Rajski ptak (Bandrowski)/XXXIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rajski ptak |
Wydawca | Księgarnia św. Wojciecha |
Data wyd. | 1934 |
Druk | Drukarnia św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Czy można?
Pan Piekarski zdziwił się.
Głos Polaty! Teraz? Dziesiąta rano! I skąd?
— Czy można, panie Piekarski?
Emeryt wstał, podszedł ku drzwiom i otworzył je.
— To pan? Wierzyć uszom nie chciałem. Proszę! Niech pan wejdzie. Kiedy pan przyjechał?
— Przed godziną. Przyjechałem z miasteczka taksówką. Nie mogłem już wytrzymać...
— Niech pan siada. Niech pan siada, bardzo proszę. Kawy się pan napije?
— Jeśli pan ma — czarną?
— Ależ proszę, w tej chwili będzie. Ja tu mam swoją własną restaurację, niczyjej łaski nie potrzebuję. Widzi pan?
Cicho pyknął błękitny płomień maszynki spirytusowej, koło której starszy pan krzątał się może więcej, niż było trzeba, z pewnym niepokojem przyglądając się gościowi.
Polata wyglądał źle, tak źle, że aż nieprzyjemnie. Twarz miał obrzękłą, gęste, czarne włosy zlepione, usta spierzchłe, pogardliwym grymasem w kątach, jak dwa przecinki, opuszczone ku dołowi, między oczami dwie pionowe zmarszczki.
— Z pewnością pił, bumblował — myślał pan Piekarski, zerkając zboku na swego młodego przyjaciela — No, i podróż, zmęczony pewnie. Ale musiało mu się też coś tam stać, bo chmurny bardzo.
Poeta „posłyszał“ snać (to się zdarza!) myśl starego człowieka, bo naraz rzekł:
— Wyobrażenia pan nie ma, jakie ja tam historje przeżyłem.
— Zabawne?
— Cholerne! — bryznął Polata — Coś tak głupiego, że wszelkie wyobrażenie przechodzi! Co za świat! Co za ludzie!
Pohamował się.
— Nie! — sprostował — Świat jest piękny i ludzie nie są źli, ale żyją w jakimś tumanie idjotyzmu, zdziczenia, bo ja wiem... Nic a nic nie rozumiem! Pan wie, że mnie stąd Lala zabrała?
— Słyszeliśmy! — sucho przyznał emeryt.
— Hm! Pan mnie potępia! — rzekł z goryczą poeta — Potępia mnie pan, a nie wie pan, jak było. Przyjechała nagle. Nie spodziewałem się. Robisz był w Poznaniu, chciał się ze mną widzieć, z telefonowania nicby nie wyszło, najlepiej było przysłać po mnie auto. Ponieważ Lala koniecznie chciała, żebym przyjechał, a lubi się autem rozbijać, przyjechała tu po mnie. Co miałem zrobić? Nie jechać?
— Kawy niech się pan napije! — rzekł emeryt.
Polata siedział pochylony nad stołem, z głową smutno zwieszoną.
Ujrzawszy przed sobą szklankę czarnej kawy, dziwnym jakimś ruchem zmęczenia podniósł głowę i spojrzał panu Piekarskiemu w oczy wzrokiem tak zbolałym, że staremu żal się go zrobiło.
— Może się pan czego napije do kawy? — zapytał serdeczniej.
— Jeśli jest — rzekł nieśmiało Polata.
— Mam trochę koniaku — na wypadek — Proszę, niech się pan napije.
— Więc — zabrała mnie. Musiałem jechać i w tem nie było nic złego. Lala — prześliczna, ożywiona, pachnąca, śmiejąca się, szczebiocząca. Fiat leci jak warjat, huczy... Lubię! Wspaniały Fiat, nie wiem, skąd go wytrzasnęła, nie pytałem. Ale Lala najwyraźniej podniecona.
— Pijana? — zapytał pan Piekarski — Bo, panie, one ostro piją! Ja je znam.
