Rauda (Głucho, spokojnie, nad Trockiém jeziorem...)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Rauda
Pochodzenie Anafielas
Pieśni z podań Litwy
Witoldowe boje
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1843
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała pieśń trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Rauda.

Głucho, spokojnie, nad Trockiém jeziorem,
Szumią gdzieś lasy z liści obnażone,
Czernieje ziemia, a chmury się szare
Ciągną z zachodu, biegąc kędyś spiesznie,
Z piersią deszczami i wiatrem nabrzękłą.

W powietrzu jęki, jak gdyby się duchy
Ozwały razem z powietrza i ziemi,
Jakby żywioły, kłócąc, rozmawiały
Słowy smutnemi, głosy straszliwemi.

Głucho, spokojnie, nad Trockiém jeziorem,
A wody jego w ciemnéj stoją szacie;
Gdzieniegdzie tylko fala podniesiona
Błyśnie, podbieży i u brzegu skona;
Rybitw, żałośnie śpiewając, podlata,
Białemi skrzydły jezioro zamiata,

To się podniesie w powietrze, to pada,
I po nad wodą sunie niespokojny.

U wrót zamczyska stoi straż Litewska,
Wsparta na dłoniach, smutnym wzrokiem goni
Po czarnych lasach i po wyschłéj błoni,
A słowem jedném nie zrywa milczenia.
Zda się, cóś cięży nad zamkiem, nad krajem.
Na niebie, ziemi, nad usty ludzkiemi,
Smutek szaremi zawisnął skrzydłami,
Nad Trocki ostrów, nad Litewskie grody.

A w zamku smutno także, pusto, głucho.
Czeladź, stąpając po krużgankach grodu,
Boi się głosem swym cichość przebudzić;
Miga, jak cienie, lub siada na ziemi,
Na dłoniach sparta; płacze łzy gorzkiemi.

Nie ten to zamek, Kiejstuta dziedzina,
Gdzie sadził żonę, gdzie piérwszego syna
Dała Biruta, gdzie z zwycięztw się swoich
Cieszył, i rogi złocone nalewał,
Gdzie u ogniska druhów swych gromadził,
Mury obrosły smutkami i cierniem,
Z wierzchołka wieży wiatr zniszczenie głosi,
Szepcze cóś o niéj falami jeziora.
Chwila, a wszystko w prochy się rozleci,
I nie zostanie kamień na kamieniu,
Nic nie zostanie u ludów w wspomnieniu.


Czemuż tuk cicho na Trockiém zamczysku?
Czemu jesienny wiatr jęczy tak smutnie?
I ludzie płaczą? ognie niezatlone
Gasną w ogniskach, dymią zapomnione?

Patrzcie — ostatni bohatér na Litwie
W czarnéj komnacie, na boleści łożu,
Leży i czeka bezsilny skonania.
Witold to wielki, lecz nie Witold młody,
Którego oko dumą się i siłą,
Ufnością w sobie i męztwem świeciło;
Nie ten to Witold. Złamany walkami,
Z oczy zgasłemi, dłońmi bezsilnemi,
Blada twarz kością przegląda z pod skóry,
Czoło się zryło, policzki zaklęsły,
Usta zapadły, a pierś, niegdyś pełną
Marzeń, nadziei, teraz smutek wzdyma.

U jego łoża, młoda, druga żona,
Z suchemi oczy, padła zamyślona;
Niepokój tylko widać na jéj twarzy,
Niéma miłości, niéma w niéj rospaczy.

Stary Algimund klęczał u nóg Pana,
Nogi całuje, na piersi rozgrzewa,
Łzami srébrzystą brodę swoję zlewa;
Widzi śmierć blizką nad Witolda głową,
A nie chce wierzyć w koniec bohatéra,

I jeszcze okiem w twarzy życia szuka,
Jeszcze się cieszy marami próżnemi.

Cicho — i lampa, co u łoża błyska,
W trzy twarze smutne światłem swojém pryska:
Oświeca razem Witoldową żałość,
Juljanny smutek, Algimunda boleść
W ciszy wieczornéj, którą wiatr jękami
Jakby pogrzebną śmierć śpiewał zawczasu,
Przerywa tylko. Słychać ciężkie tchnienie
Piersi rozbitéj starca bezsilnego.

Wtém szelest cichy — wzniosła się zasłona,
Zadrgała lampa, i wszedł kapłan stary,
Postawy męzkiéj, rycerskiego lica,
Brwi namarszczonych; w żółtéj jego twarzy
Surowość patrzy, rozum beznamiętny,
Z dwóch oczu czarnych męztwo świeci dumne;
Lecz usta wyraz Chrystusa miłości
Złagodził, ujął i w uśmiech przegina.

Spójrzał nań Witold i wstrząsł się, a oczy
Zamknął na chwilę; potém je otworzył,
Z dumą i gniewem skierował na mnicha,
Nie mogąc ręką, wzrokiem go odpycha.
On idzie; ani ulęknął się gniewu;
Słowo poszepnął i u łoża siada.

