Róża bez kolców/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Róża bez kolców |
Podtytuł | Opowiadanie, osnute na tle przyrody tatrzańskiej |
Wydawca | Księgarnia K. Grendyszyńskiego |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
„...tu kostnica starych dni się ściele,
Tu krętorogie leżą Ammonity,
Niby Jońskich kolumn kapitele.
Gdzie spojrzę, widzę wytłoczone wzory
Nieznanych istot: paprociowe bory,
Skrzydlate smoki. Rozszalałe życie.
Z gruba ciosane stworzenia początki.“
Deotyma. Kamienie.
— Ale jakże pójdziemy bez profesora Stranda — rzekł zafrasowany Warburton; — jeżeli chciał użyć rannego spaceru, to doprawdy czas już aby był z powrotem. Któż chodzi na dalszy spacer bez śniadania!
I spojrzawszy na zegarek, dodał:
— Dziesiąta godzina: dziwna rzecz, że jego żołądek dotąd się nie upomniał o należną daninę.
— Może co z sobą wziął — zrobił uwagę Walter.
— Wziął — odrzekł Jakób — czarkę do wina i nóż z grajcarkiem, które wczoraj wieczorem przy jego posłaniu zauważyłem, ale zostawił natomiast butelkę i bułkę z szynką.
— Ach, co za roztargniony człowiek! Cóż on będzie pił swoją czarką, chyba wodę w strumieniu?
— Która nawet z powodu swej przedziwnej czystości, nie jest tak pożywną, jak wody na równinach zawierające sporo cząstek organicznych — odpowiedział, śmiejąc się.
— Że też po nocnej przygodzie, która go tak wyczerpała, że aż omdlał, chciało mu się jeszcze iść szukać awantury... Gotów znowu zabłądzić!
— Profesor Strand ma przy sobie wyborną mapę Tatr, na której wszystkie ścieżki są oznaczone. Zbłądzić nie może: pewnie poszedł nad staw Smereczyński szukać drugiej traszki, w miejsce tej którą mu wczoraj spłoszyliśmy — powiedział Witold i przypuszczenie to wydało się wszystkim bardzo prawdopodobne.
Warburton przywołał Jerrego i upomniał, żeby dla profesora była gorąca herbata.
W tej chwili na zakręcie drogi ukazał się Strand, a twarz jego czerwona od zmęczenia, promieniała wyrazem cichego a wielkiego rozradowania.
— A, jesteś pan nareszcie! — zawołał uradowany baronet — pewnie pana głód przypędził. Bo też kto widział chodzić na czczo na spacer! Siadajże coprędzej do śniadania, i powiedz nam gdzieś bywał.
Ale Strand na wesołe powitanie nie odpowiedział w taki sam sposób: stanął i wyrzekł tonem dziwnie poważnym i uroczystym.
— Byłem na cmentarzu.
— Na cmentarzu! — zawołali wszyscy jednogłośnie — co pan mówisz?
— Alboż jest cmentarz w dolinie Kościeliskiej? — zapytał doktór.
— W Kościeliskach nie chowano nigdy umarłych, wyjąwszy młynarza spoczywającego przy krzyżu — oświadczył stanowczo malarz — a jeden z przewodników wyrzekł do drugiego znane góralskie przysłowie:
— Jemu cosi chybia: „wrzekomo je mądry, a głupio gada; jakisi niedosolony.“
Strand uśmiechnął się z politowaniem i poczekawszy aż wszyscy umilkli, przemówił jeszcze uroczyściej.
— I znalazłem szczątki istot dawno zamarłych.
To powiedziawszy, podniósł w górę brunatny, zwęglony przedmiot, ukrywany dotąd starannie pod pachą. Wszyscy obecni spoglądali po sobie zdziwieni, a Jakób przypatrzywszy się nieco przedmiotowi, zawołał:
— Wiem już, wiem, pan byłeś nad Smereczyńskim stawem wysoko, na Tomanowej, między krzesanicami[1]. Zdaleka uderza tam pstrokacizną kilka żlebków[2], które górale zwą Czerwonemi.
— A pan zkąd wiesz o tem? — zapytał Strand, spoglądając na mówiącego niechętnie z pod brwi zmarszczonych.
— Mniejsza o to, opowiadaj pan coś tam robił i jakim sposobem odkryłeś ów cmentarz, bo to jest najciekawsze — przerwał Warburton.
— A więc słuchajcie: już wczoraj siedząc nad stawem Smereczyńskim, zwróciłem uwagę na widniejący zdaleka pas pstrej, czerwonej ziemi, i gdyby sir Edward nie postanowił przepędzić nocy w dolinie Kościeliskiej, ja sam byłbym pozostał, żeby zbadać te żlebki. Dziś więc poszedłem tam i zacząłem kopać moją ciupagą. W łupkach czarnych, między ławami kwarcytowemi, znalazłem odciski roślin przedpotowych, przypominających Widłaki leśne, Paprocie drzewiaste, Skrzypy olbrzymie. Takich skrzypów i paproci, moi panowie, próżnobyśmy dziś w dolinie Kościeliskiej szukali. Wszystko nędzne i skarłowaciałe!...
— Szkoda, żeś się pan nie urodził przed potopem — wtrącił malarz z uśmiechem.