— Wiem, ale Lala nie była pijana, tylko podniecona, jakby dostała nową rolę lub nowe engagement. Tu już zacząłem wietrzyć niebezpieczeństwo, bo ona się w takiem podnieceniu z niczem nie liczy. W Poznaniu Robisz, jak Robisz — Forda robi, mina i zachowanie strasznie amerykańskie, śniadanie w „Continentalu“ z szampanem, a jakże, zajeżdża ten Fiat wściekły, siadamy, choć interes niezałatwiony i wciąż jeszcze nie wiem, o co chodzi. Myślę, załatwi się w drodze. Jedziemy godzinę — wciąż jeszcze nic nie wiem, ale — jedziemy. Jakoś mego Różewa nie widać, miasteczka też nie, ale chyba wnet już będzie. Tu trudno się zorjentować, kraju dobrze nie znając, bo równia wszędzie i wieś do wsi podobna. Więc mówię: — Powiedzcież mi państwo wreszcie, czego właściwie chcecie, bo potem nie będzie kiedy. — Mówi Robisz: — Pogadamy obszernie i szczegółowo na miejscu. — Zdziwiłem się: — W Różewie? — pytam — Przecież można było w Poznaniu! — W jakiem Różewie? — zdziwił się Robisz — Przecie my jedziemy do Warszawy! — Nic o tem nie wiem! — Nie mówiła panu Lala? Musiał pan zapomnieć! — Pierwsze słyszę! — Zapomniałeś! Zapomniałeś! — krzyczy Lala — Mówiłam ci już w tem twojem Różewie! Żebyś wziął strój wieczorowy i potrzebne przybory toaletowe. — Ale przecie z tego nie wynikało, że pojedziemy do Warszawy! — Jakto, nie wynikało? — powiada Lala — Jak ja mówię, weź strój wieczorowy, to znaczy, że jedziemy do Warszawy!
— Bardzo możliwe, że ona tak myślała! — przyznał pan Piekarski z uśmiechem.
— Ja też tak myślę! — potwierdził młody człowiek — Iście kobieca ścisłość wyrażania się.
— Ale Bratowi pan coś podobno mówił o rzeczach, że panu rzeczy odesłać mają, i do mnie pan obiecywał napisać.
— Ani mi się śniło! — zdziwił się Polata — Rozmawiałem na wyjezdnem tylko z Kryńką, Brata nie było.
— Aha! — mruknął pan Piekarski.
— Co — „aha“?
— Nic! Kobieca ścisłość! — odpowiedział emeryt — Widać, Krynia pana źle zrozumiała. Więc pojechaliście państwo do Warszawy.
— Cóż miałem robić? W najgorszym razie mogłem jeszcze tej samej nocy wyjechać spowrotem koleją. Nie wyjechałem. Była wspaniała kolacja, potem „dancing“.
Poeta umilkł.
— Kawki jeszcze, kochany panie, i koniaczku! — namawiał pan Piekarski — Nie najlepszy, skromny, krajowy i politurą trochę jedzie, ale — nie zaszkodzi.
Polata nie odmówił.
— Dancingi to, wyznam, dawniej lubiałem! — opowiadał dalej — Tańczę dobrze, kobietki tańczyły ze mną chętnie. „I wogóle.“ I — wyznam też panu — w pierwszej chwili byłem oszołomiony. Po ciszy tej wsi. Dużo ładnych kobiet, stroje, jedwab, perfumy, te kształty ponętne, wino. To podnieca. Ale jakoś to wino nie szło mi do głowy... Nie byłem w nastroju, wciąż jakbym się czegoś obawiał, wciąż jakby mi ktoś przestrogi jakieś do ucha szeptał —
— Znam to! — przyświadczył emeryt — Ehe! Niech mi kto powie, że Anioła Stróża niema!
— Nie widziałem go, ale chyba jest! — zgodził się poeta — Nade mną tej nocy czuwał.
— Więc?
— Nic. Lala, oczywiście, miała ogromne powodzenie — tańczyła. Wciąż. Ja — niebardzo, więcej się przyglądałem. I powiadam panu — nagle — widzę i rozumiem, że tu, w moich oczach odbywa się ordynarne świństwo! Nie orgja jakaś, ale pospolite świństwo. Orgja wymaga szału, bezwstydu, a tu przy pozorach przyzwoitości — nie! „dobrych form“! — jest wprost — świnienie się — publiczne, wszystkim wiadome, przez wszystkich przyjęte. Panie drogi, to wszystko poubierane tak, żeby było jak najwięcej ułatwień. Tarło, a nie dancing.
— Pierwszy raz pan to widział?
— Pierwszy raz mnie to tak uderzyło. Mówię to Lali — śmieje się ze mnie. Więc mówię jej wprost: Przecież to wszystko nie jest niczem innem jak tylko ulegalizowaniem przez taniec publicznego... przez wielu mężczyzn — powiedziałem dosłownie.
— Nie powiedział jej pan nowiny, ale cóż ona na to odpowiedziała?
— Zachichotała — ach, ten chichot szklany, słodki, piekący! — i powiedziała, że to właśnie jest w tem wszystkiem najprzyjemniejsze.
— Bardzo prawdomówna! — pochwalił emeryt — Przynajmniej nie kłamie!
— O, nie, co to — to nie! Wówczas ja — zirytowałem się i zacząłem pić — Robisz płacił, bo prosił. Jak piję ze złości albo na zmartwienie, wogóle spowodu jakiegoś wzruszenia, bardzo prędko upijam się. Więc — urżnąłem się, straciłem przytomność i — na tem kończy się akt pierwszy.
— A gdzież pan spał?
— U Robisza.