Rajski ptak (Bandrowski)/XXXVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Rajski ptak
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXVIII.

Kasieńka zmarniała, przybladła, nie miała humoru.
— Wiosna mnie męczy, a prócz tego bardzo wcześnie wstaję, więc wciąż mi się spać chce — usprawiedliwiała się ojcu — Ale wkrótce przyjdą ferje wielkanocne, cały tydzień, to trochę odpocznę.
— Anemja cię męczy! — biadał ojciec — A ja nic zrobić nie mogę. Biedactwo moje!
— Cóż mi pomoże narzekanie! — niecierpliwiła się Kasieńka — Opowiedz mi lepiej o Hollywood.
— O, dziecko, Hollywood! — wykrzyknął ze zgrozą pan Piekarski — Słońce, morze, palmy, szafir nieba cudowny, jak — jak w „Ojcu Zadżumionych“, kwiaty i owoce cudowne jak w raju, a cierpień, zawiedzionych marzeń i ambicyj, upokorzeń, dusz, ubitych rozczarowaniem, łez gorzkich, krzywdy, naśmiewania się z upadku i z cierpienia — jak w piekle.
— Znałeś jaką sławną aktorkę filmową, jaką „gwiazdę“?
— Znałem i widziałem, jak pracują. I trzeba ci wiedzieć, że o ile pracują, to — strasznie.
— Taka to wielka praca — pozować przed aparatem fotograficznym? — rzekła z ironją młoda panna.
— Nie, dziecko! — odpowiedział ojciec — Filmy, widzisz, są przeważnie głupie. Muszą być ogłupiające i wyłgane, inaczej masy nie przyszłyby na nie. Człowiek jednak, jakikolwiekby już tam był, wyłącznie głupstwem i kłamstwem żyć nie może. Wyobraź sobie teraz, że ty naprzykład całą swą duszę i całe życie musisz przez kilka godzin pracowicie, rzetelnie, bez reszty oddawać głupstwu i kłamstwu. Insceniztor, reżyser, dyrektor, słowem, wszyscy ci czarci filmowi nie puszczą cię, lecz będą cię pipczyć tak długo, dopóki wreszcie nie uwierzysz i nie przelejesz całej swej duszy i wszystkiej krwi w widmo głupie i wykłamane. Tam, widzisz, przy pomocy żywych, prawdziwych ludzi urąga się rozumowi i fałszuje się prawdę. Oto jak nisko upadł genjusz ludzki.
— A taka Lala nadawałaby się tam? — zapytała po chwili milczenia panienka.
— Tu cię mam! — wykrzyknął ojciec — Lala! Przypuszczam, że Lala nadawałaby się do tego.
— Ja — naturalnie — nie! — z pewną urazą w głosie rzekła Kasieńka.
— Ty — naturalnie — nie! — potwierdził poważnie ojciec.
— A pan Polata nadawałby się do takiego życia?
— Otóż, moja córuś, coś ci powiem! — oświadczył emeryt — Pan Polata, tak jak ja go poznałem, do życia w tem filmowem środowisku się — czekaj — no, gdzież ja mam zapałki?
— No, w tem środowisku — ciągnęła za ojca panienka.
— Nie, w lewej kieszonce kamizelki. Zaraz —
Emeryt zaczął rozpinać kurtkę.
— Ale nadaje się, tatusiu, czy nie?
— Pan Polata? Do środowiska filmowego? Nie! Pod żadnym warunkiem — nie nadaje się. Ten chłopak, mimo dziwacznych głupstw, jakie popisał, i mimo, że te jego głupstwa się podobają, ma w gruncie rzeczy talent i dobre serce. Może z niego jeszcze być człowiek. Ale — jego do tego środowiska ciągnie, a w niem on może tylko przepaść. Powtarzam: on ma serce, a człowiek z sercem tam długo nie wytrzyma, nie może. Ale, miejmy nadzieję, że on się przecie opamięta.
— Czy pisał co? — zapytała Kasieńka żywo.
— Właśnie, że nie pisał nic, ani rzeczy nie każe sobie odesłać! — odpowiedział pan Piekarski — Córuchno, znowu przyśpieszasz kroku, a ja już ledwie dyszę.
Przez chwilę szli w milczeniu.
— A z tobą, tatusiu, swoją drogą warto porozmawiać, jak się ma zmartwienie! — odezwała się naraz Kasieńka.
— Proszę! Bardzo mi miło! — ucieszył się starszy pan — Ale czemuż to „warto“?
— Bo jesteś mądry! — przyznała córka szczerze — Zawsze myślisz tak, jak ja.
— Aha! Jest i powód i dowód! — uśmiechnął się ojciec — Bardzo mi przyjemnie.