— O tak, szkoda, myślałem to sobie właśnie schodząc z Tomanowej. Znalazłem tedy część skamieniałego pnia Sagowca: co za świetny nabytek! Zazdrościłem nieraz Sturowi, geologowi wiedeńskiemu, że znalazł szczątki olbrzymiego skrzypa, a tymczasem niebo pozwoliło mi także zrobić w Tatrach odkrycie, równające się tamtemu. Patrzcie jak wybornie zachowany: będzie to cenny dar dla Muzeum berlińskiego. Pnie podobne w ogóle są bardzo rzadkie: napotykają się w południowej Anglii, Francyi, Włoszech, oraz w Ameryce Północnej. Zwracały już one na siebie uwagę starożytnych Etrusków, którzy ozdabiali niemi swe groby.
— Muszę pana zmartwić — odezwał się Jakób. — Trzy lata temu odkrył to cmentarzysko, znakomity nasz botanik profesor Maryan Raciborski. Znalazł on tam odciski przedpotopowych liści, łodyg i owoców; znalazł grube, jak kolana ludzkie, łodygi skrzypów, gałązki iglastych Palisyi spowinowaconych z Cyprysami japońskiemi.
Twarz uczonego Stranda przeciągnęła się.
— Więc on tam był przedemną... — wyjąknął zmartwiony — szczęśliwy człowiek!
— A potem przyjaciel mój, botanik także, Mieczysław Limanowski. Oni obaj, wielcy tych gór miłośnicy, opowiedzieli mi o Tatrach baśń bardzo, bardzo starą.
— Opowiedz nam ją pan — prosił Warburton, podając mu cygarnicę — a pan, panie profesorze, siadaj do śniadania.
Profesor usiadł posłusznie obok baroneta, położywszy swą zdobycz na stole, i zabrał się do herbaty którą mu podał Jerry. Warburton sam ukroił mu kawałek chleba, posmarował masłem i podał, a Strand machinalnie wziąwszy, jeść zaczął, cały pochłonięty swem odkryciem.
Jakób zapaliwszy cygaro, tak zaczął. —
— Czy myślicie, że ojczyzna Kozicy i Kosodrzewiu, zawsze tak dziką była jak obecnie; że kraina wiecznych śniegów i turni, nie zaznała nigdy zielonej wiosny?
— O, to będzie coś ładnego — pomyślał Henryk i odezwał się:
— Proszę pana, jaki jest tytuł tej pańskiej baśni?
Jakób zastanowił się chwilę i odpowiedział:
— Tytuł: „Pratatry.“
I puściwszy kilka misternych kółek dymu, mówił dalej.
— Był ląd prastary, a góry strzelały wysoko nad modro siną falą. Może kraj ten pokrywały wymarłe już dziś Walchie o cudownych kształtach i tworzyły głuche bory, na podobieństwo dzisiejszych smerekowych. Może to były bujne lasy wspaniałych i potężnych Paproci drzewiastych, złudnie do Palm podobnych, o pniach prostych, wysmukłych, uwieńczonych na szczycie głową łusk złocistych, z których wybiegały kilkometrowej długości liście, wykrawane w najdelikatniejsze wzory — paproci, których skarlałe pokolenia po dziś dzień przetrwały między mchem i kosówką. A może mięszane lasy drobnolistnych Widryngtonii i pnących się w górę Kordaitów, o owockach spłaszczonego grochu, wespół z Sagowcami, wysmukłemi królewiętami flory ówczesnej, a w cieniu tych drzew cały świat drobnych paproci najrozmaitszych kształtów, o ślicznej siatce nerwacyjnej.
Z krainy wiecznych śniegów, schodziły opalowo się w słońcu mieniące lodowce nad morze, w nadbrzeżne puszcze bagniste, między szarozielone mchy Kalamitów, skrzypów olbrzymich, podobnych do potężnych mioteł powtykanych przez czarownice, a na brzegach porastały paprocie Glosopteris o szlachetnym rysunku liści Wierzbówki, strojącej dzisiaj Regle.
— A kwiaty? — zapytał Henryk, oczarowany tym obrazem.
— Jednostajnej zieleni zwartych gąszczy nie bramowały żadne pstre kwiaty; w odurzających oparzeliskach nie kołysały się Nenufary. Nie było ani złotych Aurykuli, ani szafirowych kielichów Goryczek, ani bladych rozet Ostów jesiennych, nic!
— Ale pan wymieniłeś drzewa, rosnąć mogące tylko w gorącym klimacie — zrobił uwagę Walter.
— Bo klimat Tatr był wówczas gorący, jak zresztą niemal na całej kuli ziemskiej — odparł Jakób. — Ogrzewało ją ciepło wewnętrzne od spodu, bo skorupa wierzchnia była jeszcze stosunkowo cienka i stopniowo dopiero, z upływem wieków, coraz grubszą pokrywała się warstwą ziemi rodzajnej, powstałej z wietrzenia skał, z odnawiającej się ciągle roślinności, coraz nowym pokrywającej ją kobiercem.
— Dziwny więc widok przedstawiały te czasy — powiedział Warburton.
