Róże panny Róży (zbiór)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Róże panny Róży
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Ilustrator okładka: T. Lipski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


MARJA RODZIEWICZÓWNA
RÓŻE
PANNY RÓŻY
POZNAŃ
WYDAWNICTWO POLSKIE


<R. WEGNER>
OKŁADKĘ RYSOWAŁ T.LIPSKI
*
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
*
DRUKARNIA „CONCORDIA“, POZNAŃ
*
PRINTED IN POLAND





RÓŻE PANNY RÓŻY


Była garbata, malutka, kulawa, o żółtej cerze, kolących czarnych oczach i nazywała się — panna Róża. Jakiś psotny chłopak przezwał ją panna Głóg i to do niej przywarło.
Urodziła się, żyła i była w dworku drewnianym przy bocznej uliczce małego miasteczka. Przy dworku był sad, a raczej kilka starych grusz, które, kwoli rodzajności, opasywano słomianym powrósłem w noc Bożego Narodzenia, i kęs warzywnika. To był cały jej dziedziczny po ojcach majątek. Po śmierci rodziców oddała w najem dwie izby, sobie zachowując jedną, dwuokienną, z widokiem na uliczkę. Słonko od świtu do wieczora spoglądało przez te okna na samotną kalekę i jej bardzo szare bytowanie.
Upośledzone ciało urobiło na swój obraz duszę. W duszy też wszystko było słabe, ułomne, pokraczne. I nie dziw! Gdy była malutka, naigrawały się z jej kalectwa dzieci sąsiadów, w szkole przedrzeźniały ją koleżanki i koledzy; gdy dorosła, zrozumiała, że nie było dla niej miejsca w żadnych godach życia. Skazana była na samotność, na poniewierkę, na urągowisko.
Zrazu płakała w cichości i słabości bezradnej; potem łzy słone i gorące przekształciły się w żółć, przebyła okres rozpaczy, buntu, bluźnierstwa i przekleństw i dojrzała w nienawiści. Nienawidziła Boga, rodziców, bliźnich, wszystko piękno, szczęście i pomyślność znajomych, słońce i lato, pieśń i śmiech — cały świat. Miała jedną uciechę: z niedoli ludzkiej, jedno zajęcie i ciekawość: niepowodzenie i klęski otaczających i znajomych — wtedy gotowa była śmiać się i śpiewać. Schodziły się do niej kumoszki zło-języczne, kłamcy, oszczercy — i rajcowali. Zresztą bywała sama i bezczynna. Słońce widziało ją w tej izbie zimnej i pustej — zajętą bezużytecznemi robótkami, lub wyglądającą okienkiem na przechodzących.
Nawet się nie zajmowała gospodarstwem, bo trud jej i starania za młodu na marne szły wobec dzikości i rabunku sąsiadów. Palono jej płoty, obijano niedojrzały owoc, kradziono warzywa — aż zaprzestała jałowego trudu i patrzała ze złośliwym triumfem na chwast, porastający zagony, na usychające grusze, na zdziczałe krzaki.
— Żryjcie zielsko, powieście się na gruszy. Nie macie co rabować i kraść. Blekotu narosło bogato — żryjcie! i pozdychajcie.
Z biegiem lat przestała wychodzić — nawet do kościoła, nawet na rynek, nawet do znajomych.
Żyła z tych paru groszy, co jej płacili lokatorzy — i była jak uschły cierń.
I oto pewnej jesieni siedziała w swej izbie, zapatrzona bezmyślnie w okno, pełne jeszcze październikowego słońca i złotej krasy klonowych liści, na przeciwległej stronie uliczki, gdy w tem oknie stanął cień człowieczy, obrzeżony słońcem jak glorją i głos wesoły spytał:
— Czy można wstąpić i spocząć?
Przelękła się i wstała, by drzwi zamknąć na rygiel, ale się zawstydziła, zawahała.
— Proszę! — rzekła niechętnie.
Człowiek wszedł i przy progu usiadł na zydlu, zdejmując z ramion ciężką widocznie skrzynkę.
— Pan podróżny? — spytała.
— Ogrodnik! Wędruję! — odparł, wesołemi oczami na nią patrząc. — W skrzynce kwiaty mam.
Otarł pot z czoła, spojrzał na wiadro u drzwi.
— Można wody wypić?
— Proszę! — podała mu kubek.
Gdy wypił, znowu na nią spojrzał oczami, co miały barwę lnianego kwiecia.
— Paniusia to ma szczęście przez te okna. Toć one codzień i przez cały rok na słońce patrzą, jak dwoje wesołych źrenic. Mądry był, kto ten dom stawiał.
— Ojciec. Ale ze słońca żadna pociecha.
— Bo paniusia nie hoduje kwiatków. Darzyłyby się tu, darzyły. A już najbardziej róże.
Spojrzała apatycznie w puste okna.
— A poco mi kwiaty i róże! Pan pewnie kwiatami handluje — ale ja nie mam pieniędzy na kwiaty — ledwie na chleb.
— Hoduję kwiaty. Ogród mam piękny, ale daleko. Zostało mi tych wazonków dziesiątek: resztę już oddałem ludziom, co je zamówili. Jakem paniusi okna zobaczył — pomyślałem, że moim różom tu będzie dobre bytowanie. Zostawię je paniusi.
Otworzył skrzynkę, wyjął i ustawił w oknach dziesięć wazoników z roślinkami. Ogarnął je ręką pieszczotliwie i, uśmiechnięty, rzekł:
— Rośnijcie, kwitnijcie, woniejcie za ten spoczynek i wodę rzeźwiącą, co mi ta zacna paniusia dała!
— To jakże tak? to nie można! — wyjąkała.
— Oj paniusiu! Dlaczego nie może człowiek człowiekowi ofiarować marnego kwiatuszka ze swego ogrodu. Mnie uciecha dać — niech paniusi będzie uciecha hodować.
— Kiedy ja nie umiem koło kwiatków chodzić.
— To ja paniusi rozpowiem.
I począł prawić, uczyć, opowiadać. Słuchała jak baśni, coraz bardziej zajęta i zaciekawiona.
A wreszcie jeszcze do skrzynki swej sięgnął i położył na kuferku garść cebulek różnokształtnych i starą, wytartą użyciem książkę.
— A oto na dokładkę do róż. Com nie dopowiedział — w książce paniusia doczyta. A cebulki, skoro z wiosny — zakwitną w garnczkach bylejakich. A teraz szczęść Boże w hodowli, jako mnie Bóg szczęści! Jak będę w tych stronach, to wstąpię na okienka paniusi popatrzeć i radować się.
Wstał, skrzynkę na plecy zarzucił, Pana Jezusa pochwalił i poszedł.
Gdy mijał okienka, jeszcze na nie popatrzał, zaśmiał się swemi modremi oczami i zniknął w mroku wieczoru.
Tak się zaczęły róże panny Róży.
Kumoszki dostrzegły zaraz, że coś się w izbie zmieniło.
— Pani kwiatki hoduje?
— Dostałam od wędrownego ogrodnika. Mają pączki — pochwaliła się z dumą.
Róże rosły, bujały, pomimo chmurny listopad i mroźny grudzień. Od stycznia dostały już słońca, krzewiły się w bukiety pączków. Cebulki wystrzeliły zielonemi pędy. Panna Róża czytała książkę, pilnowała każdego listka, nauczyła się do swoich kwiatów uśmiechać — zapomniała o swem kalectwie i upośledzeniu; od znajomych dostała po sztoberku pelargonji, fuksji, — przy okienkach porobiła półeczki; od zimowego mrozu ochraniała słomianemi matami na noc, dogadzała każdej roślince. Gdy ziemię marzec odmroził i wysuszył — pod oknami przy ścianie słonecznej skopała grządkę. Przybywało jej sił, ubywało troski. Na Wielkanoc, późną w tym roku, w okienkach zabarwiły się jakby narodowe sztandary — szkarłatne i białe róże — w wielkich, bogatych pąkach. Ludzie stawali, mijając domek, a zakrystjan wstąpił, prosząc o kilka wazonów do Grobu.
Oburzyła się panna Róża. Co, miała dać swoje ukochane róże do ciemnego kościoła, na poniewierkę bez słońca, w ręce niedbałe! Odmówiła. Ale gdy została sama — przypomniała sobie wesołego ogrodnika i jego oczy modre i słoneczne, i zrobiło się jej wstyd. On by pewnie dał.
Nazajutrz dwa najpiękniejsze wazony, otuliwszy szalem — zaniosła do kościoła. Oddawna tam nie była, ale przy różach swych została — aż do Rezurekcji.
A potem znowu, po takim rozmyślaniu, zaniosła piękny wazon ze szkarłatną różą — dla chłopaka sąsiadów, który umierał na gruźlicę, a był to jeden z tych, co niegdyś ją przedrzeźniał, przezywał „panną Głóg“ i rabował w jej ogrodzie.
Latem starsi i dzieci zaczęli ją prosić o różane zrazy i pędy. Jeszcze miała ochotę odmówić, przypomnieć drwiny i poniewierkę, ale złe słowa już nie wyszły na usta — dała — uczyła jak sadzić i pielęgnować. Uśmiechała się do ludzi, oni do niej — i śmiały się barwą i wonią kwiaty w jej okienkach.
Czasem, często, siedząc pod ścianą w ciepłe lato, z kwiatami wkoło siebie — wyglądała ogrodnika. Potem przyszło jej na myśl, że to może nie człowiek był, ale jaki Świątek czy Anioł — nauczyła się modlić do niego z wdzięcznością, ze łzami, co nie miały goryczy, lecz rzeźwość rosy życiodawczej. I było jej bardzo dobrze na świecie.
Gdy raz zachorzała, sąsiadki sprowadziły doktora i księdza. Obaj ją znali — przez jej kwiaty.
— Będzie jeszcze pani długo róże hodować! — rzekł lekarz po zbadaniu.
— Chciałabym mojego ogrodnika się doczekać — odpowiedziała z uśmiechem, co jak słońce krasił jej biedną, brzydką twarz.
Gdy odeszli — i szli kęs drogi razem, ksiądz rzekł:
— Jej się roi, że to Anioł był — a to może był człowiek, co pracę swą, słońce i bliźnich kochał. Taki przez to wesoły, ofiarny i przyjacielski.
— Proboszczu, — uśmiechnął się doktór, — taki człowiek w obecnych czasach — to równie cudowne zjawisko, jak legendarny Świątek czy Anioł, po ziemi i wśród ludzi chodzący!
— A przecież jest, był i będzie!
— I sprawił różany cud panny Róży.



LUTNIA, FINKA I DUGLAS


Ze wszystkich historyj o psach, które kocham i cenię, jako szczerego druha, pomocnika i sługę człowieka, opowiem wam trzy.
Można opowiedzieć setki, bo księga psich zasług, cnót i bohaterstwa nigdy nie wyczerpana.
Więc pierwsza, to Lutnia.
Żyła, była i służyła u moich sąsiadów spokojnie i szczęśliwie do jesieni wczesnej 1915 roku. Wtedy to na kraj nasz przyszła przeraźliwa plaga wielkiej wojny. Cofające się wojska moskiewskie rozgrabiły co się dało, zabrały inwentarz i wreszcie na pożegnanie podpaliły dom i folwark. Zebrali tedy ludzie na parę fur trochę szmat, żywności, dzieci — i ukryli się w lasy.
Przetrwali parę tygodni — cofając się przed hałastrą i wreszcie, gdy się uciszyło i świat do cna opustoszał — zawrócili do swego spalonego gniazda. Nie spotkali żywej duszy, aż na granicy swej — pod starą sosną widzą: Lutnia siedzi na zadzie i na drogę wygląda! Dzieci zaczęły na nią wołać, ona skomląc do wozów przypadła, wspięła się, obwąchała, polizała starszych po rękach, dzieci po buzi, policzyła czy wszyscy są i zawróciła pędem w las.
Wołali, gwizdali — ani się obejrzała. Powlekli się tedy do domu.
Z całego folwarku cudem została jedna kuźnia bez drzwi i okien, ale z dachem — zajechali tam i co widzą? Przed kuźnią stoi już Lutnia, ale nie sama. Obok niej chrząka wielki biały knur.
Szczekała Lutnia, kwiczał knur, śmieli się i krzyczeli ludzie i była na tej pożodze, wśród tej ruiny — wobec ciężkiej czarnej przyszłości dźwigania bytu, chwila radości odnalezienia przyjaciół. Zrozumieli ludzie mowę tych jedynych, pozostałych domowników. Uciekli od pożogi, rabunku, strzałów w las; w haszczach i bagnach znaleźli kąt bezpieczny. Knur goił rany, Lutnia oparzelizny — i gdy oprzytomnieli, suka poszła na drogę wyglądać gospodarzy. Siadywała pod sosną graniczną, pilnując szlaku — gdy się doczekała — wróciła z dobrą wieścią do towarzysza i pewni już znowu opieki, podreptali naprzełaj do domu.

∗             ∗

Finka służyła u moich znajomych w Wilnie. Pilnowała uczciwie podwórza, ogródka i domu — nie lubiła ulicy — bała się policjantów, była w domu osobą szanowaną i traktowaną z należnem jej cnotom uznaniem. Zeszłej ciężkiej bardzo zimy, gdy w Wilnie bywało 40 stopni mrozu, a ona miała się szczenić, zrobiono jej wygodną pościel w kuchni, gdzie też przyszło czworo „Finiąt“. Jednakże Finka zdecydowała, że chowanie dzieci w cieple jest niezdrowe i chociaż jej perswadowano i pokazywano termometr — przeniosła dzieci do budy.
W nocy przyszła katastrofa. Napół skostniałą Finkę przeniesiono i odratowano w domu, szczenięta zmarzły.
Suka przeleżała dwa dni, wtulona w kąt pod łóżkiem — nie tknęła jadła — cierpiała i myślała. Potem poszła na miasto i nie było jej dni parę. Ogłoszono w gazetach, obiecano nagrodę — wszystko napróżno. Zjawiła się na trzeci dzień, wychudła, zziajana, ale triumfująca. W pysku przyniosła szczenię, położyła na środku kuchni — pokazywała wszystkim, karmiła i sama rzuciła się do jadła — opowiadając po swojemu nadzwyczajną historję.
Znalazła gdzieś sukę ze szczeniętami, czatowała, aż matka odeszła i ukradła jedno.
Moje jest — nie dacie odebrać! mówiły jej oczy radośnie.
No i rozumie się — znajda został przyjęty za domownika.

∗             ∗

Duglasa poznałam, będąc w gościnie u wujostwa na głębokiem Polesiu.
Oprócz Duglasa był jeszcze drugi, Tytan. Psy żyły w zgodzie i koleżeństwie, ale że w domu nie było dzieci, które z psami są zwykle w przyjaźni i towarzystwie — wałęsały się po świecie same. Zmawiały na wspólne kopania myszy polnych i miały na sumieniu sporo jaj kaczych i kuropatwich, a także młodych zajączków. Wogóle były to psy niewychowane, szkodne i włóczęgi.
Zaprzyjaźniliśmy się na dalekich wycieczkach moich po tym pustym, ubogim kraju, o którym Sienkiewicz wspomina:

„Dał dla córeczki szlachcic Hołota
Dziegciu pół beczki, wiunów garnuszek,
Grzybów wianuszek i lechę błota.“

A ma ten kraj wiele ciekawości w roślinach, przelotnem ptactwie i borowych zwierzętach, i wiele mi psy pomogły w tych wycieczkach. Czasem, gdy im się polowanie nie powiodło, zwłaszcza jesienią, gdy ptak już lotny, a zwierz śmigły — psy przypominały misę i udawały pilność w oszczekiwaniu podwórza. Bywał wtedy częsty skweres, przy liczeniu drobiu i potłuczonych garnkach od mleka i bywały egzekucje — o ile psy dały się złapać, co się rzadko zdarzało.
Otóż pewnej nocy, gdy porządkowałam zielnik, posłyszałam skrobanie do szyby.
Domek był mały, niski, okno prawie przy ziemi. Patrzę — za szybą stoi Duglas i oczywiście melduje coś ważnego.
Oczy mu się jarzą, uszy nastawione, zęby na wierzchu...
Rozbudziłam wuja. Namruczał zaspany i zmęczony, ale po chwili wstał, ubrał się, wziął wiązkę kluczy od stodoły i obór — pałkę dobrze sękatą i wyszliśmy na podwórze. Duglas już na ganku czekał i merdając ogonem powiódł nas — ale nie na gumno, lecz w stronę sadu.
— Do węgierek chłopaki się dobierają — mruknął wuj.
Ale Duglas minął śliwnik i poprowadził w kąt, gdzie była stara lodownia. Pokazał nam przedartą strzechę i cofnął się, jakby mówił:
— Teraz wasza rzecz!
Z głębi budowli rozległo się złośliwe warczenie i chrupot gryzionych kości.
Wuj przygotował pałkę i szepnął do mnie:
— Zejdź do środka i napędź mi go.
Otworzyłam drzwiczki, zaświeciłam zapałkę. Na resztce mięsa, zakopanego przez ciotkę w lód — siedział Tytan i używał.
Zaskoczony — rzucił się do ucieczki, ale wpadł widocznie w silne ręce wuja, bo rozległ się jęk rozpaczy, potem młócenie skóry pałką i żałosny skowyt.
Gdym, zabrawszy resztę mięsa, wydostała się z lodowni, zasapany wuj już winowajcę puścił i wołał:
— Duglas pójdź, i ty na sprawę.
Ale Duglasa nie było śladu. Był za mądry, by leźć w łapy rozsierdzonego człeka.
— A huncwot, a donosiciel, a podlec! — warczał wuj. — To, że tamten do zdobyczy nie dopuścił, to go wydał i zdradził! Anibym przypuszczał, że pieska dusza może mieć ludzkie podłe grzechy. No — ja już mu to popamiętam.
Duglas otrzymał tejże nocy karę. Usłyszałam zagryzanie się, a potem bolesny skowyt.
Tytan mu zdrady nie przebaczył.



KOS Z SAPIEŻANKI


Codzień rano, idąc do inspektu przez sad, mijałam starą gruszę sapieżankę. Raz w kwietniu zaskrzeczało z niej jakieś urąganie. Spojrzałam. To para kosów budowała chałupę. Przywitałam się: Szczęść Boże! zacnym lokatorom — i minęłam.
W parę dni potem chałupa była gotowa — gospodarze pracowali po gałęziach sadu — on co rano i wieczór wygwizdywał junacko, zdawali się nie zwracać na chałupę uwagi.
Znowu po kilku dniach, gdym szła opodal gruszy — z gęstwiny sadu rozległo się skrzeczenie na baczność. Nie szukałam wartownika, ale spojrzałam na gniazdo. Z pośród rozkudłanego brzegu, świeciły dwie czarne paciorki, śledzące mnie z przerażeniem i trwogą. Skręciłam w bok i przestałam odtąd chodzić blisko gruszy. Udawałam zresztą, że o niczem nie wiem, niczego nie widziałam.
Skrzeczenie na alarm odzywało się jednak przez dni kilka, ilekroć szłam opodal, ale wreszcie umilkło. Byliśmy zaprzysiężeni w tajemnicy tej całej sprawy i lokatorzy mieli do mnie zaufanie.
Nawet więcej — bo gdy pewnego dnia pracowałam przy pikowaniu drobnych roślin w inspekcie, rozległo się dobrze mi znane skrzeczenie tuż za mną.
Kos siedział na płocie o parę kroków i darł się na alarm. Gdy podniosłam głowę, odleciał, ale po chwili wrócił i widocznie wołał, nalegał: chodźże! Poszłam. Blisko sapieżanki poruszyły się trawy — i wychynął się grzbiet żółtego kota. Kos się darł — polatując nisko.
— To, to, to! Widzisz! Ładne u ciebie bezpieczeństwo!
Krzyknęłam na kota, zniknął w krzakach. Ale po paru dniach kos odnalazł mnie, już nie w inspekcie — ale przy domu. Najzuchwalej dopadł ganku i wrzeszczał swoje:
— Co sobie myślisz! Bolszewika tolerujesz w sadzie. Mordercę słabych i bezbronnych bożych śpiewaków. Hańba ci!
Przypadł, krzyczał, odlatywał, wracał. Poszłam co rychlej w sad. Rudy kot był już na pniu sapieżanki. Oboje rodzice wołali ratunku, przypadając do zbója, nie dbając o kły i pazury. W gnieździć były już pisklęta.
Tedy został wydany wyrok śmierci na „bolszewika“ i zwłoki jego zakopano pod gruszą.
Nie urągał mi odtąd ojciec i gospodarz gniazda. Płacił za opiekę pieśnią swego srebrnego fletu, a oboje w pracowitości bezustannej tępili szkodliwe robactwo.
Jesienią pracowało już siedmioro. Pożegnali sad chóralnym świergotem i klaskaniem.
Dobra nasza! Wrócimy wiosną!



WYCZYN WIGILIJNY


Żyła, Matusek i Wroński byli długoletnimi kandydatami do matury państwowej w gimnazjum pod wezwaniem jakiejś miejscowej sławy literackiej w mieście Kurdymce na Kresach. Jakąś rzeczy koleją Żyła ze Śląska, Matusek z Pomorza i Wroński z pod Sokala zdobywali dojrzałość naukową w Kurdymskiej Alma Mater. Gdy zawalili się przy egzaminie: Żyła i Matusek przez „Niemca“, a Wroński przez „Francuza“, Żyła ojciec, urzędnik zredukowany z Katowic, Matusek senior, kupiec w Kartuzach, i zbankrutowany „obszarnik“ Wroński — jednomyślnie, jednogłośnie i z rzadką w Polsce solidarnością — odmówili dalszych świadczeń na naukę swych latorośli. Próżno Żyła i Matusek zaręczali, że lepiej umieją po niemiecku od „Niemca“, a Wroński się tłumaczył, że „Francuz“ go nienawidził jako obszarnika burżuja — seniory w postanowieniu zostali niezachwiani. Matki cichaczem obiecały „coś“ pomóc, ale Wroński matki nie miał i został bez żadnego sukursu.
Wspólna niedola i ambit złączyły ich w duchowe pobratymstwo, a od dziecka służba harcerska w rozgarnięcie i praktyczność.
Zaprzysięgli, że sobie sami poradzą. Na wakacje wprosili się do robót w polu, a potem zaczęli żyć przemysłem. Wroński wprosił się na mieszkanie do kuchni zamożnej mieszczanki, która wypasała wieprze. Rąbał drzewo, nosił wodę, sprzątał podwórze i ulicę przed domem — często nawóz z chlewów wyrzucał. Za to miał lokal i tak zwane utrzymanie.
Baba była sławna w miasteczku ze skąpstwa i języczności, ale Wroński miał humor i niefrasobliwość wisielca i trwał.
Matusek grał na skrzypcach „od ucha“ i z całą bezczelnością uczył tej sztuki hebrajskich młodzieńców — starczyło mu na wikt i nawet stancję — wprawdzie nie opalaną, ale własną.
Żyła, spryciarz, wkręcił się na probostwo.
Czyścił księżom buty — przepisywał papiery, reparował lampy, sprzedawał po sumie czasopisma i broszury — biegał po sprawunki gospodyni — załatwiał pocztę. Nieźle mu się działo — bo gospodyni go karmiła, prefekt wyrabiał ulgi w opłatach, a dziekan udawał, że nie widzi, że nocuje w sieni niedaleko kuchennego komina. W naukach nie mieli kłopotu, boć powtarzali kurs — kuli tylko urzędowy niemiecki i francuski i byli dobrej myśli.
W grudniu prefekt zburzył ich spokój.
— Słuchajno, Żyła. Otrzymałem szczególny legat. Ktoś mi złożył sto złotych — dla tego, co zrobi wyczyn-rekord w noc wigilijną.
Prawie całe gimnazjum się rozjeżdża — miejscowi nie wchodzą w rachubę — pomyślałem sobie o was. Rozważcie, cobyście dokonać mogli.
Rozważyli i już nazajutrz Żyła przyszedł z projektem.
— Pożyczymy łyżwy i polecimy do Żywina błotami, rzekami, każdy swoim szlakiem. W Żywinie zameldujemy się na posterunku i wrócimy z protokółem, kto pierwszy przybył.
— Doskonale. Szykujcie się.
— Wroński wygra, zobaczy ksiądz! On z całego gimnazjum w sportach najlepszy.
Szykowali się chłopcy, trenowali i roili o magnackiem życiu, gdy będą mieli sto złotych. Czego tam nie było! I nowe garnitury i buty, i narty, i własne łyżwy i chałwa, a Wroński miał kupić „prawdziwą“ różę dla damy swego serca, złotowłosej koleżanki Lusi. Jako „obszarnik“ był beznadziejnie lekkomyślny.
I przyszły pożądane ferje. Ucząca się młodzież ma jedno marzenie, żądzę, pragnienie: nie uczyć się. Smutna prawda i wstyd dla nich, czy dla szkoły. Prefekt wyjechał do kolegi na odpoczynek. Gdy wrócił i spotkał Żyłę — pyta:
— Kto wygrał?
Żyła skrzywił się — nie splunął tylko przez respekt dla prefekta.
— Nikt. Sfuszerowaliśmy taką okazję. Wstyd nawet gadać i opowiadać.
Ale przy obiedzie na plebanji wikary opowiedział.
— Miałem ciężką noc wigilijną. O zmroku przybiegła dziewczynka od osadnika Suchodolskiego, że umiera. Nikt nie zechciał konia i fury dać — więc zdecydowałem na piechotę. Ale i piechota nie znalazła ryzykanta, bo mróz był i zamieć i do osad parę wiorst. Ofiarował się jeden Żyła.
— Żyła! Toć on luter! — wykrzyknął prefekt.
— Polski, śląski luter. Poszliśmy. Całą drogę w dzwonek bił — a wracając nad ranem — to wkońcu prawie mnie niósł — takem zesłabł.
— To jeden! — pomyślał prefekt.
A na drugi dzień zagadnął Matuska.
— Duch się wam stłukł, chłopcy?
— E nie — tylko nie wyszło! Do mnie z wieczora przyszedł „Niemca“ synek i skomle i prosi, żeby go w matematyce podciągnąć. A ma już dwie dwójki i drugi rok w klasie. Po sprawiedliwości niechby „Niemiec“ za mnie beknął. Ale mi to skamlanie we wątpiach kręciło — więc mówię: Siadaj i dawaj zeszyt. No i tak do Pasterki zeszło — i tamci się do startu nie zgłosili.
— To dwóch! — pokręcił głową prefekt.
Wroński mu się widocznie wykręcał, z oczu schodził, z klasy zmykał. Przecie go raz przyłapał.
— Nieczyste masz, chłopcze, sumienie. Coś zbroił w wigilijną noc?
— Kiedy mnie wstyd, proszę księdza prefekta.
— Amory! — ksiądz grozi palcem.
A Wroński się śmieje.
— Ale — amory! Tobym jakoś zmieścił ze wszystkiem, a potem się wyłgał. Ale to ani wyznać bez pośmiewiska. Ksiądz nikomu nie powie?
— Nikomu.
— Nad babą siedziałem. Nad moją wiedźmą!
— Umarła?
— Niech żyje, aż maturę zdam. Ale tak ją reumatyzmy połamały, że leżała jak kłoda. Musiałem jej jeść nagotować, a potem, żeby jęczeć przestała, zacząłem jej czytać. Obronę Częstochowy z „Potopu“. Czytałem i nasłuchuję, czy tamci nie przychodzą wołać do startu. A babsko jęczeć przestało i mnie rozebrało to czytanie — i tak zeszło. Rano jeszcze musiałem za nią świnie obrządzić. Szczęście, że nikt nie słyszał i nie wie. Ksiądz i tamtym nie powie!
Obiecał prefekt, ale nie dotrzymał ściśle — bo ofiarodawcy stu złotych musiał opowiedzieć.
— Dołożyłbym dwieście — żeby każdy dostał sto — ale nie mam. Niech ciągną losy.
— Tak i ja zdecydowałem. Wyciągnął Wroński.
— No i co?
— Kazał Matuskowi podzielić na trzy równe części — a gdy marudził z ułamkami — wziął trzydzieści trzy złote i resztę im oddał.
Ofiarodawca pomyślał, uśmiechnął się i rzekł:
— I są durnie, co w przyszłość Polski nie wierzą i o młodzieży wątpią!
Żyła podzelował buty i kupił szalik, który mu na resztę zimy zastąpił palto — przytem dziekan pozwolił mu nocować w kuchni. Matusek pieniądze schował i podzielił, by starczyły do matury — a obydwa razem postanowili zbywającą złotówkę użyć na bankiet z Wrońskim. Gdy jednak przyszli do kuchni — baba już podleczona z reumatyzmu przyjęła ich miotłą.
— Wynoście się na cztery wiatry, łobuzy. Mam dosyć jednego darmozjada w domu!
Ustąpili — bankiet, mocno skrócony odbył się w świńskim chlewie.
Na co użył pieniędzy Wroński — niewiadomo. Widocznym znakiem był tylko krawat i „prawdziwa“ róża, którą koleżanka Lusia przez kilka dni miała przy pasku.
Obszarnicy są beznadziejnie lekkomyślni i dlatego przeznaczeni na wymarcie w nowem kształtowaniu się społeczeństwa.



HISTORJE BABY SILICHY

I.

W każdem osiedlu, choćby najmniejszem, znajdzie się zawsze trzy rodzaje bab: Jędza Baba, Herod Baba i Wiedźma Baba. Im większe osiedle, tem ich więcej bywa i dlatego im większe ludzkie zbiorowisko, tem większe piekło.
Ale bywają osiedla, gdzie trafia się czwarty gatunek: Sokół Baba — ale takich mało bywa i na okolicę są sławne.
Otóż miałam szczęście, że u nas we wsi żyje dotąd Sokół Baba — znana szeroko i daleko Baba Silicha.
Bywałam u niej za młodych lat — i wtedy wydawała mi się już stara; bywam teraz i zda mi się taka sama. Za młodu prawiła mi baśnie i stare dzieje — teraz też chodzę do niej po naukę — bo Baba Silicha wszystko wie i na wszystko radę i sposób znajdzie.
W gospodarstwie, wiadomo, rzadki dzień bez straty, a rzadki miesiąc bez klęski.
Jak się tak trafi — bierze się i czyta różne naukowe książki — a jak one nie pomogą, pisze się do pani Karczewskiej, albo się ją osobiście zanudza — a jak i to nie pomoże — idę do Baby Silichy.
Czasem pomoże zielem, czy korzeniem, a zawsze pocieszy i uspokoi.
Mieszka w chacie dostatniej pod starą lipą, na wzgórku, skąd szeroko kraj widać.
Zwykle przędzie len na staroświeckiej przęślicy i zawsze wokoło niej pełno malutkich wnucząt. Przędzie i patrzy po świecie oczami spokojnemi, co mają barwę siwo błękitną, jak lniane kwiecie.
Gdy wejdziesz i rzekniesz: „dzień dobry“ — ani odpowie — ani spojrzy, ani się poruszy.
Dopiero jak się opamiętasz, czyja to chata i rzekniesz: „Pochwalony“ — odpowie ci: „na wieki“, zrobi ci miejsce na ławie i zagada łaskawie.
Masę historji Baby Silichy mogę wam powtórzyć, ale że jutro Trzeci Maj — to wam specjalnie o tem opowiem.
Poszłam po nabożeństwie Trzeciego Maja zeszłego roku do Baby Silichy po radę, bo mi się szpetnie marnowały kaczęta. Dzień był słoneczny i ciepły, Baba siedziała na ławce przed chatą — na prząśnicy, ale nie przędła, tylko patrzała po świecie.
Na bramie dworskiej, na ganku gminy i na szkole, jak kwiaty, kwitły narodowe flagi.
Wysłuchała Baba Silicha mojej sprawy, czy nie wysłuchała, bo zamiast co poradzić, powoli mówić zaczęła:
— Rozpowiadał mi nieboszczyk mąż taką rzecz: Było to szmat czasu temu, zaraz po Polskiej Wojnie, jak to panowie po lasach z carem się bili. Jakoś wczesną wiosną zjechało do wsi pięćdziesiąt kacapskich podwód od Kijowa z łojówkami (beczki z łojem). Drogi były przepastne, kacapi się zbuntowali, beczki rzucili na ulicy, omal kupca nie zabili i pojechali precz zpowrotem. Więc kupcy najęli naszych ludzi — i powieźli te łojówki do Terespola za Brześć — na polską stronę — jak to wtedy nazywali — bo tutaj panów Polaków car pobił — i zrobił ruski kraj.
A w Terespolu, jak zdawali łojówki, znalazł się jakiś polski panek i mówi do mojego: Gospodarzu, zapamiętajcie moje słowo: spalił car Polskę, a ona z popiołu wstanie.
Zamilkła Baba Silicha, przeszła oczami po ziemi — zatrzymała oczy na kwitnących flagach i chwiejąc głową — z cicha, uroczyście zakończyła:
— I bacz: wstała.
A potem popatrzała na mnie:
— Mówiliście o jakiejś biedzie?
Ale ja pochyliłam przed nią głowę.
— Odpowiedzieliście już, babo, że w ten dzień dzisiejszy nie godzi się myśleć i mówić o marnych, zdychających kaczętach!



II.

Poszłam naprzełaj przez łąki do Baby Silichy po radę, bo mi jeden pień pszczół zmatczał i uparcie hodował trutówkę.
Poza stodołą jej osady spotkałam najmłodszego jej syna, Marka, koszącego koniczynę.
— Pochwalony. Baba zdrowa? — pytam.
— Na wieki! Ojoj i jak! — śmieje się. — Aż tu słychać, jak mego Stefana karze.
Trafiłam przed chatę na wymiar kary. Baba odpasała fartuch i trzymając małego wnuczka za koszulinę, siekła go wiązadłami fartucha (tak zwanemi „kiezkami“) po plecach i niżej. Dzieciak ryczał, a baba powtarzała za każdym razem:
— A nie bij słabszego, a nie bij słabszego!
Wierząc święcie w praworządność Baby Silichy, czekałam cierpliwie, nie prosząc łaski dla winowajcy. Wreszcie baba puściła dzieciaka, który chlipiąc pobiegł za stodołę do ojca, opasała się fartuchem i wróciła do swej prząśnicy. Dwoje starszych wnucząt, dziewczynki, cichutko, pokorniutko obierały kartofle na obiad.
— Pochwalony Jezus! — pozdrowiłam obrzędowo.
— Na wieki, amen! Przysiądźcie, proszę!
— A co to Stefan przeskrobał? Ale wyście, babo, bili, i mówili: „nie bij słabszego“, a on też słabszy — zaśmiałam się.
— Ja nie biję, a uczę. Niech zapamięta. A to takie małe, a już kijem szturga Łyskę w budzie. Zacznie od psa, potem będzie bić siostry, potem żonę, a wreszcie i matki nie uszanuje.
— Wnucząt wam nigdy nie ubywa, babo!
— A skądże! Najbiedniejsze to Romanowe sieroty.
— Jakto? Toć onegdaj widziałam Romana.
— Roman jest, ale Romanowej niema.
— Pomarła? Kiedy?
— Gorzej jakby pomarła — bo w dzicz poszła.
Zamilkła na chwilę. Czekałam.
— Już dwa lata jak poszła! — rzekła z cicha. — A zaczęło się dawniej. Urodna była, wygadana, zęby zawsze na wierzchu, w rękawkach piasek. Byle grosz na te teraźniejsze stroje — co wieczór na „muzyki“. Żydowskie czupiradło ze siebie zrobiła, a wiadomo, te gałgany to na trzy dni, i już znowu nowe kupuj. Kupował Roman i kupował, aż wreszcie i nie stało! No to zaczęli inni kupować, i poić do tańca i nocami po zapłotkach wodzić. I ot na zły koniec przyszło — w dzicz — z jakimś włóczęgą cudzym poszła. Troje sierot ostało. Przyprowadził mi to nieboractwo Roman i hoduję.
Oczy jej poszły na łączkę za sadem, gdzie troje dzieci baraszkowało, pasąc stado gęsi.
— Może się opamięta i wróci!
— Może, ale złego ziela, złej pamięci — już z korzeniem do cna nie wydrzesz! Coby nie robić, odbije! Co dziecku rzec, gdy o matkę spyta i jak go uczyć dobra, jak nie można na matkę odwołać!
— Wyhodujecie je po swojemu.
— Chyba tak sądzono. Tej wiosny chorzałam już i przyszła po mnie „ona“. Było to pod wieczór. Suwałam się po izbie — aż tu ktoś stuka do okna. Myślę: sołtys po podatki, albo na jutrzejszy szarwark do grobli zamawia. Widzę jeno palec, co w szybę kołace. Wyglądam: kosiarz stoi. Jeszcze nic nie „rozbieram“, a on kosę z pleców zdjął i zaczyna ostrzyć. Wtedy dumka mi przyszła słuszna, zaczęłam pacierz i czekam. Aż tu od strugi, nad którą te sieroty się bawiły, bieży chłopak, ot taki wyrostek i łap kosiarza za rękaw.
I słyszę jak powiada:
— Ty, wiedźmo, czyś zdurniała ze szczętem! A kto te sieroty pohoduje! Precz idź!
Kosiarz się na chłopaka obejrzał — osełkę za pas zatknął, kosę na ramię założył i poszedł. Wtedy zobaczyłam, że to sprawiedliwie „ona“ była.
— A chłopak? — spytałam.
— Chłopak do dzieci pobiegł nad rzeczkę. Taki wsiowy chłopak był, ale nie tutejszy. Więcej go nie widziałam potem.
Zamyśliła się, zapatrzyła po swojemu w niebo i z cicha zakończyła:
— Kto jego wie — co za jeden był. Cudzy, nie tutejszy. Kto jego wie? — a może pod płótnianką miał skrzydła złożone?
Gdy wróciłam potem do domu, znowu sobie przypomniałam, że nie spytałam baby o radę, co do trutówki.



