Rajski ptak (Bandrowski)/XXXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rajski ptak |
Wydawca | Księgarnia św. Wojciecha |
Data wyd. | 1934 |
Druk | Drukarnia św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Proszę was, panie Brat! — kończył swe przemówienie pan Piekarski — Gdzie jak gdzie, ale w zakresie przysłów naród polski jest napewno genjalny. Wie o tem i uznaje każdy, kto dużo wycierpiał. I otóż ten naród mówi: „Złość piękności szkodzi“. Rozumiecie to? Ma naród polski istotnie rację. Złość piękności szkodzi. Ale jak to należy rozumieć? Czy tylko w ten sposób, że jak się kto złości, to się brzydko wykrzywia? Nie, panie. Złość to też nie gniew, który człowieka czasem porwie, nie ta nasza polska pasja. Złość to zło, które człowieka nurtuje, którego człowiek z serca wyrzucić nie chce. I to szkodzi piękności, to jest, zdrowiu duchowemu, a przez to — nerwom. I wierz mi pan: Przez grzech przeciw uczuciu zaszkodził pan swemu zdrowiu duchowemu, swemu duchowemu pięknu, przez to znów — nerwom. Jesteś pan — chory na nerwy skutkiem „złości“, jaka się w panu nagromadziła.
— Jakaż znów złość! — żachnął się oberżysta-Cierpię!
— Przez upór i zatwardziałość! — podkreślił emeryt — Jesteś pan ciężko chory — przez to właśnie.
— Nie mam na lekarzy ani sanatorja.
— Ja pana do sanatorjum nie posyłam! — uśmiechnął się pan Piekarski — Sanatorjum! Jakież sanatorjum piękniejsze znajdziesz pan od tego świata, tak cudownie przez Boga stworzonego? Nie wystarczy panu ta wioska? Gdzie znajdziesz pan lepsze lekarstwo na podtrzymanie wiary w życie — co niby jest głównem zadaniem sanatorjum dla chorych nerwowo. Niedawno jeszcze były wichry dzikie, śnieg z deszczem chlastał ziemię, a dziś — patrz pan na te irysy, jak bladozielonemi szpicami swych szabel kłują skorupę ziemi i wydostają się na słońce i świeże powietrze. A człowiek nie mógłby swym rozumem, sercem, duszą? Mając tyle pomocy Boskiej, tyle przykładów wszystko zwyciężającej wiary choćby w przyrodzie samej? Przyjrzyj się pan tej „karmazynce“ ślicznej, jak pod tym parkanem zielonym ziemię grzebie. Widzisz pan, jak jej, jusze, korale na główce świecą... Grzebie, grzebie ziemię pazurami ostremi — ona, głupia, bez żadnych podręczników, bez nauczycieli, analfabetka ciemna — patrz pan! Znalazła — dziubie — znalazła se cosik i zjadła. Bez żadnej nauki — znalazła. Panie, człowiek jest mądry, uczony, wie, gdzie woda jest i że musi być tu a tu, uczonym specjalistom szukać jej każe, a ci, geologowie mądrzy, z kompasami, z przyrządami kosztownemi szukają i szukają i znaleźć tej wody nie mogą — zaś ta kura bez niczego znajdzie se to jedyne ziarenko pod ziemią, czy tego robaczka w ziemi schowanego. I ile pan takich dowodów i przykładów głębokich koło siebie codziennie masz pod samym nosem? Nie jest to najlepsze sanatorjum dla rozumnego człowieka — widok życia, które się nigdy nie poddaje i zawsze, do samego końca wierzy? Ale poco ja mam gębę napróżno strzępić, przecie pan sam wie. Co się zaś tyczy lekarza — to nie potrzebuję panu mówić. Ten pana jedynie może wyleczyć, przeciw któremu pan nabroił. Od tego się pan nie wykręcisz, ani gadania! Potem, jakbyś pan koniecznie chciał do lekarza pójść, żeby panu trochę nerwy nakręcił, czy jak tam, ale potem, bo on panu szprycką duszy nie wyleczy, ani sumienia nie przepłócze.
Wiedział stary oberżysta, do czego emeryt zmierza, słuchał, ale nie gadał nic. Bo pewny był, że nic nie pomoże. Tego grzechu nikt mu nie odpuści. Sam Bóg piętno krwawe za ten grzech na czole wycisnął. Kto ma moc to piętno zmyć? Kto je usunie? Ach, gdyby ludzie wiedzieli, jak ono pali bólem nieznośnym, niedającym wytchnienia ani na chwilę! I nigdy nikomu się zwierzyć nie można, nigdy się nikomu przyznać. Obcemu nie powiesz, bo cię zdradzi i wyda, swojemu też nie, bo tobą wzgardzi. Chodźże po świecie, milczący dumnie w swej hańbie i w swem zapamiętaniu, chodź z brzemieniem, którego ci nikt z barków nie zdejmie, milcz, gdy serce krzyczy o wyznanie, miotaj się w bezsenności, ciemnościom jeno się zwierzając, ciemnościom pustym, w których tylko ten — wspólnik piekielny siedzi, przysłuchuje się męce twego serca i śmieje się, śmieje, za życia już radując się twą męką niewypowiedzianą.
Wódka, jedyne lekarstwo, jedyna pomoc... Zagłuszyć serce pijanem gadaniem, zagłuszyć uczucie pijanym, brutalnym śmiechem...