— O tak, bardzo dziwny. Wyobraźmy sobie sylwetki skarłowaciałych dziś Skrzypów rozdęte do potwornych rozmiarów, na tle dzikiej orgii barw i łun, odblasków niedalekich wulkanów Pratatr, w okolicy górnego Wagu[3] ogniem ziejących. Była to epoka trzęsień i wybuchów gwałtownych lawy, a kłęby dymów wulkanicznych ziemię zaciemniały, albo tarczę słońca czyniły trawiastą niby grynszpan, lub błękitną, i okalały ją obrączką cisawą lub zieloną, tworząc tony piekielne, albo łuny krwawych języków, co w dzikich pomrokach gąszczy i puszczach się mieniąc, tworzyły świat z bajki. I było ponuro wtedy, gdy na tle orgii barw, potwornych rozmiarów Ważki, których skrzydła miały po 70 centymetrów długości, głucho po powietrzu latały, sterując niby olbrzymie nietoperze, a płazy moczarowe odgłosem wtórowały głuchemu, ponuremu szelestowi trących o siebie i przesiąkłych krzemionką liści Skrzypów.
— A świat ptasi? a błyszczące Motyle i Chrząszcze? — pytał Henryk.
— Nie istniały: lasy pełne były dziwnej fauny. W mrocznych, parnych gąszczach, po śliskiej ziemi pełzały Stonogi i kryły się pod kamieniami lub w próchniejącem drzewie przed Archeogosaurem i Brauchiosaurem, którego kijankami o trójkątnych głowach, roiły się ówczesne moczarowe wody. Bez liku było olbrzymich Skorpionów krwi chciwych, bez liku Pająków polujących na srebrne Jętki i Ważki, których chmury nad parzeliskami zygzakowato się uwijały, mieniąc się przepysznie w powietrzu i siadając na skrzypach nadwodnych i pastorałach paprociowych. Chrząszcze dziurawiły drewno Kalamitów, Ślimaki w butwiejących pniach dumały, a Szarańczaki, te najstarsze owady w świecie, wieczorem za żerem bujały, jak to dziś potomkowie ich czynią, wieczorem wyłażąc z dziupli i szczelin.
I w morzu opasującem ten dziwny ląd, pleniło się życie pełne gwaru i walki o byt: Ryby, Raki, Mięczaki morskie.
— Czy wszystko w tej bajce jest prawdziwe? — zapytał Henryk.
— Nie wiem: może część, a może i wszystko. Jedno tylko jest prawdą niechybną, że rzeźba Tatr piętrzyła się w tem samem miejscu, gdzie teraz, że trwały długie wieki, aż przyszła chwila zgładzenia ich do szczętu.
— Jakto! — zawołali chórem wszyscy, prócz profesora — Tatry przestały istnieć?
— Tak. Fale morza jęły się przelewać ku południowi i sięgały pratatrowego trzonu granitowego. Nastała walka na śmierć i życie obu żywiołów: ląd uległ tłoczącej go fali. Tatry zanurzały się pod wodę bezwiednie, kierowane temi samemi siłami, które zanurzają bogate równiny Holandyi i brzegi Bałtyku, a wynurzają Skandynawię z wody temi samemi, które topią Pomorze i Wenecyę i budzą ciche legendy o zatopionych miastach.
— Jakież mogły być przyczyny tych zmian tak nadzwyczajnych, panie?
— Przyczyny te nieznane nam są dokładnie, a kto wie, czy nie spowodowane były przez zmianę położenia osi ziemskiej — dodał Strand.
— Woda stała się narzędziem zguby — mówił Jakób dalej: — rozpoczęło się bezlitosne heblowanie i ścieranie. Woda była olbrzymim, po widnokręgi sięgającym nożem, którego powierzchnią było stalowo sine morze, a ostrzem, pianą ząbkowana nadbrzeżna linia. Klinga ta straszliwa a potężna, niby tajemniczemu fatum posłuszna, wciskała się coraz bardziej, coraz głębiej w Pratatry, ścieląc za sobą na wygładzonej równinie, piasek, zwir i gruz. Jak Atlantyk liże skaliste brzegi Bretanii, a Adryatyk liguryjskie ściany, lub brzegi Sorento, tak Tatry lizała fala.
— A więc potop.
— Tak. Potop zgładził Tatry, a morze chwilowo syte, zaległo widnokrąg na długie szeregi niezliczonych milionów lat.
— Ten pański przyjaciel, to poeta — odezwał się Warburton, gdy Jakób umilkł. — Obrazy maluje z siłą Dantejską. Nie jest to zwykła baśń, ale tragedya w wielkim stylu!
— Czy już skończona? — zapytał Walter.
— Ależ nie! — zawołał Warburton. — Zgładziłeś pan Tatry, musisz je wznieść na nowo.
— Skończyłem pierwszą część — powiedział Jakób.
— To dobrze: zapal pan nowe cygaro i rozpocznij budowanie.
— Słuchamy — rzekł Witold, rysując w notatniku.
— Wieki trwały i Tatry powstały z prochu Pratatr przez potop zgładzonych. Długo morze kołowało się nad zalanym lądem, składając na dnie potężnych rozmiarów osady. Najprzód były to wyspy bez śladu skał, porosłe zwrotnikową roślinnością, podobną do tej jaka została potopem zniszczona. Aż dnia jednego, siły wnętrza ziemi, gorotwórcze moce, wypiętrzać zaczęły osady złożone na dnie.
— Wiele byłoby o tem mówić — mruknął Strand. — Utrzymywano dotąd, że góry wypchnięte zostały z wnętrza ziemi siłą wulkanów, a teraz są tacy, co to podają w wątpliwość i utrzymują, że góry są wynikiem kurczenia się powierzchni ziemi, na podobieństwo skórki na wysychającem jabłku. I czy panowie myślicie, że ja wierzę tej hypotezie, mającej wszelkie pozory prawdopodobieństwa?
Wzruszył ramionami.
