Rajski ptak (Bandrowski)/XLIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rajski ptak |
Wydawca | Księgarnia św. Wojciecha |
Data wyd. | 1934 |
Druk | Drukarnia św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W gościńcu „Pod Złotą Gwiazdą“ jakgdyby się powietrze odmieniło.
Stary pan Brat nie stał się wprawdzie ani rozmowny, ani wesoły, ale — rzekłby kto — spokorniał, duchowo przycichł, zrobił się nieśmiały. Nie znaczyło to, aby po dawnemu nie warczał. Warczał, bo inaczej nie umiał, taki już był. Ale gdy przedtem miało się wrażenie, że onby po takiem warknięciu człowieka ugryzł, teraz spozierał nieśmiało, niby przepraszając.
Polata zauważył, że i Kryńka przycichła. Nie krzyczała już tak okrutnie i nie strzelała z taką wściekłością drzwiami. Pracowała wciąż wytrwałe, namiętnie, z zawziętością człowieka, pragnącego się pracą oszołomić, ale równocześnie stała się milcząca, zagłębiona w sobie. Jej zielone oczy nie szukały już oczu Polaty, ale szukały przestrzennej dali za oknami.
Wszystko to, razem wzięte, mogło się tylko zdawać młodemu człowiekowi i nie znaczyło nic, a jednak poeta nie mógł się oprzeć wrażeniu, że atmosfera w oberży stała się lżejsza.
Pewnego popołudnia niedzielnego wybuchła w kuchni jakaś burza. Stary Brat pomrukiwał swym basem płynnie i dłuższemi, niż zwykle, frazesami, Kryńka zadęła parę razy w swój altowy klakson, ale naraz przycichła i dalej mówił już tylko stary. Trwało to tak długo, że Polata przestał się tem interesować. Kiedy wreszcie, wychodząc, wszedł do kuchni, zastał Kryńkę siedzącą pod oknem, opartą łokciem prawej ręki o stół i z pięścią pod brodą. Czoło miała chmurne, z oczu spływały jej na policzki łzy, ale okrągła twarz, koloru różowej perły, była równa i jaśniejsza, niż zwykle. Widać było, że spokojnie, bez złości i przychylnie słuchała słów ojca, który mruczał, siedząc na zwykłem swem miejscu, w ciemnym kącie przy drzwiach, wiodących do lokalu. Polata doznał wrażenia, że rozmowa między ojcem a córką, zapowiadająca się zrazu burzliwie, przybrała charakter pojednawczy.
Oczywiście, co się w duszy starego szynkarza dzieje, wiedzieć nie mógł. Nie wiedziała też nic o tem córka.
A stary całkiem poprostu żył w ordynarnym, cuchnącym strachu. Tak żyć, jak dotychczas, na kamienistej pustyni — nie mógł. Tajemnica zbrodni odcinała go od świata jakgdyby szklanym, ale grubym murem, stokroć gorszym od więziennego. Tam miałby dozorców i towarzyszów, wspólnotę bodaj w zbrodni i cierpieniu — tu był zupełnie sam, sam sobie sędzią, katem, dozorcą więziennym i spowiednikiem. Sił mu nie wystarczało, aby to znieść dłużej, i czuł, że lada dzień słowo fatalne wymówi.
Postanowił wymówić je w konfesjonale.
Ale chwyciła go nowa trwoga.
Wyzna zbrodnię swą tam, gdzie Miłość odpuszcza. A jego zbrodnia jest nietylko straszliwem przekroczeniem przykazania Bożego, lecz przedewszystkiem grzechem przeciw miłości. Więc jakże? Za grzech przeciw miłości. Miłość ma mu dać odpuszczenie, pomsty żadnej nie biorąc? I on, zbrodniarz ciężki, ale hardy i dotychczas nieugięty, dar taki przyjmie i pójdzie między ludzi jakby nigdy nic, dalej cieszyć się życiem? Czy jego serce to wytrzyma?
I czy to będzie sprawiedliwe?
Czy on — uczciwie — będzie to mógł przyjąć?
