<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Rada Koronna 1925
Pochodzenie Róże panny Róży
Dwie rady
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Całe Dwie rady
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


RADA KORONNA
1925.

Jesienią smętną, z gościńca od Warszawy, w noc gwiezdną i cichą — gromadka wędrowna stanęła pod wałami Jasnej Góry.
Było zrazu kilku — wreszcie przybyło jeszcze kilku — wtedy się porachowali.
— Bartosza niema! — rzekł Naczelnik.
— Owom jest! — głos z gościńca odpowiedział.
— Spóźniłeś się.
— Z moim raportem mi nie spieszno! — chmurno Bartosz szepnął.
— Ale na Radę czas wielki! Jam do Majestatu suplikę słał, bo periculum in mora! — rzekł ksiądz Piotr. — Rozkaz do wszystkich był?
— Mnie doszedł u Krechowiaków! — rzekł Książę.
— Mnie w Wilnie! — rzekł Adam.
— Mnie na Kresach! — rzekł Naczelnik.
— Mnie w Warszawie! — rzekł majster Jan.
— Wszyscyśmy są. Prowadź, księże Piotrze — westchnął Bartosz.
Ruszyli. Pod dłonią Skargi rozwarły się odrzwia kościoła, przeszli mroczne wnętrze, stanęli w Kaplicy.
Lampa wieczysta poczęła blednąć, bo światło objęło, rosło, potężniało na Obrazie.
Aż zabłysł jakby słońce — i wystąpiła zeń w swym Majestacie: — Królowa.
Chór daleki, z Nieba idący, tysiącami głosów powitał Objawienie: Bogu Rodzica, Dziewica.
A wśród tego chóru całego narodu Świętych obcowania uderzył dzwon zakrystji.
Czworo pacholąt wyszło niosąc mszał, kadzielnicę i zapalone świece.
Znajomi byli.
— Obrońca Lwowa, Płocka, Warszawy! — rzekł Książę, oczami jasnemi ich witając.
— A ów czwarty Jagiełłów wnuk, wileński młodzieńczyk! — szepnął Adam.
— Dwóch księży — bacz, Janie, — toć od Was z Warszawy.
— On ci! Ksiądz Skorupka nasz! A ów drugi, prałat.
— Butkiewicz, męczennik! — rzekł uroczyście ksiądz Piotr.
Adama oczy utonęły w Obliczu Królowej i wniebowzięty szeptał.
— W dzień zgiełkliwy służą Ci śmiertelni, a w ciszy nocy nieśmiertelni. Twoi dworzanieśmy, Najjaśniejsza Pani, i nieustanny w sprawowaniu służby naród nasz na Twym Królewskim Dworze. My Twoi — Tyś nasza!
Dotknął jego ramienia Kościuszko.
— Rada Koronna jest! — rzekł uroczyście. Bo oto na dźwięk mszalnego dzwonka, weszli i zajęli stalle mężowie w zbrojach i szkarłatach, w koronach na czole, z berłami w prawicach.
— O Boże! Dziedzice są — ojczyce narodu! — zawołał Bartosz.
— Boże pomazańce! — dodał Kiliński.
— Rycerze prawi. Chrobry, Łokietek, Kazimierz.
— Jagiełło z syny i wnuki.
— Ichże weźmiemy radę i poratowanie! Dziedzice są starodawne, krzepkie!
Od ołtarza szły gorące słowa księży:
„Judica me Deus et discerne causam meam de gente non sancte; ab homini iniquo et doloso erne me.“
I radosne responsy pacholąt:
„Et introibo ad altare Dei; ad Deum qui laetificat juventutem meam.“
Bartosz osunął się na kolana, rozłożył ramiona i runął rozkrzyżowany na posadzkę.
— Kyrie elejson! — wyjąkał wśród łkania.
Z rąk królewicza Kazimierza ujął ksiądz Skorupka Mszał i uroczyście jął czytać Ewangelję.
