Było raz dziecko zabawne i tłuste. Umarło. Niema go nigdzie.
Biegało po domu, krzyczało. Są jeszcze jego fotografie w salonie.
Aż śmiać się i istnieć przestało, i nikt się nie zdziwił tej krzywdzie,
choć było tak kochane i rozpieszczone.
Gdy z domu powoli znikało, obyło się jakoś bez płaczu i pisku.
Zabawki, sukienki, niepotrzebne pamiątki zalegają poddasze.
Mama nieraz i do późnej nocy czuwała nad jego kołyską,
a jednak dzisiaj gdy je wspomina — nie płacze.
Nazywało się tak jak ja, więc wszyscy myślą że ja to ono
i nie usypali mu gróbka choćby takiego jak kopiec kreta.
To też płacze nocami w kominie że je zapomniano, zgubiono,
że miejsce jego zajęła jakaś niedobra kobieta...
Kule z puchu wśród trawy błyskają jak świeczki,
i ogród drży marzeniem od haszyszu chorem.
Pocóż jechać do Turcji? Pachnie bez turecki,
półksiężyc blady wschodzi tak jak nad Bosforem.
Za bramą tramwaj dzwoni, kurzu pełno, huku,
tu trawa niekoszona, puchowa, wysoka,
pstry dywan i ust twoich słodkie rachatłukum
i szalik mój zielony, jak sztandar Proroka.
Jak Bej z Perłą haremu samiśmy zostali...
i pić możemy z naszych ócz pełnych zamętu,
ja, pobladła Leila i ty, Mechmed Ali,
najpiękniejszą, najsłodszą z tajemnic orientu!
Tureckiego Khediwa dym w kłębach się waha
i zapachniał do rymu ciemny kwiat nasturcji.
Milczenie jest tureckie, obce — Na Ałłacha!
Pocóż jechać do Turcji? Do dalekiej Turcji?
Rozwiane minarety,
meczety, kopuły,
w liljowych jaszmakach drzemiące kobiety,
pachnące Stambuły...
Trzydniowe seraje
pełne miękkich poduszek,
z których leżący zapach powoli powstaje
i gdy go wicher wiosenny kołysze
krzyczy głośniej niżeli krzyczący Derwisze!...
Niebianki śpiewające w szczęściu niewesołem!
Nie macie parasolek ani kapeluszy!
Anioł ma conajwyżej gwiazdeczkę nad czołem,
a duch chodzi w zawoju, jak przystało duszy.
Gdzie wasze wstążki, pióra, charmeusy, woale?
Spadły z drzewa wieczności jak płatki pachnące,
i próżno się pytacie o nowe żurnale
modrej grozy, biegnącej w cztery świata końce.
Archanioł biały, obcy najsłodszej kobiecie
da wam z czasem nimb złoty zamiast kapelusza.
— Porucznik marynarki jest też biały w lecie —
pamiętacie? Jest prostszy i łatwiej się wzrusza....
Pod zamkiem moim w słońcu popękały lody!
Chwila, a runie wszystko, szamocąc się z losem!
Anioł-Stróż z długą twarzą, jak ministrant młody,
odmawia zdrowaśmarje, pociągając nosem.
Djabeł zobaczył, krzyknął: na ratunek gońmy!
Lecą, jak sadze czarni, hałaśliwie, butnie,
podparli, ustawili, przyklepali dłońmi —
i rozśmiali się do mnie — poczciwie — przesmutnie...
Nie poto chcę jechać do Chin
by widzieć piękne świątynie,
wieżę jakąś Ming czy Tsin,
lub pejzaż w Kao-linie. Przecież
póki mam twarz białą z różowem,
bez kurzych łapek na skroni,
marzyć o tem lub owem
nikt mi nie wzbroni. Otóż:
Chcę jechać do chińskiej miłości,
chcę jechać do chińskiej wiśni,
najłatwiej tam i najprościej
sen chiński mi się wyśni. Może
jakiś szumiący dostojnik,
nieznany, żółty i ciemny,
w ramionach mięśniami zbrojnych
nauczy mnie chińskich tajemnic? Jakich?
Tajemnic laki, herbaty,
płaskich jak liść kapeluszy,
pagód i smoków rogatych,
i mojej własnej duszy.
Jak stos pereł świeci w kącie modelka,
wśród głów, sztalug, papierów, jaśniejąca i wielka.