„N. B. N. B. L.“


Spółdzielnia z nieograniczoną nieodpowiedzialnością Rolników Frontu Ludowego ma za stały teren swych operacyj las, należący wedle ministerstwa skarbu, t. j. Izby Skarbowej do prywatnej własności Moniki z Starogratów Odrapackiej, a wedle ministerstwa sprawiedliwości przekazany do eksploatacji wyżej wymienionej spółdzielni.
Skrót spółdzielni opiewa: N. B. N. B. L. Stosownie do tego układu stosunków — obowiązkiem i prawem Moniki z Starogratów Odrapackiej jest: płacenie terminowe podatków, odbywanie szarwarku, utrzymywanie straży leśnej i zarządu, zasadzanie nieużytków i porębów, prawo zbierania i użytku opału i tyczek do fasol — za pozwoleniem starostwa, oraz korzystanie z balsamicznego powietrza; to ostatnie bez specjalnego już pozwolenia jakiegokolwiek państwowego urzędu.
Prawem spółdzielni, umocnionem wyrokami ministerstwa sprawiedliwości, jest wyrąb drzewa wszelkiego wieku i gatunku na całej przestrzeni lasu, o każdej porze roku, prawo pasania bydła i owiec nawet w zagajnikach, prawo polowania swobodnego na wszelkiego rodzaju zwierza i ptaka przez cały rok, trzymanie psów, stawianie sideł i wogóle używanie do łowów wszelkich sposobów i narzędzi. Otrzymane drzewo spółdzielnia używa jako opał dla członków, jako materjał budowlany, oraz na sprzedaż dla mieszkańców sąsiednich miasteczek w formie opałowych sągów.
Gdy „zaistniała“ i zaczęła owocnie pracować owa instytucja, Monika z Starogratów Odrapacka, podjudzona przez leśniczego, a sama, jako niewiasta leciwa i nie orjentująca się w nowym „reżimie“, wystąpiła do sądu, żądając kary na winowajców, t. j. głównych kierowników spółdzielni, panów Syluka i Szworoba za kradzież 5 sosen, które gajowi, idąc za tropem sań, odnaleźli w osadzie rolnika Syluka. Na otrzymane sądowe wezwanie ruszyli do odległego sądu grodzkiego, uzbrojeni w dowody rzeczowe, t. j. odcinki drzewa, gajowi i leśniczy — pewni wygranej.
Na sądzie opowiedzieli szczegółowo sprawę. Wtedy sędzia — jak Jowisz — cisnął na nich gromy swej oburzonej potęgi.
— Jak śmieliście nachodzić na osiedle wolnego obywatela — wedle prawa nietykalne!
A zwracając się do oskarżonego Syluka, dodał:
— Kijem takiego, co śmie na pana gumno wchodzić!
Zdumieli się gajowi i leśniczy, zdumiał nawet na chwilę pan Syluk.
Ale po wyroku uniewinniającym, wychodząc triumfujący z gmachu sprawiedliwości, rzekł do gajowych, wygrażając pięścią:
— Ja wam pokażę moje prawo, pańskie sobaki, polackie mordy!
Przeraziła się też Monika ze Starogratów Odrapacka, że nieświadomie przestąpiła prawa odzyskanej ojczyzny — zapisała do kasy 30 zł kosztów sprawy i zakazała leśniczemu prześladowania spółdzielni N. B. N. B. L.
— Więc poco my będziemy? — jęknął leśniczy, czując ze zgrozą, że grozi mu los bezrobotnego inteligenta.
— Wy będziecie konstatować i notować ilość wziętych z lasu drzew przez tę spółdzielnię.
Uspokoił się o swój chleb i dach leśniczy, i to zarządzenie „zaistniało“ w lesie.
W następnym roku ilość zużytkowanego drzewa przez N. B. N. B. L. wyniosła sztuk 200. W drugim roku sztuk 350.
W trzecim roku sztuk 417.
Halizny, powstałe wskutek tej eksploatacji, pracowicie zalesiano, ale sadzonki były przeważnie niszczone przez owce i bydło spółdzielni. Wówczas leśniczy natarł na swą pracodawczynię, aby raz jeszcze spróbować sądu za pasanie w zapustach, boć to nie jest w zakresie N. B. N. B. L. Po wielu protestach i wahaniach zgodziła się Monika ze Starogratów Odrapacka.
Proceder sądowy tymczasem został udoskonalony nową uchwałą, że przed oblicze sądu dopuszczony, poza poszkodowaną, bywa tylko adwokat przysięgły. Nękany targiem upartym, jeden z miejscowych mecenasów zgodził się na przedstawicielstwo za sumę 25 zł tylko dlatego, że mówił: „Baba skąpa, ale płaci honornie“.
No, i odbył się sąd, z którego leśniczy wrócił triumfujący — bo zasądzono karę za wypas w sumie 20 zł od rolnika Iwana Koczergi.
Wyrok tak pomyślny został doręczony komornikowi sądowemu, przyczem złożono mu na koszty przejazdu i egzekucji 20 zł.
Koszty sądowe wyniosły tym razem 70 zł.
— Ale przecie może paść nie będą! — pocieszał leśniczy.
Lecz w parę tygodni potem otrzymała Monika ze Starogratów Odrapacka pismo urzędowe komornika, że należna jej suma nie podlega uzyskaniu od Iwana Koczergi, gdyż przedstawił urzędowe, gminne świadectwo ubóstwa.
— Przecie posiada 5 sztuk bydła i 15 owiec? — zdziwiła się poszkodowana.
— Zapisane są na jego brata Kuźmę.
— To dlaczego nie podaliście na sąd Kuźmę?
— Bo wtedy były zapisane na Iwana.
— Iluż jest wszystkich Koczergów?
— Pół wsi! Tam co drugi jest Koczerga.
Monika ze Starogratów Odrapacka nie rzekła nic więcej, tylko popatrzała na leśniczego tak, że przez dwa następne lata nie wspomniał o sądzie, tylko w końcu roku meldował smętnie:
— Przyrost roczny nie wyrównywa strat, wyrządzonych przez N. B. N. B. L.
— Trzeba kupić podwójną ilość sadzonek.
— Podrożały o 100 procent.
— Trzeba tedy sobie na opał karczować łozę po bagnach, żeby las oszczędzić — westchnęła znękana właścicielka.
Aż nagle rozeszła się pogłoska (pesymiści dowodzą, że to jest zło najszybsze), że zmieniony został w powiecie skład sądu, i cytowano nawet nazwisko obszarnika, który sprawę z Rolnikiem o kradzież leśną wygrał, i podjudzona przez sąsiadów Monika ze Starogratów Odrapacka wystąpiła przed oblicze Temidy w nowym składzie kapłanów ze swą pretensją o ukradzenie przez Mikitę Szworoba czterech brzóz.
Powracający z sądu gajowi oznajmili, że sprawa wygrana. Zasądzono areszt i jako odszkodowanie właścicielce 4 zł za wartość owych 4 brzóz. Aliści po tygodniu przyszedł list od mecenasa, że areszt i grzywna zostały umorzone z powodu amnestji, a tylko owe 4 zł można przekazać do egzekucji komornikowi sądowemu.
Honorarjum adwokackie wynosi 25 zł, o których uregulowanie uprzejmie prosi.
Monika ze Starogratów Odrapacka dostała pierwszy raz w życiu ataku kamieni żółciowych i posłano po felczera.



POLESIE


Najbardziej charakterystyczną cechą tego kraju wód, łóż-piachów, trzcin, łąk i bagien jest cichość i powolność. Nikt i nic nie wybucha gniewem lub radością — nikt i nic się nie spieszy. Nie hulają tu wiatry, nie pędzą chmury, nie goreje pożarem słońce w całym swym przepychu i jaskrawości — świat Polesia przesnuty jest mgłą oparów, cichy zamyśleniem bezkresu płaszczyzny.
Nie spieszy zbudzić się z zimowego letargu macierz tej ziemicy — Prypeć potężna — sturamienna. W marcu jeszcze lodem jest skuta, po którym widnieją, jak siatka, zimowe ludzkie szlaki — murowane lodem; szlaki przez niedostępne bagna, zdradne topiele — dopływy grząskie, do lasu, do stogów, do młynów, od rzadkich ludzkich osiedli. Budzi słońce zadumaną Prypeć bez porywu, wybuchu, jakiejkolwiek oznaki wiosennej radości. Nieco czernieją szlaki. Przejeżdżający przez główny nurt pod wsią rozbudowaną na piaszczystem wzgórzu pytają miejscowego Dmytra, czy Iwana, pojącego swe bydło w przerębli: — Przejedziemy? — Dmytro patrzy po lodzie, po niebie i decyduje: — Można, tylko ze szlaku nie zjeżdżaj. Wczoraj zawalili się koło haszczy, ale wyciągnęliśmy. Szlak czernieje. Poleszuki jeżdżą aż do dnia, gdy Dmytro czy Iwan zapytany odpowie: — Ni — nie jedźcie! wczoraj człowiek z młyna wracał i pod lód poszło wszystko. Mąka była na pierogi — pewnie z dziesięć garncy. Przepadło.
— Człowiek wyskoczył?
— Ni! Ot tam, gdzie woda wierzchem idzie.
— Aa! Dziesięć garncy mąki! Tyle dobra! — mruczą, i wędrowiec zawraca do domu.
Szlaki zimowe — zamknięte, nastaje kilkotygodniowy okres bezdroża. Wody poszły wierzchem — Prypeć ożyła, rośnie, potężnieje, rozlewa się w morze, łączy się ze swemi dopływami. Zajmują łąki, łozy, trzciny — ługi, niższe poletka, zarośla, lasy — cały kraj. Osiedla ludzkie po wzgórzach piaszczystych przed wiekami ufundowane i bezpieczne, szykują się do letniej kampanji pracy. Pierwsze wyruszają łodzie z „poswitem“ — nocne rybołówstwo z płonącem łuczywem na przodzie, z dwoma ludźmi, bijącymi „ościami“ hulające w bezkresie wód ryby.
Światełka, jak robaczki ruchome, krążą po nurcie, nad wodą górują stare dęby z barciami, wiatraki, zrzadka topole i szare skupienie wsi. Ruszyła Prypeć, po swojemu, cicho, powolnie, od swych źródeł w sąsiedztwie bałtyckiego Bugu do dalekiego o 768 km Dniepru przy Czarnobylu. Nawet przy rozdziale wód Bałtyku i Czarnego Morza nie zdradza żywszego prądu. Apatycznie zapełnia bagna, leniwie ścieka do Dniepru. Nad tym bezkresnym zalewem wiszą ciężkie chmury, mgły i zaczynają wiosnę obwieszczać setne pokrzyki i poświsty ciągów ptasich.
Dmytry i Iwany na swych niedostępnych piaszczystych osiedlach wychodzą z chat — w kożuchach, ale boso — poją bydło w nurcie, tuż przy swych chróścianych płotach — patrzą jastrzębiemi oczami po bezkresie wód, pykają lulki i rajcują. U przystani pełno „dubków“ i „smolaczków“ — pławic duszohubek — większych obijaników — cała lokomocja wsi. Po chatach kobiety kończą tkanie setek „hyb“ szarego płótna, dziatwa, mało co odziana, bobruje po płytszych wodach, łowiąc drobny zarybek koszami, siatkami, podołkami koszul — zresztą rękami. Ryczy oszerszeniałe bydło — wypatrując za wodą pastwisk, cieszą się wróble, sroki, pieją wiosenny hejnał koguty i gęsiory.
Prypeć zepchnęła swe lody do Dniepru, ściąga do siebie swe setne dopływy i setne jeziora. Ruszają ze swą danią wód także wieloramienne w swych nazwach Stochód, Stwiga, Stobychwa, Stubło, Stowielga, przepaścisty Styr, bogaty Horyń, Strumień, Słucz i takie o dziwnych obcych nazwach: Ippa, Oressa, Tustal, Kormin, Damarka, Lwa, Jasiołda, Perga. Kto je nazwał? Przed ilu wiekami? Gdzie szczepy tej mowy nieznanej, bez znaczenia dla obecnych autochtonów? Poleszuk nie ma legendy, nie ma pieśni starej, nie ma bohaterów, wodzów, patronów, jest szczepem jeszcze — nie narodem.
Ziemi swej nie potrzebował bronić, granic strzec, pierś na oręż nadstawiać — jego ziemia broniła się sama. Obcy najeźdźca, zbieg czy kolonizator nie długo popasał, grabił lub gospodarzył — ginął w bagnach, w pustce, w jeziorach, w gąszczach puszcz. Poleszuk ukryty w sobie tylko wiadomych i dostępnych kryjówkach, wyczekiwał przejścia grozy i wracał, gdy niebezpieczeństwo minęło. Znalazłszy spalone osiedle, klecił je zpowrotem jak bóbr, spędzał chudobę z niedostępnych tajenek i trwał i przetrwał wieki.
Myśliwiec, rybak, pszczelarz, rzemieślnik, cieśla, bednarz, młynarz, hodowca bydła i owiec, sam sobie wystarcza, sam wszystko potrafi sporządzić, co mu do bytu potrzebne.
Mądrości życiowej uczyła go i nauczyła natura jego kraju. Jest jak te jego rzeki — powolny, cichy i zdradny — jest jak zwierz jego kniei i wód — szaro ubrany, bystrooki, płochliwy, życiowo mądry, znający żer, unikający sideł, zawsze czujny, nieufny i przebiegły.
Nie ma porywów, ani sentymentu. Zaspakaja instynkty, trudzi się z musu, próżniaczy z zamiłowania, nie znosi prawa, władzy, obowiązku i poszanowania cudzej własności. Ale się nie buntuje na przymus — wykręca się, kłamie, kluczy, zaciera ślady, krzywoprzysięga, oszukuje, a gdy nie uniknie kary — mści się cichaczem, podstępnie, zwykle podpaleniem przeciwnika. W tem okazuje, że jest człowiekiem.
W tem i w umiłowaniu alkoholu.
Wódka była talizmanem, który wydobył z tego niedostępnego kraju i od tych leniwych Dmytrów i Iwanów towary Polesia. Do miasteczek, zrzadka rozsianych, spływa na łodziach, na drewnianych wózkach, cała produkcja i praca wsi. Hebrajczycy zaludnili te mieściny, przesiąkli do wsi i osad, ujęli w swe ręce handel i rząd tych ludzi, o ile Poleszukiem rządzić można, bo sam o sobie i między swoimi Poleszuk mówi: „Chytior Dmytior, a Iwan nie durak“. Nie jest on głupi, ale chętnie głupiego udaje, bo się zapatrzył na jeża w kłąb zwiniętego i w żuka udającego nieżywego, i ptaki — na hasło samki martwiejące w bezwładzie i stężeniu.
Wiosna i powódź wywabia Dmytrów i Iwanów z czarnych czeluści chat, budzi po wsiach życie i rozhowory. Od wsi do wsi rozlega się klekot „praczów“ — to kobiety zaczynają robotę — około tysięcy „scian“ szarego płótna, owoc zimowej pracy. Mężczyźni w kożuchach, ale bosi, rajcują — rozglądając się po bezkresie wód. Rajcują o „hatach“ na rybę i o młynkach pływakach. Haty są to wiorstowe płoty po rzeczkach z otworami na kosze łozowe — pułapki na ryby. Młynki pływaki na barkasach bywają chronione w zatoki, po przejściu powodzi ściągnięte na prąd, zakotwiczone i puszczone w ruch.
U wybrzeża wsi ukazują się łodzie, Poleszuki zaczynają swe letnie zachody. Nad topiele wykwitają łozy w wonnych kocankach. Z szarych kłód ruszają na żer drobne, czarniawe pszczoły. Gdy Wielkanoc wczesna, a powódź wysoka, rezurekcyjna procesja bywa na łodziach wkoło cerkwi i wnet potem palmą z łozy wypędzają bydło na paszę na zarzeczne „ostrowy“.
Wkoło wsi zjawiają się stada drobnych czarnych, rudych, siwych i białych owiec, podszyte przyrostem wiosennym jagniąt, i niezliczone gromady świń srokatych, szczeciniastych, wolno rosnące, przemyślne, półdzikie — pod nadzorem bandy pastuszków, niszczycieli gniazd ptasich i wszelkiego żywego stworzenia. To jest wiejska „czereda“, wracająca co wieczór z tupotem, beczeniem na nocleg. Bydło młode lub jałowe nocuje i latuje na ostrowach. Krowy wracają do doju, często przepływając rzekę lub przechodząc wiorstowe, wąskie ścieżki brodów wśród bezkresu bagien.
W owym czasie powielkanocnym odwiedzane bywają też cmentarze, bezpieczne przed zalewem góry piaszczyste, oznaczone staremi sosnami i masą drewnianych krzyżyków. Schodzą się tam na „Nawską Wielkanoc“ kobiety, przynoszą resztki święconego jadła, kładą na krzyże ofiarne płócienne fartuszki — zawodzą, gaworzą. Są to „Dziady“ wiosenne. Na starych sosnach nierzadko są zaciągnięte szare kłody z pszczołami — piach mogilny mai lato w pęki macierzanek, rozchodnika i drobnych żółtych nieśmiertelników. Cicho, pusto, spokojnie śpią Poleszuki.
A wody spadają — występuje coraz potężniej ląd, to jest 50.000 km kw. ziemi, a w tem 16.000 km kw. błot i bagien. Już w maju na jarmarkach wokoło kramów z żelazem kupią się Dmytry i Iwany, szare, niepozorne, robocze wojsko tej krainy. Coraz to zadźwięczy stuk małych kos, uderzony na hejnał kampanji corocznej, od wieków jednakiej. Rozhowory, rady, opowieści o znakach, o klingach, czasem dziedzicznych, znanych na wsiach, jak niegdyś damascenki, szerpentyny szlacheckie. Poleszuk swą broń czci i szanuje, przechowuje starannie, zmienia z musu, gdy ostrze zwęziło się do ostatnich granic, lub gdy prysło na suchym pniaku starej łozy. Wtedy wybiera, radzi się znawców, próbuje uchem, okiem, zębami, obchodzi wszystkie kramy, parę jarmarków, aż zdecydowany, po długim targu unosi swą broń do domu. Jeszcze sąsiedzi schodzą się, oglądają, chwalą lub ganią — i znowu opowieści o takiej „z ptaszkiem“, co ją miał Kuźma od ojca — i co mu ją zerwał hycel synek. „Bo i dureń Kuźma taką kosę dawać chłopcu na pierwszy rok roboty“.
Ruszają wywiady na błota — pojedyńcze chłopy starawe a mądre, i podczas gdy wieś kończy jare zasiewy, oni na pławicach kontrolują stan wody i ślady zimy po błotach. Koszą już po kilkadziesiąt lat, wszystko znają, wszystko rozumieją i umieją wywróżyć, jaki ten rok będzie.
Wieczorami cała wieś ich słucha, gdy wrócą z lustracji i oznacza się termin i plan kampanji — i oto w końcu maja wyludniają się wsie z mężczyzn. Ruszają „na ostrowy“. Tabory i zaopatrzenie skromne. Na wóz lub czółno ładuje się bochen chleba, wielki jak młyńskie koło, garnek, w króbce okrasa, krupy, cebula, banieczek na wodę, siekiera, stary kożuch, w kieszeni jest nożyk, krzesiwo i hubka, — i nikną na załomach rzeki lub w brodzie. Tam na miejscu z wprawą pierwotnych istot zakładają szałas ze starych szuwarów, ognisko nigdy nie gasnące a dymne w obronie od komarów — i stają do roboty. I to jest okres, w którym leniwy powolny Poleszuk staje się wzorem pracy i wzorem fizycznej wytrzymałości. Kosi często w wodzie, siano przenosi na plecach, na suche, na kopice, zapada często w trzęsawisko, okrążać musi zdradne pułapki, cierpieć nieustannie od rojów komarów, meszki, bąków — unikać napaści żmij, a wszystko często w deszcz, we mgłach, w bezustannej wilgoci.
Rzadko, bardzo rzadko bywają pomyślne sianokosy, zwykle to kilkotygodniowa ciężka walka z terenem i klęską Polesia — deszczem. I jest w tej walce zaciekłość cicha, cierpliwa, przez wieki zrośnięta z duszą Dmytrów i Iwanów. Stopami swemi, obutemi w postoły, przemierzą z końca w koniec te tysiące kilometrów bagien, ramionami swemi i rzutem drobnej kosy zbiorą wszystką trawę. Co roku zwyciężają!
Wszyscy stają do szeregu, wsie wyludniają się, idą do siana kobiety, wyrostki, dziewczątka, starzy, póki im sił starczy. Na plecach, czółnami, na drągach znoszą, zwożą siano do stożysk, ubezpieczają ten plon przed deszczem. Kto zliczy ten wysiłek, kto nie uzna bohaterstwa tego trudu! Wraca armja robocza do wsi, gdy żyta już pochylają kłosy, lny potrzebują plewidła, kartofle obróbki, ale to „już bajki“ — mówi Poleszuk, swą kosę spracowaną chowając troskliwie do komory.
Sianokosy dokonane, cały kraj, jak okiem sięgnąć, tysiącami stogów jest dostojny i bogaty. Zabezpieczenie „towaru“, t. j. bydła ukochanego, bogactwa Polesia. A bydło hula. Z oszerszeniałych szkieletów obfitość pasz uczyniła sztuki lśniące, syte, tłuste, po które już zgłaszają się kupcy, toczą się targi.
Żniwo nie zajmuje wiele czasu i nie wzbudza wielkiego zainteresowania. Kobiety zabierają dzieci z sobą w pole, rozkładają kołyski pod namiocikiem z trzech patyków, żną sierpami, śpiewają, postrojone jak na święto, zboże ledwie zżęte zwożą chłopy na gumno, chroniąc przed złodziejstwem sąsiadów i najściem wioskowego gromadzkiego bydła, które w ślad za żniwem nachodzi pole. Zresztą chleb to nie siano. Dobrze jak jest, ale jak zbraknie, zastąpi go kartofel, barszcz, szczaw, lebiodka, ogórek, kapusta. Tyle dobra rośnie po warzywnikach, a ryby w wodzie nie brak. Byle się postarać! Starają się dzieci o piskorze. W przeschniętych bajorach koszykiem, a nawet rękami można nabrać piskorzy furami. Niże się je na pręcik łozowy, suszy w piecu, gryzie na sucho, gotuje w barszczu. Dobre jest.
Większe ryby bierze się na „kłomle“, brzegami jezior, na małe włóczki po rowach i kanałach, na „wersze“ w wiadomych rybich „chodach“. Raki wydostaje się z pieczar lub bierze na gniłego kreta, spuszczonego w wodę na sznurku.
Te i tysiące innych sposobów posiada Poleszuk pastuszek, latorośl Dmytra lub Iwana, spędzający przy bydle okres od 12 do 16 lat wieku. Jest to już mędrzec życiowy. Ciekawy, przemyślny i chytry. Umie drzeć łozę i pleść łapcie, umie pleść słomę, robić koszyki i króbki, wiązać siatki, pleść włosień, robić sidła i pułapki, znajdzie i wydrze każde gniazdo, dostanie pisklęta sokoła, sowy i puhacza, zamęczy młode zajączki i złowione sarnię, dostanie miód trzmieli w ziemi, każdą jagodę, grzyba wyszpera, toczy wiosną sok z brzozy, wszystko znajdzie i użyje lub zniszczy w swem próżniaczem bytowaniu.
Przed jego chciwem jastrzębiem okiem nic nie ujdzie, przed jego słuchem żaden szelest nie minie bez skutku i uwagi. Czasu ma dosyć, gdyż nie bardzo pilnuje granic paszy, a owszem, gdy tylko możliwe, pasie na cudzem.
Ten czteroletni okres pastuszenia jest dla chłopca wyższą szkołą umiejętności tradycyjnej szczepu i rodu.
Matki, żony i córki Poleszuków mają bardzo swoiste cechy. Poza gadatliwością, właściwą wszystkim kobietom całego świata, posiadają własne amatorstwo. Jak mężczyzna dba o siano i bydło, one dbają o len. Zagonki lnu od kwietnia do sierpnia są pieczołowicie utrzymane i opielone, a obróbka, zbiór i przygotowanie płótna stanowi treść zajęcia, troski, trudu i myśli całej żeńskiej ludności wsi. Dziewczątka sześcioletnie już przędą na pierwotnych przęśnicach, len występuje w pieśni, len się zdobi i barwi w tkaninach i haftach, stanowi ozdobę szarego stroju mieszkańca, jedyną estetykę przemysłu domowego.
Sprawa o len zaczyna się przy siewie. Milczące Poleszuki obojętnie słuchają babskiego rajkotu przy zagonach. Sprzeczki, narady, krytyki, namysły, rajcowanie na całe pole, zanim powierzą nasienie siewcy i wrócą do wsi lamentując, że zagony niestarannie zorane, rola niestosowna, siew za rzadki, wogóle, że len przepadnie. Całe lato troska ta się nie kończy przy wschodzie, plewidle, kwitnieniu i dojrzewaniu. Kobiety zaniedbają różne prace, lnu nigdy.
Sezonowe odgłosy wsi, to obijanie praczami siemienia, potem jesienią stukot pierwotnych drewnianych międlarek i takichże trzepaczek, oddzielających resztę pazdzierzy. Całą zimę przędą, zbierając się towarzysko na całe długie wieczory — do gawędy o plotkach, baśniach, wilkach, upiorach i obmowie nieobecnych, — szare nici, szare dzieje, szare wspominki w mrocznem oświetleniu izby. Czasami idzie pieśń powolna, monotonna o złej doli.
Pieśni Polesia z wyjątkiem przyśpiewek przy wódce mają typ zawodzenia, skargi i narzekania, i obrzędowych kilka melodyj specjalnych. Jest melodja „wiośnianek“, melodja „lata“, melodja „wesela“, melodja „dożynek“. Śpiewają tylko kobiety. Urzędowo cała ludność jest prawosławna, była unicka, ale religijność, mistyka, uduchowienie obce jest duszy Poleszuka. Jest materjalistą, fatalistą i poganinem. Z praktyk religijnych zachowuje posty i święcenie próżniactwem niezliczonej ilości świąt, dawnych pogańskich, unickich i prawosławnych, ogółem świętuje 90 dni w ciągu roku, a pości 70 dni. Cerkiew odwiedza w doroczne święta: Kolendy, Jordanu, Wielkanocy, Trójcy i miejscowych odpustów „prażników“. Znaczenia świąt nie rozumie, ma dla nich swoiste nazwy: Spas, Splenie, Pokrowa, Piationka, Ternówka, Palikopa, Dziady, Nawski Dzień, Gromowa Środa. Łączy z niemi wierzenia, zwyczaje i pamiątki zamierzchłego pogaństwa i kultu przyrody.
Skomplikowane ceremonje towarzyszą weselom, chrztom i pogrzebom, przyczem obrządek cerkiewny stanowi tylko epizod pieniężny i najmniej ważny. Pamiętają o umarłych parę razy do roku. W czwartek po Wielkanocy obchodzą Nawski Dzień (Naw — duch po starosłowiańsku) i niosą na cmentarze resztki święconego jadła, na Dziady jesienne (Zaduszki) po wieczerzy stawiają w oknie „kutję“ (pęcak) — i zapaloną gromnicę, mówiąc: Dziady, chodźcie wieczerzać. Zresztą cmentarze bywają opuszczone i nieogrodzone, zrzadka znajdzie się na krzyżu fartuch ofiarny.
Rozkoszą Poleszuka są jarmarki. Drobne mieściny puste, brudne i śpiące przez całe miesiące, ożywiają się w święta Jana, Mikołaja, Ilja, Pokrowy itp. odwiecznych terminach. Tłum małych wózków napełnia rynek, tłum ludzki kłębi się, popycha, gapi, krąży wokół kramów i przybyłych handlarzy. Wszystko, co kraj potrzebuje, dostać można, co kraj wytwarza, kupić. Po wozach piętrzą się drewniane narzędzia, beczki, faski, koła, przyrządy tkackie, czarne lub białe garnki gliniane, niepolewane o pierwotnych formach, grzyby, jagody, łoza na postoły, wełna, len, płótna i sukna, zboże, lniane siemię, manna, orzechy i pestki dyni, cebula i czosnek, gęsi, kury, owce drobne, bure, białe lub czarne, prosięta, — wszystko stłoczone z masą odświętnie ubranego ludu. Osobno spędzone ryczy bydło, rżą konie, kwiczą świnie, miotają się kupcy i pośrednicy. Poleskie widowisko, teatr, kino, bal i rozkosz. Nikogo nie brak, — wsie puste, roboty przerwane, sprawy wszelkie w zawieszeniu, temat na długie opowieści po wsiach. Wieczorem ruch i zgiełk ustaje i cichnie, wozy rozjeżdżają się na wsze strony w mrok i ciszę bezludzia, — miasteczko obumiera do następnego jarmarku.
Ze skończeniem siewów ozimych Poleszuk zapada w stan półsnu i odpoczynku. Deszcze jesienne przecinają komunikację, rwą jakiekolwiek zajęcie. Długo jeszcze do śniegu, bydło błąka się po zrudziałych pastwiskach, swojskie gęsi odpowiadają na pożegnanie dzikich siostrzyc, ciągnących w chmurach, nisko, na południe... Prypeć nabrzmiewa wodą, czółna ściągają pod szopki, po stodołach cepy miarowo, monotonnie dudnią, w długie noce psy się nawołują, zamiera letnie życie. Czekają mrozu i lodu, co pomuruje drogi, otworzy tysiączne szlaki — do boru, do siana, do rybnych zimowych toni, do sąsiada, do miasta, do ludzi.
I wtedy ostatni hejnał, ostatnią pieśń poleską daje surma. Daleko, daleko od wsi do wsi idzie wieczorem głos donośny, przejmujący tęsknem monotonnem nawoływaniem. Nie róg to, ani trąbka, nie pieśń. Jakieś głoszenie, wieść — nawoływanie. To surma — pastuszy odwieczny, pierwotny instrument z drzewa drążonego, na parę metrów długi.
Podobno to zabytek tych czasów, gdy na ziemię tę bezbronną szły jesienią łupieżcze zagony od Tatar i Rusi.
Szli jesienią po łup i jassyr, bo zbiory były dokonane. Tedy dawano sobie hasło surmą od granicy po krańce, od wsi do wsi, od osiedla do osiedla, i naród ostrzeżony, ale nie wojowniczy, czujny, ale nie drapieżny, zagarniał co mógł dobytku i dobra i przepadał w sobie tylko znanych i sobie tylko dostępnych kryjówkach i tajniach. I taki był i dotąd przetrwał ostatni letni rapsod Polesia.



DWIE RADY
RADA NARODOWA
1915.

Przy bocznej, leśnej drożynie palił się ogienieczek dymny, założony z wilgotnych gałązek i martwego liścia.
Ludzi kilkoro obozowało wkoło ogniska, spoczywając w milczeniu.
Bór szumiał w jesiennym powiewie i była cisza posępna, że słychać było opadanie kropel mgły z igliwia sosen.
Ale jeden z obozujących głowę odwrócił w mrok drożyny, źrenice natężył, uszu nastawił.
— Kunie człapią! — mruknął.
— Siła? — spytał drugi, na łokciu się unosząc.
— Nie wiela, ale w rynsztunku.
— Wywiad, szpieg prowadzi — dodał trzeci, wstając z ziemi i w mrok leśny topiąc wzrok.
Inni się nie zajęli wieścią. Jeden spał, okrywszy twarz połą kapoty, dwóch przewracało karty starej księgi, jeden pilnował ogniska, podsycając je chróstem, dwóch na uboczu półgłosem odmawiało pacierze.
Stary, potężny dąb przydrożny nad całą gromadką roztaczał konary i widoczni byli w blasku ognia.
I oto w blask ten wynurzyły się z boru trzy postaci — jedna piesza, dwie konne — i stanęły o kilka kroków. Po chwili pieszy zbliżył się jeszcze bardziej i bystro obejrzał obozujących.
— Wy, ludzie, skąd? — zagadnął.
— Rozpraw się z nim, Bartoszu — rzekł ten, który był ich pierwszy dojrzał, i wyciągnął się napowrót u ognia.
Przed pytającym stanął chłop pleczysty, rosły, potężny, w sukmanie długiej, w czapce na ucho.
— Od Jasnej Góry idziewa.
— Glejt od komendy macie?
— Od samej najwyższej.
— A dokąd idziecie?
— Do Warszawy.
— Zbiegi?
— My!
Chłop podniósł ramię z rozmachem, w garść plunął i skoczył do pytającego.
Tamten się w bok usunął, obejrzał się na konnych. Już tylko jeden jeździec został na drodze, drugi oddalił się, zapewne po sukurs.
Pozostały, nieruchomy, upiorny, w swym ciemnym płaszczu i pikelhaubie, okropnym głosem warknął po niemiecku:
— Spokojnie, języka zasięgnąć, wybadać! Nie mają broni. Mamy czas.
Pieszy zwrócił się do chłopa. Podawał mu cygaro.
— Nie chciałem ubliżyć. Zbiegów pełne drogi. Proszę podać imiona, pokazać glejt, damy jeszcze eskortę. Widzę, że księża są wśród was?
Obok chłopa stanął nagle ten, co spał przy ogniu, i zajrzał pytającemu w oczy.
— Są i księża, a jakże, jako polska gromada. Jest wielmoża, jasny i oświecony, Józef mu; i ciarach herbowy, ot ten, Tadeusz mu; ksiądz Piotr i Stanisław, coś tam sobie radzą pospólnie. A ten, pan Hugo, to nas leczył, lecz niedługo. Adam nam ognia pilnuje, widzisz, jako się krzyżakowi przygląda: zna ci go od Malborga i Niemna; a ja, tom szewc Jan. No, to i nikogo nie brak, jak się Bartoszem dopełni. A idziemy do Warszawy, bo tam doma jesteśmy, jeśli nie nati, to possessionati. Ksiądz Piotr w katedrze, ksiądz Stanisław i pan Adam na Krakowskiem, pan Hugo wedle Zygmunta, wielmoża Józef u Zjazdu, pan Tadeusz ma znajomka i imiennika profesora w oficynach Błękitnego Pałacu, a Bartosza do kamieniczki mej na Starem Mieście zaprowadzę. Pospólna nam wyznaczona robota.
— Przez kogo?
Szewc Jan się roześmiał.
— A przez tych! — palcem krzyżaka wskazał. — Bo gdyby tu nie przyszli, nasby nie wysłano całą gromadą do Warszawy, do roboty.
— Do jakiej roboty?
Bartosz rękę za pas wsunął i odparł hardo:
— My som rada narodowa.
— Co oni gadają? — warknął dragon.
Pieszy chciał mu odpowiedzieć, ale wtem szewc położył mu ciężką rękę na ramieniu.
— No, a ty kto? Na ciebie kolej.
— Nie tykajcie go ręką, Janie! Jać go znam: szwab ci jest kolonista, co mi ziemię wycyganił, na niej się spasł, a teraz po niej tę zarazę wodzi. Z tym się ja porachuję kłonicą.
— A gdzieś miał kłonicę, jak ci ziemię swą stopą splugawił, Bartoszu? — ozwał się od ognia głos księdza Piotra.
— Winowatym! — grzmotnął się chłop w pierś.
— Pospólnie z tamtym sczeźnie! — ozwał się z pogardą bezmierną w głosie wielmoża Józef i, odwróciwszy się do jeźdźca, zaczął mu się lekceważąco przyglądać.
— Spławi ich trupy nasza Wisełka do naszego Gdańska — rzekł do pana Tadeusza.
— Co gadają? Powtórz! — krzyknął Niemiec do szpiega.
Ten się cofnął pod osłonę olbrzymiego konia i pałasza, i począł ściszonym, złością nabrzmiałym głosem po niemiecku mówić.
A obozujący wstali z ziemi i skupili się u dębu, jakby do dalszej drogi się zbierając.
A wtem w głębi boru rozległ się tętent i na oświetloną ogniem polankę wysunęło się kilkunastu kawalerzystów i na komendę stanęli nieruchomi.
— Otoczyć tę bandę i odprowadzić do pułkowej kwatery! — rozkazał oficer.
Dragoni zatoczyli krąg, niecały, bo dąb osłaniał od boru gromadkę.
A oni stanęli w ordynku. Bartosz zawinął za pas połę kapoty, czapę zrzucił i jak do cepa się przechylił, z pałką w garści, ino roziskrzone oczy wlepił w najbliższego rajtara i był gotów.
Szewc Jan sięgnął za cholewę, wyciągnął bat z surowca i wyzywający gwizdał:
— Na sworę, kundle!
Hugo ręce na piersi skrzyżował i patrzał; księża wydobyli różańce i, dalecy od myśli mordu, najspokojniej przesuwali paciorki, pan Adam podniósł z ogniska płomienną szczapę i, nad głową ją wzniósłszy, cisnął poza krąg żołdaków, na drogę ku Warszawie. A przed wszystkimi na przodzie znaleźli się ciarach Tadeusz i wielmoża Józef.
I oni też jakby na coś czekali, gotowi. Aż oto u stóp dębu podniosła się postać dotąd niewidzialna, kobieca, wiotka i smukła, z okrytą napół głową płaszczem, który ją całą osłaniał, ją i dziecko, ledwie u jej serdecznego boku widoczne.
Wstała z ziemi, przerosła gromadkę i zadzwonił jej głos, jak srebrna trąba hejnału:
— W drogę! na trud, na krwawy znój, na zwycięstwo!
— Naprzód! — skomenderował pan Tadeusz.
Bartosz stęknął, jak drwal, i zdzielił kłonicą najbliższego przed „ciarachem“ dragona. W prawicy wielmoży Józefa gwizdnęła kawaleryjska szpicruta, spadła na twarz oficera i padł krótki rozkaz:
— Salutuj marszałka, ciuro!
Uczynił się moment niewypowiedzianego tumultu. Krąg żołdacki jakby wybuch piorunu odrzucił na kraj polanki.
— Feuer! — zaryczał oficer.
Gromadka stanęła na ten rozkaz, zwróciła się do dragonów.
Patrzyli w milczeniu z bezmierną pogardą, tylko Bartosz nie wytrzymał:
— Strzelajta, psiekrwie, strzelajta! Zobaczyta, jak to łatwo zatrzymać w pochodzie polskiego chłopa z rady narodowej.
Zagrzechotała salwa i zarazem urągliwy śmiech szewca Jana.
— Fajerant, szwaby, fajerant!
Dragoni opuścili karabiny i skamienieli.
Pod dębem nie było nikogo, nic. Wokoło stał cichy, tajemniczy bór. Znikło ognisko, tylko na dębie ujrzeli drewnianą kapliczkę, a w niej jarzył się złotem obraz Częstochowskiej z dwoma szramami od husyckiego najazdu i z ranami od kul salwy dragońskiej.