Powstali Królowie i krótki, mocarny szczęk mieczów wydobytych do połowy pochew, w gotowości do boju o to Słowo Wiary — napełnił przybytek. Błysnęła z niemi szpada Księcia Józefa i szabla Naczelnika. Sprostowali się wszyscy.
„Dnia onego mówił Jezus przez podobieństwo rzekąc: Oto, który sieje, wyszedł siać. A gdy siał, niektóre padły przy drodze, i przylecieli ptacy powietrzni i podziobali je. A drugie padły na opoczyste, gdzie nie miały ziemi wiele i wnet wzeszły, iż nie miały głębokości ziemi. A gdy słońce wzeszło, wygorzały, a iż nie miały korzenia — uschły. A drugie padły w ciernie, a ciernie wyrosło i zadusiło je. A drugie padły na ziemię dobrą i dały owoc, jedno setny, drugie sześćdziesiąty, drugie trzydziesty.“
— Credo! — zaintonował uroczyście Prałat Męczennik.
Zapatrzony w Majestat Bartosz się modlił.
— Królowo nasza, jeśli Twój Syn siewca duszny, tyle Swego siewnego ziarna utraci przez żarłoczność stworzenia, przez rolę opoczystą, przez ciernie, to będziesz litośna nad moim trudem jałowym, nad mojem żniwem płonnem!
Ale oblicze Królowej niezbadane było i zamknięte — w surowości bólu.
Więc jęknął Bartosz i rozkrzyżował się w pokorze i męce.
I na kolana padli wszyscy i ścichła pieśń, bo zagrały dzwonki pacholąt na Wielką Tajemnicę Wcielenia.
Aż wreszcie od Tronu Królowej rozległ się Głos cichy a przejmujący cały świat.
— Powstańcie. Ofiara spełniona. Oto otwieram Radę! Sprawę mi dajcie z czynu waszego przez dziesięć lat — kiedym was dała sługi moje z triumfującego obcowania do śmiertelnego świata, na przewodniki, wodze i nauczyciele cudem Moim wskrzeszonej Rzeczypospolitej.
Powstali. Na czoło wysunął się Książę Józef i sprężony przed Najwyższą Władzą, rzekł:
— Obrona Lwowa, Płocka, Zamościa, Warszawy. Wszystkie stany pospólnie jako lwy, jako orły. Honor wojenny Polaków — bez ujmy!
— Na klindze szabli plamy wstydu niema — powtórzył uroczyście Naczelnik — i owe pacholęta i owe starce i niewiasty nawet obowiązek bojowy spełniły.
— Byłam wszędy z niemi, a owi, co legli tam, są u mnie! — Głos potwierdził.
Milczeli inni, aż Naczelnik dłoń na ramieniu Bartosza położył:
— Mów. Twój stan wolny, równy i władny.
— Najjaśniejsza Pani — zaczął Bartosz głucho. — Nie sprawiłem sprawy. Lud wolny, równy, władny, ale w służbie wrażej. Sforę pieską wypuściły moce piekielne na zgubę ludu. Chciwości i nienawiści tak mają pełne dusze jako opój wódki. Nieprzytomne i nieopamiętane są! Owe srebrniki Judaszowe biorą i truciznę od wschodu przeklętego idącą. Władni są — prawda — ale owa władza w ich ręku jest jako miecz w szalonego dłoni. Niema ci jako chłopska pięść i ramię — ale musi być mądrość — co mu rzecze: bij — albo co mu rzecze: pomiłuj! I owej mądrości niema nad nim, by słuchał!
— W bojach o Ojczyznę stawali, karni i bitni! — rzekł Naczelnik.