W roztopionym owalu leży na dywanie,
z ręką zwisającą jak kiść róży. Wkrótce wstanie, koszulą się zachmurzy,
włoży czarne, półślepe buciki
zapinane na nieliczne guziki
i zniknie za parawanem —
i wyjdzie —
niby słońce zaćmione suknią i kaftanem.
Gdy Butterfly leżała na macie słomianej,
jakby owoc rozcięta ciosem harakiri,
ktoś nadbiegł, ktoś zapukał w papierowe ściany
i rozbłysły śmiertelne odmęty i wiry.
Usłyszała głos jego, zaklęty, przeklęty,
więc poczęła się rzucać jak pstra gąsienica,
na łokciach i na boku w stronę drzwi zamkniętych,
splątana w suknię z nieba, brzoskwiń i księżyca.
W pośpiechu padła nagle twarzą do podłogi —
i przeszła po niej fala szeroka, znużona,
jął szumieć Wielki Wachlarz czarny i złowrogi,
rozwiał ściany i kwiaty, świat i Pinkertona...
Niema już dla nas miejsca na ziemi ni w niebie!
gdybyż znaleźć raz mieszkanie, choćby i w fatamorganie!
Tam siedlibyśmy w ciszy zapatrzeni w siebie,
serca by nam zbłękitniały, na powietrzu wpółrozwiane.
A gdyby jakiś arab spojrzał w naszą stronę,
i wyruszył w tysiąc koni zdobyć nasze blade gniazdo:
mury z chmur i turkusów, wieże otęczone
i oazy atłasowe, gdzie lśni palma modrą gwiazdą,
wówczas kraj zadrży cicho w posadach z opali,
zwinie palmy i obłoki, skurczy swe niebieskie nerwy,
i jak łódź w miękkich susach odpłynie znów dalej,
niosąc w błękit nasze oczy, całujące się bez przerwy.
Grają skrzypce, a w skrzypcowy amarant
wjeżdża cow-boy, wspaniały bandyta.
Mustang rzuca się pod nim jak baran,
łącząc w skoku wszystkie cztery kopyta. On się śmieje biało z pod sombrera i z wierzchowcem tańczy jak lajkonik, dziś się żyje — jutro się umiera, ale żyje się: siłą stu koni!
Widma zwierząt! Widma ludzi Młodych,
w krajobrazach czarno-białych i sinych!
Migające zadzierżyste pagody,
słodkie Indje, niezaznane Chiny! Skrzypce nagle pośród nut tysięcy odnalazły prawdę śpiącą wśród łez: „Nerwy twoje, mięśnie twoje mogły więcej, — człowieku, qu’as-tu fait de ta jeunesse?“
Coś się w duszy śmieje, a coś płacze
i szepcze patrząc tęsknie z ukrycia:
Drugi raz — od początku inaczej —
może uda się piękny film życia...
Słuchawka hebanowa na długim, zielonym sznurze, w której się tercząc dziwny cud poczyna.
Trzymam ją w lewej ręce, trzymam jak rozkwitłą różę, jak czarkę pełną najlepszego wina.
Jak muszlę płaską, w której słodka myśl ciekawa dzwoni, jak małe, ciemne, ciepłe własne słońce.
Miło mieć cud na sznurku i zamknąć go w lewej dłoni, by dźwięczał z cicha, jak dukat w skarbonce.
Słuchawko hebanowa, azylu u końca drogi, którą myśl biegnie po zielonym sznurze,
trąbko pełna milczenia i szeptów wśród słodkiej trwogi, jak przy szeptaniu z swym aniołem stróżem,
czy to wy cud tworzycie, przedmioty, ozięble czynne, w których głos miły lśni, jak rżnięty djament,
czy też on w sercu mojem gra, a wy i wszystko inne, to tylko życie i pretekst i zamęt?
Jabłko z modrym konturem, kwadratowo krzywe,
pociągnięte zielenią, którą kraplak plami,
ma na policzku białe światełko jak żywe,
i jest jabłkiem przy jabłku, w jabłkach, pod jabłkami.
Talerz czarno-niebieski, a nad tym przepychem
draperja wisi w fałdach z ciepłego kamienia.
Zaś na obrus, gdzie biele cynkowe śnią ciche,
toczy się — jeszcze jabłko — z modrym krążkiem cienia.
Ptaszki japońskie malarza Hiroszyge,
o brzuchach puchatych, o skrzydłach zębatych,
do góry nogami na gałązce herbaty,
kręcą się, plączą, przechylają szyję.