— Teorye naukowe podlegają niestety modzie, jak stroje u niewiast!
— Jest... ten niecierpi niewiast, a ciągle o nich mówi — szepnął ze złośliwym uśmiechem Witold do Jakóba.
— Zrobi ktoś odkrycie w mózgu własnym i sądzi, że je uczynił w naturze, a wszyscy owczym pędem uznają to za prawdę rzeczywistą i zaczynają na niej budować swoje własne teorye, a na ich teoryach budują znowu inni, i tak powstają gmachy kilkopiętrowe, stojące dopóty, dopóki ktoś drugi nie odkryje znów w swoim mózgu czegoś innego, mającego więcej pozorów prawdy... Wtedy tamte padają jak domki z kart. Długie wieki przecież mniemano, że ziemia jest płaską, a sklepienie niebios wspiera się na kolumnach; potem że słońce spaceruje dokoła ziemi, aż przyszedł Kopernik i przekonał wszystkich, że jest inaczej.
— Czyż pan byłbyś przeciwnikiem dociekań naukowych, pan, uczony? — zapytał Warburton zdziwiony.
— Przeciwnikiem? bynajmniej, jestem tylko przeciwnikiem pychy uczonych. Ja sam uczę się ciągle, badam, szukam, ale nie chełpię się nigdy, że wiem coś na pewno, bo przekonałem się nieraz, że gdy mi się wydawało iż jestem u źródła prawdy, byłem od niej daleko... Bóg tylko jeden jest prawdą nieomylną. On trzyma w swych potężnych dłoniach końce osi ziemskiej i kieruje przelewaniem się oceanów od bieguna do bieguna. On nadał światu prawa niezmienne i wyznaczył drogi gwiazdom. On niepojęty i niezbadany, korzy pychę rozumu ludzkiego, ukazując mu w dawnych cmentarzyskach szczątki wymarłej od wieków fauny i flory, i mówi: „Proch jesteś i w proch się obrócisz.“
Strand mówił z zapałem, a ostatnie jego wyrazy pogrążyły wszystkich w zamyślenie. Chwilę panowało milczenie, wreszcie Warburton przerwał je, zwracając się do Jakóba.
— Czekamy drugiego aktu tragedyi, doktorze. A najprzód, jak wyglądały Tatry zmartwychpowstałe?
— Nie były one tak wysokie jak dziś, ale stanowiły raczej grupę wzgórz. Krajobraz był różny od poprzedniego. Liczne Dęby o liściach zawsze zielonych, tworzyły razem z Figowcami, Magnoliami oraz gatunkami Protaceów i Merikaceów, las mięszany, uderzający rozmaitością typów, mięszaniną rodzajów właściwych obecnie strefie zwrotnikowej z jednej, a strefie drzew zielonych z drugiej strony. Skąpe są drzewa iglaste podobne do Cedrów i Cyprysów, ale są Palmy o liściach wachlarzowatych i pierzastych, są gęstwiny Bambusów, Pandany o długich, wązkich liściach, wsparte na rusztowaniu korzeni powietrznych, są jeszcze tu i owdzie przysadziste pnie Sagowców, wysmukłe pnie drzewiastych Paproci, a przedewszystkiem las wyniosłych drzew zwrotnikowych o liściach wielkich, Lip, Fig, drzew Chlebowych, z ljanami pnących się Winorośli i Bluszczów.
— Co za czarujący malujesz pan krajobraz — odezwał się Walter — szkoda, że już nie istnieje! Z rozkoszą zjadłbym w tej chwili świeżą figę, lub kawałek owocu chlebowego. Gdyby istnieli już wtedy tatrzańscy górale, nie mogliby śpiewać:
„Oj biedna, biedna, ta nasza kraina,
Gdzie chleb się kończy a skała zaczyna.“
— Morze zatokami wdzierało się na ląd, pokrywało lasy warstwami zwiru, to znów cofało się, a ziemia ponownie zieleniła się od roślin. Jak długo to trwało, tego nawet profesor Strand nie umiałby nam powiedzieć. Wreszcie pod wpływem potężnej, poziomo działającej siły, wypiętrzają się szczyty i turnie tatrzańskie. Były one wyższe niż są dzisiaj, ale wody i wiatry wyrzeźbiły dzisiejsze grzebienie, maczugi i iglice.
— Jest zatem nowy akt w pańskiej tragedyi! A jakież były dekoracye?
— Krajobraz roślinny ówczesnych Tatr, przypominał brzegi dzisiejsze morza Śródziemnego, lub Japonię. Lasy drzew zawsze zielonych, pośród których przeważały liczne Wawrzyny, Kasztany, Dęby, pokrywały stoki tych gór. Brzegi rzek i jeziora, porastały Topole i Klony: wśród nich występuje pospolity wówczas wszędzie Glyptostrobus, podobny do Cyprysu. Zjawiają się z dalekiej północy przybyłe Lipy, o liściach szerokich.
— A gdzież są Sagowce i Palmy?
— Cofnęły się na południowe stoki Karpat; znikły Paprocie drzewiaste, a rośliny wymagające klimatu zwrotnikowego, cofnęły się ku Równikowi, wygnane przez zimno.
— Zimno zjawiło się niby Anioł wypędzający Adama z raju — odezwał się Walter — ale opowiedz pan, proszę, jak się to stało!