— Cześć ci za to słowo, Naczelniku, ale nie zdejmie ono z mej duszy wstydu i smętku za stan mój. Od bojów pięć lat przeszło. Spowiadam się z grzechów ludu, Najjaśniejsza Pani. Zabogacieli, a pożądają cudzego — do władzy przyszli i radziby przywileje mieć z tego, rozbili się na kupy swawolne, między sobą się źrące, i owo nie na naród rośnie, nie szyk, nie sprawny huf, a hałastra, słuchająca obcych, niewiernych sprzedawczyków. Gore, gore, gore, Najjaśniejsza Pani!
I legł Bartosz u stóp Majestatu z jękiem.
— Wasza kolej, majstrze Janie! — rzekł Skarga poważnie.
— Z grodzkich spraw raport mam zdać, Najjaśniejsza Pani. Głodowe lata przeszły miasta i osiedla. Lud miejski, łyki i wyrobniki toczy też robak niszczyciel ze wschodu przybyły, ale odpór jest i słuchali mnie, gdym do sumień i serc mówił. A przecie niewierna szarańcza osiadła grody stołeczne i pomniejsze stokroć liczniej niż wsiową ziemię — i cięższa walka z ową czernią, niż z orężem odpierać wroga. Żywie duch miejski i krzepi się.
— Majstrze — ozwał się Książę Józef — moich ułanów krew na ulicach Krakowa nie zmyta sprawiedliwym sądem i wyrokiem owych przysięgłych miejskich sędziów!
— Mości Książę, mój stan prawy, starodawny, krakowski owej plamy na sobie nie niesie. Szarańcza, judaszowe srebrniki, hałastra niewierna! Ale niech mi zaświadczą owe pacholęta lwowskie, i płockie, niech mi zaświadczy ksiądz Skorupka, niech mi zaświadczy poznański Ratajczak. Nie wniosą Rzeczypospolitej sromu ni łyki, ni cechy, ni robotnicy grodzcy!
Skończył majster Jan i była chwila jakby oczekiwania.
Aż Jej Głos zabrzmiał:
— Kto mi sprawę zda z czynów i trudu rodów starodawnych, wielmożów i panów, osiadłych dworów i ziemskich bogaczy — co ongiś wznosili grody, fundowali Domy Boże, posłowali do ościennych królów, zbierali księgi, budowali szkoły, konwikty, prowadzili lud na boje, i radzili w Senacie.
Trwało milczenie.
— Były niektóre i w teraźniejszych bojach — rzekł wreszcie Książę Józef.
— Widziałem nieliczne — trwające w ciężkim znoju i udręce na rubieżach Rzeczypospolitej — dodał Naczelnik.
— Zali ich już niema! I niema głosu od nich i o nich. Zali nie kazałeś do nich, księże Piotrze?
— Kazałem, Najjaśniejsza Pani, jakeś mi rozkaz dała odchodzącemu przed dziesięciu laty. Kazałem, jakem kazał przodkom ich przed Królem Zygmuntem i temi słowy kazałem, bo nijakiej różnicy w nich niema, ino sprawiedliwość czasów przyszła i odjęte im są przywileje.
Ongiś przodowali w gwałtach, bezeceństwie, swawoli, ale kajali się z win swych przed Tobą i ofiarę za grzechy kładli z mienia, trudu i życia. Teraz bez czynu złego ni dobrego są żywoty ich, i schodzą w cienie i kurz nieużyteczności. Kazałem im o pracy dla Ojczyzny w szeregu jeśli nie w przodowaniu; kazałem o ofierze mienia jeśli nie życia; kazałem o waleczności czynu bez rozgłosu, o obowiązku codziennego wzoru starej tradycji cnót przodków — i mówiłem do umarłych.
Znowu uczyniło się milczenie długie i ciężkie. Przerwał je Hugon Kołłątaj z rozmysłem.
