<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Rajski ptak
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXVI.

Ponieważ wiadome było, że pan emeryt zwykle czeka na „dyliżans“ pod „Gwiazdą“, wynoszono mu z oberży krzesełko, aby nie musiał stać. Stary siadał, ćmił kręcone papierosy z wiśniowej „cygarniczki“, przyglądał się dzieciom, bawiącym się na ulicy, i czekał, od czasu do czasu tylko wstając, aby wyjść na środek ulicy i popatrzeć, czy „buda“ nie jedzie. Jeśli nie jechała — wracał, siadał na krzesełku i w dalszym ciągu przyglądał się dzieciom, które ze swej strony zerkały ostrożnie ku starszemu panu.
Gdzieindziej, zwłaszcza wśród dzieciarni żydowskiej, taki gruby pan byłby z pewnością narażony na nieprzyjemne docinki, wykrzykiwanie zza płotu nieprzyzwoitych wyzwisk, a może i na inne przykrości. Dzieci w tej wielkopolskiej wsi były grzeczne i naogół dobrze wychowane.
— Z czystem sumieniem mogę powiedzieć — chwalił się przy każdej sposobności pan Piekarski — że nigdy mi się nie zdarzyło, aby mnie tu kiedykolwiek napadł pies. Prawda, tu są psy przeważnie uwiązane, ale biega ich też na swobodzie dość, a przecie nigdy nie miałem nieprzyjemności. Jacy ludzie, takie psy! Ludzie są uprzejmi, grzeczni, więc i dzieci też, a skutkiem tego i pieski wszelakie.
Dzieci, przeważnie jasnowłose, w różnobarwnych sweterkach i czapeczkach, czasem kusych i spłowiałych, ale całych i czystych, skakały na jednej nóżce, bawiąc się — głównie dziewczynki — w szkołę, lub podcinały biczykami bąki; ten ostatni sport uprawiali chłopcy. Dziewczęta w grach swych współzawodniczyły w cierpliwości i zręczności. Starały się naprzykład przeskoczyć całą szkołę — sześć czy osiem kwadratów — nie zgubiwszy położonego na stopie drewienka czy tekturki. Chłopcy podcinali swe bąki z zawziętością i pasją, robiąc groźne, okrutne miny, a czasem nawet zgrzytając zębami.
Po pewnym czasie pojawili się w ulicy na szosie cykliści i cyklistki, ludzie, powracający od pracy. Niektórzy z nich wieźli ciężkie pakunki na plecach lub przymocowane do rowerów. Wiciu pozdrawiało starego, grubego pana, znając go już z widzenia; pozdrawiali często i nieznajomi. Czasami pojawiało się jakieś auto. Ponieważ samochód w tych stronach sensacją nie był, nie zwracano na te auta uwagi. Nadjeżdżały, pokrzykując przejeżdżały, czasem chlapały błotem, to znów podnosiły trochę kurzawy i ginęły w oddali, bez śladu, bez wspomnienia. Dzieci grały dalej w „szkołę“ lub podcinały bąki, wiatrak wywijał ramionami, wieś żyła swem życiem.
Otóż na drugi dzień po rozmowie z Kasieńką „zdarzyło się“ Polacie, iż stanął w drzwiach „Gwiazdy“ „jakoś“ na dziesięć minut przed przybyciem „budy“.
Pan Piekarski siedział przed oberżą na swem krzesełku, złotowłose dzieci w barwnych sweterkach i czapeczkach bawiły się koło niego, kałuże na dnie łąk, przybrawszy skutkiem ostatniej burzy, świeciły szerzej trochę, natomiast zieleń dokoła nich była ciemna, bujna, pluszowa. Taksamo ciemnozielona, syta była zieleń pleśni i mchów na parkanach i sztachetkach.
Polata przyglądał się przez chwilę panu Piekarskiemu z wysokości pięciu schodków, poczem nie bez pewnego wahania zeszedł nadół i zbliżył się do starszego pana.
— Przepraszam pana — rzekł, przywitawszy się z nim — Czy nie weźmie mi pan za złe? Chciałbym pana poprosić — po wczorajszej rozmowie z panną Kasieńką coś napisałem... Pragnąłbym jej to ofiarować... Czy mógłbym prosić pana o oddanie?
To mówiąc, poeta wyciągnął do starego rękę z siwą kopertą.
Starszy pan przyglądał się przez chwilę kopercie, jakgdyby coś nadzwyczajnego, ale niekoniecznie miłego oglądał, podniósł oczy na wieszcza, utkwił je w jego oczach, wreszcie powiedział głosem — zmęczonym:
— Oddaj pan to sam! Wiersz jest z pewnością dobry i nie wątpię, że pan zrobi nim dziecku przyjemność. Tylko...
Starszy pan opuścił na oczy ciężkie, zgrubiałe powieki, uniósł wgórę brwi, a twarz stężała mu w wyrazie ni to namysłu, ni to wahania czy wątpliwości.
— Byłem tego pewny! — rzekł półgłosem — Wiedziałem!
— Jeśli panu tem jaknajmniejszą przykrość — zaczął Polata pokornie.