— Karta świata wyglądała wtedy inaczej, niż dziś. Był wśród mórz południowej półkuli, olbrzymi ląd obejmujący część dzisiejszej Brazylii, przez Atlantyk, Afrykę, Afganistan i Indye, sięgający do Australii. Był pokryty siecią olbrzymich jezior i rzeźbą wysokich gór; na górach tych rodziły się lodowce. Na północnej zaś półkuli, gdzie dziś Europa, całe szeregi wysp i wysepek się słały, a pomiędzy niemi Pratatry. Dziwna godzina wtedy przyszła na ziemię, jakby słońce zaczęło wstrzymywać żar swój. Z gór tego dalekiego lądu, lodowce zaczęły spływać ku dolinom parnym, a wraz z zimnem cała armia przewrotu, cały nieprzeliczony orszak roślin chłodnego klimatu, wypierając dotychczasowych mieszkańców. Rozpoczęła się głucha walka dwóch żywiołów o piędź ziemi. Prastare Sygilarye i Kordaity wygryzane zimnem, wypierane przez żołnierzy nowej armii, ustępowały — bo zdobywcy, raz zdobytej ziemi już nie oddawali, jak to dziś czynią smereki, co wygryzają rozłożyste Buki na Reglach.
— Znów zmiana dekoracyi — wtrącił Warburton.
— O, nawet bardzo znaczna. Zalesione dziś Regle były zapewne pokryte drobną roślinnością turni dzisiejszych, śród której porosty skalne pierwsze zajmują miejsce. Karłowate Brzozy i Wierzby, kępy Różanecznika, poduszki Łomikamieni, lasy Modrzewi sybirskich, Sosen, Limb i Brzóz, przetrwały tę chłodną epokę.
Cygaro zgasło opowiadającemu, wyciągnął rękę po zapałkę.
— Czy już koniec? — zapytał Warburton.
— Prawie: jeszcze kilka słów zamiast epilogu i jeszcze jedna zmiana dekoracyi. Lodowce zniknęły, następuje emigracya roślin z Południa i Północy; zajmują one puste poprzednio łoża lodowców, pokrywają lasami Regle, nizka wegetacya alpejska pokrywa turnie. W walce o byt z nowymi przybyszami, ze zmienionemi warunkami klimatu, giną zwolna dawniejsi obywatele roślinni Tatr; wymiera Modrzew, Cis, Różanecznik; wreszcie zjawia się człowiek, aby swym wpływem, rolnictwem hodowlą bydła, jeszcze bardziej zmienić kwiecistą szatę gór naszych. Jakże, czy panów zajęło opowiadanie?
— Bardzo — zawołali wszyscy jednogłośnie — zasłużyłeś pan na szczery poklask.
I baronet pierwszy w dłoń uderzył, a za nim wszyscy, i przez chwilę brzmiał odgłos oklasków w całej dolinie, jakby w sali teatralnej, a gdy ustaly, Jakób rzekł jeszcze:
— Wieki miną i Tatry znikną znowu, jak zniknęły olbrzymie Kaledońskie góry lodowcami bramowane, sięgające ze Szkocyi do Norwegii, jak góry Armorykańskie w Bretanii a Waryskijskie w Niemczech, jak moc innych gór.
— Zamilknij proroku złowieszczy — zawołał z przesadą Witold — i nie przeszkadzaj nam cieszyć się dzisiejszą Tatr pięknością, fantazyą tatrzańską i pieśniami zbójeckiemi. Zrobiłem naprędce ilustracye do opowiadania pana Jakóba: może chcecie je obejrzeć. Na tej pierwszej jest przypuszczalny krajobraz olbrzymich Paprotników Na szczycie potężny Lepidodendron i kilka miotlowatych Sigilaryi. Paprocie przy samej ziemi. A na tej drugiej...
— Krajobraz zupełnie inny — wtrącił Henryk przypatrując się z ciekawością.
— Na drugiej jest roślinność, przypuszczalna naturalnie, wysepek podtatrzańskich. Nad płynącą rzeką ścielą się Skrzypy, w głębi Sagowce i Widryngtonie; po lewej stronie są Paprocie drzewiaste, i iglaste Palisye.
I podał swój notatnik z naszkicowanemi efektownie dwoma krajobrazami przypuszczalnemi. Chwalili je wszyscy i podziwiali, a notatnik kolejno z rąk do rąk przechodził. Henryk, na którym stara baśń o Pratatrach wielkie uczyniła wrażenie, zbliżył się do profesora i zapytał:
— Proszę pana, w całej tej sprawie jednej rzeczy nie rozumiem: Wspomniał pan, że czerwonawy kolor ziemi nad stawem Smereczyńskim, wprowadził pana wczoraj jeszcze na domysł, że tam znajdować się może prastare cmentarzysko. Co za znaczenie tu ma taki lub inny kolor ziemi
— Czerwony ten kolor pochodzi ze startego na proch przez fale morskie granitu, który był pierwotnym gruntem Pratatr. W utworzonych w ten sposób osadach, miejscami morze sypało mogiły padającym pod naciskiem jego fali, olbrzymom prastarej roślinności, jak gdyby szerząc dokoła zniszczenie, chciało coś zachować na podziw i naukę dla przyszłych pokoleń. W świecie naukowym ta pstra barwa ziemi nosi nazwę laterytu.
— Dobrze byłoby, żeby bajkę dwóch pańskich przyjaciół, można zobaczyć uzmysłowioną, nietylko na rysunku, ale na okazach geologicznych — odezwał się, baronet do Jakóba.