W wielkiem wjazdowem podwórzu Zakładu panował żywy ruch. Siostrzyczki szare, w białych chusteczkach na głowach, gracowały drogi i ścieżki, podnosiły i prostowały róże, odwijały słomiane chochoły z delikatniejszych roślin. Szare sukienki i białe chusteczki widać też było wśród drzew parku za biało-czerwonym pałacem, który, choć na oko ciężki i poważny, niemal drgał od tętniącego w nim młodego życia.
Naraz na schodach, wiodących do kaplicy, pojawiła się Siostra z srebrnym dzwonkiem w ręku i w chwilę później spoza pałacu żwawym, lekkim krokiem wymaszerował dwójkami oddział dziewczątek w granatowych mundurkach.
— Hollywood! powiedziałaś, Kasieńko! — uśmiechnął się pan Piekarski — Ty masz tu coś lepszego, masz „Holywood“!
— Co to znaczy?
— Święty Gaj! No, dowidzenia ci, a ja pójdę trochę do parku.
Rozstawszy się z córeczką, pan Piekarski skręcił wbok poza Zakładem i — korzystając z udzielonego mu raz na zawsze pozwolenia — poszedł przed siebie szerokiemi alejami potężnych, starych drzew, dziś jeszcze bezlistnych, lecz rokujących piękny cień i chłód na czas upałów.
Na końcu parku, położonego na wzniesieniu gruntu, znajdowała się altana-trybuna na podmurowaniu, niedaleko boiska sportowego. Starszy pan wszedł powoli po drewnianych schodkach do altany, usiadł, mimo wiatru bez trudu i marnotrawstwa skręcił sobie papierosa, osadził go dokładnie w cygarniczce, zapalił i spojrzał przed siebie w przestrzeń.
Tak, w przestrzeń, bo z wysokiej altany widok rozciągał się daleki i szeroki, jak z wieży strażniczej.
Był to dalszy ciąg widnej z okna pokoiku pana Piekarskiego misy, kawał kraju spory, ale jeszcze nie zielony, lecz szary, jak z zastygłej lawy lub szarego nefrytu. Tuż po prawej stronie i dalej, w głąb, ale już grupami, nie w dwóch szeregach wzdłuż ulicy, wśród szerokiej szarzyzny pól ornych, czerwieniły się dachy domów wciąż jeszcze Różewa, bardziej już w pola wysunięte, od centrum wioski oderwane, oddzielone. Grunt był tu tak falisty, iż patrzącemu nań mogło się zdawać, że się rusza jak żywy. W głębi, za szosą, biegnącą brzegiem misy, szara ziemia, nieznacznem wzniesieniem przechodziła w równię, sięgającą aż po horyzont. Po lewej stronie stał wiatrak.
Ta ogromna masa ziemi, rzekłbyś, nagle w ruchu nad samym brzegiem misy wstrzymana, ociekała teraz złoto-czerwonem światłem słońca, chylącego się ku zachodowi.
— Nie ulega żadnej wątpliwości, że tu dawniej było jezioro, conajmniej takie, jak dziś Bytyńskie — myślał pan Piekarski, pasąc swe oczy rozległym widokiem — Te tu wzgórza z domami były wysepkami na tem jeziorze, otoczonem najprawdopodobniej lasami, i już wtedy mieszkali tu ludzie, i już wtedy była jakaś kultura. Ileż wieków trzeba było na wyschnięcie tej masy wód? Od jak dawna już ta ziemia jest historyczna! Jakie nawarstwienia kultury w nią wsiąkły...
Patrzył zadumany na gorejące coraz szkarłatniej, nieobjęte obszary ziemi szarej, niby pustej, lecz pokreślonej i zapisanej runami szos. Z jednej z nich krwawo błysnęły ku niemu koła roweru, jakaś szyba domu, utajonego wśród załamań gruntu, przesłała mu swe ogniste pozdrowienie, zresztą ziemia naga gorzała łuną zachodnią, cicha, spokojna, pewna swych sił i ziszczenia swych urodzajnych snów.
Była w tem moc.
— Ach, Kasieńko! — pomyślał nagłe starszy pan o swej córeczce — Czemuż ty, dziecko moje kochane lecz słabe, tak słabiutkie, nie czytasz w tej księdze, czemuż z takich wielkich hymnów nie czerpiesz swych poezyj, ale —
Tu pan Piekarski urwał zaczętą myśl i rzekł sobie w duchu:
— Nie ględź, stary! Dziecko dobre, szlachetne, a ty —
Poplątało się staremu coś w myślach.
Siedział w milczeniu i patrząc na powolne falowanie ogromnej równi w dogasającem świetle, miał wrażenie, że słucha ostatnich, ściekających powoli akordów uroczystej, świętej, wielkiej pieśni wieczornej.
Z ciemniejących głębin niebieskich, wysoko nad szafranowo-purpurową zorzą wystąpiła duża, drżąca gwiazda.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.