RADA KORONNA
1925.

Jesienią smętną, z gościńca od Warszawy, w noc gwiezdną i cichą — gromadka wędrowna stanęła pod wałami Jasnej Góry.
Było zrazu kilku — wreszcie przybyło jeszcze kilku — wtedy się porachowali.
— Bartosza niema! — rzekł Naczelnik.
— Owom jest! — głos z gościńca odpowiedział.
— Spóźniłeś się.
— Z moim raportem mi nie spieszno! — chmurno Bartosz szepnął.
— Ale na Radę czas wielki! Jam do Majestatu suplikę słał, bo periculum in mora! — rzekł ksiądz Piotr. — Rozkaz do wszystkich był?
— Mnie doszedł u Krechowiaków! — rzekł Książę.
— Mnie w Wilnie! — rzekł Adam.
— Mnie na Kresach! — rzekł Naczelnik.
— Mnie w Warszawie! — rzekł majster Jan.
— Wszyscyśmy są. Prowadź, księże Piotrze — westchnął Bartosz.
Ruszyli. Pod dłonią Skargi rozwarły się odrzwia kościoła, przeszli mroczne wnętrze, stanęli w Kaplicy.
Lampa wieczysta poczęła blednąć, bo światło objęło, rosło, potężniało na Obrazie.
Aż zabłysł jakby słońce — i wystąpiła zeń w swym Majestacie: — Królowa.
Chór daleki, z Nieba idący, tysiącami głosów powitał Objawienie: Bogu Rodzica, Dziewica.
A wśród tego chóru całego narodu Świętych obcowania uderzył dzwon zakrystji.
Czworo pacholąt wyszło niosąc mszał, kadzielnicę i zapalone świece.
Znajomi byli.
— Obrońca Lwowa, Płocka, Warszawy! — rzekł Książę, oczami jasnemi ich witając.
— A ów czwarty Jagiełłów wnuk, wileński młodzieńczyk! — szepnął Adam.
— Dwóch księży — bacz, Janie, — toć od Was z Warszawy.
— On ci! Ksiądz Skorupka nasz! A ów drugi, prałat.
— Butkiewicz, męczennik! — rzekł uroczyście ksiądz Piotr.
Adama oczy utonęły w Obliczu Królowej i wniebowzięty szeptał.
— W dzień zgiełkliwy służą Ci śmiertelni, a w ciszy nocy nieśmiertelni. Twoi dworzanieśmy, Najjaśniejsza Pani, i nieustanny w sprawowaniu służby naród nasz na Twym Królewskim Dworze. My Twoi — Tyś nasza!
Dotknął jego ramienia Kościuszko.
— Rada Koronna jest! — rzekł uroczyście. Bo oto na dźwięk mszalnego dzwonka, weszli i zajęli stalle mężowie w zbrojach i szkarłatach, w koronach na czole, z berłami w prawicach.
— O Boże! Dziedzice są — ojczyce narodu! — zawołał Bartosz.
— Boże pomazańce! — dodał Kiliński.
— Rycerze prawi. Chrobry, Łokietek, Kazimierz.
— Jagiełło z syny i wnuki.
— Ichże weźmiemy radę i poratowanie! Dziedzice są starodawne, krzepkie!
Od ołtarza szły gorące słowa księży:
„Judica me Deus et discerne causam meam de gente non sancte; ab homini iniquo et doloso erne me.“
I radosne responsy pacholąt:
„Et introibo ad altare Dei; ad Deum qui laetificat juventutem meam.“
Bartosz osunął się na kolana, rozłożył ramiona i runął rozkrzyżowany na posadzkę.
— Kyrie elejson! — wyjąkał wśród łkania.
Z rąk królewicza Kazimierza ujął ksiądz Skorupka Mszał i uroczyście jął czytać Ewangelję.
Powstali Królowie i krótki, mocarny szczęk mieczów wydobytych do połowy pochew, w gotowości do boju o to Słowo Wiary — napełnił przybytek. Błysnęła z niemi szpada Księcia Józefa i szabla Naczelnika. Sprostowali się wszyscy.
„Dnia onego mówił Jezus przez podobieństwo rzekąc: Oto, który sieje, wyszedł siać. A gdy siał, niektóre padły przy drodze, i przylecieli ptacy powietrzni i podziobali je. A drugie padły na opoczyste, gdzie nie miały ziemi wiele i wnet wzeszły, iż nie miały głębokości ziemi. A gdy słońce wzeszło, wygorzały, a iż nie miały korzenia — uschły. A drugie padły w ciernie, a ciernie wyrosło i zadusiło je. A drugie padły na ziemię dobrą i dały owoc, jedno setny, drugie sześćdziesiąty, drugie trzydziesty.“
— Credo! — zaintonował uroczyście Prałat Męczennik.
Zapatrzony w Majestat Bartosz się modlił.
— Królowo nasza, jeśli Twój Syn siewca duszny, tyle Swego siewnego ziarna utraci przez żarłoczność stworzenia, przez rolę opoczystą, przez ciernie, to będziesz litośna nad moim trudem jałowym, nad mojem żniwem płonnem!
Ale oblicze Królowej niezbadane było i zamknięte — w surowości bólu.
Więc jęknął Bartosz i rozkrzyżował się w pokorze i męce.
I na kolana padli wszyscy i ścichła pieśń, bo zagrały dzwonki pacholąt na Wielką Tajemnicę Wcielenia.
Aż wreszcie od Tronu Królowej rozległ się Głos cichy a przejmujący cały świat.
— Powstańcie. Ofiara spełniona. Oto otwieram Radę! Sprawę mi dajcie z czynu waszego przez dziesięć lat — kiedym was dała sługi moje z triumfującego obcowania do śmiertelnego świata, na przewodniki, wodze i nauczyciele cudem Moim wskrzeszonej Rzeczypospolitej.
Powstali. Na czoło wysunął się Książę Józef i sprężony przed Najwyższą Władzą, rzekł:
— Obrona Lwowa, Płocka, Zamościa, Warszawy. Wszystkie stany pospólnie jako lwy, jako orły. Honor wojenny Polaków — bez ujmy!
— Na klindze szabli plamy wstydu niema — powtórzył uroczyście Naczelnik — i owe pacholęta i owe starce i niewiasty nawet obowiązek bojowy spełniły.
— Byłam wszędy z niemi, a owi, co legli tam, są u mnie! — Głos potwierdził.
Milczeli inni, aż Naczelnik dłoń na ramieniu Bartosza położył:
— Mów. Twój stan wolny, równy i władny.
— Najjaśniejsza Pani — zaczął Bartosz głucho. — Nie sprawiłem sprawy. Lud wolny, równy, władny, ale w służbie wrażej. Sforę pieską wypuściły moce piekielne na zgubę ludu. Chciwości i nienawiści tak mają pełne dusze jako opój wódki. Nieprzytomne i nieopamiętane są! Owe srebrniki Judaszowe biorą i truciznę od wschodu przeklętego idącą. Władni są — prawda — ale owa władza w ich ręku jest jako miecz w szalonego dłoni. Niema ci jako chłopska pięść i ramię — ale musi być mądrość — co mu rzecze: bij — albo co mu rzecze: pomiłuj! I owej mądrości niema nad nim, by słuchał!
— W bojach o Ojczyznę stawali, karni i bitni! — rzekł Naczelnik.
— Cześć ci za to słowo, Naczelniku, ale nie zdejmie ono z mej duszy wstydu i smętku za stan mój. Od bojów pięć lat przeszło. Spowiadam się z grzechów ludu, Najjaśniejsza Pani. Zabogacieli, a pożądają cudzego — do władzy przyszli i radziby przywileje mieć z tego, rozbili się na kupy swawolne, między sobą się źrące, i owo nie na naród rośnie, nie szyk, nie sprawny huf, a hałastra, słuchająca obcych, niewiernych sprzedawczyków. Gore, gore, gore, Najjaśniejsza Pani!
I legł Bartosz u stóp Majestatu z jękiem.
— Wasza kolej, majstrze Janie! — rzekł Skarga poważnie.
— Z grodzkich spraw raport mam zdać, Najjaśniejsza Pani. Głodowe lata przeszły miasta i osiedla. Lud miejski, łyki i wyrobniki toczy też robak niszczyciel ze wschodu przybyły, ale odpór jest i słuchali mnie, gdym do sumień i serc mówił. A przecie niewierna szarańcza osiadła grody stołeczne i pomniejsze stokroć liczniej niż wsiową ziemię — i cięższa walka z ową czernią, niż z orężem odpierać wroga. Żywie duch miejski i krzepi się.
— Majstrze — ozwał się Książę Józef — moich ułanów krew na ulicach Krakowa nie zmyta sprawiedliwym sądem i wyrokiem owych przysięgłych miejskich sędziów!
— Mości Książę, mój stan prawy, starodawny, krakowski owej plamy na sobie nie niesie. Szarańcza, judaszowe srebrniki, hałastra niewierna! Ale niech mi zaświadczą owe pacholęta lwowskie, i płockie, niech mi zaświadczy ksiądz Skorupka, niech mi zaświadczy poznański Ratajczak. Nie wniosą Rzeczypospolitej sromu ni łyki, ni cechy, ni robotnicy grodzcy!
Skończył majster Jan i była chwila jakby oczekiwania.
Aż Jej Głos zabrzmiał:
— Kto mi sprawę zda z czynów i trudu rodów starodawnych, wielmożów i panów, osiadłych dworów i ziemskich bogaczy — co ongiś wznosili grody, fundowali Domy Boże, posłowali do ościennych królów, zbierali księgi, budowali szkoły, konwikty, prowadzili lud na boje, i radzili w Senacie.
Trwało milczenie.
— Były niektóre i w teraźniejszych bojach — rzekł wreszcie Książę Józef.
— Widziałem nieliczne — trwające w ciężkim znoju i udręce na rubieżach Rzeczypospolitej — dodał Naczelnik.
— Zali ich już niema! I niema głosu od nich i o nich. Zali nie kazałeś do nich, księże Piotrze?
— Kazałem, Najjaśniejsza Pani, jakeś mi rozkaz dała odchodzącemu przed dziesięciu laty. Kazałem, jakem kazał przodkom ich przed Królem Zygmuntem i temi słowy kazałem, bo nijakiej różnicy w nich niema, ino sprawiedliwość czasów przyszła i odjęte im są przywileje.
Ongiś przodowali w gwałtach, bezeceństwie, swawoli, ale kajali się z win swych przed Tobą i ofiarę za grzechy kładli z mienia, trudu i życia. Teraz bez czynu złego ni dobrego są żywoty ich, i schodzą w cienie i kurz nieużyteczności. Kazałem im o pracy dla Ojczyzny w szeregu jeśli nie w przodowaniu; kazałem o ofierze mienia jeśli nie życia; kazałem o waleczności czynu bez rozgłosu, o obowiązku codziennego wzoru starej tradycji cnót przodków — i mówiłem do umarłych.
Znowu uczyniło się milczenie długie i ciężkie. Przerwał je Hugon Kołłątaj z rozmysłem.
— W obronie ich słowo rzeknę, Najjaśniejsza Pani. Czasów niewoli powstawał naród i targał więzy. A w tych czynach rozpacznych oni stali się ofiarnym mostem. Co orle było, co lwie w pokoleniach zostało na pobojowiskach, w dołach więziennych — na szlaku Sybiru i tam w tajgach. Zmęczeni są, znękani, i wyczerpani, zesmagani ciosami wojny ostatniej — ale by zginąć mieli — nie dopuść, Pani. Przez pamięć owych bojów bez nadziei, gdy pewni zguby, stawali by wołać: jesteśmy! moc ich dusz rozpal, Najjaśniejsza!
— Którzy do mnie przyjdą — zachowani będą — padł Głos uroczyście.
Na czoło wystąpił Wieszcz Adam i roztętnionym głosem rzekł:
— A ja Ci, Królowo — wiodę huf nowy, co piekielne moce zwalczy — i do stóp Twych przyjdzie mocarny. Rośnie młódź polska, filarecka — rośnie — i oto idzie przyszłość, gdzie oni staną do pracy i znoju dla myśli wielkiej do czynu zbiorowego w Twej chwale i chwale Ojczyzny. Zaiste, orla będzie ich lotu potęga i jako piorun ich ramię.
— Szczęsnyś, Adamie! — szepnął Skarga. A miłościwie spoczęły Boskie Oczy na Wieszczu.
— Niech wstanie dla nich słoneczny dzień! — wymówił Głos błogosławieństwo.
A wtem Bartosz wstał z klęczek i podniósłszy oczy na Majestat, zawołał:
— A oto moje słowo przyjmij, Najjaśniejsza Pani. Przyszliśmy do Cię raport zdać i radę a ratunek wziąć.
Ręką Swą wydźwignęłaś naród Twój z niewoli.
Wolny jest i samowolny, aliści to słowo oszustwem jest i fałszem. Niewolny jest naród ani samowładny, ale w pańszczyźnie i niewoli trwa, ino zaślepiony pożarną łuną i ogłuszony wrzaskiem fałszywych proroków swej nędzy i upodlenia nie rozumie. Kłamstwo jest, że wybiera on swe męże najprzedniejsze, najmędrsze do sejmowej rady. Zali byli tu u Ciebie one wybrańce z pokłonem, po błogosławieństwo!
— Nie znam ich! — Głos powiedział.
— I naród ich nie zna. Najmity niewiernych szalbierzy są — pachołki obce, lub pasibrzuchy i próżniaki, warchoły i głupce w ręku i pod władzą wodzów nierzetelnych.
— Bartoszu, któż je wybrał, jeśli nie tenże naród! — rzekł Skarga.
— Przeto do Majestatu wołam, by naród przejrzał, opamiętanie dostał, głos miłości i mądrości usłyszał. Proroka nam daj, o Najjaśniejsza, Męża Bożego i Wodza.
— Któryby szczęki krzywdzącego dusze potrzaskał i z pomiędzy kłów szatańskich wydarł naród Twój, Pani! — Skarga się modlił.
— I owe fałszywe wybrance — z pomiędzy siebie Władzę wybierają i Rządzicieli. Zali byli owi władni u Ciebie, Królowo, po radę i błogosławieństwo?
— Nie znam ich, anim utwierdzała na Namiestnictwie Mojem, — Głos rzekł.
— Boć nie Władce to są, ani Dziedzice ani Gospodarze naszej ziemi. Dzierżawce, najmity doczesne, sadowniki co owoc zbiorą, zboże zetną i pożrą, a ziemię jałową zostawią — bo odejdą, gdy czas arendy minie! Nie miłują ziemi, ani o wiekowanie jej dbają. Ziemia zaś skarb jest, co dziedzictwem być musi. — Tu się Bartosz ku stallom obrócił i ręką ku ziemi pokłon oddał.
— Owo Ojczyce są. Dziedzice, Boże Pomazańce. — I wszystkie oczy tam poszły w czci i dusznem utęsknieniu i jakby w pytaniu gorącem.
A Owi trwali niewzruszeni, surowi, w sobie skupieni, stróże mocarnej przeszłości.
— Miłościwi! — mówił dalej Bartosz. — Czasy przyszły ważkie, gdy owo Najjaśniejsza Pani pozwała was z nami na radę. Jako nas posłała w doczesność, byśmy do dusz i sumień mówili — tak i na Was czas przyszedł, wtórną służbę ziemi naszej dać.
Milczeli Monarchowie, niezbadani w swej myśli. Więc majster Jan do kolan im się skłonił.
— Grodów Twórce i Umocniciele, Rajce najwyższe, Wszechnic i Uczelni fundatorzy, zali nie ciężko Wam na Wawelu pustym, po Tumach i Katedrach mrocznych. Zali nie braliście pomazania Bożego na Gospodarzy nie tylko cielesnych, ale i dusznych. Pójdźcie z nami!
I oto powstał jeden. Jagiełłów syn, Kazimierz.
— Głos Wasz — głos słyszących i widzących — ale od ziemi naszej — nie słyszę głosu, coby nas wzywał — ino słyszę wrzask urągowiska i wstrętu dla praw naszych.
I powstał Jagiełłów prawnuk.
— A słyszę z mowy waszej i raportu, że odjęto jednym przywileje, by drugim dać. Biada narodowi, gdzie są dwie miary, dwa prawa! I zali nie jedna męka władzy, czyli pacta conventa dyktuje wielmoża, czy kmieć.
Bartosz osunął się na kolana przed Majestatem i jął się modlić.
— O Najjaśniejsza. Słowa ich prawda, mowa ich jako piekący wstyd, i sprawiedliwe. Męczenniki byli w Koronie przez narodu grzechy i winy. Aleś Ty, Królowo Niebieska, Tyś Mądrość i Miłość wiekuista. Oni Namiestniki Twej Korony! Nakaż, by jeden z nami szedł i uczył ciemne i krzepił zwątpione i prowadził słabe ku mocy.
I znowu zapadło milczenie i Głos nie zabrzmiał, tylko Oczy Królowej poszły ku stallom i zatrzymały się z nakazem na jednym.
A on wstał i chrzęszcząc zbroją, posunął się ku Radzie i stanął przy stopniach ołtarza. A wtedy koronę na ołtarzu złożył i miecz swój oburącz płasko dzierżąc, jakby o błogosławieństwo na swą służbę — czekał — posłuszny.
— Łokietek! — przeszedł szmer wśród Rady. A wtedy Głos przemówił:
— Tułaczem byłeś i w głodzie i w chłodzie i w poniewierce — dla miłości ziemi tej. I tak teraz będziesz. Wygnańcem byłeś i pątnikiem do Piotrowej stolicy. I tak i teraz będziesz. Scalałeś szmaty rozdartej ziemi. Tak i teraz będziesz. Sprawiedliwyś był dla kmieci i sługi i wielmoży i kupca, w nagrodzie i karze. Tak i teraz będziesz. A koronę, którą zdobyłeś mocą ducha — temu dam, kogo przyprowadzisz do Mnie i wskażesz: „Tenci jest jakom ja był“. Pójdź z nimi!
— Albert, wójt krakowski! — szepnął majster Jan.
— Płowce! — spojrzeli na siebie Książę Józef i Naczelnik. A gdy padło ostatnie Słowo, dobyli broni i sprezentowali ją przed królem.
A Bartosz do stóp mu runął, wstrząsany szlochem serdecznym.
— Prowadź, Miłościwy Panie!
Łokietek spojrzał po nich, jakby w posiadanie brał, miecz do boku przypasał, na księdza Piotra skinął.
— U boku mi będziesz!
I skłoniwszy się nisko przed Majestatem, stanął na ich czele i powiódł.
Jasność przybytku poczęła gasnąć — chór jeszcze daleki szmerem się skończył:
Ziści nam, spuści nam — zbożny czas.
Rada koronna była spełniona.



