Rajski ptak (Bandrowski)/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rajski ptak |
Wydawca | Księgarnia św. Wojciecha |
Data wyd. | 1934 |
Druk | Drukarnia św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Było to jakoś w połowie stycznia. Mroźno było trochę, ale nie zanadto.
Wogóle zima była dość lekka, tylko posępna, szara, a potężne wichry równinne, to południowo-wschodnie, suche i zimne, to znów północno-zachodnie, nasiąkłe wilgocią, wyły monotonnie, prawie bez przerwy, tak że ludzie chodzili przygnębieni, jak oszołomieni, a czasem i podrażnieni. Mało się skutkiem tego do siebie odzywali, bo albo się im nie chciało ust otworzyć, albo też unikali rozmów, aby nie wybuchnąć, nie wywołać kłótni.
Józef Brat, właściciel gościńca „Pod Złotą Gwiazdą“ w Różewie, siedział na stołeczku przy drzwiach, prowadzących z kuchni do „lokalu“, i w tępem zamyśleniu przyglądał się Stasi, maleńkiej swej wnuczce, coś sobie opowiadającej i bawiącej się kolorowemi papierkami. Zdrowe, mocno zbudowane dziecko, szerokie w ramionach i nabite w sobie, od czasu do czasu maszerowało tanecznie dokoła kuchni, prężąc swą drobną figurkę w turkusowym sweterku, spod którego widać było czerwoną sukienkę. Dziewczynka bawiła się grzecznie, ale złota jej główka raz wraz zwracała się wyczekująco w stronę drzwi, wiodących do sionki.
Szary, mroźny, cichy, lecz twardy dzień roztapiał się zwolna w zmierzchu. Z podwórza dochodził zgrzytliwy szczęk pompy, stukot siekiery i podrażniony głos Kryńki, opuszczonej przez męża córki oberżysty, prowadzącej owdowiałemu ojcu gospodarstwo. W okrągłym, żelaznym piecyku, przystawionym do wielkiego pieca kuchennego, trzaskał ogień. Z szumem i trzaskaniem ognia łączyło się ciche skomlenie leżącego za piecem Tota, starego jamnika, żalącego się rzewnem skuczeniem na reumatyczne bóle w kościach. Było chłodno.
Ściemniało się.
Pan Brat siedział nieruchomo na swem krzesełku, ukryte w rękawach grubej kurtki ręce złożył na piersiach, patrzył w złote błyski ognia i — sterał się nie myśleć. Nie myśleć o niczem, siedzieć tylko i być — skoro inaczej nie można. Nic człowiek nie wymyśli, choćby się nie wiedzieć jak starał. Żadne myślenie nanic się nie zda, losu nie odmieni. Coraz ciemniej i ciemniej, i tak będzie już wciąż, aż dopóki nie zapadnie czarna noc. Wtedy — pójdziemy spać. Pój-dzie-my spać, nareszcie, po tym tak długim dniu, i — koniec!
Lecz — czy ten „dzień“ był istotnie taki długi?
Pan Brat ma dziś 58 lat. Dzieci ośmioro, wnuki. Przeżył dużo, widział niejedno, coś też czytał, namęczył się, nagryzł niemało, pracował ciężko. Ale dziś, gdy wzrokiem rzuci za siebie, gdy poprzez wszystkie swe trudy, cierpienia, klęski i wysiłki spojrzy aż tam, gdzie na początku stoi maluśki, jak ta tu Stasia, widzi, że to był naprawdę jeden tylko dzień, i to bardzo krótki dzień, w którym nie było kiedy dobrze pomyśleć, a cóż dopiero coś rozumnego zrobić! I tyle tych starań, zabiegów, pracy, trosk, bezsennych nocy i niepokojów, tyle walki, żeby wreszcie... co? To tu? Tyle? Nie więcej? I żeby choć kto z tego radość jakąś miał, żeby ktoś był szczęśliwy!... Gdzietam!
— I czy to było warto? — odzywa się w duszy pana Brata pytanie — Czy to było warto?
Nie widzi nikt, jak na usta pana Brata powoli wypełza uśmiech. Pogardliwy? Nie. Gdzież znowu! Dla kogo pogarda, poco? Pan Brat uśmiecha się sam do siebie, szczerze, pogodnie, jak mądry, doświadczony człowiek uśmiecha się na widok nieśmiertelnego, nieuleczalnego głupstwa.
Ale ten uśmiech natychmiast gaśnie.
Bo i on jest głupstwem.
Niema się do czego uśmiechać, niema się z czego śmiać, niema się czem cieszyć.
Odpędzać od siebie wszelką myśl. Niepotrzebne są myśli, zbyteczne. Niema o czem myśleć.
Ściemnia się coraz bardziej. Noc zapada.
Pój-dzie-my spać!