Ba! Ksiądz powinien zażądać, żeby on sam przyznał się władzom do winy.
A wtedy — on się przyzna.
Przyzna się i bez szemrania poniesie karę. Bez szemrania. Ale będzie mógł swym sędziom spokojnie patrzeć w oczy, bo będzie pojednany z Bogiem.
— Z Bogiem — powiedziałeś? — wielkim głosem zakrzyknął w duchu biedny grzesznik — Więc ty jednak, mimo wszystko, wierzysz w Boga?
— Wierzę, wierzę, wierzę w Boga! — bełkotał w głębi duszy głos, nieprzytomny z radości.
Wielkość jakaś niezmierna i wspaniała rozwarła się przed duchowym wzrokiem starego szynkarza.
Ukradkiem wyszukał w kuferku starą książeczkę do nabożeństwa nieboszczki-żony.
Oprawna była pięknie w czarną skórkę, drukowana na dobrym papierze czcionkami wielkiemi jak woły.
Wieczorem siedział pan Brat, jak zwykle, za bufetem i czytał.
Ale bardzo zdziwiłby się Polata, gdyby wiedział, co stary szynkarz czyta.
On zaś czytał uważnie i za każdem prawie słowem kręcił głową z zachwytu.
— Matko najczystsza — co za cudowna tajemnica! — Matko najśliczniejsza — oczywiście, bo matka — Matko najmilsza, Matko przedziwna, Matko — dobrej rady — Dobrej rady.
Wdzięczność zalała mu serce gorącą, kojącą falą.
Na drugi dzień rano wyjechał.
A popołudniu już wrócił do domu — podniecony, z oczami staremi nieco zapuchniętemi, lecz rozjaśniony, radosny.
— Odpuścili! — oznajmił córce ze wzruszeniem.
— Co odpuścili? — zdziwiła się Kryńka — Gdzie tato był? W urzędzie skarbowym?
— U spowiedzi, w Poznaniu! — odpowiedział głosem nieco zachrypniętym — Grzechy mi ksiądz odpuścił, jutro do Komunji świętej pójdę. Przebacz mi, Kryńka, z całej duszy cię przepraszam.
— Tatuś — u spowiedzi był?
— Byłem, byłem i — odpuścili. Wszystkie grzechy. Ksiądz odpuścił. Nie gniewał się, ino się litował. A ty rozumiesz — ksiądz odpuścił, to znaczy, że — Bóg odpuścił. Więc i ty —
Zmęczony usiadł na swem krzesełku przy drzwiach.
Podeszła do niego. Dłonią starła mu pot z czoła, objęła go za szyję i przycisnęła policzek do jego twarzy.
— Kryńka, Kryńka! — jęczał stary.
Odpoczął, zjadł coś i poszedł do lokalu.
Spokojnie tam było i cicho.
Usiadł pod oknem za stołem, przy którym zwykle siadywał pan Piekarski, rozłożył przed sobą dzienniki, przywiezione z miasta, i czytał.
Przyszedł pan Piekarski z Polatą na zwykłego jednego z kawą.
Pan Brat obsługiwał ich, jak zwykle, nie mówił nic, tylko patrzył.
— Co się stało? — zawołał nagle Polata i zaczął się bacznie rozglądać dokoła — Tu się coś zmieniło!
— Nic się nie zmieniło! — rzekł pan Piekarski — Conajwyżej podłoga świeżo umyta. Cóż pan masz taką uroczystą minę, panie Brat?
— A tak! — zauważył Polata — To pan Brat tak jaśnieje jakoś... Żebyś pan wiedział, panie Piekarski, jak on strasznie teraz do pana podobny! Dolarówkę pan wygrał, panie Brat?
— U spowiedzi byłem w Poznaniu! — obwieścił szynkarz — Ksiądz mi odpuścił grzechy, darował winy.
Zesztywniała twarz zaczęła drgać jakby boleśnie i wreszcie wyłoniła z siebie pogodny, jasny uśmiech.
— A jutro pójdę do Komunji św.! — zapowiedziały uroczyście wargi uśmiechnięte.