NIEDOBITOWSKI Z GRANICZNEGO BASTJONU


Była bezgwiezdna, chmurna, wietrzna i dżdżysta noc marcowa, gdy Sewer Niedobitowski i Jan Olesza wybrnęli z grząskiej leśnej grobli na polanę, na której przed Wielką Wojną stało rodzinne Niedobitowskiego Horodyszcze. Od dalekiej stacji kolei szli pieszo, bo fury nie dostali, ale to był drobiazg dla ludzi, co przez siedem lat zdeptali Rosję, Sybir, Mongolję, Chiny i wiele innych dzikich zakątków. Jako dobytek z tej siedmioletniej wędrówki — mieli plecaki, „amerykańską“ przyodziewę i dobre rewolwery w zanadrzu. Ale zato Niedobitowski zostawił pod Odessą oko lewe, a Olesza w tajdze odmrożone palce lewej nogi. Zresztą były to chwaty trzydziestoletnie, suche, twarde i czarne jak stara dębina.
— Sewer! Widzisz ty co? — spytał Olesza, ocierając mokrym rękawem mokrą twarz i odsapując.
— Nie! Musiał się cały dwór spalić. Ale ze starych dziuplastych wierzb — musiało się coś zostać, to się przed flagą schowamy do rana.
— A potem co?
— Odbudujem Horodyszcze! Nie?
— Juści odbudujem. Mojej Medwidły nie odbuduję, bo za granicą została.
— Głupstwo! Podzielimy się Horodyszczem!
— Jak sobie chcesz. Byle już nie wędrować.
— Słyszysz — gęsi ciągną! Wiosna.
— I już u siebie! — odetchnął z głębi piersi.
Ruszyli dalej i Niedobitowski odnajdywał:
— Był krzyż przy zawrocie. Dalibóg stoi! Potem droga z topoli — droga jest — topoli niema — potem już opłotki i lamus przy bramie. Rozumie się, płotów niema, ale krzaki są — no i lamusa niema. A ot z domu coś sterczy — murowany był — ostał. Aha i psy są! No to i jakieś ludzie żyją. Nie będziem w wierzbie nocować! Dobra nasza, Jasiek!
— Da Bóg i ojciec żyje i pan Saturnin Kałaur myśli owies siać. Nu, sobaki — my swoje pany! Nie obrywać amerykańskiej garderoby, choć wam cudzo cuchnie!
Ale psy obstąpiły ich z jazgotliwem ujadaniem, więc Niedobitowski jął wołać znajome nazwy:
— Hałas, Lutnia, Kaktus, Chryja!
I oto jeden z psów ucichł, obwąchał go, skoczył na piersi skomląc, reszta ucichła.
— Dalibóg to Kaktus, kolega na kłapaki. Poznał, psia dusza, po siedmiu latach. Poznał.
Głos Niedobitowskiego się załamał — objął psa za szyję — odchrząknął.
— No, prowadź, sobako. Ale śpią twardo.
Podeszli pod sam dom. Stał, ale wygląd zmienił. Ganek środkowy i drzwi wchodowe zamurowane były cegłami — większość okien podobnież. Na końcu parę okien miało okiennice z grubych bali, a w nich otwory.
— Strzelnice! — rzekł Olesza, uderzając w nie pięścią.
W domu panowało głuche milczenie i ciemność. Obeszli tedy do drzwi szczytowych, gdzie był niegdyś kryty ganek na ogród. Ganku nie było śladu, a drzwi zrobione były z grubych bali i miały ślady spalenizny.
— I tu strzelnica. Horodyszcze, jak się patrzy — rzekł Olesza.
Niedobitowski począł pukać, stukać, wreszcie kijem tłuc z całej mocy. Kaktus też do drzwi skrobał. Wewnątrz rozległ się szmer, szepty, i powolny głos ozwał się po poleszucku:
— Ne czepy dwerej — budu strelaty! (nie rusz drzwi, będę strzelać).
— Otwierać — to ja, Sewer Niedobitowski!
— Poszli won, brodiahy. Ja was nauczu pana predstawlaty!
— Pal, Korniło! — zaszeptał głos kobiecy.
— Naj imość pożde (niech imość czeka) — może tak pójdut’. Szkoda naboja! Sobaki ne breszut’.
— Nie breszą, bo mądrzejsze od was. Otwierajcie, tchórze. Powiedzcie panu, że Sewer wraca z kolegą Janem Oleszą. A to durnie!
— Aha, ot i wasza prawda, bandyty! U nas pana niema, a panicz Sewer wrócić nie może.
— Jakto nie może, kiedy stoję przed drzwiami — i jakoś mi się zdaje, że to pani Honorata Kałaurowa tej fortecy broni. Kaktus mnie poznał — a ludzie zapomnieli.
— Czekaj, Korniło. Wyjrzę, ilu ich.
— Poświecę! — zaśmiał się Olesza, krzesząc płomyk zapalniczki.
W szparze ukazało się oko, i wnet wybuch głosu:
— Jezus, Marja! Panicz. Korniło odsuwaj belkę!
— A szczo! Kazau ne strelaty na marne! — odparł flegmatyczny głos — i wnet ciężki trud z odsuwaniem belki obronnej.
Gdy się drzwi rozwarły, w sieni świeciła już lampka, i jakaś postać kobieca wielka i koścista porwała w objęcia Sewera.
— Paniczu! Paniczu! Paniczu! — łkała.
— Ojciec? — spytał.
— Świeć Panie jego duszy! Umarł zeszłego roku, przed samem najściem bolszewickiem.
— A brat?
— Z tyfusu umarł — zaraz jak Niemcy przyszli. Saturnina bolszewicy zabili, jak dworu nie dawał palić! Zabili — i dwór spalili!
— To któż tu ostał?
— Ano, ja i Korniło — i mała moja, Sabina, i dwie baby i głuchy Juchim. Siedzim i bronim. Mało której nocy nie napadają — granica tuż — za Stybłem — ot! Ach, paniczu!
Objęła go znowu za ramiona, patrzała przez łzy, które dziwnie wyglądały na jej ostrej, surowej twarzy.
Wędrowcy poczuli zmęczenie — kres swej wytrzymałości.
— Dajcie spocząć! — szepnął Sewer.
Kałaurowa oprzytomniała, otwarła drzwi na prawo — zaczęła komenderować:
— Sabina! Świeć. Korniło — siana na posłanie. Paniczom zaraz podam jeść i pić. U nas wszystko jest. Coby panicze chcieli?
— Herbaty! — rzekł Olesza, siadając na ławie w izbie wielkiej, ciepłej, przerobionej na kuchnię.
— Herbaty! — powtórzyła Kałaurowa ze zgrozą. — Skądże u nas ma być herbata.
— Przecie pani powiedziała, że wszystko jest.
— Wszystko, co w Horodyszczu rośnie. Jest chleb, kartofle, kasza, okrasa, mleko, miód — wszystko!
— To i bydło jest? Zostały jakie budynki? — spytał Sewer, zdejmując plecak i przemokły płaszcz.
— Budynków nic nie zostało, a krowy są dwie. Chowamy je w domu — w salonie. Stary pan się tak rozporządził. A wie panicz, i kobyłkę po Karabeli uchowaliśmy!
Sewer patrzał na nią, a wtem poczuł, że ktoś rozplątuje delikatnie sznurki jego żołnierskich trzewików, i odwrócił się zdumiony. Na ziemi przy nim klęczała dziewczynka, Sabina Kałaurów, którą pamiętał pięcioletnią, gdy odchodził.
— Rozzuję panicza! — rzekła, podnosząc ku niemu szare oczy i twarz smagłą i brzydką podlotka.
— Dajże spokój! — bronił się.
— Niech rozzuje, niech wymyje. Zaznały też, zaznały, te biedne wędrowne nogi! — zawołała Kałaurowa. — Ale teraz już będzie dobrze. Jest mleko gorące i świeży chleb — i kiełbasa, bośmy wieprzka zakłuli pod Wielkanoc. Niechże panicze zrzucą mokre szmaty — i cudzą odzież. Jest swoja — jest. Uchowało się! — dodała z nawyknienia szeptem i z uśmiechem triumfu.
Tedy Sewer się poddał posłudze, a Olesza rozebrał się i przeciągnął w swej podartej koszuli.
— Już nas wszy żreć nie będą, — zaśmiał się, kręcąc papierosa.
Potem już mało co pamiętali z tego pierwszego wieczora. Obudzili się zaś po dwóch dobach, wypoczęci, głodni i aż zdumieni — że nic ich nie gna, nie dręczy.
Wtedy Sewer obejrzał swoje dziedziczne gniazdo. Dwór pozostał, krzepko przed wieki z kamienia i cegły postawiony, starą karpiówką kryty, zniekształcony zamurowaniem prawie wszystkich okien i drzwi.
Jak do blokhauzu amerykańskiego trapera przez sień było jedyne wejście dla ludzi i dobytku, gdyż w najbardziej pustej stronie trzymano dwie ukochane krowy-żywicielki, klacz i kilka owiec, i chowano zboże, chroniąc przed pożarem. Z folwarku zostały opalone, murowane słupy stodoły i stajni i drewniane obór. Zostało też parę starych wierzb, owocowy sad bez płotu i olbrzymi topól z bocianiem gniazdem. Folwark stał na wzgórzu, odległy od wsi i gościńców; na zachodzie miał las, na wschodzie bagniste Stybełko i granicę bolszewicką. Ostatni bastjon Polski. Gdy się rozejrzeli, zatrzymali się na wzgórku, gdzie przed wojną stał wiatrak.
Olesza rzekł:
— Od czego zaczynasz?
— Od siania owsa. Bocian już wrócił.
— I my jak żórawie. Ja zacznę od łaźni, nożyczek i brzytwy — i jadłbym pięć razy na dzień.
— Ja też. Tylko mnie roznosi ochota do pracy, tej prawdziwej, naszej, przy ziemi, z ziemią, dla ziemi.
Podczas ich snu Kałaurowa urządziła im dawną sypialnię ojca. Znalazły się jakieś stare graty, dwa łóżka i stół. Mieli czystą bieliznę, ubranie, nawet gdy przyszli na obiad, ujrzeli ze zdumieniem dawną porcelanę przy drewnianych łyżkach. Nalewając im barszcz, szepnęła do Sewera:
— I srebro jest, paniczu, i miedź i kryształy i bronzy. Wszystko się uchowało, chociaż kto wpadł, to rewidował, kopał, rył, najmniejszej szpary nie minął. Nic nie znaleźli, takeśmy ze starym panem ukryli.
— Ze wszystkich stworzeń najbardziej jest wytrzymałym człowiek, ale z ludzi najwytrzymalszą jest baba! — rzekł Olesza.
— Wiadomo: chrzanu nie przetrzesz, baby nie przeprzesz, — potwierdziła z przekonaniem Kałaurowa.
Sewer powitał garstkę domowników — i chciał im dziękować, ale i głuchy Juchim i dwie baby kuchenne i nawet Korniło nie uważali wcale swego postępowania za coś osobliwego, i nawet byli jego słowami jakby zgorszeni.
— Naród oduraczył sia! (Naród zgłupiał). — odparł Korniło. — Rzucili wszystko swe dobro, i poszli. Kozaki popalili wsie, spalili i straż w lesie. Więc ja się do dworu przebrał, bo pan tak kazał. Germańca nie było co się bać. Srogie ale porządne ludzie byli. Pytkami siekli jak było za co, ale porządek był. Potem to dopiero nastały hołodrańce! Żeby pałac był drewniany, toby my nie dali rady — ani ja, ani nawet imość, choć sokół-baba! Kamienia nie ugryźli. A co teraz panicz myśli robić? Bo to już Zwiastowanie jutro — toby po górkach można owsa rzucić i grochu. Krowy nauczylim orać, a młoda Karabelka już w bronie chodzi.
— To mi ją okulbacz.
Gdy wsiadał na klacz, ukazała się Kałaurowa.
— Ma panicz broń?
— Mam.
— A dokąd panicz jedzie? Do lasu?
— Nie. Do starostwa.
— O Jezu, Marjo! Niechby o nas zapomnieli. Jak panicz się pokaże, to jakieś urzędniki zaraz pocoś zjadą!
— A może właśnie z czemś wrócę i coś dostanę.
— Paniczu, paniczu! Toć panicz nie chłop, żeby coś dostał od rządu. Niechby panicz się lepiej nie pokazywał.
— Nie bajcie, pani Honorato! Trzeba się zameldować, pozwolenie na broń dostać, o nasiona i narzędzia się postarać. No, bywajcie zdrowi. Wrócę pojutrze.
Ale nie wrócił pojutrze, ale za pięć dni, i nic nie mówił, zabierając się do obiadu.
Olesza, który go znał, zauważył zacięty błysk oka, i zacięcie szczęk — i o nic nie pytał.
Kałaurowa z córką obrabiały zagony na warzywa, więc dom był pusty.
Wyszli potem w pole, daleko, pod las i Sewer spytał:
— Byłeś na tokach?
— Co nocy. Zabiłem głuszca i trzy cietrzewie.
— Musisz się także meldować w starostwie, i przygotuj się, że cię zamkną do paki.
— W tylu już siedziałem. Zobaczę jak wygląda polska! — odparł, niczem już niewzruszony Olesza. — A długoś ty siedział?
— Cały dzień. Dowodzili, że czegoś nie staje w naszych papierach. A co do broni, to mi mój rewolwer skonfiskowali, a na inną trzeba przedstawić akt kupna. Ta, co jest w domu, musiałaby być złożona już dawno do urzędu, a że się tego nie zrobiło, grozi rewizja, konfiskata i kara. Zapewne policja lada dzień rewizję zrobi.
— Ogromnie to dopomaga w obronie od bandytów, — rzekł spokojnie Olesza. — Jednakże Kałaurowa miała racją — i odtąd słucham jej jak wyroczni. A dlaczegoż cię wypuścili z paki? Przecie brakującego papieru nie stworzyłeś? Chyba marki.
Sewer tylko ramionami ruszył — i obadwa splunęli jak na komendę.
— Ziarno siewne, narzędzia, żywność, amerykańska nawet odzież — jest — ale tylko dla wracających z Rosji chłopów. Regestracja strat wojennych już skończona. Termin minął.
— To najmniejsze, bo nikomu nie zwrócą. Oszczędziło się pisaniny. Widziałeś kogo znajomego?
— Ani żywej duszy. Urzędy zapchane, i jest tych referatów bez liku, ale wszyscy obcy — z końca świata. Od żydów dowiedziałem się o sąsiadach. Obrębskich wyrżnęli bolszewicy, Horainy siedzą w ziemlance, Sielużycki sam tutaj — rodzinę trzyma w Warszawie, Horeszków Prochod zabrano na osadnictwo wojskowe, Ordowie są i silnie stoją, Warzyńscy, Turscy, Jazwigłowie uciekli, zostawiwszy ekonomów — dojeżdżają latem.
— Bardzo ciekawy nastrój. O, cara patria! Jak serdeczny twój uścisk powitalny! — ironizował po swojemu Olesza. — Muszę i ja to osobiście obejrzeć. Stoję lepiej niż ty, bo nic nie mam. Ciekawym co mi zechcą i potrafią zabrać. Bo nawet żadnych złudzeń nie uchowałem. Ruszam zaraz.
— Dobrze. Bierz klacz i jedź!
— Niema głupich. Wędruję piechotą. Bo jak mnie zamkną do paki, kobyła będzie głodować, a tu do brony potrzebna. Ja się po swojemu urządzę.
Jakoż przebrał się w garderobę amerykańską, wziął kij i poszedł. Nie było go tydzień i już Niedobitowski chciał ruszyć na poszukiwanie, gdy wrócił. Znalazł w Horodyszczu policję, która długo i bezskutecznie poszukiwała broni. Asystowała temu pani Honorata, uprzejmie otwierając wszystkie drzwi, szafy i schówki.
Gdy stróże bezpieczeństwa odeszli, zbadawszy podejrzliwie i dokuczliwie dokumenty Oleszy, spytał:
— Sewer w kozie?
— Nie — sieje owies z Korniłą. No — to trzydziesta siódma rewizja od początku wojny! — dodała, triumfując. — Najporządniej robili Szwaby!
Olesza zastał kolegę opasanego płachtą siewną. Siał złote ziarno z odkrytą głową i rozpromienieniem w oczach, zapatrzonych w rolę.
Korniło włóczył, dając rady Karabeli, trochę obrażonej na tę robotę „chamską“.
— Panna, hulałaby za zającami, alboby się czwaniła w miasteczku. Ucz się na chleb pracować!
— No, jesteś nareszcie! Siedziałeś w kozie?
— Co zaś. Dostałem pozwolenie na broń i chcieli mi dać majątek.
— Bajesz!
— Jestem inwalida wojenny i kandydat na osadnika. Poszedłem do swej władzy i opieki, do komisji osadnictwa i do komisarza rolnego. Ty jesteś wstrętny burżuj i obszarnik — ja pan! Teraz moje przywileje, panowanie i władza!
Niedobitowski popatrzał na niego i splunął.
— Psie krwie, chamstwo, hołodrańce, dzicz! Chcecie panować! A ja wam pokażę, że się wam nie dam — i z Horodyszcza mnie nie ruszycie!
I zaśmiali się obadwa.
Dokończył Sewer poletka i odpasawszy płachtę, legł obok przyjaciela, który siedząc na skłonie rowu, ćmił papierosa, patrząc na skowronki.
— Ty tak, a ja tak! Ty masz co bronić, to się broń i nie daj. Ja nie mam nic, mogę się zabawić. Toć jak na komedji! A wiesz, co mi proponowali? Osadę z majątku Horeszków.
— Twoich krewnych!
— Skąd mają wiedzieć. Toć te urzędniki z całego świata. Jest Moskal, jest Żyd — jest kilku z pod Karpat. Co im mówi: Olesza czy Horeszka. Nie słyszeli nawet w życiu o naszych stronach. Ale — i znajomego spotkałem! Pamiętasz Pistora?
— Tego kapitana z Tuły; specjalistę od cukru?
— Tego. Dostał się do Denikina — i teraz tutaj jest na czele kooperatywy!
— No, a coś rzekł na tę osadę u Horeszków?
— Spytałem po czemu dziesięcina. Powiedzieli, że żołnierzom i inwalidom państwo daje ziemię darmo. Wtedy zacząłem dłubać w nosie i po długim namyśle poprosiłem o niewielką kamieniczkę w Warszawie, a gdy rzekli, że jeszcze niema na to uchwały sejmowej, powiedziałem, że poczekam, bo pewnie ktoś taki wniosek przedłoży Sejmowi.
— Tymczasem zajmij się tu obroną od wszelkich napaści — bo ja ruszam w świat, po inwentarze, narzędzia i nasiona. Czem ja tej Kałaurowej odpłacę za to wszystko, co ona tu uchowała!
— Ożeń się z nią.
— Boję się, bo prała nieboszczyka Saturnina siedem razy na tydzień.
Pojechał tedy Niedobitowski w daleki świat i wrócił aż po dwóch tygodniach z całą karawaną. Przyprowadził trzy pary koni z wozami naładowanemi pługami, bronami i ziarnem. Już w lesie spotkał Juchima z krowami, który go przywitał, wołając:
— Paniczu, byli bolszewicy. Całą noc strzelali.
— No i co?
— Panicz z Medwidły powiedział, że my kamieniami odpędzili. My przysięgali!
Ruszył ramionami i dalej pojechał. Juchim był to pół-idjota — jak wszystkie pastuchy. Ale w Horodyszczu, gdy minął zgiełk i troska z rozmieszczeniem tylu dostatków i zasiedli do wieczerzy, spytał:
— Mieliście napad bolszewicki?
— Dlaczego jeden? Dwa! — odpowiedział Olesza. — Jednej nocy przyszli w kilku na rekonesans. Udawałem płacz kobiety i pisk dziecka. Obeszli tę fortecę i poszli. Na trzeci dzień przyszli w kilkunastu. Wtedy daliśmy im bobu. Wyobraź sobie, że pani Honorata ma nawet grzeczny zapas ręcznych granatów.
— Wcale nie wiedziałam co to takiego, ale że to Niemcy nie bardzo pod koniec pilnowali, to sobie przechowałam. Myślę: może się zda.
— I zdało się. Jakem z dziesiątek cisnął z góry, a z dołu Korniło prał z karabinu, poszli. Najgorsze było potem. Trzy trupy przezornie zaraz w nocy wrzuciliśmy do Stybełka, z kamieniem u szyi i nie dawaliśmy znaku życia. Ale chłopi donieśli policji, że „pany“ w nocy strzelali. Szczęściem, że Korniło przewąchał donos i mnie uprzedził. Gdy się policja zjawiła, jużeśmy byli zgrani. Zaczęło się dochodzenie, śledztwo, protokół. Wszystkie kobiety zeznały, że siedziały w piwnicy i modliły się. Juchim, że spał przy krowach, a rano powiedziano mu, że bolszewików pobito kamieniami. To samo twierdziłem ja i Korniło — nawet pokazaliśmy na strychu spory zapas tej broni, która jest nieobjęta żadnym zakazem. A strzelali bolszewicy. Pisanina i grad krzyżowych pytań trwały dobrych kilka godzin. Wreszcie spytałem komendanta, czy właściwie popełniliśmy coś karygodnego, nie dawszy się porżnąć, ani spalić, na co mi odpowiedział, że włościanie narzekają, że we dworze jest broń, kiedy im broni posiadać nie wolno, a że Konstytucja zrównała wszystkich obywateli — jedne są prawa dla wszystkich i przywileje przestały istnieć. Naturalnie odbyła się rewizja.
— Trzydziesta ósma! — dodała Kałaurowa. — Ale teraz niech panicz rozpowie, co myśli robić z tą całą masą koni, i gdzie to schowamy, bo w domu się nie zmieści.
— Jutro dostanę parobków i zaczniemy odłogi karczować. Konie spędzą lato pod niebem, a do zimy odbuduję stajnię i stodołę.
— Będą mieli bolszewicy co palić.
— Jak spalą, to znowu odbuduję, ale nie będzie powiedziane, że Niedobitowski zaniedbał swe Horodyszcze.
Stanęły pługi na porosłych zagajami łanach, stanął osobiście Sewer z siekierą i motyką — i pracował z wielkiem dusznem weselem i zaciekłością. Chłopi, patrząc na to, spluwali, niechętnie warcząc: — Czart Lacha nie weźmie! — ale najmowali się do pomocy, bo płacił sumiennie i żywił tę głodną, powracającą z Rosji tłuszczę. Olesza pilnował lasu i szykował materjał na budynki.
Jesienią na karczunkach zazieleniała obfita ruń — a we dworze bielały ściany dwóch dźwigniętych budynków.
Administracja rządowa, o ile stanowczo odmówiła pomocy przy odbudowie obszarnika, o tyle skwapliwie okazała swą troskliwość co do ściągania podatków. Grad „nakazów płatniczych“ tłukł Horodyszcze. Sewer, jakby oszalały w swej pracy, czytał te różnokolorowe papierki z jakąś tępą rezygnacją. Były jakieś kary i opłaty za czas okupacji — były podatki dochodowe i gruntowe za rok bolszewickiej inwazji, były jakieś fantastyczne opłaty od przedmiotów zbytku — cała masa napaści — od których trzeba się było bronić, tłumaczyć, wyjaśniać, protestować.
Że zaś Niedobitowski nie miał na to czasu i środków, sekwestrator zjeżdżał co parę tygodni ku radości i triumfowi chłopstwa, że „pana“ licytują.
Co prawda nie było co spisywać i sprzedawać i Olesza z całą powagą ofiarowywał „amerykańską“ garderobę, cnotę pani Honoraty, swoją zdrową nogę i oko Sewera.
Jednakże zabrano jedną z dwóch krów i parę koni, bo wedle prawa na gospodarstwo wystarczała para koni i krowa.
Gdy zima nastała, nie było odpoczynku. Co nocy jeden z kolegów — przyjaciół wartował przy budynkach i stogach siana, drugi czynił wycieczki do lasu, broniąc od bezustannej kradzieży chłopskiej. Było to pogotowie ciągłe, męczące, dokuczliwe, ale zamiast wyczerpania, budziło zaciekłość.
— Nie ustąpię i nie dam się, pomimo wszystko i wszystkich, — warczał czasami Sewer.
Z wiosną rozpoczął się dalszy karczunek. Nowiny dały stokrotny plon, ale ledwie zwieziono zboże do stodoły — zostało zajęte za podatki.
— Żebyż choć za bieżące — ale za zaległe! — biadała Kałaurowa.
— I żebyż zabrali zaraz, ale na dobitkę trzeba wartować, bo młocarnia nie gotowa, — ziewał Olesza. — Nie wiem, kto chleb z tego zboża jeść będzie, ale mu chyba na zdrowie nie pójdzie.
— Żydzi kupią i do Bolszewji przeszwarcują, — mruknął Sewer, zajęty tylko nowemi siewy.
Wielka była radość, gdy pierwszy raz zawarczała młocarnia, i pierwsze krwawą pracą i potem zdobyte ziarno Sewer osobiście siać zaczął. Był piękny, wrześniowy dzień, tak cichy, że szelest ziarn padających grał, jak srebrne dzwoneczki. I grała dusza tego kresowego Polaka i padały z niej myśli dobre i mocne.
— Ano — nic darmo — a tembardziej za wskrzeszoną ojczyznę trzeba płacić. Niech biorą! Ale ziemia wytrzyma i ja z nią. Życie całe w trudzie, i owszem, ale swoje Horodyszcze tak postawię, tak uprawię, tak obuduję, że kto z tamtej strony spojrzy — to powie: to tak Polska błyszczy — to takie polskie łany złota. — I siał, siał, coraz silniejszy i twardszy.
Na zimę zostali z trochę zboża i kartofli, cały dochód zabrały podatki, a gdy zgodnie z tem złożono sprawozdanie kasowe do Izby Skarbowej dla podatku dochodowego — otrzymano papier, że rachunki nie są prawdziwe i że z obszaru ziemi Horodyszcza wedle najniższej normy powinno być dochodu tyle to — ergo należy podatku dochodowego tyle to.
— Pytanie — poco w takim razie każą składać rachunki, jeśli mają normy! — rzekł Sewer.
— Żeby czternastu urzędników w Izbie Skarbowej miało papierki do pisania i pobory do brania, — odparł Olesza. — Ilość podatków zaczyna brać wyścig z rewizjami. Zakładam się z panią Honoratą, że podatki wezmą rekord.
— Trzeba będzie chyba jałówkę cielną sprzedać — mruknął Sewer.
— Po moim trupie! — wrzasnęła Kałaurowa. — Mam zegarek po Saturninie — niech pan bierze i sprzeda — jałówki nie dam!
Sprzedano tedy konia i nędza wlokła się dalej. Po lodzie zmarzłego Stybełka zjawili się w lutym bolszewicy. W czarną noc to było. Dom się obronił, ale podpalili stodołę. Olesza, który tej nocy był na warcie, postrzelił jednego, co chciał i stajnię podpalić, dopędził rannego i obezwładnił. Poznano chłopa ze wsi. Miał przy sobie karabin i rewolwer.
— Ten zacny „polski obywatel“, który nie posiada broni — więc donosi, że dwór takową ma — szydził Olesza, gdy na drugi dzień zjawiła się policja i zasiadła do pisania protokółu. I począł jak nakręcona katarynka recytować:
— Olesza, Jan, rzymski katolik, kawaler do wzięcia — urodzony w Medwidle — z ojca Jana i matki Zofji, dnia 15. czerwca 1890 — na nowiu, w piątek, ospa szczepiona — znaki szczególne, brak palców u lewej nogi — zajęcie: oczekuje na drugą wojnę.
— Trochę wolniej, panie, trochę wolniej! — rzekł policjant, posiadający sztukę pisania w bardzo małym stopniu.
— Nie mogę, panie komendancie! Mam taką wprawę w zeznaniach do protokółów, że bylem ujrzał władzę, wpadam w trans. To chorobliwe.
Po długiej pisaninie, zabrano chłopa do szpitala, a karabin Oleszy do policji.
Po paru tygodniach chłop wrócił, ale o zwrocie karabinu nie było mowy. Należało złożyć podanie — jechać do odległego starostwa — Olesza machnął ręką.
— Spudłowałem — rzekł — mierzyłem w nogę — trzeba było wyżej — i wrzucić w przerębel. Teraz chłop drwi w żywe oczy! Na drugi raz się poprawię.
— Trzeba odbudować stodołę! — zdecydował spokojnie Niedobitowski. — Szczęście, że wszystko było omłócone.
— Niema co narzekać; mamy polskie szczęście. Bo czy nie szczęście, że bydło poszło na podatki, więc nie szkoda paszy, co się spaliła w stodole. A czy nie szczęście, że tym razem nie było rewizji. Dobra nasza, Sewer!
Latem raz pierwszy mieli gości. Zjechała Horeszkowa, ciotka Oleszy, która po długich staraniach odwojowała część swego Prochodu i zjechała na pustkę i ruinę, z jedynem dobrem, które jej zostało w postaci pięciu córek. Oddała siebie i swą biedę w opiekę kolegów.
— Niema co się wahać! — rzekł Niedobitowski. — Pasuję cię, Jasiek, na wojskiego. Musisz te baby wziąć w opiekę.
— Pod warunkiem, że choć z jedną się ożenisz.
— Jak mi oko odrośnie!
Ubył tedy Olesza, choć wpadał często, opowiadając po swojemu niesłychane wydarzenia i drocząc się z Kałaurową, która w jego zastępstwie pilnowała lasu, zdawszy domowe gospodarstwo i kuchnię na podrastającą Sabinę.
Niedobitowski, jeśli możliwe, jeszcze więcej sczerniał, schudł — ale stodołę do jesieni postawił, i już większą część pól wydarł i obsiał. Wtedy zjawił się oficer od wojskowego osadnictwa. Chciał części Horodyszcza dla żołnierskich osad, specjalnie dla Ślązaków, którzy wnieśliby tam żywioł przemyślny, stworzyliby polskie sklepy, współdzielnie i rzemiosła. Mówił z zapałem, jakiś arkadyjski obraz roztaczając przed słuchającymi, bo i Olesza był właśnie u kolegi.
— Czy on kpi, czy istotnie tak głupi! — myślał Niedobitowski, a Olesza wysłuchawszy, odparł:
— Ja jestem siostrzeńcem pani Horeszkowej z Prochodu. Z tego majątku zabrano większą część na osadnictwo. Osad na planie jest dwadzieścia pięć, a de facto osadników trzynastu. Zresztą pan porucznik tę sprawę dobrze zna.
— Ano tak, istotnie! W Prochodzie dobór ludzi był niefortunny! — odparł mętnie oficer. — Co prawda ci ludzie walczą z olbrzymiemi trudnościami, a przedewszystkiem z brakiem gotówki. Kredyty państwo wydziela skąpo. Ale w każdym razie to żywioł gruntujący polskość na kresach — to nasze przedmurze i straż graniczna.
— Tak — ciężko im. Ziemię zabrać za darmo można było. Obszarnicy to mają — ale, niestety, nie można było zabrać pani Horeszkowej inwentarzy, narzędzi i kontrybucji dla osadników, bo tego nie ma i sama mieszka w izbie przerobionej ze spichrza. A jednakże to, co jej pozostało, już jest obsiane, kiedy większa część osad leży odłogiem. Ma wprawdzie pięć córek, a kawalerów nie brak wśród osadników, tylko wolą krasawice wiejskie. Trzech ożeniło się z dziewuchami z sąsiedztwa i wsiąkają w Ruś prawosławną. Ci najpraktyczniej się urządzili, bo w razie ruchawki — ich może lud nie wyrżnie, co z pewnością uczyni z innymi.
— A pan porucznik, dlaczego chce mi zabierać ziemię pod osadnictwo — mając jeszcze tyle osad leżących odłogiem, a resztę w stanie tworzenia, bez budynków i inwentarzy. Ja ze swej ziemi płacę państwu podatki, a chyba, gdy mi ją zabiorą za darmo — nie każą potem od tych gruntów — bym ja podatki płacił? A może?
— Pan wyraża się nieodpowiednio względem urzędnika polskiego. Mógłbym pana pociągnąć do odpowiedzialności. Reformę rolną uchwalił Sejm ustawodawczy Rzeczypospolitej.
— Od odpowiedzialności się nie cofam. Może pan postąpić wedle ustaw. Pan tworzy tu nowy porządek — ja pilnuję dawnego. Niedobitowscy w Horodyszczu trwają od paru wieków — i będą trwać dopóki Bóg zechce. Żegnam pana!
Gdy porucznik siadał na stójkowy wóz, Olesza go uprzejmie przeprowadzał i rzekł:
— To, panie, burżuj, żubr! Warto go nauczyć, a raczej oduczyć, że szlachetczyzna skasowana uchwałą sejmową. Teraz Polska nie potrzebuje panów! Obroni kresy lud, urzędnik polski i osadnik, byle mu dać inwentarze, narzędzia i pokrzepić ducha zapomogami! Ja dopiero czuję się dobrze, odkąd majątek został zagranicą, a tutaj jestem kandydat do dostania ziemi. Żeby się tylko to chłopstwo tutejsze tak nie mnożyło — a to gotowo połknąć wszystko!
— Starczy tych latyfundjów dla wszystkich! A pan Niedobitowski, żeby dobrowolnie coś ze swych obszarów zaofiarował, uchroniłby się od przymusowego przejęcia części majątku na Państwo.
Olesza wsiadł na swego podjezdka i człapał przy wozie.
— Mnie ktoś mówił, że osadnictwo na razie wstrzymane, aż się uporządkuje dotychczas wzięty kontyngent — ale to widocznie bajki! — bąknął.
— O tak — to bajki! — potwierdził skwapliwie porucznik.
— Niechże pan zabiera conajwięcej! — zaśmiał się Olesza i skręcił na boczną miedzę, ale jeszcze rzucił:
— Ale co do tych podatków od ziemi zabranej pod osadnictwo, to Niedobitowski miał rację. Pani Horeszkowa dwa lata z niej nie korzysta, ale płaci.
— Procedura powolna, ale to z czasem się uporządkuje! — pocieszył łaskawie oficer.
— Powtórzę to pani Horeszkowej, na pociechę, za zlicytowane onegdaj zboże! — zaśmiał się Olesza i zniknął w haszczach.
A w Horodyszczu Sewer patrzał za odjeżdżającym oficerem i jakby nie słyszał głosu Kałaurowej:
— Co ten chciał zabrać, paniczu?
Wreszcie trąciła go w łokieć.
— Co panicz taki zatroskany?
Ocknął się i opowiedział.
Nie wybuchnęła złością i łajaniem, jako miała zwyczaj. Milczała długą chwilę.
— Za co oni nas tak nienawidzą, paniczu! Dlaczego chcą nas ztąd wydusić, wymęczyć, wygnać! Dręczył Moskal wróg — dręczył Niemiec pijawka, dręczył bolszewik szatan — ale dlaczego dręczy każdy z tych nowych Polaków. Co my Polsce zawinili! Myż się o nią modlili, my jej jak zbawienia wyglądali!
Załamał się jej głos i raz pierwszy może w życiu po bruzdach surowej twarzy stoczyła się łza.
A Sewer jakby się obudził ze zmory, otrząsnął z napadu rozpaczy.
— Gdzie płachta siewna? Trzeba w pole iść. Wołajcie na Korniła, niech z bronami rusza, — rzekł twardo.
A potem się sprężył i dodał, kładąc jej przyjaźnie rękę na ramieniu:
— Polska to ja — to wy! A tamto szum po wielkiej burzy, fala, co słabe, podłe i głupie zniesie — ale nas nie. Żywi stąd się nie damy wykorzenić, ani ustąpimy przed szumowinami.
W szarej mgle jesiennego dnia tego Niedobitowski, jak co roku o tej porze, zasiewał swoją ziemię. Leżała przed nim ukochana, siwa, uboga, poleska, a on szedł bruzdą zagonu i ciskał miarowo srebrzyste żyto. Od boru miodowo woniały wrzosy po późnych kwiatach świerzopu bursztynowego gwarzyły pszczoły — w chmurach żegnały swe letnie wyraje sznury żórawi. Gdy siewca zawrócił ku wschodowi, widział myślą szatańskie oczy bolszewika, czyhającego na tę jego pracę — gdy zawrócił ku zachodowi, widział dymy chatnie wsi zawistnej, rozagitowanej — gotowej do grabieży cudzego dobra. Nad nim wisiało posępne niebo, grożąc słotą, śniegiem, gradem, i długą, bezsłoneczną zimą w pustce i samotności. Był taki drobny, mały, taki sam na tej swej wschodniej strażnicy Rzeczypospolitej. A on siał, siał — w swej zawziętości kamienny, w swem postanowieniu trwania żelazny. Wszystkie moce przodków, co przetrwali Katarzynę Carycę, Wieszatiela Murawjewa i tylu innych — skupiły się w tym nędzarzu, który skazany przez nowe prawa i czasy na wygnanie i konfiskatę, ziarno w ziemię rzucał — wierząc, że wytrwa.