— W obronie ich słowo rzeknę, Najjaśniejsza Pani. Czasów niewoli powstawał naród i targał więzy. A w tych czynach rozpacznych oni stali się ofiarnym mostem. Co orle było, co lwie w pokoleniach zostało na pobojowiskach, w dołach więziennych — na szlaku Sybiru i tam w tajgach. Zmęczeni są, znękani, i wyczerpani, zesmagani ciosami wojny ostatniej — ale by zginąć mieli — nie dopuść, Pani. Przez pamięć owych bojów bez nadziei, gdy pewni zguby, stawali by wołać: jesteśmy! moc ich dusz rozpal, Najjaśniejsza!
— Którzy do mnie przyjdą — zachowani będą — padł Głos uroczyście.
Na czoło wystąpił Wieszcz Adam i roztętnionym głosem rzekł:
— A ja Ci, Królowo — wiodę huf nowy, co piekielne moce zwalczy — i do stóp Twych przyjdzie mocarny. Rośnie młódź polska, filarecka — rośnie — i oto idzie przyszłość, gdzie oni staną do pracy i znoju dla myśli wielkiej do czynu zbiorowego w Twej chwale i chwale Ojczyzny. Zaiste, orla będzie ich lotu potęga i jako piorun ich ramię.
— Szczęsnyś, Adamie! — szepnął Skarga. A miłościwie spoczęły Boskie Oczy na Wieszczu.
— Niech wstanie dla nich słoneczny dzień! — wymówił Głos błogosławieństwo.
A wtem Bartosz wstał z klęczek i podniósłszy oczy na Majestat, zawołał:
— A oto moje słowo przyjmij, Najjaśniejsza Pani. Przyszliśmy do Cię raport zdać i radę a ratunek wziąć.
Ręką Swą wydźwignęłaś naród Twój z niewoli.
Wolny jest i samowolny, aliści to słowo oszustwem jest i fałszem. Niewolny jest naród ani samowładny, ale w pańszczyźnie i niewoli trwa, ino zaślepiony pożarną łuną i ogłuszony wrzaskiem fałszywych proroków swej nędzy i upodlenia nie rozumie. Kłamstwo jest, że wybiera on swe męże najprzedniejsze, najmędrsze do sejmowej rady. Zali byli tu u Ciebie one wybrańce z pokłonem, po błogosławieństwo!
— Nie znam ich! — Głos powiedział.
— I naród ich nie zna. Najmity niewiernych szalbierzy są — pachołki obce, lub pasibrzuchy i próżniaki, warchoły i głupce w ręku i pod władzą wodzów nierzetelnych.
— Bartoszu, któż je wybrał, jeśli nie tenże naród! — rzekł Skarga.
— Przeto do Majestatu wołam, by naród przejrzał, opamiętanie dostał, głos miłości i mądrości usłyszał. Proroka nam daj, o Najjaśniejsza, Męża Bożego i Wodza.
— Któryby szczęki krzywdzącego dusze potrzaskał i z pomiędzy kłów szatańskich wydarł naród Twój, Pani! — Skarga się modlił.
— I owe fałszywe wybrance — z pomiędzy siebie Władzę wybierają i Rządzicieli. Zali byli owi władni u Ciebie, Królowo, po radę i błogosławieństwo?
— Nie znam ich, anim utwierdzała na Namiestnictwie Mojem, — Głos rzekł.
— Boć nie Władce to są, ani Dziedzice ani Gospodarze naszej ziemi. Dzierżawce, najmity doczesne, sadowniki co owoc zbiorą, zboże zetną i pożrą, a ziemię jałową zostawią — bo odejdą, gdy czas arendy minie! Nie miłują ziemi, ani o wiekowanie jej dbają. Ziemia zaś skarb jest, co dziedzictwem być musi. — Tu się Bartosz ku stallom obrócił i ręką ku ziemi pokłon oddał.
— Owo Ojczyce są. Dziedzice, Boże Pomazańce. — I wszystkie oczy tam poszły w czci i dusznem utęsknieniu i jakby w pytaniu gorącem.
A Owi trwali niewzruszeni, surowi, w sobie skupieni, stróże mocarnej przeszłości.