— Limanowski właśnie nad tem pracuje: zbiera on okazy sciagające się do historyi powstania Tatr, które wyjaśnią ich układ i budowę — a Morozewicz zebrał skrzętnie minerały tatrzańskie, i pokrajał skały na cieńsze od papieru listki. Przypatrując im się przez mikroskop, można odgadnąć niejednę ich tajemnicę.
— Widziałeś je pan?
— Widziałem w Muzeum Tatrzańskiem i byłem zachwycony.
— Panowie — odezwał się Warburton — zanim profesor Strand nadszedł ze swego cmentarzyska, mieliśmy iść oglądać grotę zbójecką. Chodźmy zaraz; upiecze nam się tymczasem udziec niedźwiedzi, a po obiedzie pójdziemy w dalszą drogę.
Nikt się nie sprzeciwiał. Sabała szedł naprzód wygrywając na gęślikach i śpiewając:
„Idzie zbójnik z za Liptowa,
Ciecze mu krew z za rękawa;
Z za rękawa i z główeczki,
Wszystko przez zdradę dzieweczki.“
— Czy daleko do tych okien zbójeckich? — zapytał Henryk.
— Nie prec — odrzekł Sabała — i w tejże chwili drzewa lasu rozstąpiły się, a podróżni ujrzeli turnię tworzącą bramę, której otwór mial kształt dużego okna.
— Ktoby to przypuścił, że stanowisko zbójców znajduje się tak blizko głównej drogi — rzekł Witold. — Jest tak wybornie w lesie ukryte, że trudno go się nawet domyśleć.
— Ale dobrze obmyślane — odrzekł doktór — przez dolinę Kościeliską jest przejście do Węgier. Może kupcy tędy chadzali z towarami i stawali się łatwą zdobyczą zbójników.
Wewnętrzna lewa ściana bramy jest pośrodku otwarta i tędy wprowadził Sabała podróżnych do skalistego kotła, niby do fortecznego obszernego podwórca, w którego ścianach były dwa otwory: wejście do groty i szczelina po nad przepaścią. Stanęli orzeźwieni panującym tu chłodem; profesor ocierał pot z czoła, a Warburton wodził okiem po ścianach, podziwiając piękną strukturę kotła.
— Widziałem różne jaskinie — powiedział — ale ta jest jedyną w swoim rodzaju; miejsce jakby umyślnie stworzone dla uczt i obrad, lub zebrań tajemniczych. Legendowy Janosik mógł tu wygodnie swoją gwardyę mustrować. Dzikość tych ścian z ziejącą w głębi pieczarą i czarnym lasem chwiejącym się u góry, prześliczny tworzy kontrast z jasną, słoneczną doliną, śmiejącą się gdzieś w dole przez rozłupę skalną.
Wszyscy z kolei przez okno spoglądali: jeden tylko profesor zachowywał się obojętnie wobec efektów tego obrazu. Kręcił się on niespokojnie na miejscu, a nozdrza jego poruszały się, jakby zaleciała go jakaś woń, której nie spodziewał się tu spotkać. Nakoniec odezwał się:
— Czy nie czujecie panowie zapachu piżma?
— Nie — odrzekł Witold — zkądżeby znowu piżmo się tutaj wzięło?
— Mnie się zdaje, że czuję — wtrącił Henryk.
— Zdaje ci się? — powtórzył z uśmiechem — to już wpływ suggestyi.
Teraz, gdy profesor powiedział że czuje piżmo, wszystkim nam to samo zdawać się będzie.
— Mnie się jednak nie zdaje — odezwał się profesor z urazą.
— Nie przeczę; ale jaka mogłaby tego być przyczyna, bo pan profesor chyba nie zaprzeczy, że wszystko mieć musi swoją przyczynę.
— Sam się nad tem zastanawiam; chybaby tu w tych miejscach znajdowało się pewne rzadkie zwierzątko, które...
— Które wydaje zapach piżma. Czy tak?
— Tak.
— Ale go niema.
— Nie widać go przynajmniej. Ale spostrzegam za to co innego — dodał, przesuwając oczyma po grani kotła, której czepiały się rozmaite rośliny, mianowicie paprocie i różne porosty, i zatrzymał je w jednym punkcie. — Limax Schwabii, co za prześliczny egzemplarz!
I wskazał palcem wielkiego nagiego Ślimaka, ciemno-szafirowej barwy, z malachitowym połyskiem. Poczem spiął się na palce i wyciągnął rękę, ale nie mógł go dostać; więc jeden z górali zdjął go końcem ciupagi i podał rozpromienionemu profesorowi, który wyjąwszy z kieszeni pudełko, z największą ostrożnością umieścił w nim swoją zdobycz. Ślimak ten po polsku zowie się Pomrowiem.
Młodsza część towarzystwa poszła z pochodniami do groty. Wiódł ich Sabała przyśpiewując:
„Oj mamicko miła, cemuś mnie nie biła?
Kie mnie wiesac bedom, bedziesz się hanbiła!“
Warburton i Strand wyglądali przez okno, paląc cygara i wsłuchując się w echo ginącego w podziemiach głosu gęślików. Anglik wolał zachwycać się ztąd urokiem kontrastu między ponurym kotłem a śmiejącą się doliną. Myśliciel, artysta i filozof, patrzył spokojnie w prostopadłą przepaść, nad którą wisiało okno. Ciągnęła go ona ku sobie nieprzepartym urokiem i myślał o chwili bardzo, bardzo już dawnej, gdy opuszczał kraj znajdujący się nad przepaścią, wynosząc zeń swoje skarby: młodość, zdolności, siłę do pracy... I choć ten czyn świetne przyniósł owoce, ma poczucie że skradł z kasy ogólnej, a sumienie woła na niego żeby oddał co wziął — i że nie zawsze jest zaszczytnem czepiać się brzegu. Uczuł zawrot głowy i wychylił się zanadto, ale Strand przestraszony pochwycił go za ramię.