W tajemnicę świata zaglądają od spodu,
pod podszewkę kwiatów, śliwek, zapachów,
i wrzask, i świr czynią ze szczęścia i strachu,
groźne ptaszki japońskiego ogrodu.
Gdy przed świtem słowik śpiewa, drzewa w cieniach słuchają.
Pod rękę po ogrodzie chodzi Pan Bóg z Mają.
Srebro brzmi, z liści spływa, drzewa się kołyszą,
kwiaty siwe słuchają, nieba siwe słuchają...
Gdy przed świtem słowik śpiewa, Pan Bóg Maję przygarnia
i całuje ją drżącą, jak gasnąca latarnia.
A pocałowanie Boga pachnie wieczną ciszą,
usta jego są jak brama otwarta i czarna...
Maja z rąk mu się wymyka, w śpiew słowika się przemienia,
Bóg jej szuka po ogrodzie i mdleje z pragnienia...
Bo pocałowania Maji słodkiem życiem dyszą,
a jej usta są jak środek złotego pierścienia.
Jakiś ptaszek o świcie oszalał, zwarjował,
to się porwie z gałęzi, to o ziemię ciśnie,
przelatuje z jabłoni na kwitnącą wiśnię,
jak mała błyskawica siwa i różowa.
Krzycząc że słońce wschodzi, leci ku kasztanom,
i terczy słowo „słońce“, gwiżdże słowo „wschodzi“,
kołysze się w gałęziach jak w zielonej łodzi
i kłuje ciszę, srebrem kropliście zalaną.
Wpatrzony w morelowy wśród obłoków pożar,
spada prosto z kasztanu w krzaki pod me okno,
i krzyczy wielkim głosem, z radością okropną,
że słońce znowu wschodzi! Że go nikt nie pożarł!!
Ptaszek idjota,
głupszy niż się zdaje,
strojny barwną krajką,
z głową jak makówka,
nieprzyjaciel kota,
ojciec pięciu jajek,
z których każde jajko
pełne jest półgłówka,
przyparty do drzewa
pierzem rudo-sinem,
toczy głośne swary
z innym znów kretynem,
poczem śpiewa, śpiewa
głupstwa nie do wiary.
Zmierzch z nocnym mrokiem zaplatają matę,
matę szeroką, półciemną, półjasną,
na czarne pasmo kładą srebrne pasmo,
na pasmo miękkie dwa pasma włochate...
Tkają w nią róże białe, jakieś iskry,
ram pozłacanych mrący uśmiech ryży,
uparte światło kryształowej miski
i niebieskawy blask okiennych krzyży...
Przez próg do parku idą i wciąż plotą,
i dalej wiążą włochate przędziwa —
nietoperz, księżyc goniący z tęsknotą,
skrzydłem zamiata i splot im przerywa...
A jawor był szumiący, ponury i siny,
miał dużo, dużo liści, jak drzewo na sztychu.
— Koszyk miły pleciony był z cienkiej wikliny,
maliny w nim różowe śmiały się po cichu...
Filon w zielonym fraczku był jak pasikonik,
Laura miała łzy w oczach i przepaskę modrą,
wśród książkowej, pożółkłej i francuskiej woni
leżała, chudą rękę oparłszy o biodro.
Przyszli w proch się rozsypać (płascy jak kwiat w książce)
pod umówionym, sinym, szumiącym jaworem —
— smutny, zielony Filon, Laura w modrej wstążce,
w bladej sukni i wielkiej kamei z amorem.
Idzie miesiąc przez niebo, o chmury się potyka, mocno świeci w czarnem bezdrożu —
zaczepił promieniem o twarz lunatyka śpiącego w srebrzystem łożu.
Lunatyk w śnie się miota obok srebrnej żony, zrzuca z siebie siwe atłasy,
i wstaje z łoża śpiący i patrzy stęskniony oczyma z perłowej masy.
Długi promień się zwinął wkoło lunatyka, ciągnie go mocno pod łokcie —
on zaś, z sennym uśmiechem nieżywego Chińczyka zakrzywia srebrne paznokcie.
Poczem lunatyk z cieniem, jak dwa koty zwinne, biały jeden a czarny drugi,
przez sypialnię z balkonu przechodzą na rynnę, trzymając się srebrnej smugi.
Tymczasem z okna spadły ciche, białe kraty, a dziwadła wypełniły pokój — —
ktoś otulił brokatem w księżycowe kwiaty srebrną żonę, leżącą na boku...
Nagła myśl i możliwość buchająca pieśnią
o której sen ostrzegał radosnym półgłosem...
