chwili runął wybuch drugi, stokroć gwałtowniejszy. Zatrzęsły się góry. Nawisie skały, wyrwane z posad, rzucone w górę, spadły na lody jeziora. Pękł lód z łoskotem i bojaźliwem, dalekiem skowyczeniem. Strzelił trzeci pocisk, stoczył z miejsca wyższe urwiska. Płonące jodły toczą się pod lecącemi w jezioro skałami. Łuna ogarnęła nocne niebo. Dan zamknął zasuwy kasety. Krótki obudwu śmiech. Chowają maszynę w skórzany wór. Dan zarzuca na plecy wór, Czarowic trójnóg. Stękając pod ciężarem, w milczeniu uchodzą szybko borami w górę).

separator poziomy
EPILOG.

(Pagórkowate pola w okolicach Puław. Płaskowzgórze poprzerzynane we wszelkich kierunkach parowami, w których rosną drzewa liściaste, buki i dęby, lipy, klony i jawory. Zielone sosny tulą się w gęstwiny listowia. Zboża powlekły urodzajne glinki, jak oko zasięgnąć zdoła. Poświstny samogłos idzie polami, na których od suchego wiatru pławi się okwitłe żyto. Huczy zamierający wciąż pogwarek łanów pszenicy jeszcze zielonej, a już pozłotą muśniętej. Maki i bławat w zbożu nade drogą zapadłą, nad polnym, w glinie wiekami żłobionym, parobczańskim chodnikiem. Spróchniały krzyż we trzech jedlach na wzgórku. Jałowce po uwrociach i pochyłych wygonach. W dali, niziną wierzby ponad strugą leniwą. Tam kosi trawę dorodny, dwudziestodwuletni parobczak, Grześ Wójcik. W polnej ciszy słychać nieprzerwanie, raz wraz armatnie strzały i potworny grzechot kartaczownic. Wokół tego miejsca odbywają się na przestrzeni całej okolicy manewry generalne wojsk. Dwa odłamy armii staczają ze sobą fikcyjną bitwę. Wielki książę dowodzi jedną armią, główny dowódca wojsk prowadzi drugą, noszącą nazwę nieprzyjacielskiej.
Nagle oświetliła ziemię i niebo piorunująca łuna. Grześ zaniewidział na przeciąg czasu. Jeszcze łuna nie zgasła, gdy dał się słyszeć straszliwy łoskot i wrzask dziesiątków tysięcy ludzi. Gdy Grześ odzyskał wzrok, ujrzał wznoszące się dymy na wzgórzu. Grześ rzucił kosę i na bałyku wpełzł w zboża, żeby zobaczyć, co się dzieje. W chwili, gdy stanął nad poprzecznym wąwozem, ujrzał jeźdźca na koniu, pędzącego w skok zbożami. Koń brzuchem rozgarnia zboże, skacze przez parowy. Za jeźdźcem pędzi z dobytemi szablami szwadron dragonów. Wichrem pędząc ku dolinie, jeździec odsadził się w zbożu, wbił ostrogi w boki końskie i skoczył, żeby przesadzić parów. Zgoniony koń skoczył chyżo, lecz nie dosięgnął szczęśliwie przeciwnego brzegu. Jeździec runął w gliniasty wąwóz. Grześ kilkoma susami zeskoczył na dół i znalazł się przy zbiegu. Ten wywlókł się już z pod konia i, potykając się, plując krwią, ucieka na dół wąwozem. Spostrzegł Grzesia.)

CZAROWIC

— Ktoś ty?

GRZEŚ

— Ja tu ze wsi.

CZAROWIC

— Bracie! Ratuj! Biłem się z wojskiem...

GRZEŚ

— A dy ja towarzysz...

CZAROWIC

— Towarzyszu! Ja wnet umrę... Zawcześnie mię spostrzegli. Uciekaj! Co sił uciekaj! Tu zaraz, na szosie puławskiej, między Kurowem i Końskowolą spotkasz dwoje ludzi, mężczyznę i kobietę na koniach karych. Im oddasz to pudło.

GRZEŚ

— Między Kurowem i Końskowolą dwoje na koniach karych...

CZAROWIC
— Spytasz o hasło. Jeśli powiedzą słowo Warna...
GRZEŚ

— Słowo Warna, Warna, Warna...

CZAROWIC

— Wtedy dopiero oddasz im pudło. Jeśli tego słowa nie znają, rozbij maszynę na drobne kawałki. Towarzyszu! Nie zdradzisz? Słowo? Nasze słowo?

GRZEŚ

— No!

CZAROWIC

— Uciekaj! Zbożami, miedzami...

(Grześ zakłada na ramiona rzemienie kasety, pod pachę wziął żelazny trójkąt podstawy, kapelusz słomiany cisnął w zboże, zgarbił się, wpełzł w brózdę. Fale pszeniczne za nim zakołysały się, zrosły w jedno, zawarły. Pomknął, jakoby przepiórka. Daleko, daleko strugą chwiejną wśród łanu przeleciał...
Kłęby kurzawy runęły w głąb wąwozu. Kilkudziesięciu kawalerzystów pędzi weń na złamanie karku. Dopadli konia z przetrąconym grzbietem, dopadli Czarowica, leżącego na drodze o kilkadziesiąt kroków dalej. Zeskoczyli z koni, porwali go z ziemi, postawili na nogi. Szarpią go na wsze strony. Gdy wyrwał z kieszeni rewolwer, wydarli mu tę broń. Związali ręce w tył. Obrewidowali odzienie. Przytroczyli go postronkami między cztery konie i popędzili, powlekli, gdy padał, wąwozem w górę. Kiedy cały konny orszak wyjechał z wąwozu na płaskowzgórze, Czarowic przetarł oczy, rozejrzał się pilnie, daleko po falujących zbożach, po pszenicach, żytach, idących w kraj het-het... Ani śladu!)
CZAROWIC (śpiewa radośnie z głębi serca)

„Uciekła mi przepióreczka w proso,
A ja za nią nieboraczek boso...”