TYDZIEŃ U NIEDOBITOWSKICH


Doktór Kulesza zaczął tyć. Kupił tedy wyżła, dubeltówkę, nabojów na kaczki i postanowił spędzić tydzień na Polesiu u swych starych znajomych Niedobitowskich.
Przed wojną bywał u nich co roku, albo wiosną na toki, albo jesienią na młode cietrzewie, i wywdzięczał się gościną w Warszawie, gdy Niedobitowski zjeżdżał z żoną na parę tygodni zimowych wywczasów.
Potem wojna przerwała stosunki. Doktór tłukł się po różnych frontach, Niemcy zarekwirowali mu mieszkanie, a gdy się ich pozbył i stosunki wróciły do jakiejkolwiek równowagi, kilka lat minęło i byłby zupełnie zapomniał Niedobitowskich, gdyby nie owo złowieszcze tycie.
Przypomniał sobie wielkie zielone płaszczyzny Polesia, sosnowe lasy, wrzosowiska, zalewy, błota i wysłał list z prośbą o gościnę, otrzymał odpowiedź uprzejmą, zastrzegającą tylko, że wygód przedwojennych nie może się spodziewać — i oto jechał odmłodzony nadzieją swobody, ruchu i myśliwskich sukcesów. Stanął mu w pamięci stary, saski dwór z gankiem o pękatych kolumnach, piękne cieniste szpalery, sad odwieczny, trzciną kryty folwark, stawy, słowiki, stada bydła i serdeczna gościnność pracowitych gospodarzy. Dzieci musiały prawie dorosnąć — dwóch chłopców i dziewczynka, sąsiedztwo było dość liczne, kuchnia prosta, gospodarska, smaczna. Pokój gościnny słoneczny, humory wesołe i zgoda rodzinna bez chmur i burz. Uśmiechnął się na wspomnienie Niedobitowskiej. Była przystojna, zdrowa, z ustami jak maliny, zębami jak młody psiak. Entuzjastka, patrjotka, wiecznie zajęta tajnem nauczaniem, opieką nad kościołami, skarbnica narodowych pieśni, opiekunka wszystkich cierpiących za wiarę i ojczyznę.
Doktór Kulesza lubił się z nią droczyć, żeby wywołać skry, a czasem łzy z oczu, a mąż flegmatyczny, trzeźwy Poleszuk, mawiał, że największym dowodem niedołęstwa rosyjskiej administracji było to, że jego żona chodziła wolna po świecie, zamiast siedzieć pod kluczem w „ostrogu“. Jaka musi być szczęśliwa i triumfująca teraz, w wolnej, wskrzeszonej Ojczyźnie — uśmiechnął się na tę myśl Kulesza.
Droga była dość daleka — całe dwanaście godzin i zaraz za Bugiem uderzyła doktora różnica krajobrazu, pustka i ruina.
Stacje kolejowe były to budy, sklecone przez okupantów, wśród gruzów dawnych budynków, pola porosłe brzozowym lub olchowym zagajnikiem, wsie, które pozostały bez okien w chałupach, z dziurami w strzechach — a miejscami w pustkach kwitnące sady — znaczyły miejsca dawnych siedzib. Na stacjach mało było ludzi — trochę czerni żydowskiej i chłopów w bolszewickich łachmanach — po wygonach gdzieniegdzie kilka sztuk bydła, na drogach zrzadka wóz ze szkapą wychudłą. Wojenne rany zabliźnione już w Kongresówce, tu widniały jeszcze otwarte, krwawe i nieopatrzone.
Współtowarzysze podróży, bardzo zresztą nieliczni, byli, jak wywnioskował z rozmowy, urzędnicy, nauczyciele i wojskowi osadnicy. Mówili o klasach służbowych, o drożyźnianych dodatkach, o posadach i kolonjach. Narzekali i klęli los, który ich w tę dzicz zagnał.
Na zadowolenie z wycieczki zaczynały nadciągać chmury i z uczuciem ulgi wyszedł doktór na stacyjce, pustej i odrapanej jak inne. Biały Orzeł jaśniał nad nazwą — a na platformie przechadzał się policjant z karabinem, który go natychmiast zaczepił o legitymację. Zdziwił się doktór Kulesza.
— Przecie jesteśmy w granicach Rzeczypospolitej.
— Proszę o przedstawienie legitymacji! — powtórzył ostro policjant.
Tu spojrzał na bagaż i dodał:
— Co to? Strzelba! Proszę o przedstawienie biletu i karty łowieckiej. Dokąd się pan udaje?
— Do państwa Niedobitowskich w Zalesiu.
Wydobył doktór swe dokumenty, które policjant długo wertował, wreszcie orzekł:
— Proszę za mną, na posterunek.
— Dlaczego? Przecie mam papiery w porządku i czekają tu na mnie konie z Zalesia. Pan Niedobitowski jest chyba panu znany?
— Nie znam wszystkich tutejszych burżujów. Komendant to załatwi.
— Zawołam tedy furmana z Zalesia, żeby bagaż zabrał.
— Bagaż ma być także na posterunku. Niech go pan ze sobą zabiera.
Doktór stracił cierpliwość.
— I ja i bagaż pojedziemy na posterunek. Może pan eskortować.
Wyszedł za budę stacyjną i obejrzał się, szukając bryczki i furmana. Ale stał tam tylko wóz kilimkiem przykryty i chłop ćmiący fajkę.
— Czy niema koni z Zalesia?
— A ot — ja — odparł chłop, zabierając koniowi siano z przed pyska i pakując je do wozu.
— Zabierzcie moje rzeczy i jedźcie na posterunek policji. Daleko to?
— A ońdzie! — wskazał chłop jeden z domków za stacją.
Zajechał tedy doktór Kulesza, eskortowany przez policjanta, i znalazł się w izbie niechlujnej przed obliczem komendanta.
Zaczęło się znowu przeglądanie dokumentów, tak podejrzliwe i szczegółowe, jakby każdy mógł być falsyfikatem, potem rewizja strzelby, sprawdzanie firmy i numerów — potem przetrząsanie kuferka. Rzucili się jak na łup na lornetkę polową, żądając kwitu, gdzie i kiedy była kupiona.
Doktór ruszył ramionami.
— Mam ją od dwudziestu lat, a gdym kupował, nikt nie brał ani dawał kwitu.
— To podpada pod kategorję łupów wojennych — i mamy rozporządzenie przedmioty takie konfiskować. Może pan wnieść podanie, przedstawić kwit i wtedy zostanie panu zwróconą.
— Proszę tedy przedewszystkiem o kwit, że mi ją pan zabrał przemocą swej władzy.
— Pan używa wyrażeń karanych dyscyplinarnie. Będę zmuszony zestawić protokół.
— Proszę bardzo. Będę miał dowód czynu samowoli i potrafię z tego zrobić użytek.
Komendant zaczął szukać papieru, ale nieskoro mu to szło. Wreszcie rzekł:
— Pan jedzie do Zalesia? Zgłoszę się tam pojutrze, aby to załatwić. Może pan tymczasem lornetkę zatrzymać. Sprzedać jej nie ma pan prawa.
— Nie mam też zamiaru. Czy już koniec?
— Może pan jechać.
Chłop z Zalesia włożył rzeczy na wóz i zaciął szkapę. Gdy odjechali kawał, obejrzał się na stację i szyderczo się uśmiechnął.
— Ot i nie udało się. Myśleli, że pan da na parę butelek wódki, a trafili na zębatą sztukę.
Doktór wybuchnął.
— Co śmiesz gadać! Prawa są teraz takie ostre. Mało to było wojennych drabów, co kradli rządowe rzeczy!
— Jak kradli — to i mają do tej pory. Żydzi mi chałupę rozebrali i postawili w miasteczku, a jak chciałem odebrać, to mnie policja zbiła. Pan to widać z innego kraju przyjechał.
— Toście także do Rosji uciekli?
— Jak i wszyscy.
— A teraz służycie w Zalesiu?
— Nie, pan mnie najął, żebym pana z kolei przywiózł.
— Konie bardzo zajęte?
— Nie, koni to tak jak niema. Sprzedał pan po Wielkiejnocy. Zostało tylko dwie pary, a teby na stację nie zaszły.
Zamyślił się doktór Kulesza, obejrzał wkoło.
Jechali to piaszczystą wydmą, to grobelkami — objeżdżali bagna, grząskie wypasy. Mało co było uprawnych pól, dużo haszczów, łozy, całe łany niekoszonych traw zeszłorocznych — pustka, ruina.
W jednem miejscu chłop biczem wskazał na łan, poznaczony kopczykami.
— A to folwark od Zalesia, co na kaznę zabrali.
— Dla żołnierzy?
— Nie wiem, czy to żołnierze. Byli jacyś panowie — pochodzili, popatrzyli i pojechali. Dwa lata tak stoi. Gmina chciała na trzeciak siać, ale nie pozwolono.
— Macie wójtów teraz i radę gminną. Sami się rządzicie.
— Za carskich czasów to samo było — tylko teraz dwory do gminy należą. Ja w radzie też jestem.
— To dobrze się czujecie pod polskim Rządem?
— A, kto dolary ma, temu dobrze, a kto kradnie, to temu też dobrze. Niema nijakiej różnicy, tylko wódka podrożała i zarobków niema.
— A dzieci do szkół posyłacie? Polak nauczyciel?
— Nauczyciel uczy po polsku, ale on tutejszy, syn psałomszczyka. Dzieci chodzą zimą — teraz już nie, bo pasą bydło. Ot i Zalesie widno.
Wjechali w olszowe zagaje — na horyzoncie czerniała gęstwa starych drzew dworu. Nowy krzyż przydrożny stał u zawrotu, chłop konie popędził.
I oto znalazł się doktór Kulesza przed dworem, a raczej na dawnem podwórzu, bo domu już nie było. Stały tylko jako pamiątka, pękate słupy ganku, a za niemi, na pogorzelisku, gąszcz młodych brzózek, chwastów i chmielu. Wózek zajechał i stanął przed oficynką — wrośniętą w ziemię, z połataną strzechą i ganeczkiem na dwóch słupkach.
Na progu ukazał się Niedobitowski w surducie z szarego samodziału i butach zabłoconych. Uśmiechnął się do gościa i opędzając parę ujadających psów, pomógł mieszczuchowi wygramolić się z wozu.
— Jezu Marja, co się u was porobiło. Dom spalony! — zawołał doktór ze współczuciem.
— Spalili Moskale, ustępując — jeszcze w 15 roku — folwarku też niema.
— Aleście żywi zostali. Rodzice, żona, dzieci!
— Rodzice pomarli przy końcu niemieckiej okupacji. Żona i dzieci wytrzymały. Chodźże, chodź, a wybacz lokal, ale czem chata bogata — tem rada!
Przez sień z powybijaną ceglaną podłogą, zaprowadził gościa do malutkiej izdebki, gdzie było tylko łóżko na drewnianych krzyżakach, stolik u okna, stołek i prymitywna umywalnia w kącie.
Okienko tuż przy ziemi — wyglądało na sad w kwietnej bieli.
— Spocznij — za godzinę obiad.
— Ładne tu u was porządki! — zaczął doktór opowiadać awanturę z policją. Ale Niedobitowski nie okazał ani oburzenia, ani zdziwienia.
— A tak. Rewidują i konfiskują. My już koleją jeździć nie możemy, bo dotąd nie możemy otrzymać „przynależności państwowej“ — koniecznej do paszportu, a naszemu Kazikowi, jak wracał ze służby ochotniczej, odebrali żandarmi w wagonie mundur i lornetkę, choć miał własne i kwity w porządku. Ale to głupstwo jeszcze. Dobrze, że mu zostawili koszulę i spodnie!
— Ależ to skandaliczne nadużycia. Trzeba protestować, skarżyć, pisać do wyższych władz.
Niedobitowski popatrzał na gościa z uśmiechem pobłażliwego szyderstwa.
— A czy ty znasz wszystkie uchwały sejmowe?
— No, nie! Któżby z ludzi pracy mógł to spamiętać.
— Ja też nie! Ale kto tylko się skarżył, ten się dowiedział, że pod taką datą i numerem jest uchwała — wedle której władza postąpiła słusznie, a że uchwały codzień są wydawane, więc pomyśl, ile tego przybywa i rośnie. Szkoda twej fatygi. Zaraz ci wyjaśnię. Pierwszy policjant, to syn diaka z Krasnej — nie umie ani słowa po polsku, więc musiał twoje dokumenty przedstawić komendantowi, a ten jest tak straszny pijak, że nie bywa nigdy zupełnie przytomny. Jak się prześpi, to zapomni i nie będzie cię dalej niepokoić. To jeszcze głupstwo.
Doktór umył się i przebrał, nie przestając indagować gospodarza.
— Jakże polowanie? Masz zawsze tyle cietrzewi i kaczek?
— Cietrzewie były — wyginęły po pożarze lasu.
— Co? Las się spalił!
— Palił się dwukrotnie. Raz przy Niemcach, potem przy bolszewikach. Mój młodszy, Wacek, dowodzi, że już znowu trochę cietrzewi się odhodowało, ale my nie polujemy, bo nam strzelbę policja skonfiskowała, a karty łowieckie takie drogie! Wacek, który lasu pilnuje, będzie ci służył za przewodnika.
— To chłopcy w domu? — zdziwił się doktór.
— Tymczasem w domu. Kazik do nowego roku był na uniwersytecie, Wacek w gimnazjum — ale nie starczyło przy teraźniejszych ciężarach — więc uczą się w domu, będą zdawać — jeden maturę, drugi swoje semestry — uczą się i pomagają. Co robić! Zresztą i to głupstwo!
— Cóż u licha u ciebie nie będzie głupstwem?
— Powiem ci na końcu, na odjezdnem! Zresztą i sam to odczujesz! Chodźmy!
Wyprowadził gościa na drugą stronę sieni, do izby trochę większej — gdzie stał pośrodku stół z sosnowych tarcic — i wkoło stołki do siedzenia. Znać było rękę kobiecą, po kwiatach w garnku na stole, po festonach z barwnych liści i widłaków, które stroiły nagie ściany. Na stole, pokrytym wytartą ceratą, leżał bochen chleba czarnego, dzban z mlekiem i nakrycia z rozmaitych fajansowych talerzy. Pod oknem drugi stół zarzucony był książkami; służył widocznie do nauki chłopców. Za ścianą mieściła się kuchnia i wielki chlebowy piec zajmował cały kąt izby.
— Ciasno macie i niewygodnie, — rzekł doktór.
— Nam się wydaje rozkosznie i dostatnio. Poprzednio mieszkaliśmy wszyscy w jednej izbie przyrobionej do stodoły, która cudem ocalała przy pożarze folwarku.
— Czemuż tu nie mieszkaliście?
— Gdy nam dom zapalili kozacy nad głową, musieliśmy się skryć do lasu. Chcieli nas gnać do Rosji, ale Niemcy nas ocalili — tak prędko przyszli. Ale przez ten czas tę oficynę zajęli jacyś uchodźcy z Kongresówki, i nie było sposobu ich się pozbyć. Zrazu ich Niemcy nie puszczali — a potem przyszła ochrona lokatorów i zaledwie rok temu się wynieśli — otrzymawszy posady rządowe. Na pożegnanie dali donos do „Denatu“, że mam niemieckie maszyny. Zabrano mi kierat od młocarni, wialnię do zboża, bronę łąkową i siewnik.
— Jakto zabrano? Twoje narzędzia!
— Ano — jak twoją lornetkę! Nie miałem dokumentów kupna, więc była to zdobycz wojenna, dobro należne państwu. Jest na to uchwała sejmowa a donosiciele dostają procent.
— Czy i to głupstwo?
— Tak — i to głupstwo.
— Ale jakim cudem ocalało to biurko? — spytał doktór, wskazując na stary kantorek czeczotkowy, stojący w kącie.
— Wypadkowo stał w tej oficynie i został, — odparł Niedobitowski, przesuwając pieszczotliwie dłonią po tym pradziadowskim sprzęcie. — Nawet chłopcy poreperowali zamki i oczyścili po rabunku lokatorów. Jedyny zamczysty mebel, ale niema czego zamykać — uśmiechnął się.
W tej chwili drzwi w głębi się otworzyły i weszła kobieta z dziewczynką.
Doktór spojrzał i chwilę stał jak ogłuszony niespodziewanym ciosem. Czy to mogła być Niedobitowska, czy może jej matka? Ta kobieta z twarzą pooraną zmarszczkami, z włosami zupełnie siwemi, z wyrazem zgaszonych oczu, z ustami blademi, na których wymuszony uśmiech był raczej spazmem.
W wielkim roboczym fartuchu, z rękawami zawiniętemi poza łokcie — niosła garnek parujący, a za nią dziewczynka — salaterkę kartofli.
— Pani Zofjo! — zawołał wreszcie, wyciągając do niej obie ręce.
Postawiła garnek na stole i podała mu dłoń twardą, namuloną, ciemną.
— Nie poznał mnie pan narazie — próbowała dalej się uśmiechać. — Nic dziwnego — ja sama siebie nie poznaję. Proszę, siadajcie panowie, chłopcy zaraz przyjdą. Maniusiu, nie pamiętasz pana doktora Kuleszy? Wyrosła? Prawda?
Dziewczynka, równie jak matka w fartuchu i z zapracowanemi rękami, dygnęła i co rychło cofnęła się do kuchni.
— Przeżyliście tutaj straszne lata. Cofanie Rosjan, okupację Niemców — ciągły rabunek i naprężenie nerwów. Wycierpieliście nad miarę.
Niedobitowska rozlała zupę do talerzy — gospodarz ukroił chleba — zasiedli.
— Cofanie Rosjan trwało tydzień — i pomimo spalenia dworu, przymusowej ucieczki, powrotu do zgliszcz — były to wielkie i raczej radosne dni. Wiekowy wróg ustąpił — czuliśmy, że się spełniają nasze nadzieje, że się iszczą proroctwa, że przychodzi kres niewoli. Nie liczyło się zapłaty za taki skarb, nie czuło ruiny, głodu, nędzy, poniewierki. Byliśmy szczęśliwi. Niemcy nie mieli już co nam zabierać, ani co grabić. Byliśmy silni swą biedą. Owszem dali nam pomoc, pomogli obsiać, zostawili parę sztuk inwentarza. Przez trzy lata okupacji żyliśmy jako tako, pracowali, raczej dźwigaliśmy się — no i ciągle czuliśmy, że to chwilowe, że Polska idzie! Wszystko wydawało się lekkie wobec tego.
Drzwi kuchni otworzyły się znowu — weszli chłopcy. Jeden osiemnastoletni, drugi o parę lat młodszy. Obadwa w kurtach z szarego samodziału i mocno sfatygowanych butach.
Ukłonili się w milczeniu, zajęli swe miejsca i zaczęli jeść prędko i chciwie.
— Skończyliście? — spytał ojciec.
— Nie skończyłem, ale konie ustały — nie wiem, czy zabronujemy do wieczora! — odparł starszy tępym, apatycznym tonem.
— Na jutro gmina żąda koni dla dostawy drzewa do starostwa! — rzucił młodszy z dzikim błyskiem buntu w oczach.
— Przecie już trzy razy posyłaliśmy! — stęknął Niedobitowski.
— Gmina już dała 1500 podwód, ale zawsze mało. Żądają teraz dwustu.
— Żebyż choć posiać dali!
Starszy ruszył ramionami.
— Nasze konie trzy dni stracą z tem drzewem.
— Mało macie koni? — spytał doktór.
— Sześć już tylko zostało. Trzeba było sprzedać cztery najlepsze na podatki.
— Ale przez to gospodarstwo cierpi.
Młodszy zaśmiał się z goryczą starości.
— Nasze gospodarstwo już zaraz przestanie cierpieć, bo go wcale nie będzie.
Niedobitowski spojrzał znacząco na syna, a ten schylił głowę i umilkł.
Dziewczynka sprzątnęła i zmieniła talerze i podała na stół misę klusek z serem.
— Panna Maniusia wyrosła na pilną gospodynię! — rzekł uprzejmie doktór.
— Pracujemy wszyscy! — odparła poważnie.
— Wacku, — zwrócił się Niedobitowski do młodszego — zaprowadź pana doktora na kaczki.
— Służę wieczorem na ciąg.
— Na cietrzewie już za późno?
— Małe toki. Mnóstwo cietrzewi przepadło w pożarach lasów.
— To się las kilkakrotnie palił?
— Pierwsi palili Moskale i uchodźcy — potem Niemcy, gdy palili łąki — wreszcie bolszewicy w dwudziestym roku. Nie las to, a czarne szkielety, tak zniszczony, że nawet pomimo najlepszej chęci i starań rząd polski nic nie znalazł dla chłopów na odbudowę. Cztery razy sprowadzał różne komisje i polskie misje Metodystów — i nic wziąć nie mogli.
— Ale zagajniki puściły się bujnie i już tak strasznie nie wygląda! — rzucił Niedobitowski.
— A susz można wyprzedać! — pocieszał doktór.
— Kupców na drwa niema, a chłopi wolą kraść, niż kupować — wtrącił apatycznie starszy.
Obiad był skończony, gdy psy podniosły larum i przed ganeczek zajechała furka, a na niej jakiś jegomość w czapce z orzełkiem i skórzaną teczką pod pachą.
— Urzędnik! — szepnęła Niedobitowska, blednąc.
Gospodarz wyszedł naprzeciw, chłopcy zniknęli w kuchni — pani domu spiesznie sprzątała.
Urzędnik wszedł — elegancki, młody człowiek, ubrany jak z igły.
— Ja tu do pana o drobną sumkę zaległych podatków! — rzekł, rozkładając papiery.
— Co znowu! — zaprzeczył Niedobitowski — mam kwity w porządku — mogę przedstawić. O co chodzi?
— O stokrotną podwyżkę gruntowego; sto pięćdziesiąt miljonów — bagatela.
— Powiedziano mi, że mamy ulgę do września.
— Tylko gospodarstwa do 45 ha — a nie większe obszary!
— Ach, tak — jak zwykle. Ale zapłacić nie mogę — nie mam gotówki.
— Będę zmuszony zająć. Termin minął.
Niedobitowski potarł czoło.
— Ano, trudno. Tylko nie rozumiem, co pan tu u nas zabrać i sprzedać może. Mamy pięć krów, sześć koni...
— Ach, na tak małą sumę wystarczą te sprzęty. To tylko forma. Jestem pewien, że pan gotówkę do tygodnia, t. j. do licytacji, zdobędzie.
Niedobitowski milczał. Urzędnik rozłożył papiery, wprawnem okiem obejrzał pokój i zaczął pisać.
— Chodźmy! — rzekła Niedobitowska do doktora.
Przeszli około ruin domu, zagłębili się w sad kwitnący i usiedli na głazie w starej, grabowej altanie. Wokoło była orgja życia i odrodzenia: w śnieżnej masie kwiecia, w śpiewie radosnym ptaków, w błękicie nieba, w powietrzu, przesiąkłem wonią pąków.
— Cudna wiosna! — bąknął doktór, mając gardło ściśnięte i jakiś ucisk w piersiach.
Ale Niedobitowska patrzała przed siebie oczami, w których malowała się jakby zgroza.
— Za co i dla czego myśmy skazani na zgubę? — zawołała wreszcie.
— Jakto? Kto? Państwo?
— My tu wszyscy — Polacy — tu od wieków osiedli. Całą moskiewską niewolę przetrwaliśmy. Dwa powstania, rewolucję w 1905, wielką wojnę, bolszewików — wszystko! Żeby się tego doczekać!
— Czasy są trudne, ale nie trzeba tracić nadziei. Przeżywamy kryzys materjalny bardzo ciężki — ale...
Niedobitowska zwróciła swe zgaszone oczy na doktora.
— Nie o tem mowa, nie to nas gnębi. Przywykliśmy do nędzy i niedostatku. Dzieci niema za co uczyć — żyjemy w tej jamie, nie mamy na gazetę, na książkę, na lekarstwo, nie mamy służby osobistej, żadnej rozrywki, wytchnienia, święta. Ale to wszystko głupstwo. Może nawet lepiej zapracować się fizycznie do stanu roboczego bydlęcia — żeby nie myśleć o tej nienawiści, która nas otacza.
— Chłopów?
— Nie — polskiej administracji! — szepnęła.
— Co pani mówi! To być nie może!
Obejrzała się na kroki.
— Pojechał już? — spytała męża.
Skinął głową.
— Ciekawam, kto się zjawi jutro!
— Znajdzie się! — odparł filozoficznie Niedobitowski.
— Pójdę do kuchni i zwolnię Maniusię! — rzekła Niedobitowska, powstając.
Przyjaciele zostali. Poczęstował doktór cygarem gospodarza i ze współczuciem nań spojrzał.
— Nie miałem pojęcia, co się tu u was i z wami dzieje!
— Tak. Podobno w Warszawie są jakieś Towarzystwa Opieki nad Kresami, jacyś Przyjaciele Polesia itp. Podobno, że nawet bywają jakieś delegacje, odwiedziny, zjazdy — ale zwykle w starostwie, w mieście powiatowem. Bywają dla nich rauty, przyjęcia, uczty, mowy i widzą i słyszą to tylko, co im przedstawią urzędy. A naprawdę nikt w Warszawie nie wie, co się u nas dzieje i nas, Polaków tutejszych nikt nie zna. Kiedyś, gdy tu przyjdzie kataklizm — bardzo się zdziwią owi opiekunowie i przyjaciele. Wybory ostatnie mogły wstrząsnąć opinją i dać do myślenia tamtejszym wpływowym ludziom — ale myślą o czem innem widocznie — i nic się nie zmieniło. Aleś ty pewnie zmęczony podróżą? Możebyś się przespał?
Zgodził się doktór, czując, że go ogarnia jakieś bardziej moralne, niż fizyczne zmęczenie, ale gdy się znalazł w swej izdebce, długo zasnąć nie mógł, ani pozbyć z pamięci zgaszonych oczu Niedobitowskiej.
Zbudziło go wreszcie dyskretne pukanie do drzwi i głos Wacka.
— Pora na ciąg, proszę pana.
Zerwał się, wypakował strzelbę i po chwili wyszli za dwór na łąki; po dłuższem brodzeniu zajęli obrane przez chłopaka stanowisko i znieruchomieli w oczekiwaniu.
W powietrzu wrzało od głosów różnych, i wreszcie Wacek szepnął:
— Krzyżówki!
Strzał padł i padły w wodę dwa ptaki.
Znowu cisza, znowu świst, kwakanie, znowu strzał, pluśnięcie. Aż ściemniało zupełnie i Wacek rzekł:
— Udało się — siedem sztuk. Zaraz je pozbieram. Świetną ma pan doktór dubeltówkę.
Odrobina życia i wesołości zagrała na twarzy chłopaka, a gdy wracali, opowiadał:
— Ja z Maniusią umiemy sidła stawiać. Nauczyłem się — w braku strzelby. Tej zimy złowiłem kunę w żelazo — i trzy lisy na trutki. Mogłem kupić okazyjnie fuzję u chłopa, ale ojciec nie pozwolił, bo, powiada: chłop ci sprzeda, a potem do policji doniesie, i doczekamy się rewizji. Dosyć i tak triumfu chłopskiego nad nami. Teraz myślę zrobić łuk. Przecie dzicy ludzie z tem polują. I cicha broń — to grunt.
Wrócili na kolację, przy której cała rodzina ledwie miała siłę na parę słów rozmowy, — tak byli zmęczeni pracowitym dniem.
— Jednakże nie dorównamy nigdy chłopom, — rzekł Niedobitowski, odprowadzając doktora na spoczynek, — oni jeszcze mają siłę całą noc paść konie po szkodach, albo jechać kraść drzewo z lasu — a my padamy i zasypiamy jak drewna. Lękam się, że nie sprostamy nowym życia warunkom.
I śmiał się, odchodząc.
Nazajutrz spożył doktór samotnie śniadanie, bo wszyscy byli przy pracy. Niedobitowska gotowała obiad dla rodziny i czeladzi, Maniusia z dziewką obrabiały zagony na warzywa, chłopcy byli w polu, Niedobitowski z chłopem najętym przenosili kartofle z kopca do piwnicy. Gość miał do wyboru, albo im przeszkadzać, albo iść ze strzelbą w pole. Wymknął się tedy doktór na przechadzkę, ale nie mógł się nawet w położeniu pól rozeznać, tak były zarosłe brzeźniakiem, wśród którego małe szmatki tylko były uprawne. Cztery chude szkapy bronowały, ledwie się wlokąc po roli, a przy nich na miedzy siedział Kazik, ciskając kamieniami na gawrony.
— Czekaj, zaraz ich nie będzie! — rzekł doktór, podnosząc strzelbę do twarzy.
Gdy czarne ptactwo zerwało się z wrzaskiem i odleciało, doktór rzekł z uśmiechem:
— Tak wasze strapienia odlecą, zobaczysz!
Młody popatrzał na czarną chmarę, krążącą po niebie, i odparł:
— Zaraz wrócą. Jest tego parę miljonów, a żeru mało tu na kresach. Prędzej się nasze siewne ziarno wyczerpie. A zresztą tych, coby mieli broń, wśród nas niema.
— Ależ, Kaziu, byłeś ochotnikiem, odparłeś bolszewików — i nie masz wiary w Polskę!
— Ci bolszewicy, cośmy odparli, mniej straszni niż ci, co zostali i zostaną. Ci zniszczą Polskę.
— Chłopcze, nie godzi się mówić tak wam, młodym.
— To też milczę. Milczymy wszyscy, nawet matka. Czy pan widzi, co się z niej zrobiło?
Tu spojrzał na drogę ze wsi, opodal leżącej, i rzekł:
— Sołtys już idzie do dworu z papierkiem. Jakiś znowu nakaz płatniczy, lub cyrkularz. A gawrony już znowu wracają na żer.
Palnął jeszcze parę razy doktór, a wreszcie ręką machnął i poszedł ku lasom, czerniejącym na horyzoncie.
Wrócił dopiero na obiad i spotkał Niedobitowskiego z żydem nad kopcami kartoflanemi.
— No, zbogaciejesz! — rzekł, gdy szli ku domowi.
— To nasienne. Chciałem więcej zasadzić w tym roku. Wydarłem szmat nowin. Ale na podatki muszę połowę sprzedać — i chyba może żytem nowiny zasieję — jesienią.
— A czegóż sołtys chciał?
— Przyniósł nakaz płatniczy na zasadniczy podatek.
— Co to takiego?
— Podatek od inwentarzy, co w sumie z wczorajszym, stokrotnym gruntownym — połknie kartofle. Niema sposobu się dźwignąć.
Przy obiedzie Niedobitowska siliła się na rozmowę, a doktór czuł, jak daleka była od tematu teatru, książek i życia stolicy.
Widok spalonego lasu, który pamiętał w całej krasie i bujności zgnębił go też, i pomyślał, że wikt tego domu może go wprawdzie schudzić o parę funtów, ale nastrój domowy może mu stanowczo zaszkodzić na wątrobę.
Nazajutrz na spacerze w stronę wsi spotkał znowu sołtysa i poznał nawet chłopa, który przed wojną często z nim chodził na cietrzewie. Chłop go też poznał i przywitał.
— Pan doktór moją żonę wyleczył z gorączki — pamięta pan doktór?
— Pamiętam — i te cietrzewie cośmy strzelali.
— Niema cietrzewi i żonki niema. Pomarła w Rosji.
— A jakże wam teraz?
— At — odbudowalim się już — trochę bydła już jest. — Czuł doktór, że chłop mu nie powie, co myśli.
— Do dworu idziecie?
— A tak — prawie codzień gonią z gminy. Teraz dwory z gminą jedno — równość.
— Znowu podatek?
— Nie, to o zboże na stójkę. Na dwór wypadło sto ośmdziesiąt pudów.
— Jakto? Za te sześć koni?
— Nie, rada gminna naznaczyła zsypkę od dziesięciny.
Twarz chłopa — Rusina, gdy to mówił, była niezbadana w swej masce głupowato chytrej, ale doktór w tonie odczuł jakby triumf. Pożegnał chłopa i wałęsał się dalej po zamokłych łąkach, na których pamiętał stada bydła, a teraz spotkał tylko kilkanaście sztuk różnomestnych cieląt i kilka krów — a gdy wreszcie zmęczony ku dworowi zawrócił — wydało mu się to stare polskie osiedle straconą placówką, ruiną bastjonu kresowego, grobem tradycji i kultury wielowiekowej i odczuł wielki żal i złość dla tych ostatnich strażników, a zarazem bezsilność — by w nich wlać otuchę — wobec nowych prądów, praw i uchwał. Jednakże, gdy się znalazł sam na sam z Niedobitowskim po obiedzie na głazie w grabowej altanie, rzekł:
— Słuchaj, stary druhu. Mam mieszkanie czteropokojowe i praktykę solidną. Jestem zakamieniały stary kawaler i sybaryta. Ale czasami nudzi mi się w pustych ścianach. Daj mi którego z chłopców. Niech Kazio idzie na medycynę. Nie wolno ci przyszłości dzieci narażać, ani ich tu trzymać.
— Na tej dziurawej szkucie, która tonie!
— Nie. Kto tak, jak wy żyje i pracuje, ten przetrwa najgorsze. Wam tu zostać można i trzeba, ale dzieciom musicie dać wychowanie.
— To jest: twoją łaską i ofiarą.
— Mój drogi, są skrupuły, których trzeba się wyzbyć. Rozumiem, że dla was to będzie stokroć cięższe przyjąć, niż mnie ofiarować. Ale jesteśmy w walce o tak potężne i wielkie rzeczy, że musimy się skupić, by się utrzymać. Musisz mi Kazia dać.
— Spytam jego i żony, — szepnął Niedobitowski.
— Spytaj. O ile znam twą żonę — zrozumie. Zabawię jeszcze parę dni i chcę wrócić z chłopcem.
Niedobitowski przeszedł ręką po czole.
— Ciężko! — stęknął.
— Nie dać się! Toć wasze hasło.
— Tutejszych Niedobitowskich.
Obejrzał się na nadchodzącą żonę.
— Zosiu — rzekł — Kulesza chce zabrać do siebie Kazika na mieszkanie i wikt, żeby chodził na uniwersytet.
Spojrzała na doktora, krew jej zabarwiła twarz chwilę, jakby ją zdławiło wrażenie.
Wreszcie wyciągnęła do doktora ręce.
— Za życie i duszę chłopca dziękuję! — wyjąkała. — Młodym tu nie bytować — jeśli mają życie przeżyć. My starzy wytrzymamy — oni byliby straceni. Niech choć jeden się uratuje.
— Nie damy i tamtych! — zawołał uradowany doktór.
Pozostali, gwarząc poufnie, szczerze, a cicho, żeby nikt obcy nie podsłuchał tego, co było bólem i wstydem, aż się wreszcie Niedobitowska zerwała przerażona.
— Tyle czasu zeszło, a chleb dziś piekę i buraki trzeba sadzić.
I poszła do swego przyziemnego, czarnego trudu.
Mężczyźni gwarzyli dalej, aż usłyszeli z za altany dwa głosy, rozmawiające po rusińsku i umilkli, słuchając.
— Iwanie, — mówił głos żydowski, — na jutro mi trzeba trzydzieści furmanek do kartofli.
— Toście kupili u pana! A nie chciał sprzedać, chował na nasienie.
— Chował! — zaśmiał się żyd, — on do jesieni jeszcze i krowy sprzeda.
— I żyta nie posieje! Sto osiemdziesiąt pudów, musi dać na stójkę. Co mu się zostanie! Mniej, jak u mnie.
— Na przyszły rok odda Zalesie mnie w posesję.
— To wtedy warujcie sobie paszę w lesie — chłopi dobrze zapłacą, bo po młodniskach dobre trawy. A toć i w domu sprzęty mu opisali.
— Taki dwór, taki pan — i zszedł na kapcana.
— Ano — zaśmiał się chłop. — Polski rząd! Toć tej Polszy tak czekali, wyglądali, miatieże przeciw caru robili — na Sybir szli. Najgorsze buntowszczyki byli — nu doczekali się swojej Polszy. Niechże ich teraz rżnie!
— Za dziesięć lat i jeden z nich nie ostanie.
— Będzie ziemi dla nas dosyć!
— A dla nas lasu! Polaki sami się zjedzą.
Przeszli. Niedobitowski położył rękę na ramieniu doktora.
— Pytałeś mnie, co nie jest głupstwem — wśród tych utrapień i biedy! Ot — to — wstyd — wobec pogardy i triumfu — tych tam!



NIEDOBITOWSCY PŁACĄ


— Komu kolej na Mszę? — spytał Niedobitowski przy sobotniej kolacji.
— Ja, tatusiu! — zawołała Maniusia.
— A możebyś i ty pojechał? — zaproponował Niedobitowski doktorowi Kuleszy. — Wprawdzie ekwipaż, to wóz, a konie bez owsa, ale to niedaleko, mała milka i droga sucha. Spotkałbyś po kościele znajomych dawnych.
— Jadę! — zawołał doktór z zapałem.
Nazajutrz zajechał tedy przed oficynkę mieszkalną wóz, mający na sobie ślady niedawnego transportu nawozu, zaprzężony w parę ostrokościstych koni, którym z pyska sterczały jeszcze resztki siana i których uprząż była zbieraniną sznurków i surowca mało co z szerści ogolonego.
Na słomę, stanowiącą siedzenie, Maniusia rozpostarła samodziałową derę, służącą któremuś z chłopców za kołdrę, doktór wgramolił się niezdarnie po kole, przez drabinę, miejscowi dużo zwinniej wskutek wprawy, i zaprząg ruszył wśród pożegnalnego szczekania psów.
Powożący Niedobitowski odświętnie był przeobrażony, bo i ogolony i ubrany w palto, z niegdyś aksamitnym kołnierzem, i kapelusz niegdyś czarny; Maniusia też paradowała w prawie nowym płaszczyku i kapeluszu płóciennym — domowej fabrykacji.
— Panna Maniusia bardzo elegancka! — pochwalił doktór.
— Dostałam od cioci Kaduni, a kapelusz mamusia sama zrobiła!
— Pamiętasz mego brata Marjana, co się nie ożenił i gospodarzy z siostrą Leokadją? Tym się lepiej udało, bo dwór nie spalony! — objaśnił Niedobitowski.
— A reszta twego rodzeństwa?
— Jana i Marjana zobaczysz w kościele, i siostry, co za dwoma Twardowskimi — no i bratanek po stryju, Józef, co się ożenił ze Skołobjanką. Cała parafja Niedobitowskich! — zaśmiał się.
— Ocaleli wszyscy?
— Ano, dotychczas jeszcze trwają po swych gniazdach. Ale to do czasu. Karczują nas, jak ot ten las. — Wskazał batem szmat pni i zarośli, który mijali, utykając po korzeniach.
— To Polanów — Moskala. Sprzedał — parcelują. Kiedyś Polanowscy zapuścili na las, bo piachy i bagna. Skonfiskowano w 63 — dostał generał Sołodurow. Żył z tego lasu do wojny, a teraz chłopi na futory rozebrali.
— Egiptu z tego nie uczynią — rzekł doktór.
— Mniej więcej będzie to samo z naszemi obszarami. Bywa tego po parę, lub kilka tysięcy dziesięcin — powód zawiści i żądzy parcelacyjnych. Ale to tylko pozór magnackich latyfundjów. Jak się potrąci — bagna, lasy po piaskach, błotne, grząskie łąki — góry piaszczyste — resztą mało amatorów się obdzieli. W masie, przy naszem skromnem życiu i małych potrzebach, to jakoś się trzymało, ale jak się rozdrobi, będzie nędza i nie wiem, jak wydrą podatki. Boć jak nie stanie obszarników, trzeba będzie ulgi dla małorolnych skasować i opodatkować osadników. Zresztą, co się mamy tem kłopotać. Nas już wtedy tu nie będzie!
Wyjechali na szeroki stary trakt pocztowy, sadzony niegdyś w cztery rzędy brzóz, z których niektóre dotąd dogorywały, i nagle Maniusia roześmiała się radośnie, wskazując na postać ciemniejącą na ścieżce.
— Tatusiu, stryj Erazm idzie na Mszę!
Zamruczał coś Niedobitowski, patrząc w przeciwną stronę, na jakieś błotniste haszcze, ale doktór się zaciekawił.
— Co? Wrócił pan Erazm z Francji?
— O już dawno i objął swoje Daremne. Spalili mu folwark kozacy przy cofaniu Rosjan, a uchodźcy pokradli inwentarz. Niema nic!
— A humor, ten nieoceniony jego humor?
— Humor został, tylko się zmienił na niedający się spolszczyć: Galgenhumor.
Popędził szkapy i dopędzili pieszego wędrowca.
— Stryju, proszę siadać! — wołała Maniusia.
— Kiedy mi się spieszy! — odparł, ale spojrzał na wóz i roześmiał się.
— Dalibóg, doktór Kulesza. Nie wiedziałem, że doktór urządza wyprawy w dzikie kraje. Czy to badania antropologiczne, czy zoologiczne?
— Łowieckie tylko! — odparł, śmiejąc się doktór.
Pan Erazm przysiadł na drabinie.
— Tedy proszę do siebie. Wspaniałe mam okazy szczurów i myszy, a tak głodne i osłabione, że wyglądają nagłej śmierci, jak wyzwolenia. Inną zwierzynę wyniszczyli dawno Niemcy i chłopi.
Tu się zwrócił do brata i spytał:
— Miałeś sekwestratora?
— Miałem, a ty?
— Miałem. Traktowałem go poduszką, kołdrą, nawet cegłą z pieca, który latem niepotrzebny. Obrażony wyjechał, grożąc, że wystawią całe Daremne na sprzedaż. Powiedziałem, jak ogromnie się cieszę, że mnie z tej służby uwolnią i prosiłem o posadę woźnego w Sejmiku. A u ciebie co zabrał?
— Sprzedałem połowę nasiennych kartofli i zapłacę.
— Jan sprzedał trzy krowy. Kobiety po nich tak płaczą, że aż u mnie słychać.
Na twarzy jego ostrej i chudej pogłębił się jeszcze grymas szyderstwa i pociemniała blizna, idąca od brwi do ucha.
— Ale widzę, że pan też wojny kosztował? — rzekł doktór.
— A jakże. Gdzieżby się podziały szlacheckie tradycje. Siedziałem spokojnie w Paryżu, w gazecie. Miałem z ilustracji chleb, mięso i absynt, gdy wojna wybuchła, no i poszedłem z drugimi do Bajonny. Zmasakrowali nas, jak wiecie, duch się przytaił jakimś cudem — byłem posiekany, jak cielęcy kotlet. Wylizawszy się — zamiast wrócić do ołówka, uparłem się: do kraju. Ano — pięknie — zawieźli nas do Rosji i tu się jakoś dowlekłem. Jestem tedy polskim obywatelem, obszarnikiem na Daremnem, a co najważniejsze — najmocniej stojącym finansowo, bo — nic nie mam — i nic mi nie zabiorą.
— Popędzaj! — zwrócił się do brata — bo mi nogi ścierpły, ile że przywykły do ruchu, a nie do ekwipaży.
— Że też pana nie ciągnie zpowrotem do Paryża?
— Ciągnie, bardzo ciągnie. Zarysowałem już wszystkie ściany wewnątrz i zewnątrz swego pałacu, ale do Paryża na piechotę za daleko, a na inną peregrynację nie mam gotówki. Zresztą moi bracia bezemnie do reszty by skapcanieli. Noblesse oblige — trzeba zginąć z honorem i z humorem!
— A oto i parafja Niedobitowskich.
Wskazał na grupkę domostw drewnianych, osadę, na wstępie której przy trakcie wznosił się kościół murowany w bardzo niezwykłym stanie.
Do połowy mury ze śladami pożaru i ospowate od kul, były pokryte dachem słomianym, resztę murów zdobiły liczne gniazda bocianie, z których najokazalsze stanowiło pokrycie dzwonnicy. Resztki muru ogrodzenia nie broniły wejścia krowom i nierogaciźnie, odwiedzającym pilnie szeregi grobów niemieckich żołnierzy, zapełniających w regularnych linjach cmentarz.
Przy gościńcu i murze stały ekwipaże parafjan. Były to przeważnie wozy i dryndulki, koślawe, stare, zużyte, ze słomianem siedzeniem, z uprzężą parcianą i końmi dobranemi starannie pod względem chudości i wszelakich defektów.
Ludzie zebrani w gromadkę, lub rozproszeni po cmentarzu, gawędząc, czekali na dzwon.
Powitano nowoprzybyłych i otoczono wnet doktora Kuleszę. Ledwie poznawał dawnych przyjaciół. Byli zestarzeni, zaniedbani w ubiorze, z twarzami o jakiejś tępej bierności. Młodzież nawet była cicha i zgaszona. Pan Erazm wnet ogarnął rozmową.
— Byłem we czwartek w Sejmiku, — rzekł, — i dowiedziałem się, że pan Pyffke wymyślił nowy podatek.
Ożywiły się twarze przerażeniem.
— Znowu, to już szósty od nowego roku.
— Podatek od narzędzi rozkoszy.
— Cooo? Bajesz! — burknął któryś z braci, ale żaden się nie uśmiechnął, z wyjątkiem doktora.
— Wcale nie baję. Do narzędzi rozkoszy pan Pyffke zalicza między innemi: fortepjan, powóz i wszelkie ekwipaże na resorach, rower, gramofon.
— Powinien dodać pierzynę, poduszkę, buty i metalową łyżkę, bo tamtych w całym powiecie nie znajdzie.
— Jakto nie, Józef zapłaci za to siedzenie — i wskazał na stojący obok ekwipaż, w którym na drabinach było przytwierdzone siedzenie na sprężynach, pozostałości po bryczce.
— To dlaczegóż sejmik kupił dla siebie niedawno resorową bryczkę? — ktoś warknął.
— Chcesz, żeby ich ekscelencje Pyffke i Pudelkiewicz jeździli wozem, jak ty, przeklęty obszarniku. Pozatem pan Pyffke pracuje nad statutem. Wiślicki, Litewski itp., to przeżytki. Pan Pyffke wyda lada dzień statut — o podatku od psów. Zapłacicie, burżuje, za wasze skowyrki, co przeszkadzają pracowitemu ludowi skosztować waszych gruszek po sadach.
W tej chwili dzwon się rozkołysał i zabrzmiał.
Bocian rozłożył skrzydła, ale się rozmyślił i pozostał za przykładem innych, garnirujących mury kościelne. Parafjanie ruszyli na mszę.
— Dlaczego nie wziąłem aparatu fotograficznego — stęknął doktór Kulesza. — Ten kościół przechodzi wszystko, co można sobie wyobrazić. Przecie jest Odbudowa Kraju!
— Jest, ale ma robotę z odbudową wsi. Złożyliśmy wiele podań i swojemi siłami pokryliśmy dach nad ołtarzem. W tym roku już nie mamy środków — odparł apatycznie Niedobitowski.
W kościele jako tako sklecony był ołtarz i połatana podłoga. Nieobecne organy zastępował klekot bocianów, a w końcu nabożeństwa chropowate głosy, śpiewające: Święty Boże, Święty Mocny, święty a Nieśmiertelny — zmiłuj się nad nami. Było coś wstrząsającego w tym głosie garstki pozostałych Polaków, co doczekali się na tych rubieżach wskrzeszenia Ojczyzny.
— Teraz kolej na wymyślanie! — szepnął pan Erazm, gdy ksiądz, zdjąwszy ornat, wrócił do ołtarza. Jakoż na głowy zbiedzonych parafjan spadły gromy za nieogrodzony cmentarz, za niepokryty kościół, za spaloną księżą stodołę, za brak drew i żerdzi, wapna i cegły.
Słuchali wszyscy cierpliwie i z rezygnacją bezradności i wyszli, złożywszy do skarbony garście pomiętych asygnat, a za drzwiami każdy ciężko dźwignął ramiona.
Skupili się znowu przy swych zaprzęgach i gwarzyli jeszcze, radzi porozumieć się w gromadzie, zanim się rozpierzchną na cały tydzień do swych ciężkich robót.
— Zapłaciłeś? — rozległo się prawie ze wszystkich ust.
Odpowiedzi były zato rozmaite.
— Połowę dałem! Sprzedałem dwa woły! Wziąłem zadatek na paszę! Trzeba będzie zasiać mniej owsa — nasienie sprzedać! Może dostanę pożyczkę! Icek żąda 10 proc. miesięcznie. Dają mi dziesięć miljonów za sad, ale to zarżnięcie. A co masz na majątkowy? Ile ci naznaczyli dochodowego? Wczoraj przynieśli nakaz płatniczy na podatek zasadniczy. Co to znowu? To za bydło. A stójka? U nas po 7 funtów od dziesięciny! Jezus, Marja, toć ja tyle nie mam w spichrzu!
A wtem na gościńcu ukazała się nowa, żółta bryczka resorowa, zaprzężona w parę tłustych koni.
— Narzędzie rozkoszy! — zaśmiał się pan Erazm. — Ba, toć panowie Pyffke i Pudelkiewicz we własnych wielmożnych osobach.
Stanął przy drodze i gdy bryczka go mijała, zdjął czapkę i potrząsnął ją w powietrzu.
— Morituri te salutant, Caesar! — krzyknął.
Dwóch eleganckich panów sięgnęło do kapelusza i zapewne nie zrozumiawszy okrzyku, ukłoniło się uprzejmie.
Z gromadki pogonił za bryczką śmiech.
— Oszalałeś! — burknął Marjan Niedobitowski do brata. — Oni będą się mścić!
— Aha! A ty się boisz, bo ci dwór stoi i w nim stare mahonie, a w oborach bydło! Mają co u ciebie brać, burżuju! Bądź spokojny, jeszcze parę lat, a zostaniesz, jak ja, i staniesz się odważny.
— Panie doktorze, — rzekł Marjan Niedobitowski, — niech mu pan co zapisze na żółć.
— Mnie? A tobie to się nie zda?
— Ja cierpię i milczę. Przetrwaliśmy Moskali, Niemców, może i to przetrwamy. My z twardego drzewa jesteśmy.
— A komuż to potrzebne, żebyście przetrwali? Komu o to chodzi, kto ci to zaleca i pochwala? Spytaj się doktora, czy ta Warszawa — Macierz, co nas krzepiła i uczyła w dniach niewoli, wie co o nas teraz, myśli i pamięta, żeśmy tu dotrwali, na jej naukę i przykład! Czy doktór miał pojęcie, co się u nas dzieje i w jakim jesteśmy stanie?
— Nie, nie miałem pojęcia! — rzekł doktór, obejmując wzrokiem kościół i ludzi.
— My sami ani się opamiętać, ani zrozumieć nie możemy zaco i dlaczego strącono nas w tę ruinę moralną i materjalną, nas, od wieków tu osiadłych Polaków. Przed wojną były tu trzy narodowości: my, chłop Rusin i urzędnik Rosjanin. Znaliśmy się wszyscy ze sobą, znaliśmy się z chłopem, nie znaliśmy się z Rosjaninem. Dziś powstała Polska nowa. Dziś jest urzędnik Polak, nauczyciel Polak, poseł z polskiego Sejmu, policjant Polak, żołnierz Polak — i my. Wszyscy przyszli i trwają względem nas z nienawiścią, o jakiej pojęcia dotychczas nie mieliśmy.
— Mój drogi, — przerwał p. Erazm, — więc myślisz, że tamci ze sobą się kochają! Przecie cały świat jest jedną orgją nienawiści. Trzeba się nauczyć w tem żyć i pogrzebać stare ideały. Polska nowa nas nie potrzebuje.
— Ale bez nas — nie ostaną te strony przy Rzeczypospolitej.
— Co tam! Zostanie Warszawa i Saska Kępa — to grunt. No — jazda. Nabiadaliście dosyć na ten tydzień. Do jarzma, woły robocze, i do podatków, obywatele!
Zaczęto się żegnać, rozchodzić do wozów — i po chwili ekwipaż z Zalesia znalazł się na trakcie. Mijali różne furki lub pieszych, ale nikt się nie pozdrawiał.
— To nowa Polska! — prawił pan Erazm. — Nauczyciel z miasteczka, kierownik poczty z małżonką, to trzech osadników z Rudni, to sekretarz z gminy, to weterynarz rządowy.
— Bardzo elegancko wszystko wygląda.
— Jest ślad naszych podatków, nieprawdaż? Poubieraliśmy ich wedle ostatniej mody.
— Jedno pewne, że bucików i przyodziewku nam już nie mogą pozazdrościć. Ale te tysiące naszych dziesięcin nie dają im spokoju! Jakże im serdecznie życzę, by każdy miał na własność takie moje Daremne! Doktorze, wstąpcie, proszę.
Doktór obejrzał się na Niedobitowskiego, a ten ramionami ruszył.
— A można tam przez twą grobelkę przejechać?
— Grobelką nie, ale brodami już wóz zgruntuje.
— Stryj może co nowego narysował? — zawołała Maniusia.
— Są portrety panów Pyffke i Pudelkiewicza na ścianie od wjazdu.
— Ach, tatusiu, jedźmy!
Niedobitowski skręcił z gościńca w ledwie widoczny ślad drogi w zbitej gęstwie łozy, a pan Erazm tłumaczył:
— Tu były niegdyś łąki, ale dziesięć lat nie były koszone, i teraz mogą dostarczyć faszyny do stu wodnych młynów i łyka na łapcie dla miljona chłopów. Posiadam tego 700 dziesięcin i mam płacić jako za łąki wszystkie podatki państwowe i samorządowe.
Wóz wydostał się z łóz i wygramolił na ogromną przestrzeń żółtych piasków, porosłych zrzadka krzakami jałowca i karłowatą, pełzającą po ziemi sośniną. Droga się wiła wyszukując mniej głębokie piaski — zresztą były to tylko ślady przejazdu bardzo nielicznych wozów.
— To też moje złotodajne obszary i jest tego 500 dziesięcin, — zaśmiał się pan Erazm. — W tabelach podatkowych figurują jako zagajniki, ale drzewa, pomimo tego rozkazu władzy rosnąć nie chcą. Odwiedzają to drozdy jesienią, a jemiołuszki zimą, bo jedyne owoce tej chananejskiej ziemi, to jałowcowe jagody.
— Ciekawa figuracja tego kraju. Bagna i piaszczyste góry! — rzekł doktór.
— Musiały tu być za czasu mamutów morza czy jeziora olbrzymie, których fale wyrzucały te piaski. Potem torfowy mech pożarł jeziora, a jakieś warjaty osiadły na wydmach!
— Mój drogi, — poprawił brata Niedobitowski — to byli, przeciwnie, bardzo mądrzy ludzie. Schowali się za te bagna i w swych niedostępnych komyszach przetrwali wszystkie wędrówki narodów. Nie zdołali ich wyniszczyć ni Mongoły, ni Tatary — ni żadne hordy.
— Tej sztuki dokona Pyffke i Pudelkiewicz na wieczną swą chwałę i triumf, — zaśmiał się pan Erazm.
— Więksi od nich dadzą imię tej epoce i swej idei. Co mówić o naszej zgubie. To drobiazg, atom. Przecie giną tablice Dziesięciorga Przykazań i katechizm, prawa stare, jak ludzkość. Przeżywamy nowy zmierzch bogów — tylko bardzo sami mali — wielkości katechizmu nie ogarniamy.
Zamilkli, zamyśleni. Aż Maniusia zaszczebiotała jak skowronek.
— Jak tu pachnie miodem, co tu pszczół na kotkach łozowych. U stryja ślicznie jest i teraz i całe lato i jesienią, jak wrzosy kwitną. Pamięta stryj te grzyby w zeszłym roku?
— Oto i odpowiedź na nasze biadania. Zostaną przecie na ziemi istoty mądre i szczęśliwe, co będą pomimo wszystko żyć wedle zawsze niezmiennego prawa. Będą umierać bez trwogi i buntu, by zmartwychwstać ze słońcem. Będą wonieć i czary miodu podawać innym, co zgodne z prawem znosić będą ten miód do swego roju i dziupli — szczęśliwe pracą, której termin reguluje słońce, i będzie ziemia rodzić dla wszystkich tych, co się nigdy nie buntują. I oto jesteśmy w moim dworze!
Wóz stanął na wzgórku. Były ślady ludzkiego osiedla. Jakiś stary wał, na nim jakieś krzaki i szkielety topoli — za tem przestrzeń trawiasta, niegdyś sad, bo sterczało jeszcze kilkanaście starych grusz — kilka rumowisk po budynkach i wreszcie z boku w kącie chałupa w ziemię wrośnięta z dachem połatanym starą blachą.
Wysiedli. Niedobitowski wyprzągł konie i puścił je na trawę. Doktór się rozglądał, głową trzęsąc, Maniusia przypadła do fjołków na wale, a pan Erazm — szerokim rzutem ręki wskazał cały horyzont wkoło.
— Jestem burżuj, obszarnik na tem wszystkiem — dobra Daremne: 1547 dziesięcin ziemi. Przed wojną dzierżawił to odemnie brat Marjan — i trzymał tu stadninę. Były wtedy łąki, wypasy — siedem gospodarskich budynków, dom mieszkalny i wiatrak. Stadninę rozkradli uchodźcy — dwór i wiatrak spalili kozacy — jakim cudem została ta chałupa, nikt nie rozumie. Marjan rzetelny, urzędowo dopilnował szacunku strat w komisji powiatowej, i kiedym wrócił, wręczył mi dokument na 30 tysięcy rubli. Więc pełen dobrej myśli i zapału do wskrzeszonej ojczyzny, zacząłem odwiedzać polskie instytucje, pewien będąc pomocy. Aliści suma wojennych odszkodowań, przeszedłszy przez parę jeszcze komisyj, została zredukowana do 13 tysięcy, a wreszcie została tylko pamiątką, ile że w pokoju ryskim Polska wspaniałomyślnie darowała biednej Bolszewji straty swych obywateli.
— Ano — trudno — gesty podobne znane są w polskiej historji — postąpiono w tym razie wedle tradycji szlacheckiej co zawsze jest bardzo ciekawe jako charakter narodowy, rządzących obecnie sfer.
— Zwróciłem się tedy do instytucji odbudowy kraju. Boże — ile było pisaniny, podań, protokółów, zeznań świadków — tego nikt nie zliczy — ale wreszcie szczęśliwie dobrnąłem do rezultatu — że odbudowa kraju służy tylko dla chłopów Rusinów, którzy wyemigrowali w 15-ym roku za wojskiem do Rosji — przebyli tam epokę, gdy było co grabić, a wreszcie wrócili stęsknieni za ojczyzną. Ich tedy popalone przez kozaków wsie — trzeba corychlej odbudować, opatrzyć ich w inwentarze, narzędzia, nasiona, odzież i żywność, aby pokochali Polskę i przez wdzięczność stali się przedmurzem Rzeczypospolitej przed groźbą najścia czerwonej Rosji. Tak doktorze, to Iwan z Mikitą ma nas zastąpić i piersiami swemi bronić kraju, stojąc przy sztandarze z białym orłem i Częstochowską Królową. Ano — niech i tak będzie! Zostałem tedy z dziesięciu palcami i nadwyrężoną głową — na tej pustce. Połatałem starą blachą dach i osiadłem. Marjan chciał mi pomagać. Ofiarowywał sprzęty, narzędzia, konia, krowę — podziękowałem, tylkom prosił o ciepły kąt na zimę, bo na bytowanie tu od listopada do marca nie miałem zdrowia. Byli tu zrazu urzędnicy z komisji osadniczej, chcieli zabrać dwieście dziesięcin — ofiarowałem im pięćset — ale dotąd amatora, coby tu osiadł niema. Byli inni, szukając zdobyczy wojennych, zadeklarowałem blachę na dachu; zapisali i dotąd jest pod sekwestrem. Byli opiekunowie przed księgosuszem, ale nie mogłem im służyć do obserwacji ani jednem bydlęciem. Byli komisarze od lasów, szukający, czy nie znajdą daniny leśnej do wydobycia. Zlekceważyli mój jałowiec. Najczęściej bywają sekwestratorzy! Otóż w zeszłym roku trafiła mi się cudowna okazja. Jakiś żyd wynajął pastwiska na sto wołów. Ale zaledwie je przygnał, spadło na to stado trzech sekwestratorów. Żyd z wołami uciekł w nocy, omal nie zamknięto mnie do kozy — i moje finansowe projekta zrobiły klapę — jakbym był ministrem skarbu.
— Słuchajno! — zawołał Niedobitowski, — bajesz i bajesz — ale byłoby lepiej, żebyś nam dał co jeść.
— Ano, służę. Biesiada gotowa.
Maniusia już ich była poprzedziła do chaty i komin dymił. Na drzwiach ujrzał doktór pierwszy obraz — nasmarowany kredą na sczerniałych deskach.
Było to Oko Opatrzności jakby ze starego ryngrafu. Promienne oko w trójkącie i dwie dłonie sypiące ziarna.
— Gdy nie otrzymałem znikąd pomocy, oddałem Daremne w to ubezpieczenie! — rzekł gospodarz.
Chata składała się tylko z wielkiej sieni i jednej izby.
W sieni leżały drwa, kupa kartofli — jakieś narzędzia, kosze na rybę — w izbie najwięcej miejsca zajmował niezdarny, a olbrzymi piec chlebowy i komin — oraz leżak, sięgający do połowy stancji.
W kącie było posłanie, tj. rama płócienna, rozpięta na czterech słupkach, wbitych w tok stanowiący podłogę. Takiż stół i ława zajmowały ścianę pod okienkami, pozatem była półka, a na niej tualetowe drobiazgi, wiadro z wodą, miednica i ręcznik na kołku, pod posłaniem skrzynka, na posłaniu wielka poduszka i samodziałowa dera, a nad tem przypięta do białej ściany Legja Honorowa. Ściany pokrywała istna orgja rysunków kredą i węglem kreślonych z wielkim talentem i rozmachem.
Doktór je oglądał, głową trząsł, zachwycał się, śmiał się z konceptów i karykatur, a Niedobitowski stanął nad dekoracją widocznie ostatnią. Były to jakby tablice przykazań, które miast Mojżesza trzymały dwie postacie nowożytne.
— Pyffke i Pudelkiewicz — jak żywi zaśmiał się Niedobitowski.
Na tablicach było napisane: 1. Podatek majątkowy. 2. Podatek dochodowy. 3. Podatek gruntowy. 4. Podatek komunalny. 5. Podatek progresyjny. 6. Podatek zasadniczy. 7. Podatek samoistny. 8. Podatek mieszkaniowy. 9. Podatek obrotowy. 10. Podatek drogowy.
— Toć jeszcze nie koniec, — poprawił Niedobitowski.
— Nie starczyło miejsca na ścianie! Proszę do stołu.
Maniusia już zarządziła posiłek. Była wędlina, herbata i kartofle pieczone, i bukiecik fjołków na środku stołu, a najlepszy głód po tylogodzinnej wędrówce.
— Jestem na utrzymaniu siostry Leokadji. Z początku chciałem sam trochę orać i siać, ale bez budynków było to niemożliwe, a kapitał mój składał się z zegarka i rodowego sygnetu. Najgorsze, żem tu wrócił, a raczej najgorsze, żem nie zginął z innymi Bajończykami.
— Ale wreszcie co dalej będzie? — stęknął doktór.
Zapanowało długie milczenie.
— Nie wiecie? — spytał doktór.
— Nie chce się patrzeć śmierci w oczy! — odparł swym głuchym głosem Niedobitowski. — Chcą, żebyśmy tylko płacili — więc płacimy. Ale poza fortuną i ziemią, którą trzeba będzie dać — zostanie jeszcze życie i byt Państwa tutaj. I straszno rzec — o tę śmierć chodzi i nawyknieniem tylu pokoleń w krwi mamy przywiązanie do tych stron — a nie wierzymy już, by mogły ostać przy Macierzy.
— A bez tej wiary — co warta nasza praca i tak gorzki trud!
— Przeżywamy Zmierzch Bogów! — mruknął pan Erazm. — Nie pierwszy i nie ostatni.
— Ale my tu — już ostatni. Dzieci już się męczyć nie będą — jak tyle pokoleń, co tu były.... glebae adscriptae.