— Ostrożnie sir Edwardzie, bo mógłbyś pan spaść!
Sabała z resztą towarzystwa wkrótce powrócił i wszyscy zgodzili się na to, że kto oglądał grotę Mylną, tutaj napróżno się trudził. Korytarz był długi, ostro sklepiony, po ścianach spływało kamienne mleko, ot i wszystko. Nie było tu co robić dłużej. Gdy opuszczali kocioł i wychodzili przez bramę, doktor powiedział:
— Teraz i ja już czuję piżmo.
Wtem profesor krzyknął i rzucił się naprzód: jakieś małe zwinne zwierzątko przeleciało mu pod nogami i zniknęło w lesie.
— Co się stało? Coś pan zobaczył? — pytali wszyscy, a doktór chwycił go za połę, mówiąc. — Co panu jest, gdzie pan chcesz biedz?
Ale profesor rozdrażniony na razie, wyrwał mu się i pobiegł jak młodzieniec w kierunku zwierzątka, lecz napróżno. Po chwili stanął zmęczony, zziajany i ocierał pot z czoła.
— Recek halny, Sorex Alpinus — skarżył się tonem dziecka, któremu odebrano cukierek — wyobraźcie sobie, że okaz ten rzadkim jest nawet w Alpach, a tu go niespodzianie znalazłem i straciłem z oczu, nie przypatrzywszy mu się nawet! Zapach piżma właściwy temu zwierzątku, dawał mi już do myślenia, że ono tu gdzieś blizko przebywa, jakoż nie omyliłem się. Przyszedł widocznie na polowanie, bo ślimaki spadają z drzew do groty przez wierzch kotła.
— Recek, czyli Kretomysz — powtórzył doktór. — Słyszałem, że to jest amator myszek.
— Doprawdy? — zdziwił się Henryk, a sam jest podobny do myszy!
— Tylko ma pyszczek więcej wydłużony i zakończony ryjkiem. Zwierzątko to żyjące do wysokości 2,000 metrów nad poziomem morza, jest bardzo pożyteczne jako najlepiej ochraniające lasy, ponieważ tępi niesłychaną moc liszek, poczwarek, ślimaków i innych szkodników, których nigdy mu nie dosyć. Roślinnych pokarmów nie tyka wcale, nawet wtedy gdy jest głodne.
— Tatry mają jeszcze dwie odmiany Recka, panie Strand — odezwał się doktór — widziałem je w Muzeum Tatrzańskiem, Pygmejczyka i Rzęsorka.
Henryk chciał się dowiedzieć jak te zwierzątka mieszkają, a profesor, rad że znalazł uważnego słuchacza, powiedział mu że Rzęsorek ryje sobie nory w miękkim gruncie, w pobliżu wody, albo korzysta z nor kretów i myszy. Nora jego ma liczne ujścia: w wodzie, na powierzchni wody i na lądzie. W wodzie porusza się bardzo szybko, biegnąc po dnie, a myszy, żaby i ryby, znajdują w nim niebezpiecznego wroga. Przepada za ikrą.
— No, w potoku kościeliskim chyba nie ma co jeść — wtrącił Witold.
— Ja też nietylko o potoku kościeliskim mówię, ale o ich ogólnych zwyczajach. Sposób łowienia przez nie ryb, świadczy o wielkiej ich zmyślności. Taki Rzęsorek napędza zarybek w płytkie miejsca i mąci wodę dokoła. Gdy rybka chce obok zwierzątka przepłynąć, zostaje natychmiast schwytaną.
— Proszę pana — rzekł Henryk zwracając się do profesora Stranda — czy to prawda, że zapachy można wytwarzać sztucznie?
— Prawda, mój młody przyjacielu, i to całe szczęście, bo inaczej kobiety wytępiłyby wszystkie rośliny, jak wytępiają ptaki! Chemia, ta prawdziwa czarodziejka, dała nam sposoby wyrabiania bardzo pięknych i delikatnych perfum, bez udziału kwiatów. Kobiety rozkoszujące się zapachem jaśminu i fijołków, nie domyślają się nawet, że woń ta jest wydobyta z czarnej, wstrętnej smoły, będącej pobocznym produktem przy fabrykacyi gazu oświetlającego z węgla kamiennego. Wkrótce stary sposób wyciągania wonnych olejków z kwiatów, zostanie zupełnie zarzucony, jako zbyt kosztowny; kobiety, wąchając smołę, przywykną zawczasu do tego, co im przeznaczono po śmierci.
— Pan jednak, mimo wszystko, musisz mieć słabość do kobiet — odezwał się Witold — bo widzę, że myśl o nich nie odstępuje pana. Jest pewne stare, ale mądre, polskie przysłowie: „Kto się kocha, ten się kłóci.“
Strand aż zbladł z oburzenia na te wyrazy. Chciał ostro skarcić Witolda za ten żart, jak na to zasługiwał, ale poślizgnął się na pniu próchniejącego drzewa i upadł. Kapelusz, laska, okulary, wszystko rozleciało się w różne strony, i współtowarzysze wraz z przewodnikami, rzucili się na ich poszukiwanie. Karcące wyrazy skonały na ustach zakłopotanego profesora, a niezwykły gatunek porostu, jaki dostrzegł na skale, pochłonął całkowicie jego uwagę.
