<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Rada Narodowa 1915
Pochodzenie Róże panny Róży
Dwie rady
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Całe Dwie rady
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


RADA NARODOWA
1915.

Przy bocznej, leśnej drożynie palił się ogienieczek dymny, założony z wilgotnych gałązek i martwego liścia.
Ludzi kilkoro obozowało wkoło ogniska, spoczywając w milczeniu.
Bór szumiał w jesiennym powiewie i była cisza posępna, że słychać było opadanie kropel mgły z igliwia sosen.
Ale jeden z obozujących głowę odwrócił w mrok drożyny, źrenice natężył, uszu nastawił.
— Kunie człapią! — mruknął.
— Siła? — spytał drugi, na łokciu się unosząc.
— Nie wiela, ale w rynsztunku.
— Wywiad, szpieg prowadzi — dodał trzeci, wstając z ziemi i w mrok leśny topiąc wzrok.
Inni się nie zajęli wieścią. Jeden spał, okrywszy twarz połą kapoty, dwóch przewracało karty starej księgi, jeden pilnował ogniska, podsycając je chróstem, dwóch na uboczu półgłosem odmawiało pacierze.
Stary, potężny dąb przydrożny nad całą gromadką roztaczał konary i widoczni byli w blasku ognia.
I oto w blask ten wynurzyły się z boru trzy postaci — jedna piesza, dwie konne — i stanęły o kilka kroków. Po chwili pieszy zbliżył się jeszcze bardziej i bystro obejrzał obozujących.
— Wy, ludzie, skąd? — zagadnął.
— Rozpraw się z nim, Bartoszu — rzekł ten, który był ich pierwszy dojrzał, i wyciągnął się napowrót u ognia.
Przed pytającym stanął chłop pleczysty, rosły, potężny, w sukmanie długiej, w czapce na ucho.
— Od Jasnej Góry idziewa.
— Glejt od komendy macie?
— Od samej najwyższej.
— A dokąd idziecie?
— Do Warszawy.
— Zbiegi?
— My!
Chłop podniósł ramię z rozmachem, w garść plunął i skoczył do pytającego.
Tamten się w bok usunął, obejrzał się na konnych. Już tylko jeden jeździec został na drodze, drugi oddalił się, zapewne po sukurs.
Pozostały, nieruchomy, upiorny, w swym ciemnym płaszczu i pikelhaubie, okropnym głosem warknął po niemiecku:
— Spokojnie, języka zasięgnąć, wybadać! Nie mają broni. Mamy czas.
Pieszy zwrócił się do chłopa. Podawał mu cygaro.
— Nie chciałem ubliżyć. Zbiegów pełne drogi. Proszę podać imiona, pokazać glejt, damy jeszcze eskortę. Widzę, że księża są wśród was?
Obok chłopa stanął nagle ten, co spał przy ogniu, i zajrzał pytającemu w oczy.
— Są i księża, a jakże, jako polska gromada. Jest wielmoża, jasny i oświecony, Józef mu; i ciarach herbowy, ot ten, Tadeusz mu; ksiądz Piotr i Stanisław, coś tam sobie radzą pospólnie. A ten, pan Hugo, to nas leczył, lecz niedługo. Adam nam ognia pilnuje, widzisz, jako się krzyżakowi przygląda: zna ci go od Malborga i Niemna; a ja, tom szewc Jan. No, to i nikogo nie brak, jak się Bartoszem dopełni. A idziemy do Warszawy, bo tam doma jesteśmy, jeśli nie nati, to possessionati. Ksiądz Piotr w katedrze, ksiądz Stanisław i pan Adam na Krakowskiem, pan Hugo wedle Zygmunta, wielmoża Józef u Zjazdu, pan Tadeusz ma znajomka i imiennika profesora w oficynach Błękitnego Pałacu, a Bartosza do kamieniczki mej na Starem Mieście zaprowadzę. Pospólna nam wyznaczona robota.
— Przez kogo?
Szewc Jan się roześmiał.
— A przez tych! — palcem krzyżaka wskazał. — Bo gdyby tu nie przyszli, nasby nie wysłano całą gromadą do Warszawy, do roboty.
— Do jakiej roboty?
Bartosz rękę za pas wsunął i odparł hardo:
— My som rada narodowa.
— Co oni gadają? — warknął dragon.