SPRAWA JEDNORURKI NR. 3080


W roku Pańskim 1863 lokajczyk dworski, który z paniczem poszedł w lasy, wykradłszy się łozami po rozbiciu partji, cisnął dworską jednorurkę w pokrzywy za starą lodownię, a sam przyczaił się na strychu, zanim gorączka śledztw i aresztowań minęła. Panicz poszedł na Sybir, dwór ocalał, bo żyła w nim i rządziła „stara pani.“ Lokajczyk jednorurkę wydobył z pokrzyw, oczyścił ze rdzy, i odniósł starej pani. Schowana zrazu za jakąś szafą — służyła następnie coraz śmielej — na gapy przy siewach na polu, na wałęsające się wściekłe i niewściekłe psy, a czasem nawet na zajączka w ogrodzie. Była jedyną bronią dworską, przeciwko której nie protestował żaden rosyjski, wszechwładny uradnik.
Lokajczyk wyrósł, ożenił się, awansował na gajowego, chował w leśniczówce gromadę dzieci. Do dworu, po jakiejś amnestji wrócił panicz, ożenił się, pochował matkę, potem sam zmarł, zostawiając na straży ziemi, domu i wszelkiego ruchomego dobra córkę. Rusznica trwała zawsze za szafą.
„Panienka“ wyszła za mąż i owdowiała, dwór, nękany przez Moskali, przetrwał jednak wszystkie napaści i doszło do Wielkiej Wojny. Parę kobiet tylko zostało na straży tej polskiej placówki na wschodnich kresach; wdowa, jakaś kuzynka, jakieś dziewczątko — ot zbieranina słabości, biedy, sieroctwa, żywioł najodporniejszy na wszelkie klęski.
Przetrwała też rusznica. Przy którejś, może setnej rewizji, Niemiec ją wydobył z za szafy — obejrzał, pokazał lejtnantowi — obadwa zalegali się od śmiechu — i oddali dziedziczce, gdyż była do muzeum za mało ciekawa. I służyła dalej — na złodziei, psy i włóczęgi. — Niemcy dostarczali śrutu, prochu i pistonów i niekiedy sami z niej strzelali — na żart.
Po klęsce niemieckiej, na kraj ten graniczny, bezbronny, napadły hordy różnie zwane: „sinożupańce,“ Petlurowcy, Ukraińcy, dzicz apaszów czy gorylów, grabiąca, łupiąca, mordująca, — przednia straż bolszewików. Jednym z wielu cudów Opatrzności został dwór, chociaż doszczętnie obrabowany, i garstka mieszkańców przy życiu. Jakiś goryl, z czerwoną kokardą na zdartej z trupa sukmanie, znalazł rusznicę, chciał z niej zastrzelić dziedziczkę, ale że była nienabita, więc cisnął na ziemię, a kobieta tymczasem uciekła i ukryła się pod żłobem w stajni.
Nareszcie krajem zawładnęli Polacy i minęła groza śmierci. Do dworu przywlókł się i osiadł na stałe krewny z Białorusi, wyzuty z mienia i skatowany przez bolszewików. Gdy oprzytomniał, pozdrowiał i wygnańczą rozpacz zmógł, zaczął wdowie w gospodarce pomagać i nadto, pewnego dnia, rusznicę oczyścił, nabił i zaczął płoszyć strzałami gapy na owsie. Żeby opisać kunszt i mękę, z jaką ocalono tę trochę nasienia, toby była druga historja, nie mająca zresztą z rusznicą nic wspólnego.
Po paru dniach strzałów, zjawiło się do dworu dwóch policjantów polskich.
— Ma pani broń w domu?
— Mam fuzję starą.
— A pozwolenie na broń i prawo polowania pani ma?
— Nie.
— Zatem skonfiskujemy broń.
— Proszę panów, gawrony doszczętnie tu wybiorą nasienie owsa.
— Nie nasza rzecz. Powinniśmy zrobić rewizję w domu i spisać protokół. Będzie pani miała karną sprawę.
Gromadka kobiet i stary Polak z Białorusi słuchali tego milcząc. Tylko oczy ich, wlepione w srebrne orzełki na czapkach policjantów, były pełne wyrazu, aż wreszcie, w źrenicach tej kobiety, córki powstańca, zaszkliły się łzy — i bez słowa otworzyła przed polską władzą drzwi domu.
— Proszę — rewidujcie panowie, — rzekła odchodząc. Policjanci jednakże zabrali tylko strzelbę, a na odchodnem rzekli łaskawie do starego:
— Żeby uniknąć sądu i kary, niech się pan zaraz zwróci do starostwa i dostanie pozwolenie na broń, wraz z kartą łowiecką.
— Przecie panowie zabrali broń.
— Będzie dostawiona do starostwa, stamtąd ją pan zpowrotem otrzyma.
Stary ruszył tedy do starostwa.
Mieściło się w Żebryniu i skład jego był następujący: Starosta: pan Fagot — suspendowany ksiądz z Galicji. Referent samorządowy pan Hilareńko, dawny akcyznik rosyjski. Zastępca starosty: pan Boholubski — kapitan z armji Denikina. Sekretarz: pan Pawłowicz, dawny prystaw policyjny rosyjski. Biuralistki, strojne jak rajskie ptaszki, napełniały lokal zalotnym świergotem i zapachem perfum.
Pan Gintowt (tak się zwał petent o prawo używania rusznicy) złożył wszelkie wymagane podania, przedstawił fotografje, opłacił koszta, przeszedł krzyżowy ogień pytań śledczych o swem pochodzeniu, urodzeniu i czynach życiowych przez sześćdziesiąt lat wieku i został łaskawie uwolniony do domu, ale bez pozwolenia na broń. Minęło sześć tygodni: gapy pożarły owies, pies wściekły pokąsał dziecko, Gintowt dostał pałką od draba, co się włamał do lamusa, aż wreszcie przyszedł papier ze starostwa, żądający podania numeru i fabryki strzelby.
Ba, kiedy rusznica powstańca, ku swemu własnemu zapewne zdumieniu i zgrozie, była w polskiem więzieniu.
Gintowt radził sprawy zaniechać, i spróbować wskrzesić stare wynalazki: uczynić łuk lub procę, ale wdowie żal było pamiątki, więc rozpoczęto starania o pozwolenie ujrzenia rusznicy i odczytania znaków. Po miesięcznych prośbach, jazdach i opłatach osiągnięto cel i zakomunikowano starostwu, że strzelba ma na lufie numer 3080 — zresztą fabryki nieznanej.
Na skutek tego, otrzymano prawo na jej posiadanie i odzyskano ją zpowrotem.
Na tem zapewne mogła się historja skończyć, aliści los się zawziął na dwór o rusznicę.
W następnym roku Gintowt umarł, a na pomoc i opiekę kobietom zjechał młody krewny z Kongresówki. Gdy się rozejrzał, poprosił o jaką broń, i chociaż na widok tego zabytku przeszłości pogardliwie ramionami ruszył, jednak udał się do starostwa, aby zgodnie z prawami obowiązującemi wejść w jej używalność. Był pewny, że wróci z dokumentem w porządku.
Ale w starostwie, na widok inteligenta Polaka, najeżyły się wrogo władze i rozpoczęło się ostre śledztwo, jako nad osobnikiem nadzwyczaj dla rządu podejrzanym.
Imię, nazwisko, imię ojca i matki, data urodzenia, tj. dzień i godzina oraz kwadra księżyca, (ponieważ uczeni rządowi zauważyli, że ludzie urodzeni na nowiu miewają w charakterze cechy buntownicze i urodzeni na pełni, dążności reakcyjne) dalej cenzus naukowy, przynależność partyjną, legitymację, bilet wojskowy.
W tem miejscu Fagot i Boholubski sponurzeli na twarzy i groźne postawili oczy: petent miał świadectwo demobilizacyjne armji ochotniczej.
Pytania nastąpiły coraz ostrzejsze: czy ma rewolwer? Dlaczego nie ma, jeśli służył w wojsku? Czy ma prawo na polowanie? A dlaczego je ma, kiedy jest marzec i polować nie wolno? Dlaczego przybył w pomoc wdowie, kiedy u niej las już zupełnie zniszczony? Ostatecznie kazano mu złożyć fotografję, kwit płatniczy z kasy skarbowej, a gdy to załatwił, zapytano, czy ma pozwolenie na kupno strzelby.
— Jest w domu jednorurka kurkowa, Nr. 3080, zapisana już w urzędzie.
Zaczęto szukać w papierach.
— Tak, ale numer ten zapisany na Jana Gintowta. Musi pan otrzymać pozwolenie na kupno u niego.
— Ale on umarł.
— W takim razie u jego sukcesorów.
— Ale ta strzelba jest własnością dziedziczki.
— To nieprawne i musi być sądownie udowodnione. Pozwolenia pan dostać nie może.
Tu się pan Boholubski odwrócił, aby podpisać pozwolenie na imię Mikity Hawryluka, które mu podsunął sekretarz, a starosta Fagot, przypomniawszy sobie swój uprzedni fach, rzekł z namaszczeniem:
— Prawo jest podstawą bytu i rozwoju państwa i sferom inteligentnym należy dawać przykład czci i poszanowania praw Rzeczypospolitej.
Z tą nauką został petent łaskawie uwolniony z przed oblicza żebryńskiego wielkorządcy. Po powrocie do domu i długiej naradzie z dziedziczką wystosowano następujące pismo:
„Do pana Bronisława Gembarzewskiego, Dyrektora Muzeum Narodowego w Warszawie.
Niżej podpisana składa do Muzeum strzelbę jednorurkę Nr. 3080, przechowaną z powstania 1863 roku, a zarazem uprzejmie prosi pana dyrektora o wypożyczenie z Muzeum kuszy do strzelania lub rysunku takowej, a to w celu zbudowania owego narzędzia dla obrony życia mieszkańców Polaków na Kresach, skazanych na zagładę przez miejscową administrację.
Upraszam o wybaczenie, że strzelbę doręczy pan Aron Safir, lub Iwan Kiryluk, posiadający prawo na broń, którzy, za stosownem wynagrodzeniem, komisu tego się podejmą.“



PRZEKROCZENIE OBOWIĄZUJĄCYCH USTAW


Pan Pyczek, komendant posterunku policji w gminie Glinowskiej, powiatu Żebryńskiego, wybierał się na wieczorynkę do wdowy po nastawniku Borysowiczu, do której konkurował od dłuższego czasu, patrząc miłośnie na jej wdzięki obfite i również obfite gospodarstwo. Tego wieczoru miała być biesiada ze świeżą kiełbasą — w sam raz okazja do oświadczyn i zaręczyn.
Właśnie gdy dopucowywał buty, wpadła do posterunku baba z jękiem i zawodzeniem, jakby po morderstwie najmilszego dziecka.
— Zabił, zabił mnie. Ratujte, pane, ratujte. Sadło wziął z komory, ludzie widzieli. Ja do niego żeby oddał a on do mnie z „mlonem“ — i zabił, czysto zabił. Och, ja nieszczęsna sierota, wdowa!
— Kto taki?
— Tenże złodziej, hycel, kandalszczyk! Żeby go nagła śmierć, żeby go ślepego rodzili, żeby...
— Milczeć! Kto taki?
— Łomaka Sydor.
— Co łżesz babo; Łomaka najbogatszy gospodarz, członek rady powiatowej! Idź do djabła!
— Pane, ratujte! Ludzie widzieli, świadki są. Zabrał sadło — w oborze zakopał. Widział Semen i Iwan i Mokrenia!
Wśród jęku i krzyku, baba wydobyła z fartucha szmat płótna i butelkę — umieściła u nóg komendanta i runąwszy na ziemię, wyła.
Pan Pyczek się śpieszył, zresztą był energiczny, więc krzyknął na podkomendnego:
— Panie Łysek — dajno mi tu pan Łomakę Sydora.
Skoczył policjant — i nie upłynęło kwadransa, wrócił z Sydorem Łomaką.
— Ukradłeś sadło u tej baby?
— Żebym jutro na „pokuci“ wyciągnięty leżał, tak się klnę, że ta jędza bresze jak pies — zaczął obrażony członek sejmiku ziemi Żebryńskiej.
Pomyślał chwilę pan komendant Pyczek. Wedle obowiązujących ustaw należało spisać protokół i zarządzić rewizję, ale pan Pyczek się śpieszył do wdowy, i te wszystkie ceregiele zepsułyby mu wieczór, biesiadę i oświadczyny.
Więc nagle krzyknął do podkomendnego:
— Wyprowadź pan babę na drogę — i nie wracaj, aż wyjdzie Łomaka.
Policjant uśmiechnął się z porozumieniem, porwał babę za kark i zniknął. Na posterunku został pan Pyczek i członek sejmiku, i zabawili tak we dwóch nie dłużej, jak dziesięć minut. Potem ukazał się Łomaka, jakby wystrzelony z armaty — za nim but pana Pyczka, i rozległ się jego głos, trochę zdyszany:
— Panie Łysek — idź pan z nim, odbierz sadło, oddaj babie i szlus!
Co powiedziawszy, pan Pyczek odmaszerował do wdowy.
Sprawa obleciała wieś jak płomień, wzbudzając w chłopach szacunek i cześć dla polskiej policji.
— Bacz! Sprawny! — w trzy migi prawdy doszedł i złodzieja nakarał, jakby Germaniec!
Ale do Semena Łomaki, który w złym humorze wylegiwał się na piecu, wstąpił sołtys Rekacz, chłop bywały i pyskaty, urobiony przez kandydata na posła, adwokata Safira.
— Co to, kumie! Obraził cię policman?
— Cholera na niego! — burknął Łomaka. — Kości nie czuję.
— To nie prawne! To gwałt nad wolnym obywatelem, nad roboczym człowiekiem. Ty mu tego nie daruj! Ty czynownik, deputat! Ciebie nie wolno tknąć. Jest sąd, prawo! Ty skargę zanieś do starostwa. Jego za to ze służby wyrzucą.
— Co powiem? Sadło było w chlewie!
— A nie mógł ci go kto przez złość podrzucić? A zresztą, jakby i znaleźli — powinni byli mnie oddać na przechowanie, aż sąd będzie! Załóż kobyłę i jedź do starostwa.
— Chyba piechotą pójdę, bo siedzieć nie mogę.
— A gadaj z góry! Na całą gminę obraza, w osobie deputata. Jak takie będą gwałty, to nikt respublice służyć nie zechce, bo żaden urzędnik nie będzie bezpieczny od samowoli policji. Im wolno tylko protokół spisać — więcej nic!
Łomaka nabrał ducha i rezonu! Posłał chłopca po wódkę — i cały wieczór uczył go Rekacz, co i jak mówić powinien.
O świcie z gęstą miną ruszył do starostwa. Gdy był już w obrębie grodu Żebrynia chód jego lekki i szybki stał się powolnym, postawa zgarbiona, a gdy stanął w poczekalni pana i władcy powiatu, wyglądał jak człowiek nad grobem stojący. Jego głuche stękanie i dyskretne jęki wzruszyły woźnego, który rozpytał o sprawę, zameldował i natychmiast przed oblicze starosty dopuścił.
— Czem mogę panu służyć? — spytał, ze zwykłą swą uprzejmością pan Fagot, starosta.
Był suspendowanym księdzem z Galicji, i zachował z dawnego swego fachu dobroć i giętkość.
— Jaśnie wielmożny panie — zaczął Łomaka.
— Bez tytułów — jesteśmy równymi obywatelami Rzeczypospolitej — a ja na usługi każdego. Jak pana godne nazwisko?
— Ja, Łomaka z Glinnej, członek rady powiatowej. Przychodzę szukać sprawiedliwości.
— Bardzo mi przyjemnie. Przypominam sobie pana z posiedzeń sejmiku. Jakaż sprawa?
— A to o te sadło. Baba Serhuty doniosła na mnie do policji, że ja jej sadło wziął. To policja, zamiast spisać protokół... — tu się zaciął Łomaka, bo nauczonego zdania zapomniał.
— Uwierzyła w takie obelżywe posądzenie i zrobiła bezprawnie rewizję w mieszkaniu wolnego obywatela! — podpowiedział pan starosta.
— Rewizji ja nie dał robić, bo sadło co baba podrzuciła sam oddał — ale ten komendant przestąpienie na mnie uczynił.
— Przestąpienie obowiązujących ustaw! — podpowiedział pan starosta. — Czy mam rozumieć, że podniósł rękę na godność pana obywatelską?
— Na godność to nie, i nie rękę a gorzej, bo wziął pytkę i ot — niech jaśnie pan starosta sam zobaczy.
Tu Łomaka uczynił zwrot swą osobą, wyprowadził z porządku zwykłego garderobę — i przedstawił władcy powiatu swoje corpus delicti nadużycia policji.
Okrzyk zgrozy wydarł się z ust starosty i ze współczucia i żalu zasłonił oczy i zarazem nos — i wielkim głosem zakrzyczał:
— Pana referenta szpitalnictwa, pana referenta sanitarnego, pana komendanta policji!
Szczęściem wszyscy wpadli w tejże chwili, bo byli właśnie w starostwie, a za nimi wpadły też dwie panny maszynistki, ale ujrzawszy przestępstwo policji, wrzasnęły i uciekły bliskie zemdlenia.
— Panie referencie szpitalnictwa, tego umęczonego obywatela odwieźć memi końmi do szpitala i wykąpać, panie referencie sanitarny — proszę o natychmiastowy protokół lekarski, a pan, panie komendancie policji, uczyni pan natychmiast sąd nad podległym sobie funkcjonarjuszem, który w ten barbarzyński sposób wykracza przeciw obowiązującym przepisom, i ośmiela się podnieść dłoń na godność członka rady powiatowej.
Rzucili się wszyscy okazać swe współczucie ofierze. Referent szpitalnictwa pomógł mu w doprowadzeniu do porządku garderoby, referent sanitarny otworzył okno w biurze, a komendant policji wyjął notatnik z kieszeni i zapisał nazwisko kata godności Łomaki.
Pan starosta osobiście przeprowadził męczennika aż za próg biura, a maszynistki założyły świeży papier na maszyny i, drżące ze wzruszenia, czekały na dyktando piorunującego cyrkularza. Tylko komendant policji był niewzruszony, i patrząc za powozem, uwożącym Łomakę do szpitala, zamruczał po rosyjsku, bo był oficerem z armji Judenicza i zakamieniałym monarchistą:
— Chachłacka gadost‘! Mierzawiec! Najlepszego policjanta stracę!
I oto był powód, dla którego rozchwiały się jak dym zamiary matrymonjalne pana Pyczka, a wdowa po uriadniku — wyszła zamąż za pana Łyska, jego podkomendnego.