Zamiast ust, które jeszcze całować się nie śmią,
— papieros, zapalony drugim papierosem.
Zetknięcie ramion w loży lub w głębi karety,
koncentrujące życie w płonącym rękawie!
Słodkie ognie bengalskie, rozkoszne rakiety,
i oczy roześmiane w śmiertelnej zabawie.
Shake-hand za długi nieco a chcący trwać wiecznie,
i odpychanie ludzi: nie mówcie! nie radźcie!
I słowa, drżące, wdzięczne, niepotrzebne, śmieszne,
jak koronki i wstążki na przecudnym akcie.
Mdlejąc na jedwabnych blaskach, w zielonym pomroku,
wyciągają srebrne ręce niewiadomo gdzie i czemu?
Może patrzy z góry, z dołu, może stoi z boku
dumny władca pluszczącego, tęczowego wód haremu?
Morze jest całe w koła oczu ćmy lub sowy,
całe w drżeniach jedwabi, białym szytych ściegiem,
— i jest podobne sukni pstrej, grodenaplowej,
o falbankach śnieżystych, musujących brzegiem.
Fałdy toczą się żywe, w skały haftem stukną
tren jak sieć zarzucają daleko i płasko,
i znów ściągają mokrą biel koronek z piasku,
i znów pełzają naprzód, żywą, zwinną suknią.
Wejdę w nią i rozleje się wkoło mnie cudnie,
zepną mi ją dwie ryby srebrne na ramionach,
potoczy się na zachód, na wschód i południe,
fjoletowo-zielona! Łokciem niezmierzona!
Rozrzucę moją suknię aż po świata końce,
aż się splączą falbanki w własnym białym skręcie,
i wzniosę w dziękczynieniu operlone ręce,
po złocisty kapelusz, który mi da słońce.
Na błękitną morską wodę skaczą gwiazdy zewsząd,
niebo modre też jest w gwiazdy i w czerwone pasy.
Jedzie smugą Okręt, pełen owoców i dziewcząt,
płyną za nim pogubione, złote ananasy...
Całuje się fala z falą wzdłuż pól oceanu,
wyciągają się ramiona ku brzegom, ku brzegom,
wiatr pomieszał woń brzoskwini z wonią origanu,
a rekiny wkoło tańczą walc brzucha srebrnego...
Piętrzą się krągłości żółte, gładkości różowe,
pomarańcze tulą twarze do twarzy dziewczęcych,
i na opak w dół się sypią jak perły tęczowe,
między ryby i skaczących gwiazd setki tysięcy...
Na wybrzeżach ludzie stoją, w ramionach szerocy,
patrzą jęcząc na horyzont, klękają pokorni,
i czekają z utęsknieniem od rana do nocy,
na pachnący Okręt biały, Okręt z Kalifornii...
Tuwim, wielki indyjski wódz czerwono-czarny,
w piórach drżących najcudniej, lśniących najogniściej,
skrada się przez obłoki, wachlarze i liście,
polując na lwy złote i czerwone sarny.
Rozpatruje krzyk świata — barwy i przedmioty,
orlim wzrokiem uderza i zęby zacina.
Wygiął łuk, sam wygięty jak złocista trzcina —
świst — i padł wiersz krwawiący, wierzgający, złoty.
Tak łagodnie się ze mną obszedł Maj bladolicy
i Wrzesień, z kukurydzanym długim złotym włosem —
— a Bóg mnie poczęstował tak mocnym papierosem
z gwiaździstej, czarno-złotej swej papierośnicy!
Dobrzy byli — i żyłam jakby w ciągłej niedzieli,
opiekowali się mną niemniej jak przydrożną różą.
Aż się boję dziękować, by nie pomyśleli
że mi dali o wiele, o wiele za dużo.
Spojrzenia, półuśmiechy, czary kilku minut,
ruchy, błyski, wiosenność rozmarzonej róży,
rumieniec amarantu, bladość seledynu,
wyraz który się nigdy w świecie nie powtórzy,
radość nie winna temu co jest i co będzie,
zadumanie dziwiące się światu śmiesznemu,
modlitwy jak kwiat ślepe i gesty łabędzie,
i serce niepodobne żadnemu innemu —
włosy płowe, złociste, od jedwabiu miększe,
i myśli pracujące własną, szczerą pracą,
usta mniejsze od oczu, oczy od ust większe,
wszystko skazane na śmierć — niewiadomo za co?