— O czem myślisz? — zapytał doktor Henryka, który stał zadumany.
— Myślę, panie Jakóbie, że skoro ślimak i kretomysz, tak wzruszają profesora, co to będzie, gdy znajdzie swego Branhiopoda? Chyba nie zniesie takiego szczęścia!
Było już około południa, gdy turyści nasi wrócili do schroniska, gdzie zastali już obiad gotowy. Jerry, gdy ujrzał nadchodzących, wziął ostry nóż, ukrajał kilkanaście wierzchnich zrazów tej rzadkiej i osobliwej zwierzyny i podał na stół. Nie zagustowano jednak w niedźwiedzinie, choć każdy obowiązkowo ją chwalił. Czy nieprzyzwyczajenie do tej potrawy, czy niedostateczna ilość soli, czy smak nieco słodkawy, sprawiały, że wszyscy przymuszali się tylko. Ten i ów wziął parę kęsów i położył widelec. Walter zrobił nawiasową uwagę, że szkoda iż morze nie oblewa już stóp Tatr, bo możnaby mieć ostrygi, które smakowałyby lepiej, niż to mięso niedźwiedzie. Sir Edward odezwał się, że pieczeń byłaby wyborna, gdyby ją można jeść z sałatą. Doktór usłyszawszy to życzenie, zapytał, czy byłoby czem zaprawić sałatę, gdyby się przypadkiem znalazła, bo jak wiadomo, do sałaty trzeba koniecznie octu i oliwy.
Baronet spojrzał przenikliwie na Jakóba i odgadując, że zapytanie zostało nie bez celu zrobione, odezwał się:
— Więc gdybyśmy mieli oliwę i ocet, pan podjąłbyś się nam dostarczyć sałaty?
— Podjąłbym się.
— Wydaje mi się to dziwnem: sałaty bowiem nie rosną na skałach; potrzebują odpowiednich warunków i starannej uprawy.
— A jednak nie cofam obietnicy.
— Rozumiem już — rzekł Warburton z domyślnym uśmiechem — została przywiezioną z
Zakopanego.
— Nie: urosła w dolinie Kościeliskiej.
Baronet pokręcił głową, zawołał Jerrego i zapytał, czy miałby czem przyprawić sałatę, a otrzymawszy twierdzącą odpowiedź, zwrócił wyczekujące spojrzenie na doktora.
Jakób skinął na górala, a ten podał mu koszyk napełniony rzeżuchą, której narwać kazał w Lodowym potoku, aby ją zawieźć do Zakopanego. Gdy podniósł przykrywę, nastąpiło ogólne zdumienie, a doktór rzekł:
— Nie jest to zwyczajna sałata głowiasta, ale drobnolistna soczysta Rzeżucha wodna, za którą upędzają się smakosze!
Jerry jak tylko spojrzał na rzeżuchę, zaraz się poznał na jej wartości i oświadczył, że gdy służył u księcia Buckingham, podawano ją często na stół. Zabrał koszyk i wkrótce przyniósł sałatę na salaterce, przyrządzoną podług wszelkich prawideł kuchni angielskiej — z musztardą, octem, oliwą i żółtkiem. Teraz pieczeń z niedźwiedzia zupełnie inaczej smakowała; wszyscy zajadali z apetytem, a sir Edward dziękował Henrykowi i doktorowi, że z ich łaski jadł obiad prawdziwie tatrzański — i zachęcał do wina, będącego także produktem południowej strony tych gór.
Jakób odezwał się, że obiad bez pieczystego nie jest kompletny, i że gdyby była fuzya, możnaby się o nie postarać. W Kościeliskach oprócz dzikich kaczek, jakie widzieli nad stawem Smereczyńskim pokazują się Głuszcze i Cietrzewie: te ostatnie lubią siedzieć w kosówkach. Warburton posłyszawszy to, ożywił się bardzo, bo lubił namiętnie polować. Więc Witold, także myśliwy, powiedział mu, że w Zakopanem znajdował na mokrych miejscach Słonki, pod lasem Jarząbki, a na owsiskach, w cieniu, Kuropatwy. Z drobnych łatwo jest spotkać Kuligi, Drozdy, Skowronki.
— Ach, ktoby strzelał do skowronka, to już byłby zbrodniarz! — rzekł Jakób: — On co rano zwołuje ludzi do pracy, on rozbrzmiewa wszędzie, gdzie słońce świeci; on głosi radość i wesele.
— To ptaszek Matki Boskiej! — szepnął Henryk.
Warburton spojrzał nań i zapytał zwracając się do Jakóba:
— A ptactwo przelotne?
— Z południa przylatują dzikie kaczki, Gęsi perkozy, Bojowniki, Warzęchy i Gile; z Bałtyku Mewy; z Adryatyku Kormorany.
— Z nad morza, aż tutaj zalatują? — zdziwił się Henryk.
— Zalatują nawet z Egiptu Ibisy, ale te bardzo rzadko się trafiają.
Górale i juhasy użyli niedźwiedziny do syta. Objedli mięso do kości, a sadło topione łykali, jak największy przysmak. Używał też pies kudłaty, który wytropił profesora w grocie.