OBYWATEL“ KUŹMA SUPRUNIK


Kuźma Suprunik wrócił z „Rassiei“ w 1919 roku, po dziesięciomiesięcznej peregrynacji przez wielką Sowdepję. Chatę zastał niespaloną, ale w formie szkieletu, bez drzwi, okien, pieca i sufitu. Ale to była dla chłopa bagatela, bo przecie ostał dwór, do którego wnet po ratunek pośpieszył. „Pan“ go z punktu zwymyślał za ucieczkę i opuszczenie swego dobra, na co się Kuźma zgadzał, kajał, klnąc popa i „naczalstwo“, które go do tego namówiło, a wychwalając polską granicę, wojsko, opiekę, której doznał i szczęście, że w „Polszy“ jest jak w raju. „Pan“ jeszcze trochę warczał, ale prędko zmiękł, i choć sam miał dwór rozgrabiony, odarty i pusty — dał Kuźmie parę desek, trochę cegły, suszu na opał, kartofli i bochen czarnego chleba ze swego stołu.
Resztę desek, cegły i drzewa, Kuźma ukradł we dworze nocami, bo miał dwóch chłopców, żonę i dziewkę, było więc komu i kartofli z kopca nadebrać i do rozwalonej stodoły się dobrać i z lasu drzewo ciągnąć w jesienne słoty. Na zimę już miał chatę w porządku, a że przywiózł ze sobą od bolszewików dwie „dachy“, atłasową kołdrę, pięć srebrnych łyżek — i trzy złote pierścionki z brylantami poszeptał z żydami i do wiosny miał już klacz, jałówkę, parę świniaków — wóz, pług i bronę.
Do dworu o pomoc i radę przestał chodzić, bo się dowiedział i przekonał, że choć „czynowniki“ byli „Polaki“, „Pan“ nie miał w „Kaźnie“ żadnego głosu, wpływu i znaczenia — tak, jak i za „carskich“ czasów i dwory miały być skasowane, a ziemia pańska pracującemu narodowi rozdana. Zresztą dwór można było grabić bezkarnie, bo sądów jakby nie było, a jak i kto dał się złapać na kradzieży, toć sędzia był swój, człowiek „ruski,“ a taki życzliwy dla biednego narodu, że czasem sztraf ze swej kieszeni zapłacił, kiedy nie mógł uwolnić od kozy.
Można było żyć w tej „Polszy.“ Przysłali do gminy całe wagony odzieży amerykańskiej, więc choć u Kuźmy były dwie skrzynie pełne, dostał po trzy garnitury na każdego członka rodziny. Nawet na dwoje tych, co w drodze pomarli. Potem zwieziono wagony produktów dla dzieci, więc znowu Kuźma podał swoich pięcioro, boć przecie to były dzieci, choć jeden miał się żenić na Trójcę, a córka miała półrocznego chłopczyka „z drogi“ — no i syto było w chacie: biała mąka, smalec, cukier, kakao, kondensowane mleko, ryż, że się z tego zebrało grosz na wszelkie statki i porządki gospodarskie, i można było kupić wódki dla siebie i dla tych z gminy, co spisy zestawiali i podania pisali. Podania Kuźma wysyłał bezustannie o nasiona, o zboże na chleb, o drzewo na odbudowę, o narzędzia, o straty wojenne, o zapomogi na gospodarstwo — i „Polsza“ nie była głucha na skargi i prośby „obywatela“ Kuźmy.
Przyszły wagony zboża, referat rolny starostwa dostarczał narzędzi i nasion, wyznaczono kontyngenty materjału drzewnego z „pańskich“ lasów — ulicę wsiową zawalił budulec, że Kuźma postanowił syna starszego oddzielić, postawić drugą chatę i stare chlewy sprzedał żydom, a nowe zbudował.
Było z tem dużo roboty, ale się opłaciło. Trzeba było płacić za różne kwity, to zbożem, to sadłem, to wódką — trzeba było bezustannie jeździć od gminy do starostwa, wyczekiwać, skamleć, faktorom fundować, ale przecie zawsze się wskórało — i „czynowniki“ nigdy w mordę nie bili, a mówili mu „pan“, nie „towariszcz,“ co zresztą to samo znaczyło, tylko, że towariszcze często tam, za kradzież stawali pod ścianę, a tutaj nikt się nad „panem“ Kuźmą nie pastwił, a on, chociaż „pan“, zachował swą starodawną politykę: był pokorny, cierpliwy, zawsze zbiedzony, narzekający, żebrzący, kłamiący i kradnący.
Nikomu w niczem nie ufał, nawet pijany nie bywał szczery, nawet w gromadzie się nie zdradził. Jego kum i sąsiad Mikita Oprysiuk, bogaty gospodarz, który do Rosji nie wyjechał, ale rozgrabił co mógł w czasie upadku Rosji i w czasie okupacji Niemcom służył, teraz Kuźmie radził, i niekiedy miewał szyderczy uśmiech:
— Ot „durnij narod“ — mawiał o Polakach, gdy byli z Kuźmą sami, nad butelką wódki, po dobrze załatwionej sprawie w gminie lub starostwie.
A Kuźma oglądał się i odpowiadał:
— Cyt. Ktoś posłyszy!
— To co! Jak i posłyszy, to pomyśli, że o mużyku mówię. To nie Germańcy, co wszystko rozumieli. Te to umieli panować — a te — splunął:
— Wełykij do neba, a durnyj jak treba!
— Daj Boże im panowanie! — kończył Kuźma.
Gdy fala bolszewicka zalała tę Ruś i sięgnęła do Warszawy, Kuźma powitał obojętnie towariszczów. Dobytek swój ukrył w niedostępnych haszczach — sam apatycznie znosił szarwarki, posyłki, rewizje, załogę oberwańców, zbeszczeszczenie cerkwi, słuchał obojętnie „meetingów,“ a jedno go tylko oburzało, że dworskie ziemie zajęto na komunę i zbiory rozdrapało wojsko. Trochę przytem ukradł nocą Kuźma, ale mało co; ze dworu też nie można było ściągnąć, bo zajmował sztab i było za gęsto „krasnej“ armji. Przy odwrocie bolszewickim tyle, że złapał parę koni, nieco patronów i kilka karabinów. Zresztą hołota była sama głodna, bosa, a bogate komunisty zemknęły pierwsze — i nic dobra ta wojna Kuźmie nie dała. Powrót Polaków dał znowu pole do skarg, prośb, szacunku strat i podań o zapomogi.
Narazie wszystko było po dawnemu. Kuźma otrzymał zboża na siew i chleb, komitet ratunkowy dał mu kaszy, sadła, konie bolszewickie, zanim o nie spytano, sprzedał. — Mikitę wybrano na wójta, a on został członkiem Rady gminnej. Ujrzał też na ścianie w gminie obwieszczenie, że folwark dworski, najbliżej wsi leżący, został przejęty na własność Państwa.
Cała Rada Gminna słyszała, jak sekretarz to czytał i chciwe oczy pożerały nieznane zgłoski.
— Ale to nie pisze, że na „komunę“ — jak w Rosji — spytał nieufnie jeden.
— Nie, do podziału między roboczy naród — tłumaczył sekretarz Bielajew, dawny urjadnik.
— Ale pewnie drogo każą płacić?
— Nie. Za darmo.
Chłopi kiwali głowami i zaczęli rachować, ile na każdego wypadnie i orzekli, że na początek to będzie mało, ale pewnie później i resztę dworu oddadzą.
— Trzeba pisać podanie, że mało, — rzekł Kuźma do Mikity, gdy się znaleźli sami z butelką wódki. A Mikita się śmiał:
— Ot „durny naród.“ Polaki Polakowi zabierają ziemię, żeby mużyk miał.
Ale to była ostatnia radość Kuźmy i kres nadzwyczajnych pomyślności. Przyszły utrapienia. Kiedy na rozkaz wydania broni — nikt nie oddał, zaczęto robić rewizje po wsiach. Karabinów wprawdzie nie znaleziono, ale zabrano u Kuźmy kożuch, dwa płaszcze, płótno z namiotu i przytem przepadło sporo słoniny i płótna domowej roboty.
Potem na gminę naznaczono podatki i stójkę. Rada Gminna, co mogła nakładała na dziesięciny, aby dwór płacił. Ale zawsze i Kuźma musiał cośkolwiek dać — a on przecie dotąd tylko brał. Zaczęto szemrać. Wtedy zbliżył się Kuźma do popa, ojca Wsiewołoda, który przy najściu bolszewickim przemycił się przy taborach i osiadł w probostwie. Ojciec Wsiewołod się cieszył, że lada moment car wróci, bolszewików zgnębi — i cały kraj pod swą władzę zagarnie — a Polaków przepędzi do „Austrji,“ skąd przyszli na utrapienie „ruskiego naroda.“
Trzeba tylko trochę pocierpieć, broń i patrony chować — aby, gdy car manifest wyda, Polaków gnać i ziemię zabierać. Wprawdzie sędzia Gołubjew, który bywał często u popa, dowodził, że na cara nie trzeba czekać, tylko samym Polaków wypędzić i ogłosić własną respublikę. Ale Kuźma do czynów orężnych nie miał ochoty i wolał mieć „kaznę carską,“ a nie mużycką, bo chował w duszy stare przysłowie: nie daj, Boże, pana z Iwana.
Ferment tymczasem rósł, bo oto pewnego dnia, na dworski folwark, zjechała banda Polaków, napół po żołniersku ubranych z geometrą, i chłopi dowiedzieli się, że to są osadnicy na „ich“ ziemię. Wogóle byli to wcale inni Polacy — jak ci starzy, od wieków osiadli po dworach „pany,“ z któremi Kuźma umiał sobie poradzić i od których mógł skorzystać. Przybysze mieli mowę niezrozumiałą i pięści skore do bitki. Wnet to odczuł Kuźma, gdy, wedle starożytnego obyczaju, wypędził nocą konie na, niegdyś dworską, łąkę. Przekonał się, że są Polacy, co bardzo mocno w mordę potrafią zajechać i mają sen lżejszy od dworskich stróżów.
Pozatem trapiła Kuźmę i jego synów złość i zawiść do „Amerykanów.“ Wieś zarzucona była dolarami, które rodzinom przesyłali przedwojenni emigranci do Stanów Zjednoczonych, a Kuźma nikogo tam nie miał i tylko patrzał, jak sąsiedzi kupowali za dolary konie i krowy, a pozatem jedli kiełbasę i pili konjak do bezpamięci. Patrzał Kuźma, spluwał i wzdychał, a synowie zaczęli się z inną młodzieżą zmawiać, nocami znikać i jakiś sposób na zdobycie dolarów obmyślać. Jakoż zimą, na gościńcu ograbiono raz i drugi fury żydowskie, a wreszcie, przy trzecim napadzie, poraniono parę osób. Żydzi musieli zapewne wysłać skargę od mniejszości narodowych do Ligi Narodów, bo administracja wdała się w tę sprawę, zjechali urzędowi i tajni policjanci — a najgorsze, że przywieźli z sobą psa, który nie dał się ani oszukać, ani przekupić, i doprowadził do obory Kuźmy, gdzie znaleziono w gnoju skrzynkę likierów, a za żłobem, w skrytce Trochima okaleczonego w rękę z rewolweru, przez jednego z napadniętych.
Próżno Kuźma poprzysiągł, że o niczem nie wie, syna klął i czortu oddawał, a potem do nóg padał i błagał, a wreszcie obiecywał wykupić za jaką zechcą sumę — wzięto Trochima. Miano go podobno nawet rozstrzelać, ale poszło w odwłokę, aż Trochim z więzienia umknął i słuch o nim zaginął. Ale Kuźma wiedział, że syn już był bezpieczny w Bolszewji, i że miał się dostać do Ameryki.
— Da Bóg na przyszły rok — i my będziemy mieć dolary! — mawiał poufnie do drugiego syna.
W takim nastroju nadeszły wybory do Sejmu. Zrazu Kuźma ani rozumiał, ani dbał o co to chodzi, ale ojciec Wsiewołod, sędzia Golubjew, adwokat Safir i Guryn, właściciel futoru i dawny nastawnik wyłożyli mu dokumentnie, że jeśli chce pozbyć się Polaków, dostać ziemię i nie płacić podatków, powinien wziąć u nich kartkę i w oznaczony dzień — złożyć do skrzynki w gminie. Mówili to samo różni przejezdni na meetingach, ostrzegając przed innemi kartkami, które powrócą pańszczyznę.
Kuźma kartkę wziął, a gdy go wezwano do spełnienia obywatelskiego obowiązku, stawił się w gminie i głos swój starannie oddał — i już tylko oczekiwał spełnienia obietnic.
Aliści nic się nie spełniło. Osadnicy pobudowali się na folwarku, „pan“ siedział we dworze, podatki rosły, zapomóg nie ma, wódka coraz droższa.
Kiedyś, na jarmarku jakiś „pan“ w okularach wylazł na wóz i począł prawić po rosyjsku: że rząd naród oszukuje i ciemięży, że, pomimo reformy rolnej, ludność robocza nie dostała ziemi — przeto powinni stwierdzić swą wolność „grażdańską“ i niezadowolenie z krzywdy, która im się dzieje — powinni podatków nie płacić, rekruta do pańskiej armji nie dawać, a po zbiorach „czerwonego koguta“ puścić na dwory i osady, to się w ten sposób pozbędą i dawnych i nowych Polaków.
Kuźma słuchał i dziwił się.
— Otóż naczalstwo i policja — i nic mu nie robią! — szepnął do kuma Mikity, wójta.
— Toć „deputat“ nietykalny. Onże w Warszawie tak samo w polskiej dumie gada, i bierze za to sto miljonów miesięcznie od Polszy! Onże nasz deputat!
Kuźma pokiwał głową i rzekł z cicha:
— Żeby tu jeden carski uradnik.
— Albo Germaniec z pytką! — odparł równie cicho Mikita i zakończył:
— Wełyka Polsza do neba, a durnaja jak treba.
I to jest głęboko przemyślane i doświadczeniem stwierdzone zdanie obywatela polskiego, Kuźmy Suprunika.
Dotychczas mało jeszcze i zrzadka próbuje sposobów „deputata,“ ale czeka na sposobność, żeby to uczynić bez ryzyka i dokumentnie, gdy mu ze wschodu przyślą manifest. Tymczasem korzysta, że Polsza jest „durnaja“ jak jemu „treba.“



§ 4.


W mieście Żebryniu na Kresach Wschodnich żył, był i ziemię mierzył geometra Suryn.
Posiadał dworek i sad, dziedziczne po przodkach i dokumenty od Bony królowej i króla Stefana, kiedy żebryńskie starostwo było królewszczyzną, a w grodzie rządził gubernator królewski.
Przez czterdzieści lat swej pracy mierniczej Suryn schodził wszystkie ziemie, piachy, błota i lasy swego powiatu, i był każdemu znany, wraz ze swą kałamaszką, koniem, astrolabją i łańcuchem — jako część konieczna i urzędowa żebryńskiej ziemi.
Miał się nieźle. Dwie urodziwe siostry wydał za obywateli, dwoje dzieci wykształcił: córkę na pensji w Warszawie — syna na medycynie. Właściwie domem, ogrodem, dziećmi i rodziną rządziła żona, Mysłowska z domu, a rządziła dobrze, bo energicznie. Suryn, gdy nie mierzył ziemi — sporządzał plany i rzadko kiedy w domowych sprawach głos zabierał.
Wojna europejska znalazła Suryna na stanowisku i nie wytrąciła z duchowej równowagi. Dopóki była władza, sądy i chłopi — ziemię mierzył i plany rysował; przy klęsce rosyjskiej łańcuch zwinął, astrolabję na strychu ukrył i czekał co dalej będzie.
Niemcy zajęli mu dom, ale dzięki lejtnantowi Goritz, który po bliższem poznaniu okazał się Gorycą, Poznańczykiem, zostawili rodzinie dwie izdebki, a świeżo upieczonego doktora Stanisława Suryna zarekwirowali do służby sanitarnej, zresztą zostawili starych w spokoju.
Przez ciąg okupacji bywało głodno i chłodno, ale Suryn w głębi duszy chował Wielką Wiarę w zmartwychwstanie Ojczyzny, a jako z dziada pradziada nawykły do wrażej opresji, znosił cierpliwie utrapienia, ciesząc się, że to będą ostatnie.
Jakoż doczekał się pogromu niemieckiego i spłakał się, raz pierwszy w życiu, na widok ułanów polskich, co zajęli Źebryń.
Nastały rządy polskie. Suryn wydobył swój łańcuch, astrolabję i stanął w gotowości do dalszej pracy. Syn ruszył z ułanami; po córkę zgłosił się lejtnant Goryca, już bez nienawistnego munduru, ale cywilny obywatel i kupiec Poznania.
Odbyło się tedy weselisko i starzy zostali sami, w jednej izdebce, bo dom zajęto cały na rządowe instytucje.
Było coraz głodniej, więc się Suryn zgłosił do starostwa, prosząc o zajęcie.
Ale po przejrzeniu jego papierów i dyplomów, oświadczono, że nie posiada żądanych kwalifikacyj, i żadne jego plany, tak przeszłe jak i przyszłe, urzędowej wartości nie mają. Suryn na razie nie zrozumiał, i wogóle do śmierci nie zrozumiał. Wrócił do domu, parę tygodni przesiedział, jakby osłupiały, a wreszcie, jednego ranka znalazła go żona martwego w pościeli.
Państwo polskie nie poniosło jednak żadnej straty z jego śmiercią, chociaż, przy reformie agrarnej i uchwale osadniczej, bardzo potrzebni byli geometrzy; ale Suryn nie miał kwalifikacji, i kto wie, czy zechciałby pracować przy przymusowem wywłaszczeniu swych krewnych, przyjaciół i znajomych.
Umarł tedy w samą porę, a co przemyślał w milczeniu parotygodniowem przed śmiercią, to zostało między nim a Bogiem.
Wdowa została bez środków do życia, bo za dom nie płacono komornego, więc doktor zjechał i złożywszy broń i mundur, zabrał się do praktyki lekarskiej.
Jakiś czas zostawiono Surynów w spokoju. Ani starosta Fagot, ani jego pomocnicy Hilareńko i Boholubski nie zwracali na nich uwagi, zajęci organizacyjną pracą kraju. Dopiero doktór Puryc doniósł kiedyś do starostwa, że doktór Suryn w restauracji, przy wielu świadkach, nazwał urzędników żebryńskich „fagocytami.“
Na razie możnowładcy starościńscy nie zrozumieli wyrazu i dopiero na wytłumaczenie doktora Puryca, że to ma znaczyć szkodliwa bakterja, poczuli się dotknięci.
Suryn stracił praktykę urzędniczą, o co mało dbał i w każdej urzędowej sprawie był traktowany wykrętnie i wrogo, co mu gorzej dokuczało, ile że z powodu rodziny, powracającej z Rosji, miał tych spraw co niemiara.
Nie znajdując ani sprawiedliwości, ani uznania swych słusznych zażaleń i protestów, rozdroczył się, klął „fagocytów“ coraz otwarciej i został uznany za zupełnie szkodliwego. Wtedy to, nastała na niego policja, żądając okazania paszportu. Nie uznano za wystarczające papierów wojskowych i rozpoczął starania o dokument cywilny, urzędowy. Wydział paszportowy, a raczej „referat,“ prowadził w starostwie pan Pskiet, który karjerę swą urzędniczą rozpoczął jako „manipulant,“ czy „praktykulant“ w Rzeszowie. Dalsze losy i praca pana Pskieta nie są wiadome, i zresztą w tej sprawne obojętne. Na podanie swe doktór Suryn, po długiem czekaniu, otrzymał wezwanie, aby przedstawił dowody przynależności państwowej. Wydało mu się to bardzo prostem i jasnem, więc złożył swą metrykę chrztu z żebryńskiego kościoła i paszport rosyjski ojca, gdzie wraz z matką i siostrą był wpisany, i oczekiwał już tylko wydania legitymacji.
Znowu upłynęło sześć niedziel, albo więcej, aż przyszła odpowiedź-żądanie, by przedstawił świadectwo, że liczy się i jest zapisany do stałych mieszkańców powiatu.
Tego już wcale nie rozumiał i udał się osobiście do pana referenta Pskieta, który mu uroczyście oznajmił, że wedle paragrafu 4 ustawy sejmowej, z roku takiego, miesiąca takiego i dnia takiego, petent o prawo przynależności państwowej obowiązany przedstawić zaświadczenie odnośnej władzy, że jest stałym mieszkańcem danej miejscowości. Pereat mundus, fiat paragraf — było religją pana Pskieta, i doktór Suryn rozpoczął mozolne poszukiwania swej przynależności. Udał się do gminy, ale tam nie był zapisany, udał się do magistratu, ale i tam siebie nie znalazł, aż wreszcie stary pan Okoczyński, przyjaciel ojca, zagadkę mu rozwiązał.
— Jako szlachcic, byłeś zapisany w marszałkowskiej kancelarji, w „dworańskiej opiece.“
— A gdzież są papiery tej „opieki?“
— Marszałek je wywiózł przed Niemcami do Orła. Przecie twój wuj Mysłowski musiał wraz z archiwum wyjeżdżać, i tam przepadł. Dzieci, co u was siedzą, opowiadają, że bolszewicy archiwum spalili!
Poszedł doktór Suryn znów do pana Pskieta. Ale tego nie wzruszyła wiadomość.
— Należy w Orle sporządzić protokół o zniszczeniu dokumentów.
— Jakto? W Orle? U bolszewików? Czy mam się po to tam udać?
— Można załatwić przez ambasadę sowiecką w Warszawie. Bez tego grozi panu dostawienie do granicy. Paragraf 4 przewiduje tę ewentualność — zakończył triumfująco pan Pskiet, „praktykulant“ z Rzeszowa.
— Mówiono mi, że w gminie w podobnych sprawach wystarczy zeznanie dwóch świadków.
— Których urząd uzna za wiarogodnych i dobrze sobie znanych! — dokończył pan Pskiet.
Po kilku dniach do referenta paszportowego wpłynęło zeznanie o przynależności państwowej doktora Stanisława Suryna, podpisane przez dziekana i obywatela Okoczyńskiego. Upłynęło znowu sześć niedziel, albo i więcej, aż przyszła odpowiedź, że świadkowie nie zostali przez referat paszportowy przyjęci. Wtedy Surynowa stara rzekła:
— Adaś Goryca jest przecież posłem w Sejmie. Prośże go, Staśku, o ratunek!
Doktór blady jak ściana z irytacji, trzęsącą ręką napisał depeszę, a potem zapisał sam sobie końską dozę bromu i posłał do apteki. W tydzień potem, do dworku przyjechał z kolei poseł Goryca i, z całą systematycznością wielkopolską, różne sprawy Surynów zbadał. Parę dni po miasteczku chodził, ludzi rozpytywał i notował.
Gdy się wreszcie z doktorem do pana Pskieta wybrał, wziął ze sobą aparat fotograficzny. Przechodząc przez sale i ubikacje starostwa, bez ceremonji ludzi na migawkę brał, zresztą uwag żadnych nikomu nie robił.
Pan Pskiet już wiedział o jego przybyciu i chociaż to był poseł narodowy, a zatem z sejmowej mniejszości, stał się jednak o tyle giętszy, że był prawie „praktykulantem“ z Rzeszowa.
— Czy pan referent zechce mi udzielić wyjaśnienia, dlaczego dziekan katolicki, ksiądz prałat Osiecki, i weteran z 63-go roku, pan Okoczyński, nie zasługują na wiarę urzędu, lub nie są urzędowi znani? — spytał pan poseł.
— To była kancelaryjna pomyłka. Odnośny urzędnik otrzymał już monit, a paszport doktora Suryna jest do odebrania za podpisem w dzienniku.
Pan poseł wyjął aparat fotograficzny i uwiecznił pana referenta Pskieta, a gdy wychodzili ze starostwa, doktór z paszportem w kieszeni, odsapnąwszy z ulgą, jak po zmorze, spytał szwagra:
— Pocoś ich fotografował?
— Zda się, nieprawda! Kiedyś będą w gabinecie figur woskowych. Schreckenskammer w Panopticum — oddział: Kresy Wschodnie. Mam zbiór z różnych stron!
Starania doktora Suryna o przynależność polską w jego rodzinnem mieście, Żebryniu, trwały jedenaście miesięcy.



CZTERECH MAŁYCH MYSTKOWSKICH


Najstarszy miał imię Romuald, na pamiątkę Traugutta, pod którym dziad ich walczył i padł pod Horkami, drugi był Tadeusz, jak Naczelnik Kościuszko, z tejże ziemi pochodzący, trzeciego nazwano Jackiem, jak dziad, a ostatni co się przed samą wielką wojną urodził, miał za patrona królewicza Kazimierza.
Porodzili się wszyscy w Borkach, mająteczku rodzinnym, w dworku starym, drewnianym, strzechą krytym i wychowali się zdrowo i cało wśród swoich zbóż, łąk, olszowych zarośli i piachów, na których stał wiatrak, patrzący z pogardą na torfowe bagno, stanowiące część ich posiadłości. Reszta ziemi była urodzajna, uprawna i otaczała wieńcem zbóż dworek, cały w sadku owocowym ukryty.
Mystkowski, ojciec, cały trud swego życia włożył w zachowanie Borek, które otrzymał w posagu za żonę, gdyż ich rodzinne Mystkowice skonfiskował rząd rosyjski, za udział Jacka w powstaniu. Borykał się Mystkowski ze spłatą rodzeństwa żony, z długami na to zaciągniętemi, z tysiącem spraw granicznych, bo połowa Borek była szachownicą w kilkudziesięciu morgowych niwkach, z klęskami żywiołowemi, z ciężkiemi przednówkami, z gradem lub suszą, wogóle ze wszystkiemi utrapieniami posiadacza ziemi. Aby temu podołać, osadził żonę w dworku, sam brał się do każdej pracy. Był posługaczem w sklepie, dozorcą drogowym, subjektem w składzie nafty, a wreszcie otrzymał podrzędną posadę, jako Polak, w marszałkowskiej kancelarji. Przed samą wielką wojną dobrnął kresu swych trudów i z triumfem oznajmił znajomym, że na Borkach nie miał już grosza długów.
Ale wtedy przyszła kwestja nauki dla chłopców, więc oddał Borki w dzierżawę, a Mystkowska z dziećmi osiadła w miasteczku, gdzie dwóch starszych oddano do gimnazjum, a trzeciego uczono w domu.
W 1915 roku, gdy powódź niemiecka zalała Polskę i sięgała Kresów, instytucje rządowe zaczęły w panice wycofywać się do Rosji, wywożąc swe dobro i urzędników. Mystkowski otrzymał rozkaz ewakuacji, ledwie zdążył zagarnąć żonę i dzieci, i wraz z archiwum marszałkowskiem zawleczono ich do Kostromy. Było to tak nagłe i niespodziewane, że zanim się opamiętali, między niemi a krajem stanęła żelazna granica wojny.
Zaczęła się męczeńska dola wygnańcza. Przeżyli jednak wszyscy sześcioro upadek caratu, bolszewizm, Denikina, Kołczaka, triumf zupełny sowietów, wszystkie nędze i niedole, które ze wszystkich Bożych stworzeń — człowiek tylko potrafi bliźnim uczynić — i znieść — i odarci ze wszystkiego i stępiali na wszystko — znaleźli się stłoczeni, jak bydło w wagonach plugawych — w powrotnej drodze do kraju.
Wędrówka ta piekielna zaczęła się jesienią, i trwała miesiące. Bywały tygodniowe postoje na jakichś zrujnowanych stacjach — posuwanie się o wiorst parę i cofanie zpowrotem znowu na tygodniowe postoje.
Wszelkie choroby opadły nieszczęśników i wreszcie, około Bożego Narodzenia, Mystkowska pierwsza zapadła na tyfus. Zabrano ją do szpitala konającą — mąż i dzieci chcieli też przy niej zostać, ale ich wpędzono zpowrotem do kloaki, zwanej wagonem, i pociąg ruszył.
Wszyscy dostali tyfusu. Romek najstarszy pamiętał jeszcze, że leżąc przy ojcu, odczuł jego chłód i twardość ciała, a potem pustkę, gdy wyrzucono trupa na plant, a wreszcie nic nie wiedział i nie czuł, aż się ocknął na podłodze szpitalnej, w jakiemś rosyjskiem mieście.
Po pewnym czasie, gdy mu wróciła pamięć i trochę sił — odnalazł braci. Żyli i wyżyli wszyscy czterej i doczekali wiosny. Wtedy, za radą jakiegoś towarzysza szpitalnego, postanowili uciec i pieszo iść do kraju.
Tamten chłop z Mińszczyzny, który stracił w tej drodze całą rodzinę, ulitował się nad sierotami, a że miał siły i instynkt pierwotnego człowieka, stał się ich zbawcą. Wykradli się łatwo, bo nędzarzy nikt nie pilnował, ani miał kto interesu w ich obdarciu z łachmanów, i ruszyli razem nocą, a potem i dniem na zachód.
Powolna, ciężka to była wędrówka o głodzie i chłodzie, z nogami w ranach, z odpoczynkami po leśnych wykrotach, o żebranym, rzadkim posiłku. Małego Kazika, na zmianę nieśli starsi, a chłop drogę wynajdywał, z ludźmi się porozumiewał, gdy się udało kradł, co się zdawało jadalnem.
I tak ciągnąc, nabierali jednak sił. Krzepiło ich słońce, ciepło, a nadewszystko nadzieja dotarcia do kraju. Gdy przyszło lato, zaczęli się wynajmować do robót rolnych, skosztowali chleba, prawdziwego chleba, przybywało mocy, bo w lesie były jaja po gniazdach, jagody, grzyby i wreszcie w sierpniu dotarli polskiej granicy. Gdy w nocy przebrnęli rzeczkę, chłop stanął i przeżegnał się kilkakrotnie.
— Już my u siebie! — rzekł.
Chłopcy uklękli i ucałowali ziemię, a potem Romek chlipiąc i zająkając odmówił pacierz.
— A gdzie nasze Borki? — spytał mały Kazik, który dworek rodzinny znał tylko z opowieści starszych.
— Już niedaleko! — pocieszali go.
Reszta drogi wydała im się zabawką. Na pierwszym punkcie granicznym żołnierze nakarmili ich i nieco odziali i tam się rozstali z opiekunem-chłopem. Jego droga do domu szła ku północy, ich ku południowi. Zostali sami na trakcie i gnali ile sił do Borek. Na spoczynkach, po wsiach, po dworach opowiadali:
— To nasz folwark, koło Grabinki, pod Brześciem. Rodzice pomarli w drodze. My piechotą idziemy od Wielkiejnocy, do siebie, do domu. Czy jeszcze daleko do Grabinki? Kierowano ich w stronę Brześcia i szli, szli. Gdy mały Kazik ustawał, brał go Romek na plecy i krzepił płaczącego:
— Cicho, Kazik, cicho. Zaraz dojdziemy do domu. Pan Zaręba, nasz dzierżawca, nas przyjmie, ugości. Gruszki są dojrzałe, takie złote bery przy lodowni, co jakbyś konfitury jadł. I krowy są — napijemy się mleka do woli, nagotujemy wielki sagan kartofli, położymy się spać na pachnącem sianie. W naszem sianie jest żubrówka i tak cudnie pachnie. Nie płacz, Kazik, pogoją ci się nogi — pójdziemy zaraz do ciotki Jahołkowskiej, co mieszka o dwie wiorsty w Eljaszowie, i leczy ziołami — i własne sukno wyrabia, i płótna ma pełne skrzynie, a wuj pszczoły hoduje. Pewnie i naszych dogląda. Dostaniemy swego miodu, Kazik!
I Kazik nie płakał, tylko prosił.
— Mów, Romek, mów!
Nareszcie dotarli Grabinki, ale się w niej nawet nie zatrzymali choć wieczór zapadał i deszcz padał. Dwie wiorsty było do Borek, przebyli je kłusem, nie czuli pokaleczonych nóg, ni całodziennego głodu.
Dopadli o zmierzchu. Stał dworek, stały budynki, czernił sad, stała nawet brama, rosły przed domkiem krzewy i stara lipa, świeciło się już w domu. Poskoczyli do drzwi, ale wtem wypadł na nich z ujadaniem pies, a nawet z sieni ukazał się jakiś mężczyzna i krzyknął:
— A kto się włóczy? Wynosić się.
Chłopcy zbili się w gromadkę, i Romek odrzekł.
— My jesteśmy Mystkowscy — do pana Zaręby.
— Niema tu nijakiego pana Zaręby, ino ja, dziedzic. Wynosić się, a to drugiego psa spuszczę.
— Przecie to Borki — nasze Borki. My synowie Kazimierza Mystkowskiego.
— A mnie co do tego czyje wy jesteście dzieci. To moje Borki i szlus! Wynosić się — ostatni raz mówię.
Tu zadźwięczał łańcuch, i na dzieci wypadły dwa psy obce, do piersi przyskoczyły, ze strasznem ujadaniem.
— Włóczęgi, cholera! Ja wam pokażę czyje Borki, — zaryczał mieszkaniec domu, dopędzając z laską podniesioną. Wtedy dziki popłoch i zgroza ogarnęła dzieci i uciekły, szarpane aż za bramę przez psy. Gdy nareszcie znaleźli się sami na drodze, Romek wyjąkał:
— To jakiś warjat, szaleniec. Może w dworku jest szpital dla warjatów. Chodźmy do Eljaszowa, do ciotki.
Jahołkowscy już spali, gdy chłopcy się przywlekli, i długi czas upłynął, zanim posłyszeli stukanie do drzwi. Nareszcie wyszedł Jahołkowski.
— Kto? Czego? Mystkowscy? Jacy Mystkowscy? Skąd? Jak? Chłopcy z Borek? Jezus Marja! Sabino! Zapal lampę. Chłopcy Kazimierza? A gdzie rodzice? Skąd wy? O Jezu ukrzyżowany!
Zerwała się Jahołkowska, dwie córki, wpuszczono chłopców do izby. Tedy młodsi popadali na ziemię i posnęli, jak zgnane śmiertelnie zwierzątka, a Romek, słaniając się na nogach, plótł napół przytomnie:
— My z Borek. Jakiś człowiek psami poszczuł. Ojca wyrzucili z wagonu, matka została, umarła gdzieś w szpitalu. My piechotą przyszli. Mystkowscy, dzieci Kazimierza. My byli już rewidowani sto razy. My Polaki.
Coś plątał, bełkotał, a wreszcie i on osunął się na ziemię i znieruchomiał w letargicznym śnie przemęczenia. Spali czterdzieści godzin, a gdy się ocknęli i zjedli — spali jeszcze dobę — i były to najlepsze ich chwile w tej ojczyźnie, do której wracali piechotą, jak do matki.
Gdy się obudzili do życia, dowiedzieli się, że w ich Borkach nie mieszkał żaden szaleniec, ani bandyta, ale legalny, prawny właściciel, sam pan komisarz ziemski, który ten folwarczek, zajęty pod osadnictwo, sobie zatrzymał i twardo w nim siedział na mocy uchwał sejmowych i praw, świeżo obowiązujących w odrodzonej ojczyźnie.
Chłopcy nie rozumieli i siedząc u ciotki — czekali — bezradni, wycieńczeni i osłupieli. Gdy ich odziano i odkarmiono — zaprowadził ich Jahołkowski do starostwa.
Przyjął go starosta, pan Fagot, i przedewszystkiem spytał, czy zostali zaregestrowani i czy posiadają dokumenty.
— Proszę pana starosty — odparł powolnie Jahołkowski — jak przyszli nie mieli nawet koszuli, więc i kieszeni nie mieli na dokumenty, a że są dzieci Mystkowskiego, to my wszyscy wiemy, boć ich znamy. Pohodowali się w Borkach na naszych oczach.
— A czy są w posiadaniu aktów zgonu rodziców?
— A skądże! Matkę, konającą, wywlekli bolszewicy z wagonu, a trupa ojca wyrzucili z wagonu na plant. Kości ich tam leżą, wołając o prawo dla sierot.
— Z tego punktu nie może być rozważana sprawa w urzędzie. Potrzebujemy papierów, dat i dokumentów. Prekluzyjny termin minął dawno.
— To kiedyż oni odzyszczą swą ziemię?
— Mówię panu, że termin minął. Sejm Rzeczypospolitej, popierając sprawę spolszczenia kresów i chcąc wynagrodzić żołnierzom krew przelaną dla zmartwychwstania Polski, obdarza ich ziemią bezpańską.
— A gdzież pan komisarz rolny tę krew przelewał i dlaczego ta ziemia bezpańska, kiedy oni czterej oto są, co na niej się porodzili i pohodowali.
— Może pan apelować do Urzędu wojewódzkiego i do Głównego urzędu w Warszawie. Tylko, uprzedzam pana, że do odwołania dołączyć trzeba ważne dokumenty. Po pierwsze, plany majątkowe, po drugie, akty zejścia rodziców, po trzecie, zaświadczenie urzędu emigracyjnego, po czwarte...
Tu Jahołkowski chwycił się za głowę i przerwał:
— Proszę pana starosty, szkoda fatygi mówienia. Przepadły u bolszewików plany, i żadnych dokumentów nie dostaniemy. Jestem człowiek pracujący, mam folwarczek, sześćdziesiąt dziesięcin — sam orzę i sieję — mam i swoją rodzinę. To tylko spytałem: jakże wychowam i wykształcę tych czworo sierot. Może pan komisarz rolny, co dostał ich Borki, udzieli funduszu na ich utrzymanie i naukę, bo inaczej co oni ze sobą poczną.
— Może pan złożyć podanie. Zresztą, jak sprawa osadnictwa zostanie sfinansowana — otrzymają zapłatę.
— No, a tymczasem — został im tylko Bóg! — rzekł Jahołkowski, prostując się i głos podnosząc. — Za dawnych czasów mieli ludzie Boskie przykazania i katechizm. A stało tam: nie kradnij i były tam grzechy, wołające o pomstę do Boga. Niechże te sieroty czekają Bożego sądu i prawa.
— Pan się ośmiela w urzędzie głos podnosić, i grozić państwowemu urzędowi. Czy pan wie, czem to panu grozi? — zaperzył się pan Fagot, i pocisnął dzwonek na biurku.
Chłopcy rzucili się do drzwi, mały Kazik zaryczał płaczem, a bojaźliwy z natury Tadzik pociągnął za połę Jahołkowskiego.
— Uciekajmy, ojcze. Komisarz każe nas rozstrzelać.
Wyszli — tedy Romek rzekł:
— Takie starostwo, to jak u bolszewików czerezwyczajka?
— Pleciesz. W Polsce nikogo nie mordują.
— I ten komisarz do żyda niepodobny — zdecydował Jacek, oglądając się jednak, czy ich nie gonią.
Tego dnia wieczorem, chłopcy wykradli się z Eljaszowa i przybiegli do swych Borek. Nie śmieli zbliżyć się do dworku, ale usiedli na górce, gdzie niegdyś stał młyn, a teraz leżało tylko parę głazów.
Chłód był, szarość i deszcz mżył. Zbili się w gromadkę, jak pisklęta sieroce i patrzyli na swe gniazdo stracone.
— To już my nie wrócim do domu nigdy! — zachlipał Jacek. Romek siedział ponury, jakaś dojrzałość przedwczesna patrzała mu z oczu i ściągniętych uparcie ust.
— Słyszeliście. Zabrali nam ziemię i dom! — mruknął.
— To jakże my będziemy żyć, jak uczyć się. U wuja na łasce.
Romek milczał. Młodsi płakali. Przed nimi, z górki widoczny, leżał ich dworek. Światło błyskało w oknach, szczekały psy, skrzypiał żóraw studzienny, ktoś gwizdał w sadzie pełnym dojrzałego owocu, na wygonie parskały pasące się konie.
Na skuloną, deszczem i chłodem przejętą gromadkę dzieci zapadała długa, posępna, jesienna noc.