Dziadzio siedział w pracowni przed sztalugą, palił cygaro,
brał pędzel do ust, namyślał się długo,
strząsał jedwabny popiół w popielniczkę starą.
Rozrabiał na palecie soki fijołkowe,
deszczówkę pomięszaną z zielenią wiosenną,
i mleko migdałowe z sjenną.
Ślad ołówka wycierał kawałkami chleba,
a po kobalt przez okno sięgał aż do nieba.
Malował rozrzewnieniem i słońcem
siwki, grzywki, kopytka tańczące i lśniące,
oczy pełniejsze ognia od oczu hiszpanek,
i zady roztęczone jak bańki mydlane —
jak grupy grzybków barwne miasteczka i chaty,
i łąki, i dziedziców jak sumy wąsatych.
A za fotelem dziadzi kiwając się stał
mądry żydek Immerglück albo Himmelblau —
inni czyhali we drzwiach, a inni w ogrodzie,
aż słodko śpiący skończy swój sen o pogodzie.
Za lat pięćdziesiąt siądzie przy fortepianie
(będzie miała wówczas wiosen siedemdziesiątcztery),
babcia co nosiła jumpery
i przeżyła wielką wojnę nudną niesłychanie.
Babcia, za której czasów jeździły tramwaje,
samolot pierwszych kroków uczył się po niebie,
a ludzie przez telefon mówili do siebie,
nie widząc się nawzajem.
Babcia pamiętająca Krakusa i Wandę,
a w każdym razie Piłsudskiego i Focha,
która się upajała jazz-bandem
i odbierała listy od listonosza,
której młodość zeszła marnie, bez kikimobilu,
biofonu, wirocyklu i astrodaktylu,
wpatrzona w swój film zblakły z uśmiechem tęsknoty,
zagra na fortepianie starożytne foxtrotty.
Ciotki nie były piękne, nie miały nic z wróżek.
Były dzielne, szczawiowe, barchanowe żony.
Nie miały złotych włosów, ni jedwabnych nóżek,
ni oczu tajemniczych, ni rzęs wykręconych.
Brały serjo swe dzieci, kwiaty i owoce,
mężów trzymały krótko, perfum nie lubiły,
zasypiały spokojnie w księżycowe noce,
pełne kurzej tężyzny i jaglanej siły.
Jedynie ciocia Lila, wiotka i pachnąca,
podobna była wróżce i paryskiej lali.
Chodziła w piórkach ptasich i tiulach ze słońca,
całowała, unosząc nakrapianych woali.
Wkrótce ją jakieś wichry żałosne rozwiały
wśród wiosennych błyskawic i szumów ponurych...
Zgrzebne ciotki płakały — lecz nic nie wiedziały
jaki był smak miłości i... trutki na szczury.
Kogut padł dzisiaj martwy piejąc „kukuryku“,
jęk się rozległ na dachach, w oknach i na wieżach!
Ziemia stanęła w kolcach krzyku,
skulona cała nakształt potwornego jeża.
Dwa wielkie, złote słońca zaświtały społem,
żółcią strachu przestwór zalały,
goniły się po niebie w wyścigu wesołym,
gdy na ziemi ponure procesje śpiewały.
Matki zalane łzami od blasku złotemi,
zawyły z wichrem, morzem i lasem do wtóru,
a słońca z grzywami do ziemi
błyskały dalej w modrym odmęcie lazurów.
Bydło, grożąc rogami, niewiadomo komu,
uciekło na wszystkie strony —
a umarli z pod ziemi wyszli pokryjomu
węsząc jak ślepe krety wśród trawy zielonej...
Zaś w wyludnionych, miejskich, pachnących ogrodach
dwoje jakichś szaleńców siadło obok siebie,
i szeptało: jak cudna pogoda!
Dwoje jest nas na ziemi — dwoje słońc na niebie.
To co się nie da powiedzieć, co nigdy powiedziane nie będzie,
trzepotało się przez krótką chwilę i spadło po srebrzystej chwili
na heliotrop kwitnący półkolem, na heliotrop zadumany w grzędzie,
pokropiony jak wstążki liljowe, wonią słońca i wonią wanilji.
W liściach jeszcze zawisło znużone, w trawach jeszcze się lśni i przechyla,
znikło, w ziemię zsunęło się cicho, zaplątało w kwiat stłoczony ciasno,
i zdążyło tylko zabić niechcący powietrznego przechodnia, motyla,
który zadrżał, i skrzydła chciał złożyć do modlitwy nad siły, i zgasnął.