Pieszy chciał mu odpowiedzieć, ale wtem szewc położył mu ciężką rękę na ramieniu.
— No, a ty kto? Na ciebie kolej.
— Nie tykajcie go ręką, Janie! Jać go znam: szwab ci jest kolonista, co mi ziemię wycyganił, na niej się spasł, a teraz po niej tę zarazę wodzi. Z tym się ja porachuję kłonicą.
— A gdzieś miał kłonicę, jak ci ziemię swą stopą splugawił, Bartoszu? — ozwał się od ognia głos księdza Piotra.
— Winowatym! — grzmotnął się chłop w pierś.
— Pospólnie z tamtym sczeźnie! — ozwał się z pogardą bezmierną w głosie wielmoża Józef i, odwróciwszy się do jeźdźca, zaczął mu się lekceważąco przyglądać.
— Spławi ich trupy nasza Wisełka do naszego Gdańska — rzekł do pana Tadeusza.
— Co gadają? Powtórz! — krzyknął Niemiec do szpiega.
Ten się cofnął pod osłonę olbrzymiego konia i pałasza, i począł ściszonym, złością nabrzmiałym głosem po niemiecku mówić.
A obozujący wstali z ziemi i skupili się u dębu, jakby do dalszej drogi się zbierając.
A wtem w głębi boru rozległ się tętent i na oświetloną ogniem polankę wysunęło się kilkunastu kawalerzystów i na komendę stanęli nieruchomi.
— Otoczyć tę bandę i odprowadzić do pułkowej kwatery! — rozkazał oficer.
Dragoni zatoczyli krąg, niecały, bo dąb osłaniał od boru gromadkę.
A oni stanęli w ordynku. Bartosz zawinął za pas połę kapoty, czapę zrzucił i jak do cepa się przechylił, z pałką w garści, ino roziskrzone oczy wlepił w najbliższego rajtara i był gotów.
Szewc Jan sięgnął za cholewę, wyciągnął bat z surowca i wyzywający gwizdał:
— Na sworę, kundle!
Hugo ręce na piersi skrzyżował i patrzał; księża wydobyli różańce i, dalecy od myśli mordu, najspokojniej przesuwali paciorki, pan Adam podniósł z ogniska płomienną szczapę i, nad głową ją wzniósłszy, cisnął poza krąg żołdaków, na drogę ku Warszawie. A przed wszystkimi na przodzie znaleźli się ciarach Tadeusz i wielmoża Józef.
I oni też jakby na coś czekali, gotowi. Aż oto u stóp dębu podniosła się postać dotąd niewidzialna, kobieca, wiotka i smukła, z okrytą napół głową płaszczem, który ją całą osłaniał, ją i dziecko, ledwie u jej serdecznego boku widoczne.
Wstała z ziemi, przerosła gromadkę i zadzwonił jej głos, jak srebrna trąba hejnału:
— W drogę! na trud, na krwawy znój, na zwycięstwo!
— Naprzód! — skomenderował pan Tadeusz.
Bartosz stęknął, jak drwal, i zdzielił kłonicą najbliższego przed „ciarachem“ dragona. W prawicy wielmoży Józefa gwizdnęła kawaleryjska szpicruta, spadła na twarz oficera i padł krótki rozkaz:
— Salutuj marszałka, ciuro!
Uczynił się moment niewypowiedzianego tumultu. Krąg żołdacki jakby wybuch piorunu odrzucił na kraj polanki.
— Feuer! — zaryczał oficer.
Gromadka stanęła na ten rozkaz, zwróciła się do dragonów.
Patrzyli w milczeniu z bezmierną pogardą, tylko Bartosz nie wytrzymał:
— Strzelajta, psiekrwie, strzelajta! Zobaczyta, jak to łatwo zatrzymać w pochodzie polskiego chłopa z rady narodowej.
Zagrzechotała salwa i zarazem urągliwy śmiech szewca Jana.
— Fajerant, szwaby, fajerant!
Dragoni opuścili karabiny i skamienieli.
Pod dębem nie było nikogo, nic. Wokoło stał cichy, tajemniczy bór. Znikło ognisko, tylko na dębie ujrzeli drewnianą kapliczkę, a w niej jarzył się złotem obraz Częstochowskiej z dwoma szramami od husyckiego najazdu i z ranami od kul salwy dragońskiej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.