— Miłościwi! — mówił dalej Bartosz. — Czasy przyszły ważkie, gdy owo Najjaśniejsza Pani pozwała was z nami na radę. Jako nas posłała w doczesność, byśmy do dusz i sumień mówili — tak i na Was czas przyszedł, wtórną służbę ziemi naszej dać.
Milczeli Monarchowie, niezbadani w swej myśli. Więc majster Jan do kolan im się skłonił.
— Grodów Twórce i Umocniciele, Rajce najwyższe, Wszechnic i Uczelni fundatorzy, zali nie ciężko Wam na Wawelu pustym, po Tumach i Katedrach mrocznych. Zali nie braliście pomazania Bożego na Gospodarzy nie tylko cielesnych, ale i dusznych. Pójdźcie z nami!
I oto powstał jeden. Jagiełłów syn, Kazimierz.
— Głos Wasz — głos słyszących i widzących — ale od ziemi naszej — nie słyszę głosu, coby nas wzywał — ino słyszę wrzask urągowiska i wstrętu dla praw naszych.
I powstał Jagiełłów prawnuk.
— A słyszę z mowy waszej i raportu, że odjęto jednym przywileje, by drugim dać. Biada narodowi, gdzie są dwie miary, dwa prawa! I zali nie jedna męka władzy, czyli pacta conventa dyktuje wielmoża, czy kmieć.
Bartosz osunął się na kolana przed Majestatem i jął się modlić.
— O Najjaśniejsza. Słowa ich prawda, mowa ich jako piekący wstyd, i sprawiedliwe. Męczenniki byli w Koronie przez narodu grzechy i winy. Aleś Ty, Królowo Niebieska, Tyś Mądrość i Miłość wiekuista. Oni Namiestniki Twej Korony! Nakaż, by jeden z nami szedł i uczył ciemne i krzepił zwątpione i prowadził słabe ku mocy.
I znowu zapadło milczenie i Głos nie zabrzmiał, tylko Oczy Królowej poszły ku stallom i zatrzymały się z nakazem na jednym.
A on wstał i chrzęszcząc zbroją, posunął się ku Radzie i stanął przy stopniach ołtarza. A wtedy koronę na ołtarzu złożył i miecz swój oburącz płasko dzierżąc, jakby o błogosławieństwo na swą służbę — czekał — posłuszny.
— Łokietek! — przeszedł szmer wśród Rady. A wtedy Głos przemówił:
— Tułaczem byłeś i w głodzie i w chłodzie i w poniewierce — dla miłości ziemi tej. I tak teraz będziesz. Wygnańcem byłeś i pątnikiem do Piotrowej stolicy. I tak i teraz będziesz. Scalałeś szmaty rozdartej ziemi. Tak i teraz będziesz. Sprawiedliwyś był dla kmieci i sługi i wielmoży i kupca, w nagrodzie i karze. Tak i teraz będziesz. A koronę, którą zdobyłeś mocą ducha — temu dam, kogo przyprowadzisz do Mnie i wskażesz: „Tenci jest jakom ja był“. Pójdź z nimi!
— Albert, wójt krakowski! — szepnął majster Jan.
— Płowce! — spojrzeli na siebie Książę Józef i Naczelnik. A gdy padło ostatnie Słowo, dobyli broni i sprezentowali ją przed królem.
A Bartosz do stóp mu runął, wstrząsany szlochem serdecznym.
— Prowadź, Miłościwy Panie!
Łokietek spojrzał po nich, jakby w posiadanie brał, miecz do boku przypasał, na księdza Piotra skinął.
— U boku mi będziesz!
I skłoniwszy się nisko przed Majestatem, stanął na ich czele i powiódł.
Jasność przybytku poczęła gasnąć — chór jeszcze daleki szmerem się skończył:
Ziści nam, spuści nam — zbożny czas.
Rada koronna była spełniona.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.