Ale po pewnym czasie z tej wódki zrobił się wróg. Wyzywające zuchwalstwo podsuwa wciąż to jedno, ostatnie, w najgłębszej tajemnicy przechowywane słowo. Musi się je wypowiedzieć. — Zabiłem! — ileż to razy pan Brat wykrzykiwał w pijanem podnieceniu — Zabiłem, zamordowałem, na tych swych rękach miałem jej krew! — Ludzie poważnieli, cichli, zaczynali podstępnie wypytywać. A wtenczas pan Brat wybuchał śmiechem i mówił: — Świnię zabiłem! — i wszyscy śmiali się z tego dowcipu, a czart z nimi też. Ale nie wiedzieli, że nieraz za tem słowem — „Zabiłem!“ — już-już czaiło się jedno ostatnie słowo, że już nieraz uchylały się przed niem drzwi, mające je wypuścić z otchłani czarnej na świat Boży, i że w ostatniej chwili dopiero szynkarz skręcał mu kark, znowu w ten sposób powtarzał swą zbrodnię — ile, ile razy! — i znowu spadał na samo dno nędzy i utrapienia.
Był duchem mocny. Zrobił — to zrobił. Przeklął się za to i skarał sam. O miłosierdzie ani przebaczenie nie żebrał. Postawił na swojem, zrobił, co był postanowił, używał owoców swej zbrodni, jak tego pragnął. Czasem błysnęło mu w głowie słowo „Bóg!“, czasem odzywało się echem gromu dalekiego w duszy. Nie bał się. Podnosił wówczas głowę i mówił spokojnie:
— Wiem. Przyjdź — sądź. Czekam.
I pewny był, że Sędzia odchodził, nic nie sprawiwszy. Życie rozwijało się dalej, szczęśliwie niby i bez klęsk, świadczyło, że jednak ze skrwawionego ziarna może wyróść chleb smaczny i zdrowy, wszystko było dobrze, Bóg — do niczego nie był potrzebny.
— Może jest — mawiał oberżysta — ale ja o Nim nic nie wiem. Zato wiem, że gdybym swoje interesy zdał na łaskę Opatrzności, straciłbym ostatnie portki.
Ale echo gromu odzywało się wciąż i wciąż i coraz silniej. Oberżysta wzruszał ramionami i mówił:
— Przyjdź. Wiem, co zrobiłem. Wiem, że jeśli jesteś, jestem przed Tobą odpowiedzialny. Przyjdź — a wtedy wstanę i powiem Ci: Bądź wola Twoja, jak była w tem, co popełniłem. Karz — i nie wódź nas na pokuszenie.
I żył pan Brat spokojnie dalej, nazewnątrz uśmiechnięty, pogodny, lecz z duszą coraz bardziej ponurą, zimną i krzepnącą. Bardzo kochał dzieci i one spoczątku kochały go bardzo, lecz w miarę jak dorastały, odchodziły od niego, odtrącane mimowoli przez tragiczny chłód, jaki z jego duszy wiał, a skutkiem tego znów on stawał się coraz zimniejszy i zimniejszy, aż zaczął stygnąć jak trup.
Wtedy zaczął pić, ponuro, na śmierć, beznadziejnie, z rozpaczą w sercu. Pił, aby żyć, bo już chęci do życia nie miał. Nie wierząc, modlił się o śmierć. Zaczynał żyć dopiero wówczas, gdy zmorzony wódką, zapadał w bezprzytomność. Czuł się trupem, czuł, że nie żyje, do tego stopnia, iż niestraszny mu już był tamten trup skrwawiony — trup zamordowanego podstępnie starszego brata. Tamten trup żył, żył wciąż i czuł i myślał. Żył jego krwią, jego czuciem, jego wszystkiemi myślami — gdzieś — w mogile ciemnej, dawno stoczony przez robaki, lecz wciąż żywy — gdy on, morderca, po świecie białym chodząc, w słońcu i świetności nieba błękitnego wśród zieleni łąk i lasów, wśród żywych ludzi — trupem był nieczującym, niewidzącym, niesłyszącym nic, niezdolnym do życia, ani do wydania ostatniego, cuchnącego tchnienia.
I wtedy, niewiadomo kiedy, jak i dlaczego, zahuczało mu znowu nad głową słowo „Bóg“. Zahuczało potężnie gromem czerwonym, trzasnęło go prosto w serce, a on ujrzał się potępieńcem samotnym i nagim na bezkresnej, zimnej pustyni, ściganym przez wicher z deszczem i burzą. Huragan pędził go naprzód wciąż w noc, w dzikie, nagie skały, wśród których potykał się wciąż na kamieniach i ranił stopy, i między głazy, wśród których, prócz niewypowiedzianej trwogi, nie było nic.
Na tej pustyni, wśród tych skał i głazów osiadł, na niej przebywał, nagi, głodny, wśród dzikich, zimnych, twardych i niemych kamieni. I nie było tam dla niego ani ognia ani wody.
Widywał całe korowody cieni ludzkich, widział mijające go dnie i noce i pory roku, widział cierpienia i radości ludzkie, ale już wszystko było mu obojętne. Z tego, co go mijało, nie uśmiechało mu się nic.
Tylko burze czarne sypały się na jego głowę coraz potężniej, wyzywając go na sprawę jednem jedynem, wielkiem, świętem słowem.
I wtedy dopiero zrozumiałem się stało biednej, udręczonej duszy, że nic z tego, co jest, nie istnieje poza tem Słowem.
Wtedy dopiero zbrodniarz, ujrzawszy niezmierzone życie, zawarte w Słowie, pojął, iż daleki od Niego i obcy Mu, przeciw Niemu zgrzeszywszy, nigdy nie żył.
I że czeka go męka konania i potępienie śmierci — bez życia.
Ogarnęła go rozpacz.