— Daj pan spokój, panie Polata! — uśmiechnął się emeryt — Pan dla mnie wierszy nie pisze, pocóż miałbym ją pozbawiać — zabraniać! Ach! Przecież to — naturalne! To jest — mój Boże! W tem wszystkiem niema nic złego, ja pana znam, wiem, że panu mogę wierzyć, tylko że ja — tylko że — obaj, obaj! — powinniśmy być bardzo ostrożni.
— Panie drogi! — serdecznie odezwał się Polata — Ja panu ręczę, że ten wiersz jest bez zarzutu.
— Masz znowu! — zniecierpliwił się starszy pan — I pan pisałbyś teraz wiersze — z zarzutami! O czem pan opowiada? Rzecz w tem, że pan dla niej pisze wiersze.
— Nie będę, jeśli pan zabroni!
— Nie mogę zabronić, bo pan jest poeta — i nie mogę jej zabronić, bo niema przyczyny, ale — jest „ale“, o czem pan sam doskonale wie, panie Polata, i dlatego właśnie przyszedł pan z tym wierszykiem do mnie.
— Sama grzeczność nakazywała.
— Idź pan do licha z grzecznością! — żachnął się emeryt — Buda jedzie! Nie na rękę mi to wszystko, nie taję, ale — wiersz niech jej pan odda sam, pozwalam, będzie z pewnością chciała, żeby jej się pan do „sztambucha“ wpisał.
— Jeżeli pan —
— Ależ czy ona nie ma prawa? Czy pan nie ma? Przejdźmy na drugą stronę, po tamtej stronie wysiadają... A swoją drogą — ubrał mnie pan, e-le-gan-cko mnie pan ubrał! Chodź pan!
Tak zaczęła się bliższa znajomość między młodymi.
Stary aktor nie był z tego rad, bo niczego dobrego z tego dla córki nie wróżył. Małżeństwo z poetą — nawet gdyby się znalazły środki materjalne — kiepska historja! Stary znał poetów.
— Nieszczęśliwa miłość? — wzdrygnął się — Dziękuję bardzo! Szczęśliwa? Jeszcze gorzej! Nie, to nie ma najmniejszego sensu. Trzeba bardzo uważać i — Kasieńka musi przedewszystkiem skończyć szkoły. Zabronić?
Wzruszył ramionami.
— W okresie koedukacji i przysposobienia wojskowego w szkołach? Wogóle to rzadko kiedy miało sens, a cóż dopiero dziś... Ale — nie przesadzajmy. Tylko... Aj, Panie Boże! Potrzebne to te córki? Wolałbym już w razie koniecznej potrzeby mały zabieg chirurgiczny jak u praojca Adama: dać sobie poprostu żebro wyjąć. Ale te kłopoty...
A wtem zdarzyło się coś, co pana Piekarskiego raz na zawsze od tego kłopotu uwolnić mogło.
Oto, kiedy pewnego dnia przyszedł poczekać pod „Gwiazdą“ na „budę“, pan Brat obwieścił mu, iż pan Polata nagle wyjechał.
— Jakto — nagle? — zdziwił się stary — Depeszę jaką dostał?
Pan Brat potrząsnął przecząco głową.
— Przyjechała tu ta pani, co u niego w zimie była, zabrała go do auta prawie tak, jak stał — i pojechali.
— Co było zgóry do przewidzenia! — z pewnym niesmakiem dodał emeryt — Nie wie pan, dokąd pojechał?
— Do Warszawy — zdaje się. Sam dobrze nie wiedział. Powiedział, że do pana napisze.
— Niech pisze na Berdyczów!
— Rzeczy też nie wziął, prócz małej walizki. Kryńka ma mu posłać, jak napisze.
Pan Piekarski machnął ręką i rzekł:
— Powinnoby się powiedzieć: Szkoda chłopca! — bo człowiek z niego zdolny i dusza dobra, ale — nie ja go sądzić będę... nic nie powiem, bo... cóż? Co — tu — można — wiedzieć? Poeta!
Wzruszył ramionami.
— Zdolny a bez serca, no, to drań! — dodał — Zdolny a z sercem, zasadniczo dobry, ale słaby i przez to bardzo często — też drań! Trudno o człowieka, trudno!
Jednak — przykro mu było.
Kasieńka, dowiedziawszy się o wyjeździe poety, skrzywiła się ledwo dostrzegalnie, ale zaraz powiedziała:
— Nic w tem wszystkiem nie widzę nadzwyczajnego. Mieli kręcić jego film, przecie mówił. Ta Lala ma do dyspozycji auto.
— Skąd wiesz?
— Takie panie zawsze mają. Więc ona lata po całej Polsce. Cóż winien, że po niego przyjechała niespodziewanie i zabrała go. Poeta, ma do czynienia z ludźmi, człowiek światowy —
Tu głos drgnął jej nieco, ale opanowała się i dodała spokojnie:
— Po tatusia, ani po mnie nikt autem nie przyjedzie, niema obawy!
I zaczęła mówić o pracy szkolnej z matemy.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.