JUTRZNIA


Mazurska płaszczyzna leżała w mroku jesiennego wieczoru. Na dalekim horyzoncie czerwieniała łuna pożaru i szedł stamtąd w ciężkiem, wilgotnem powietrzu, jakby jęk, jakby łkanie, jakby dyszenie gasnącego życia.
Tu bliżej było już cicho, spokojnie. Na wzgórku wiatrak stał, jak szyldwach, jedyne swe skrzydło, jak upiorną broń podnosząc ku niebu, tuż obok czerniały zgliszcza młynarskiej chałupy.
Opodal czarną plamą więzi drzew bezlistnych dwór się słał, bez światła, bez głosu i ruchu. Wieś ciągnęła się długą linją z obu stron drogi, ale nie wieś to już była, lecz rząd białych kominów, co wyglądały w mroku, jakby szereg chłopów w bieliźnie, skamieniałych ze zgrozy i bezradności wobec ostatecznej ruiny. Naprzeciw wiatraka, jak drugi szyldwach, stał kościół. Bez szyb w oknach, z potrzaskanym dachem, z wyrwami od pocisków w ścianach, uchował tylko cudem dzwonnicę. Sterczała też ku niebu, jak drzewce od sztandaru.
Na rozstaju za wiatrakiem ostała się też nienaruszona figura, rozpięcie Męki znacząc na chmurnem niebie. Mrok gęstniał, łuna gasła, jęk cichł w wilgotnem, nocnem powietrzu.
Dzień klęski kończył się — minął dzień ognia, krwi i przerażenia. W śmiertelnej pustce schodziła noc.
Żaden głos, żaden ruch, żaden blask nie okazywał, że tu zostało życie.
I oto przemówiła dzwonnica. Zachrobotało w niej, zastękało — i serce dzwonu ożyło, uderzyło w stary spiż. Najbliższy sąsiad, młynarz Jóźwikowski, wypełzł z kryjówki pod wiatrakiem, a za nim wysunęły się jego dwie córeczki, pięcio- i siedmioletnia. Młynarz się rozejrzał, nasłuchiwał, wreszcie ruszył ku kościołowi, warcząc przekleństwa. Dziewczynki dreptały za nim bez słowa, śmiertelnie wylękłe. Dzwon już nabrał tchu i rozmachu, spiż wołał coraz donośniej.
Młynarz wszedł w ciemną czeluść dzwonnicy i krzyknął: — Nie dzwonić! Niemcy za sygnał to wezmą i wrócą! Nie dzwonić! Oszaleliście dziadu! — Chwycił za czarną postać u sznura, ale wnet rękę cofnął.
— Proboszcz sam dzwoni!
— A sam — odparł zdyszany głos — kościelny z wikarym groby kopią. Dziś jest Matki Boskiej Bolesnej i niedziela. Nieszpór być musi. A jak Niemcy dzwon posłyszą i wrócą? To ja tu gospodarz. Pan w kościele nie bywa, to pana nie zaczepią.
— Mnie o siebie nie chodzi, bo nic mi nie zostało.
— Rany Boskie! — krzyknął ksiądz i sznur puścił. — Dzieci panu pobili!
— Dzieci żywe, ale dom spalony, wiatrak zniszczony.
— Gdzież dzieci?
— My tu! — zapiszczał głosik — i dziewczyniny podeszły do księdza.
— No, to dzięki Matce Boskiej — odsapnął proboszcz i znowu za sznur ujął.
— Niechta ksiądz pozwoli. Ja to lepiej potrafię.
Gdyby w dzwonnicy nie było tak mroczno, ujrzałby pan Jóźwikowski na twarzy proboszcza uśmiech zlekka szyderczy; ale nie wyraził swych myśli, sznur oddał, odsapnął, odkaszlał, otarł czoło spocone i pochylił się do dzieci.
— Polękałyście się, skrzaty? No nic, przeszło, nie chlipcie, nie pociągajcie nosem. Chustczyny macie ciepłe, obuteście. A głodne?
— W jamie pod wiatrakiem tatuś chleba pochował i słonina jest i cukier! — zaczęła opowiadać starsza, a młodsza dodała: — Kura jedna jest, a Burka to zabili!
W drzwiach dzwonnicy ukazało się kilka postaci: dwie baby, trzech wyrostków.
— A na co to dzwonicie, Jacku?
— Na nieszpór — huknął ksiądz.
— Olaboga! sam dobrodziej! A powiadali wczoraj, że dobrodzieja uwiedli, rozstrzelali.
— Było tam coś niecoś, ale niema co gadać. Kto tam, bo w mroku nie dojrzę. Wawrzonowa?
— Ja i Józefowa Kołaczkowa i chłopaki od Karaska. W kartoflowych dołach siedzieliśwa, aż słyszymy dzwon, tośmy wyleźli. O Jezu Jezusieczku, a to niema naszej Jawornicy.
— Niema — to trza, żeby znów była.
— A chłopy gdzie?
— Mojego z podwodą wzięli, już dni dziesięć.
— Mój kędyś krowy w las pognał. Pewnie go tam ubili!
— Cicho kobiety! Przestańcie dzwonić, na nieszpór czas.
Z mroku od rumowisk ściągało więcej ludu. Do kościoła weszła już spora gromadka. Gwarzyli mało, zcicha, stłumionym jękiem, szlochem, ale na progu umilkli wszyscy. Kościół służył za postój żołdactwa, aż ich stamtąd armaty wygnały. Na posadzce pełno było słomy, siana, końskiego gnoju, puszek od konserw, szkła z potłuczonych szyb, rumowiska murów, tynków, potrzaskanych ławek, ołtarzy — straszna ruina. Ołtarz główny ocalał. Paliła się przed nim lampa i widać było, że proboszcz, ile mógł, uprzątnął sam i oczyścił miejsce dla trzech trupów żołnierskich, leżących rzędem przy barjerze obsady.
— Żałobny będzie nieszpór — rzekł proboszcz. Wtedy z tłumu wyrwał się pomruk mściwy: — Miemce!
— Nie. Swoi! — odparł ksiądz. — Dysponowałem jednego na śmierć, — dwóch miało szkaplerze, nazwiska znalazłem przy nich. Swoi są!
Nikt nic nie rzekł. Ksiądz ruszył się do ołtarza, gromadka za nim. Ze dworu wciąż napływali inni, rozlegały się zgłuszone okrzyki zgrozy i żałości. A wtem ukazał się i wikary z kościelnym. Zapalono świece, rozpoczął się nieszpór. Lud ścichł, zasłuchany, zahypnotyzowany żałobnym pomrukiem psalmów. Ten dwugłos od ołtarza mówił za nich do Tego, co wszystko słyszy. Przez okna bezszybne, przez wyłomy murów wicher tylko wtórował. Dawidową skargę powtarzała każda dusza, każde serce, zburzona świątynia, spalone ludzkie gniazda, ziemia zniszczona, wszystkie sieroce i wdowie serca, bólem wielmożne.
Pan Jóźwikowski niedaleko drzwi się zatrzymał, dzieci przykucnęły mu u nóg i posnęły zmorzone. Ludzie nie zagadnęli go, ani się zbliżyli, każdy swoją troską zajęty, a zresztą we wsi przyjaciół nie miał, choć od dziesięciu lat kolonję z wiatrakiem kupił, potem przy chałupie sklep kolonjalny założył i trzymał stronę wsi przeciw księdzu i dziedzicowi we wszelkich sporach i kwestjach sąsiedzkich i gminnych. Wtem usłyszał pan Jóźwikowski za sobą prędki krok i pośpieszne oddechy. Obejrzał się. Dziedzic to był, siwy tęgi mężczyzna i dwóch paniczów wyrostków. Zmoczeni byli, obdarci, bez czapek. Poklękali na chwilę, ale dziedzic długo nie wytrwał, wstał i rzekł szeptem:
— Dzieci trzeba do gromady odesłać, co się tu nam mają plątać i piszczeć. U mnie tego już ćma jest w czworaku. Jasiek odprowadzi i wasze, dobrze?
— Dziękuję panu. To dwór ocalał?
— Ano, ściany stoją niektóre, bez szyb. Zresztą zabrali konie, bydło, spalili stodołę, rozgrabili co mogli. Miejsca dla tych, co zostali, starczy. Od trzech godzin znosimy z chłopcami rannych. Żona z córkami opatruje i poi, bo trochę herbaty kobiety schowały. Posłyszałem dzwon, przybiegliśmy, myśląc, że ksiądz wzywa ratunku, a on jakby nic, nieszpory odprawa. Plebanja bez dachu, letnia altanka. Kościoła szkoda; takeśmy go wyrestaurowali w zeszłym roku. No, cóż robić. Jasiek, zabieraj dzieci, może po drodze jeszcze więcej po dołach kartoflanych odszukasz. My tu zostaniemy, trza się z księdzem rozmówić. O, chłopy się ściągają na dzwony. Rada zaraz będzie.
Dwugłos u ołtarza ścichł. Kanonik ukazał się w kapie i zawołał na cały kościół:
— A teraz chrześcijańską pierwszą posługę owym nieszczęsnym braciom oddamy. Zanieście ich do poświęconej ziemi, by spoczęli.
Po chwili szeptów i popychania orszak się złożył. Wzięli chłopy zabitych, ogarnęli ich w szynele, ponieśli. Kilka świec zamigotało, rozległ się żałobny śpiew, wysunął się pochód na cmentarz do świeżych dołów, zadzwoniły o żwir łopaty.
„Anioł Pański“ zaintonował kanonik i odpowiedziały wszystkie głosy, z wyjątkiem dziedzica, który mruczał w wąsy: — Klecha oszalał. W taki czas zabawia się w ceremonje.
Ale przecie skończono ostatnie modły, więc pociągnął księdza za kapę i rzekł: — Proszę kanonika z sobą do dworu i księdza wikarego też. Może jakie rzeczy z plebanji zabrać, to Staś z końmi przyjedzie. Uchowaliśmy cztery szkapy z czterdziestu i furgon.
— Dziękuję, dziękuję. My musimy do rana, do jutrzni kościół wyprzątnąć. Wprawdzie Pan Jezus w stajni się urodził, ale Sakrament w stajni nie będzie gościł. Jak chcecie pomóc, to niech pan Staś taczki mi przywiezie i parę szpadli.
I zawrócił zamaszyście do kościoła, za nim wszyscy.
— Co się kanonikowi śni, — wołał dziedzic — toć tu na dziesięciu chłopów, na dwa dni roboty.
— Co się śni, to się śni, a ja tu gospodarz i do roboty staję. Kościelny przyniesie pochodnie i lampki, żeby trochę ćmę rozegnać. Idźcie ludzie, do biedy waszej, idźcie kobiety, do dzieci.
— Co ta po nocy zrobimy? Zresztą nic nie ostało. Bieda z nami! — bąknął jakiś chłop.
— Dziecka na dworze śpią! — stęknęła kobieta.
A Jóźwikowskiego jakby coś targnęło. Wziął do rąk jakiś kawał deski i począł śmiecie zsuwać na kupę.
— Staśku, duchem po taczki i szpadle! — rzekł dziedzic do syna. A potem odsapnął, stęknął, spojrzał wokoło. — Chrzcili nas tu, ślubami wiązali, co niedzielę kanonik sumienie roztrząsał, co rok najmniej Sakramentów udzielał. Ile to już lat, kanoniku?
— Będzie czterdzieści na Gromniczną, jakem tu zjechał.
— Tu poczynamy, tu kończymy! — rzekł chłop.
I wzięli się wszyscy do roboty. Kobiety zbierały gruz w fartuchy, mężczyźni dźwigali cięższe rumowisko, zasapany ksiądz komenderował, a dziedzic stowarzyszył się z Jóźwikowskim i zrazu zcicha, a potem coraz głośniej dowodził:
— Niema co, szpetnie nas urządzili, ale co tu pomoże desperować. Czytało się o wojnach, ano przyszło i samemu po łbie dostać. Musicie się radować, panie Jóźwikowski: dworu niema, plebanji niema...
— Ano pewnie, ale w tem sprawiedliwości niema. Powinna była ostać wieś i moja osada, a tak, to dwóch żebraków mniej czy więcej — bajki!
— To myślicie na żebry iść?
— No, a co? Nie będę przecie z chłopami trupów obdzierał, albo końskie padło łupił. Te chamy zbogacieją z wojny.
— Zbogacieją i ci, co na żebry pójdą. Świat wielki i ludzie dla jęczącej niedoli czułe serca mają. Zbierzecie grosz, panie Jóźwikowski. Ja wam pierwszą ofiarę dam. Dziewczyniny wasze we dworze ostawcie. Dzieci niech nie żebrzą. No, naprężcie plecy, we dwóch dźwigniemy ten bel.
Wynieśli na cmentarz ułamek belki i odsapnęli chwilę. Dziedzic zapalił papierosa, Jóźwikowski patrzył na daleką łunę.
— Psie krwie, cholera! — warczał. — Pana też na glanc zniszczyli. Teraz panu żal, że pan parcelacji nie chciał dwa lata temu.
— Nie żal. Dla chłopców dobra szkoła będzie. Na żebry mi nie wolno iść, zostać musimy, niech głowę łamią, jak wytrwać.
Na drodze zatrzymał się furgon. Panicze wyładowali zeń taczki i szpadle, w ciemności zapiszczał kobiecy głos.
— Tatusiu, przywieźliśmy chleba i herbaty dla księży i tych, co tu robią.
Zamigotała latarnia, parę postaci wynurzyło się z mroku, panicze zmieszali się z pracującymi, panienka rozstawiła w kruchcie kosze i dzbany. Zaczęła się ożywiona gawęda przy posiłku.
— A co! — huczał kanonik — za parę godzin kościół będzie uprzątnięty i rano odprawimy jutrznię. Siła w nas jest? co?
— Mamusia wszystkich prosi do dworu na posiłek. Już trzy kotły rozkarmiliśmy i znowu warzą. Dzieci śpią, kobiety rajcują. Taki u nas tłok, jak na odpuście. — I śmiała się. A ten śmiech jakby zarazą przeszedł po znękanym tłumie. Zawtórował basem kanonik:
— Jeszcze na złość Szwabom radosną Jutrznię odprawię. Bo to tylko uważcie, ludzie, co to za dobra rzecz, ta wojenka kochana. Pan Jóźwikowski dzwonnikiem jest, panicze gnój taczkują, dziedzic ochronę ufundował, panienka kartofle obiera, dziedziczka w kotle warzy, chłopcy po polu szwabskie szkapy łapią, baby z sąsiadkami się nie swarzą, chłopaki i w nocy bydła po haszczach pilnują. A wszyscy pospołem — wiecie, co my zrobimy?
— Odbudujemy wszystko na nowo! — rzekł dziedzic.
— Amen! — potwierdził kanonik.
— Oj, ciężko, oj krwawo! — zajęczał jakiś głos — ni szmaty, ni statku, ni bydlęcia, ni węgla!
— Ale nas siła! — bąknął Jóźwikowski.
— To pan już nie idzie na żebry? — zaśmiał się dziedzic.
— Co? Za dziada miał być pan Jóźwikowski!? — krzyknął kanonik. — Nie pozwolimy. Żywej duszy nie uwolnimy z Jawornicy. Każda głowa potrzebna do rady, każda para rąk do roboty. Nie trza do Hameryki iść, ani do Szwaba wolno. Tu, tu — nogą w ziemię tupnął! — tu trzeba wszystkim być.
Jakiś głos z tłumu się odezwał, silny głos młodego chłopa: — Porównał Pan Bóg góry z dołami. Że będzie równiusieńko!
— A tak, — śmiał się kanonik. — Wstyd powiedzieć, ale trzeba powietrza, głodu, ognia i wojny, żeby swarliwe nasze gęby pozawierać i hultajskie ręce do roboty zmusić. Kochana wojenka, zacne Szwaby! No, ludzie kochani, kończmy! Jak dom Boży oprzątniem, poradzimy o jutrze znojnem. A kto tam bieży?
Przez wyłom parkanu wypełzł cień drobny i nieufnie przystanął. Słychać było, że dyszał ze zmęczenia. Na głos księdza przyskoczył.
— To ja, Franek. Czy Miemcy już poszli?
— A ty gdzieś był?
— Z krowami w las uciekliśwa. Ja i Józek.
— A ileście uratowali?
— Kanonickie trzy i Kacprów i Błażejów i młynarską, i Karasków jałoszkę. Gonili nas Miemce i strzelali, aleśmy w haszcze zapadli i do tej pory przeleżeli. Józek nogę wykręcił na wykrocie, to mnie posłał, coby się do wsi dowiedzieć.
— Naści chleba i sera, zjedz i wracaj. Pójdzie z tobą mój młodszy i Stacho Karasek, to Józka we dwóch do dworu przyniosą, tam mu nogę naciągną. A ty rankiem krowy bliżej dworu podpędź, to je kobiety podoją, dzieci mlekiem pokarmią, a potem znowu je w las chowaj. Paszy im tam dostarczymy ukradkiem. — Dziedzic tak skomenderował, i młodszy panicz nie śmiał się odezwać z protestem, że jak żyje, w taką ćmę i porę po lesie nie chadzał. Obejrzał się na Stacha Karaska i poszli, a dziedzic dodał: — Jeśli ta nawała resztek mi nie rozgrabi, to paszy dla tych kilku sztuk przez zimę starczy. Ochronka będzie miała mleko! — zaśmiał się do kanonika.
— Mówię wam: kochana wojenka, zacne Szwaby. Nie będą dworscy wsiowego bydła fantować, jeszcze je wyżywią. A Jawornica jak była tak i będzie.
Ludzie się wzięli znowu do uprzątania rumowisk. Jakiś prąd mocy powiał po duszach, chrobotały zajadle łopaty, szparko toczyły się taczki i śmielszy szedł rozhowor.
— Kartofle tom tak zakopał, że i djabeł nie odnajdzie. Trochę szmat też kobieta ukryła.
— Za podwody czasem dostaje się kolbą po grzbiecie, ale czasem można i zarobić.
— Zostawili u Szopów trzy konie, jak smoki poranione, kalekie, za darmo. Jeden ostanie, wart brat bratu trzysta.
— Za karabiny płacą po sześć rubli. Jak się uda, to i tuzin można znaleźć.
— Do roboty przy fortach, dobrze płacą.
Słyszał te mowy i kanonik, i dziedzic i Jóźwikowski, słyszeli i te cichsze szepty o trupach, o grzebaniu, o butach, o złotych markach... Milczeli, unikali się oczyma.
Nagle dziedzic spojrzał mocno w oczy Jóźwikowskiego i rzekł z cicha a dobitnie:
— Słyszy pan ich?
— Słyszę.
— No?
— Co robić. Odarci, obdzierają.
— Pójdziesz pan z nimi?
Jóźwikowski głową potrząsnął.
— Ani ja. Uważa pan, dlategośmy też dla Jawornicy potrzebni. Rozumiesz pan?
— No przecie.
Wzięli się znowu do roboty. Po posadzce kościelnej chrobotały już miotły, stał dom Boży pusty, zniszczony, ale czysty już, i kanonik z wikarym rozglądali się, jak gospodarze, radząc, od czego naprawę zacząć.
— Skończone! — zawołał dziedzic.
— Ho, ho, ho — zaprotestował kanonik. — Stajnię uprzątnęliście, a teraz dom Boży trza odbudować. Powiedzieliście: Jawornica będzie Jawornicą. Pan Jezus słyszał i czeka też na wasze głowy i ręce.
— No, chodźmy na radę do dworu.
Gromadka ludzi ruszyła ulicą wiejską. Na widok szkieletów osad zmilkli znowu. Przytłoczył ich ogrom klęski, ogrom pracy.
Wkroczyli w obejście dworu, mijali pogorzel folwarku, zwały wysady i parkanów, zabłysło światło w oknach domu i weszli w sień, pełną ludzi zbiegłych. Z bocznych pokoi rozległ się jęk rannych. Zrobiono miejsce nowoprzybyłym, podano im misy jadła. Skupili się do księży i dziedzica starsi gospodarze, uczyniła się pierwsza rada.
Jóźwikowski rozglądał się i milczał. Pierwszy raz był we dworze i czuł w sobie wielkie zażenowanie. Zdało mu się, że każdy pamięta wszystko, co przez dziesięć lat przeciw tym panom wygadywał. Głodny był i zmęczony, ale nie sięgnął do jadła, ani się do rozmowy nie mieszał.
Drgnął, gdy poczuł na ramieniu ciężką dłoń dziedzica.
— Dobrze? Pojedziesz pan?
— Gdzie? Poco?
— To pan zasnął. Radzimy, żeby kto do miasta ruszył furgonem po sól, naftę, kaszę i co tam się znajdzie. Sto rubli daję i koniec. Bierzcie się do roboty.
— Owszem, jadę.
— Przedewszystkiem zjedz pan i spocznij do rana.
— Ranek już tuż! — rzekł kanonik, wstając.
Wyszli przed dom. Ciemność już ustępowała i łuny pożarów gasły. W szarości jesieni leniwie, gdzieś, niewidzialne w chmurach i dymie wstawało słońce. Jedna ciężka noc minęła. Ci, co ją spędzili bez snu, stanęli teraz, i patrzeli jakby zdrętwiali na ruinę: kanonik, dziedzic, Jóźwikowski, kilkunastu starych gospodarzy. Przed oczami występowała ich Jawornica, jak jedna rana na ziemi ciele.
— Od czego począć? — odezwał się stękliwie jeden ze starych chłopów.
A wtem ciężkie powietrze rozdarł dźwięk i przewalił się głucho po ziemi.
— Dziad na jutrznię dzwoni! — ruszył się iść kanonik. — Mówiłem wam, że będzie radosna jutrznia.
— Owa — radosna! Dobrodziej se szydzi z biedy.
— Mówię prawdę. Nie radosna, kiedy nas taka siła i zgodnych? Nie słyszycie, jak dzwon gada: som my — som my!
— To pójdźwa. Była Jawornica, to i będzie. Juści nie ten będzie, co popsuł, ino ten, co zbuduje. Idziewa!



ŚWIĘTEK


Kapliczka stała przy drodze szerokiej, piaszczystej, przerzynającej płaski pusty kraj.
Była murowana, z daszkiem na słupach i stał w niej, a raczej siedział Świętek. Był tak stary, jak ten kraj i zastąpił zapewne jakieś leśne bożyszcze — w czasach zamierzchłych, gdy tu stały bory, a w nich się kryli ludzie.
Kogo przedstawiał, nikt na pewno nie wiedział. Były legendy, że kiedyś przemówił: „Ojcze! dlaczegoś mnie przysłał do tak smętnego kraju i do takich głupich ludzi.“ Więc utrzymywali jedni, że był to Jan Chrzciciel, a drudzy, że to Syn skarżył się Ojcu, ale zresztą nikt nie wiedział, bo to było bardzo dawno. Postać była bezkształtna, z jakiejś niespożytej bryły drzewnej, koloru burego jak niebo, ziemia i odzież mieszkańców. Nie było znać rysów, tylko postać siedzącą bez rąk, ze stopami jakby wrosłemi w ziemię. Podobno w jakichś zamieszkach — jacyś najeźdźcy ręce obcięli — tak opowiadały matki dzieciom, a Świętek wrastał w ziemię, aż zniknie.
Trwał jednak jeszcze, gdy opodal na widnokręgu zaczęły przebiegać pociągi kolei żelaznej, a piaszczysty trakt zamieniono w bitą i żwirowaną drogę.
Zastała go jeszcze Wielka Wojna.
Jakieś wojska spaliły daszek — inny oddział obmotał figurę drutem telefonu, a wreszcie zwalono i figurę. Została kupa kamieni z muru i miłosierne chwasty uczyniły, nad tym zniszczonym symbolem, zielony wzgórek. Nie było Świętka. Wracający z wygnań, wysiedleń, z bojów, ludzie już go nie zastali i nikt ani pomyślał, aby go wskrzesić w innej, nowej formie. Przedstawiał ideę, która w powojennych nowych prawach — nie miała już miejsca, i której nowi ludzie nie potrzebowali. I oto stało się, że pastuszek, znudzony bezczynnością — znalazł opodal wzgórka z chwastów gniazdo skowrończe z czworgiem piskląt, ledwie upierzonych. Zaczął się niemi „bawić“, to jest podrzucał w górę i śmiał się na rozpaczliwy lament, krążących w powietrzu rodziców, i pisk konających niedorostków.
Jedno wpadło między zielsko — spojrzał tam, znieruchomiał, wrzasnął i popędził do gromadki kolegów opodal.
Zdyszany, ręką wskazywał i wołał:
— Widzieliście?
— Co?
— Tam ktoś siedzi!
— Gdzie?
— Tam — w tych chwastach.
— Zając? Lis?
— Nie! Jakby człowiek.
Przybiegli gromadą. Na ostach i łopianach latały pszczoły, ćwierkały świerszcze.
— Toć nikogo niema.
— Był — taki szary jakiś — i patrzał na mnie. Widziałem — oczy miał jak kwiaty lnu.
— Głupiś! Wódki gdzieś dostał! Powiedz!
— Widziałem — siedział z rękami na kolanach, jakby odpoczywał — i patrzał!
— Wymyśla! Wal go!
Rzucili się nań i zbili.
We wsi śmiano się ze trzy dni, a potem zapomniano. Ale w jakiś czas zdarzył się wypadek z Kasią. Była to włóczęga, takie nasienie chwastu wzrosłe przy drodze. Dwa razy była ciężarną i wracała do wsi bez dziecka. Kobiety pluły na nią. I oto, pewnego letniego popołudnia, znaleziono Kasię w jakiejś szopie rozwalonej, z dzieckiem żywem, okręconem w liście łopianu. Patrzała przed siebie błędnie i po wymizerowanej twarzy toczyły się łzy. Jakaś stara baba dała jej parę szmat i mleka, i powoli wyciągnęła na zwierzenie. Czyje dziecko? Nie wie. Gdzie urodziła? W zbożu. I chciała zakopać jak tamte. Bo jakże da rady! Skąd weźmie mleka. Piersi puste. Na żebry nie pójdzie. Nie ma sił.
Więc zaczęła dołek rękami grzebać — aż tu chomik zaświstał i z pod nóg jej szmyrgnął w chwasty przy drodze. Przelękła się, a tu i dziecko zapiszczało, więc zakryła mu twarz dłonią i obejrzała się, czy kto nie nadchodzi. I wtedy zobaczyła coś — sama nie wie co. Jakiś szary kształt — jakby pień szary. I to patrzało na nią. Patrzało takiemi niebieskiemi oczami, a tak jakoś, że się w niej wszystko zatrzęsło w środku, i nie mogła już nic innego zrobić, tylko zabrała dziecko, owinęła w liście i uciekła.
— Straszna była zjawa. Zlękłaś się?
— Nawet nie. Wstydno było i płakać się chciało.
— Nu, dziwo! — trzęsła baba głową i poszła kumoszkom dziwo opowiadać.
Gadano, gadano, aż wreszcie się dogadano, że Kasia wymyśliła historję „z chytrości,“ bo dzięki temu, coraz jakaś kobieta niosła coś dla „bękarta,“ a ludzie dawali włóczędze robotę, choć była i leń i niesilna.
Tak ta historja doszła do uszu dróżnika przy szosie, który miał budę o wiorstę od wsi, i wstępował czasem po zakup chleba i kartofli.
Człowiek był „z wojny.“ Nakuliwał na nogę, brakło mu dwóch palców i kaszlał. Był samotny i dziwnie milczący. Swój rewir szosy utrzymywał starannie, a gdy zwieziono kamienie na remont, zaczął je tłuc, posuwając się od pryzmy do pryzmy, coraz bliżej wzgórka z chwastami. Przechodzący pozdrawiali go, i czasem zatrzymywali się na pogwarkę. Wstępowała też czasami do budy „pani z Kudry“, jak zwano w okolicy spokojną warjatkę — niegdyś obywatelkę, repatrjantkę z Rosji.
Gdy rozeszła się gadka o zjawie, dróżnik wzgórek przeszukał.
— Skarbów szukasz! — roześmiała się „pani z Kudry,“ stając za nim. — Nie znajdziesz! Tam kiedyś figura była, chrześcijańskiego Boga. Teraz już go niema — nigdzie.
Popatrzyli sobie w oczy.
— To dziwne, że jeszcze cegły nie zabrali! — bąknął.
— Zabiorą.
— Nie dam. To w moim rejonie.
— To lepiej chwasty uprawiaj, co ją kryją. Wszystko zabiorą — wszystko. Nic z tego, co było nie zostanie.
Dróżnik wrócił do swej roboty przy kamieniach, a ona poszła w pole coś mrucząc.
Jakoż chłopi zaczęli na wzgórek zaglądać i do cegieł się dobierać. Dróżnik zabronił i raport złożył, ale z urzędu otrzymał odpowiedź, że gruz przydrożny może być oddany do miejscowej ludności na potrzeby odbudowy. Uśmiechnął się czytając papier — i już nie bronił. Ale chłopi znaleźli cegły zwietrzałe, rozgrzebali z wierzchu, do jakiegoś drewna i zaprzestali. Nie opłacało się.
I znowu, w jakiś czas potem, gruchnęła nowa bajka.
Osadnik z Kudry widział zjawę. Było to na zimnej jesieni. Wracał z jarmarku o zmroku i blady wstąpił do budy dróżnika.
— Nie macie wódki? — spytał.
— Nie! — odparł milczący człek, nie przerywając obierania kartofli na wieczerzę.
— Zestraszyło mi coś konia. Coś szarego przy drodze. Człowiek czy pień! Człowiek chyba, bo patrzało. Jakieś oczy czy niebieskie ognie! Dajcie choć wody.
Paru chłopów, co wstąpili po ogień do fajek, spojrzeli po sobie.
Osadnik wypił wody i chwilę jakby się namyślał.
— Psia krew! — zaklął. — Taki mi się dzień udał. Ta baba mnie też spotkała. Wlekło się to wpół żywe i coś skamlało. Jakbym co winien był, że siedziała u Moskali — jakem tu za Ojczyznę krew lał!
Zapalił papierosa i do drzwi się skierował.
— Przeklęty, podły kraj. Wlazłem na robactwo i błoto! Żegnam pana.
Wyszedł, ale raz jeszcze zajrzał.
— Nie będzie dziwa, jak pan umrzyka z baby znajdzie jutro przy jakiej pryzmie szabru.
Dróżnik naciągnął kożuch, wyszli z nim i chłopi.
— Daleko była? — spytał odjeżdżającego osadnika.
— Przy zawrocie do wsi! — krzyknął, konie zacinając.
Późną nocą dróżnik przywlókł „panią z Kudry“ i odegrzał przy piecu. Rano powlekła się znowu, choć jej nie wypędzał.
Ale nawykła zachodzić do budki; siadywali często wieczorem w mdłem świetle lampki i milczeli. On fajkę palił, ona patrzała błędnie w płomień. Nie mieli żadnych spraw przed sobą, a za wiele za sobą.
Czas się kolebał leniwie w tym zatraconym kraju. Wsie się odbudowały, zagony uprawne znaczyły coraz szersze wstęgi wśród chwastów i zagajów. Przyrastało bydła po pastwiskach, na szosie coraz częściej turkotały wozy.
Dróżnik swoje robił; kamienie tłukł — wysady pilnował, starannie szabrem doły równał — tylko przy budzie nic nie sadził ni siał i jednakie miał na sobie łachmany. Gadano, że skąpy i pieniądze zbiera i chowa.
Nawet przemyślni parobcy kiedyś, gdy był daleko na linji, budę jego dokumentnie przetrzęśli, ale nie pożywili się, bo nawet odzieży i butów zapaśnych nie miał — więc zabrali tylko blaszane wiadro, brzytwę i lusterko. Gdy obejrzał rabunek i stratę, ani opowiadał o niej, ani meldował.
— Podobno okradli was? — spytał go znajomy chłop.
— U mnie niema już nic do wzięcia. Byli Stefan z Romanem, wiecie?
— Skądże! Uchowaj Boże! — bronił się chłop.
Dróżnik popatrzał na jego bolszewicką „papachę,“ uśmiechnął się.
— Powiedzcie im, że mój majątek przy sobie noszę. — I, założywszy okulary z siatki, dalej łupał kamienie.
Wiadomość poszła widocznie pod dobrym adresem, bo pewnego ciemnego wieczora, gdy ze wsi wracał, dwóch ludzi wyskoczyło z rowu i rzuciło się nań. Wtedy jednego pięścią odtrącił, a drugiego na ziemię powalił i zdławił, aż mu pod kolanem znieruchomiał, pierwszy ogłuszony ciosem broczył krwią.
Zwycięzca się wyprostował.
— Dobić! — zawarczała krew.
Ale tylko nogą powalonego kopnął i poszedł. Gdy mijał pagórek chwastów, stanął.
— Zabiłem! Czemu nie patrzysz? — zamruczał. Ale tylko wicher, targający zeschłe badyle, mu odpowiedział.
Zimą zaszły dwa wypadki: spalił się folwark w Kudrze i „stara pani z Kudry“ umarła. Osadnik gdzieś się ulotnił, zapewne starał o zapomogę. Chłopi gadali, że stara podpaliła, ale nie mogło to być, bo była tak słaba i bezsilna, że nie zdążyłaby uciec od pożaru, aż do szosy, gdzie ją nazajutrz znaleziono dogorywającą.
Dróżnik z wiosną wysadę zniszczoną dosadzał i przy tej robocie znalazł go młody, porządnie ubrany przechodzień, idący od stacji kolei do miasteczka. Spojrzał na pracującego i stanął.
— Czy pan nie Machniewicz? — zagadnął.
Dróżnik oczy podniósł i szukał w pamięci.
— Wicek Skrzach! — bąknął zdumiony.
— Gdzie się to kolegi nie znajdą. Dajże pyska!
I uścisnęli się po bratersku.
— Co ty tu robisz?
— Ano, dróżnikiem jestem.
— Inwalida?
— Jakoś daję rady.
— Łapa odmarznięta, płuca przestrzelone, dwóch palców brak, na oku skaza. Toś morowy chłop, żeś tam nie ostał. Jakeśmy w tym świńskim szpitalu leżeli — nie było nadziei życia.
— A tyś jak się wyrwał?
— Zwiałem — jak się Mochy wściekły. Wlazłem do wagonu. Darmo dojechałem do granicy, Szwaby leguna puściły — wróciłem do kadry. Godziny trza prawić, jakie były hece i termedje. No, a ty?
— Mnie za szpitalem Mochy zawlekły pod Ural. Chciałem też zmykać do siebie, ale za daleko. Zawszem wpadł. No a wreszcie dorwałem się do swoich, co się zbierali na Syberji.
— Aha, i z Syberyjską dywizją wróciłeś. No — aleś ty burżuj był, pamiętam. Jakieś dobra starzy mieli.
— Pomarli! Jeszcze Niemcy domęczyli. A folwark na osadnictwo zajęto. Spóźniłem się.
— Aha! A inwalidzkie prawa? Nie starałeś się?
— A zaco? Zostałem przecie w łachmanach, boć i mundur trzeba było oddać.
— Ee — zawsześ był fajtłapa. Teraz, bracie, trza pięścią, zębami, nogami przepychać się w świecie. W tobie burżujska krew!
— Trudno! Krwi nie zmienić. Jak jedna raną mi zeszła — nowa taka sama w żyły napłynęła. Jeszczem rad, że dostałem posadę — i tu mogłem zostać — w swoim kraju!
— Co prawda, kraj to najpaskudniejszy jaki w życiu widziałem! Ale ty — morowy kompan byłeś, i ja cię za uszy z biedy wywlekę. Chodź do budy, pokaż mi swoje papiery. Nauczę cię jak podanie ułożyć, podpiszesz i wezmę ze sobą. Przekonasz się, że za parę miesięcy — dostaniesz monopol.
— Kiedym niezdarny do handlu!
— A kto ci każe handlować — roześmiał się Wicek Skrzach. — Ale to potem się wyjaśni. Trza zaczynać od początku.
Poszli tedy do budy, gdzie przybysz papiery obejrzał, skopjował, podanie napisał — i wreszcie rzekł:
— Może się uda i osadę wykręcić. Zobaczymy.
— Cudzą? Nie — to jużbym wolał handlować.
— Zobaczymy. Polegaj na koledze. Za parę miesięcy otrzymasz odpowiedź. A teraz bywaj zdrów, ja do miasteczka mam interes, a w nocy na pociąg!
Dróżnik wrócił do swej roboty — i parę dni bywał roztargniony i niespokojny.
Potem zapadł zpowrotem w swą bierną rezygnację i mechaniczną czynność sumiennego pracownika. Nie wierzył i nie myślał o poprawie losu.
Było już po lecie i zaczynały okwitać ostyna wzgórku po „Świętku,“ gdy otrzymał z poczty kartkę na list polecony.
Wstrząsnęło nim, bo nigdy listów nie otrzymywał i poszedł do miasteczka.
Wręczając mu list, urzędnik rzekł z uśmiechem:
— Pan zna naszego inwalidę. Kolega?
— Tak! Ale on przecie nie tutejszy.
— Z jego imienia Chaim Grinberg sprzedaje w miasteczku wódkę. Może i pan gdzie monopol dostanie! Winszuję!
Dróżnik nic nie rzekł. Uczyniło mu się jakoś nieswojo, chociaż z tonu urzędnika odczuł pewne uhonorowanie swej mizernej osoby.
Nie kwapił się z czytaniem listu, ale co rychlej wydostał się na szosę i ruszył ku domowi. Puste, płaskie pola ogarnęły go lubością. Urodził się wśród nich i duszą wsiąkł. Straszne grozą, nędzą, głodem lata młodości — w wojnie i po wojnie — były jak zmora. Teraz była też nędza, głód i chłód — ale było cicho i pusto. Usiadł na skraju rowu i list otworzył. Wicek go wzywał — na gotowe. Dostanie monopol w Wileńskiem, w miasteczku targowem, ludnem — miesięcznie pewne 300 złotych. Dzierżawca czeka z gotówką.
Opuścił ręce z listem na kolana i zadumał się. Skończona nędza, ciężka robota, samotne zimy w budzie. Trzysta złotych, toć już dobre utrzymanie, bez troski byt, swoboda. Nie chciałby sam szynkarzem być, ale jeśli kto go wyręczy — zapłaci...
Wicek to robi i inni — każdy chce żyć lekko, swobodnie. Mus kłoni do pracy i własna niezaradność. Praca — przekleństwo ludzkie. Pójdzie stąd, z tej ziemi, gdzie miał kiedyś gniazdo — a teraz jest przybłędą. Zresztą wszędzie będzie już tylko przybłędą, włóczęgą. Tylko pracować już nie będzie zmuszony. Może sobie iść, iść drogami — z groszem w kieszeni — bez celu — wolny!
Parę szczygłów krasnych zerwało się z krzaku i szczebiocząc prawie go trąciły w locie. Poszedł za nimi wzrokiem i zerwał się. Spadły na osty na wzgórku — i tam coś na niego patrzało. Szary kształt niewyraźnej, siedzącej postaci i niebieskie źrenice — jak woda, jak niebo — bezmiar, głąb. Poczuł je dyszeniem serca, pulsowaniem krwi, spazmem nerwów — bólem, żalem i wstrząsem dumy. Wszystkie żałości człowiecze odczuł i całą wielmożność. A wtem wzrok mu się zaćmił, zmętniał od łez, a gdy je przetarł — już tylko krasne szczygły bujały na ostach, skowronki grały w błękicie i nikogo nie było na wzgórku.
Ale serce człowieka biło jak dzwon, i wyprostowany, jakby mu lat ubyło, a moc miał nigdy nie odczutą — list z ziemi podniósł i podarł na strzępy drobniutkie, które wiatr rozrzucił i zniszczył.

KONIEC


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.