Rajski ptak (Bandrowski)/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rajski ptak |
Wydawca | Księgarnia św. Wojciecha |
Data wyd. | 1934 |
Druk | Drukarnia św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Polata został zawezwany przez reżysera Robisza do Poznania w celu omówienia humorystycznego filmu w jednym akcie, jaki poeta obiecał napisać dla „gwiazdki“. Otóż, dziwna rzecz, mimo iż naogół Polata był lirycznym melancholikiem i niedołęgą-rezonerem, w pisaniu miał humor i werwę.
Robisz! Pewny siebie, doskonale ubrany, piękny mężczyzna, mówiący o humorystycznej bzdurze jednoaktowej z miną tak skupioną i uroczystą, jakgdyby omawiał nowe — ceny na bawełnę lub na kawę. Wielka figura! No, tak, dziś niema małych ludzi. Pańskim gestem Kreugera sprzed czasów bankructwa reżyser podsunął poecie srebrną papierośnicę z grubym złotym herbem i drogim kamieniem — jako że żyjemy w czasach demokratycznych — i otaczając się wonnym dymem z najdroższych „egipskich“ papierosów „kąferował“ głosem cichym, nadobnie kształtując słowa wargami. Pionowa zmarszczka na białem czole reżysera miała dowodzić wytężonej pracy umysłowej.
„Kąferęcję“, z której jednak wynikło paręset złotych bardzo potrzebnej zaliczki, ukończył Polata tak wcześnie, że już o pierwszej popołudniu mógł wyjechać.
Do miasteczka przybył „w trybie przepisowym“, tam jednak spostrzegł, że zapomniał o autobusie. Mianowicie przydarzyło się autobusowi jakieś nieszczęście — opowiadano coś o egzekutorze — skutkiem czego wyjęto z wozu motor. Dla wioski to nie było wielkiem nieszczęściem, bo prócz powózek utrzymywała stały kontakt z miasteczkiem przy pomocy rowerów, ze względu jednak na dzieci szkolne, jeżdżące do gimnazjum w miasteczku, a także ze względu na osoby, niemogące się rowerami posługiwać, trzeba się przecież było postarać o jakąś regularną komunikację. Przyprawiono tedy do „busu“ dyszel, postarano się o konie i tym „omnibusem“ przywożono dzieci do miasta rano a odwożono nad wieczorem.
Polata musiał tedy dobrych parę godzin czekać w miasteczku.
Pogoda była brzydka, deszcz z śniegiem, na ulicach leżało gęste błoto. W kilkunastotysięcznem miasteczku istniało mnóstwo poważnych zakładów naukowych i organizacyj społecznych, urzędów i innych instytucyj, inteligencji też było niemało, ale Polata, przejezdny, nie wiedział, co z sobą robić. Wlazł do jakiejś knajpy, zastał w niej jednak towarzystwo nieliczne, składające się głównie z ludzi bezrobotnych, a tedy i bezpieniężnych, którzy gotowi byli za kieliszek wódki we wszystkiem mu przytaknąć, ale od których właściwie niczego dowiedzieć się nie mógł. Nie pierwszy raz zauważył, że w Polsce człowiekowi, niepracującemu w dzień powszedni, trudno znaleźć sobie miejsce, a jeszcze trudniej o towarzystwo. Ludzie nie mają czasu na puste gadanie.
Stwierdziwszy ten fakt, świadczący o społeczeństwie polskiem bądźcobądź korzystnie, lecz niemniej bez ceremonji ziewnąwszy parę razy i zakląwszy na nudy, usiadł na uboczu w kącie w knajpie dużej, ale zimnej bardzo, i kazawszy sobie podać czarnej kawy z koniakiem, zamyślił się nad sobą.
Wiedział, że z wioską nie zżył się jeszcze i — trudnoby mu było powiedzieć, czy do tego kiedy dojdzie. Bo jednak — brak odpowiedniej atmosfery; ale z drugiej strony człowiek poważnej pracy sam wytwarza dokoła siebie swoją atmosferę. Miasta znów — obawiał się, niedowierzał mu i — nie wierzył w nie. Miasto miało swe własne życie i własne potrzeby, które jednak nie są istotne, a kto w twórczości swej kieruje się niemi, konsekwentnie nie tworzy rzeczy istotnych, oddala się od istoty rzeczy, zatraca jej poczucie.
W pustej sali zaczęło sennie pochrapywać radjo. Jakaś muzyczka, może nawet i dobra, ale — ni przypiął ni przyłatał, nikogo nieobchodząca, nikomu niepotrzebna.
Przypomniało mu się radjo w oberży różewskiej, w drugim gościńcu, bo pan Brat radja nie miał. Polata zaglądnął tam pewnego przedpołudnia. Siedział jakiś czas sam, popijał piwo i słuchał radja, które taksamo pochrapywało, jak to radjo w knajpie w zimne, słotne popołudnie. Nagle zaczęli się schodzić do gościńca ludzie: wszystko dobrze zbudowani mocni mężczyźni o pełnych, czerwonych gębach, dobrze ubrani, w butach z cholewami lub w sztylpach, w ciepłych kurtkach, z szalikami na szyjach i w czapkach sportowych. Ten i ów wypił kieliszek wódki, zapalił papierosa, gospodarz popróbował raz — drugi radja, czy dobrze nastawione, uregulowano zegarki i — zaczęła się audycja. Ci ludzie słuchali — w zupełnem milczeniu, bez słowa, z twarzami, na których widać było prawdziwe skupienie, emocję i pracę myśli. A nagle jeden z nich porwał czapkę ze stołu, skoczył, trzasnął drzwiami, aż szyby zabrzęczały, wsiadł na rower i pojechał.
Bo ta audycja, to były — wiadomości giełdowe, a ta przysłuchująca się audycji z takiem zainteresowaniem publiczność składała się z samych handlarzy bydła i zboża.
Sentymentalne tango, śpiewane nosowym głosem przez śpiewaka, udającego manierę murzyńską, smętne, rozmarzone „bluesy“ —
No, i wiadomości, które potęgują życie i przyśpieszają jego rytm...