(Uderzył go sołdat nahajką)
CZAROWIC (śpiewa dwakroć radośniej, z głębi serca)

— Uciekła mi przepióreczka w proso...

OFICER

— Milcz! Za chwilę zginiesz. Módl się. Tyś to strzelał do naszych wojsk z jakiejś broni.

CZAROWIC

— Milcz! Za chwilę zginiesz. Módl się. Ja strzelałem do waszego wojska z tajnej broni.

OFICER

— Gdzie ta broń?

CZAROWIC

— Niema jej.

OFICER

— Gdzieś ją podział?

CZAROWIC

— Zaraz się dowiesz.

OFICER

— Skąd się dowiem?

CZAROWIC

— Nie umiesz czekać, Moskalu!

(Oficer uderza go nahajką. Tłumy wojsk ukazały się na szerokiej pochyłości. W środku ich połyskujący sztab jeneralny. Polami ku temu miejscu gwałtownie ciągną parki artyleryjskie, miażdżąc zboża na szerokiej przestrzeni. Ze wszech stron, jak okiem sięgnąć, brną w forsownym marszu proste linie, bryły i prostokąty wojsk pieszych. Tam i sam przerzyna równinę lotna jazda regularna i wałęsają się chmury kozactwa. Pokotem leżą w zdeptanych zbożach zwłoki spalonych rot i kompanii od pierwszego pocisku ognia. Wśród nich uwijają się lekarze w białych kitlach, zakonnice i felczerzy. Jeżdżą na wsze strony wozy lazaretowe. W całem wojsku regularnem kotłuje się bezkarny, dziki gwar. Gdy się ukazał oddział, prowadzący Czarowica, armia wydaje groźny pomruk. Prowadzą go w szerokiem kole dragonów przywiązanego postronkami. Idzie okryty pyłem i krwią. Wysunął się na spotkanie oddziału adjutant i rozkazał, żeby prowadzić więźnia przed oblicze wodzów, na wzgórze. Stanąwszy tam, przed głównym frontem wojska, ustawionego w linię, Czarowic odwrócił twarz w pola. Wytężył wzrok w dal, w dal... Namacał w bocznej kieszeni perspektywę, przyłożył ją do oczu... Dojrzał daleko białą wstęgę puławskiej szosy, wijącą się po wzgórzu. Oto stamtąd sadzą polami na przełaj dwaj jeźdźcy, dwa cienie...)

CZAROWIC (ze ściśniętemi dłońmi, pochylony błaga duchem)

— Krystyno! Żegnaj... Oszczędzaj Dana. Czekają na niego Niemcy. Niemcy! Niemcy!

(Zatrzymały się na wzgórzu dwa czarne, dalekie cienie. Nagle błysnął straszliwy piorun, obleciał niebo i ziemię. Blask jego rzucił ślepotę na armię moskiewską. Gzygzak piorunu, — kosa ognista, — zaciął raz, drugi, trzeci, uderzył z prawej i lewej strony wojska zgromadzone. Ryk przerażenia, jęk przedśmiertny napełnił puławską ziemię. Bucha raz wraz olbrzymi kłąb siwego dymu i rozlega się straszliwy huk wylatujących w powietrze jaszczyków, samostrzały kartaczownic i armat. Strzela sama rzucona na ziemię ręczna broń. Walą się szeregi spalonych trupów. Bataliony z wyżartemi oczami, pułki, na których płoną szynele, mundury i włosy, lecą na wsze strony z wyciem rozpaczy. Czarowic, któremu ogień Dana wypalił oczy, zżarł piersi i wnętrzności, biegnie w ślepocie, pospołu z tłumem. Straszliwy ból spalonego ciała goni go w przestrzeń. Nic nie widząc, umierający od męczarni, trafił stopami w koleje polnej drożyny. Potknął się na przykopie drogi, upadł na ziemię. Usłyszał zboże spokojnie szumiące, cichy pszeniczny pogwarek. Ostatkiem wiedzy wsparty, chciał wpełznąć w zboże, lecz trafił rękoma i ciałem bolesnem na szeroko ogarniający przykopę krzak dzikiej róży. Wtulił się w krzak dzikiej róży, szukając rękoma zboża, bezsilnie spoczął na kolcach, osłaniając drgającemi dłońmi spalone wnętrzności. Jeszcze raz uśmiech otoczył mu usta)

CZAROWIC

— Towarzyszu Grzesiu! Według rozkazu...

(Daleki jęk, przeraźliwe wzdychanie armii spalonej przytłoczyło ostatnią myśl. Głowa upadła między kolczaste, grube, wyniosłe badyle róży dzikiej i otrząsnęła płatki kwiatowe. Spadły kwiatki na czoło zroszone śmiertelnym potem, na pierś, wydającą ostatnie tchnienie. W głowach zmarłego stanęło mgliste widmo Bożyszcza. Strząsnęło na piersi nieżywe ostatni płatek róży dzikiej).
KONIEC.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak znaku interpunkcyjnego - kropki lub pytajnika.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.