— Xiążę! — rzekł cicho — czas myśleć o duszy.
Dopóki życie niesie nas, jak fala,

Walczymy z życiem, lub nieść mu się dajem;
Lecz gdy nas fale do brzegu wyrzucą,
Spokojną myślą czas dumać o końcu.
A sprawy ziemskie w téj chwili ostatniéj
Widzim, jak piasku ziarna, co je dzieci
Sypią z uśmiechem, igrając swawolne.
Czém wielkość świata? czém duma człowieka?
Gdy mu się zgonem przywiera powieka,
Marne igraszki, znikome to dzieje,
Któremi wielkie serce nie boleje.
Wszystko, co duszą, co sercem wstrząsało,
Zda się drobnostką. Boleści, roskosze,
Ziarna to piasku na wieczności brzegu.
Xiążę! pomyślcie, konając, o duszy.
Po waszych ręku wiele krwi się lało,
Trzęśliście losem ludów, życiem ludzi.
Z twojéj wielkości cóż ci pozostało?
Boleść ostatnia! żal i zawiedzione
Nadzieje tylko! Nie myśl o koronie.
Chciałeś nad Litwą być Królem i Panem,
Byłeś — korony brakło twojéj skroni.
Walczyłeś z nami o błyskotkę marną,
Aż śmierć z téj walki wyniosłeś. O Panie!
O! w chwili zgonu czém ci ta korona?

— Korona! — Witold krzyknął, wstając z łoża —
Litwa — wyjęknął. — Umrę bez korony!
Umrę i Polsce zostawię dziedzictwo!

Litwę poddaną! Jam ją chciał mieć panią!
Jam chciał ją widzieć od morza do morza
Wielką, swobodną, niepodległą, silną!
Na trzy dni tylko dajcie, na godzinę
Koronę Litwy! Z śmiertelnego łoża
Wstanę i pójdę, i słupy zabiję,
Gdzie jéj granice; murem się odgrodzę
Od Polski waszéj. Przy Litewskiém łonie
Polska pijawką, co z niéj krew wysysa.
Wiarę i język, ojców obyczaje,
Wszystko wyssała! i wyssie do reszty!
Nic nie zostanie, tylko cień wybladły
Bez sił i życia, jakim ja dziś jestem!
Przyjdzie zgon długi, ciężki, i napróżno
Zawoła śmierci. Będzie żyć musiała
Związana, ranna, bezsilna, zdeptana!

Korony! słuchaj, Zbigniewie! korony!
Na dwa dni dajcie! Niech ją mam na skroni!
Niech umrę tylko z tą myślą zwycięzką,
Żem moję Litwę swobodną zostawił.
Potém rzucicie w błoto tę koronę,
Zedrzecie z głowy. Lecz dajcie na chwilę,
Korony dajcie! Niech na skroń ją włożę,
Niech ją poczuję chwilę i z nią skonam —

— Xiążę! — rzekł Zbigniew Kardynał powolnie —
Próżne twe chęci. Walczyłeś mozolnie,

By Litwie twojéj wywalczyć koronę,
Ale napróżno. Nie teraz, o Panie,
O niéj ci myśleć i o nią ci prosić.
Ty widzisz lepiéj, że chęć, co ci piersi
Napełnia, wrogóm twoim wyszła z głowy.
Polska i Litwa złączone na wieki.
Obu im siłę daje połączenie.
Rozerwij — obie bezsilne upadną.
Zygmunt chciał zguby, gdy tę myśl zatrutą
Rzucił ci w łono na ziarno niezgody.
Jednością stoją dwa wielkie narody.
Rozdziel je dzisiaj — jutro wróg napadnie,
Rozkraje w szmaty, i, jak Chrystusowe
Szaty u krzyża, rozegra je w kości.
Panie! czyż mało sławy ci, wielkości?
Ty wziąłeś Litwę zniszczoną, osłabłą,
Rzucasz ją wielką, silną i potężną,
Ty posunąłeś granice na Rusi,
Zatknąłeś słupy u Dniepru i Pontu,
Tatarskich Carów zmusiłeś hołdować!
Małoż ci jeszcze? Witoldzie! czyż mało? —

— Mało mi jeszcze! — Witold rzekł z zapałem.
Nie to marzyłem, nie tego ja chciałem!
Maż wiecznie Litwa, jak wasza służebna,
Kraj szaty nosić za Polską Królową?
O! nie! Jam chciał jéj koronować skronie,
Płaszcz dać ramionóm, berło dać jéj w dłonie,

I tron jéj złoty między morza dwóma
Postawić — próżno! odumrę służebną!

Słuchaj — zawołał — słuchaj mnie, Zbigniewie!
Znasz ty me życie? znasz ty prace moje?
Wszystko to próżne! i zdrady, i boje,
I krew wylana strumieniem po ziemi,
I duma, która truła żywot cały.

Słuchaj! Mnie oczy zagasną za chwilę
Na długą wieczność. A teraz przed niemi
Widzę — marami ciągnie życie całe,
Ofiary wszystkie, ofiar moich cienie,
Wojny i wrogi, druhy poświęcone —
Wszystko dla Litwy, wszystko za koronę,
Któréj w skonania, w zgonu nawet chwili
Wyście mi jeszcze dać pozazdrościli. —

Smutnie się Zbigniew uśmiechnął i rzecze:
— Xiążę! cóżby ci dodała korona? —
— Korona — życie — Witold mu przerywa —
Litwa potężna i Litwa szczęśliwa.
Słuchaj, Biskupie! powiém życie całe,
Powiém ci moje życie, co się marnie
Kończy, ze zwycięztw mieniąc na męczarnie.

Ojciec mój skonał z Jagiełły rozkazu,
Dzieci mi Krzyżak potruł niemowlęta,
A jam Jagielle podał rękę zgody,
A jam z Krzyżakiem trzy razy się bratał,

Bo w piersi mojéj jedna myśl gorzała,
Duszę objęła, głową zawładała,
Nad całém życiem świeciła mi gwiazdą —
Litwę połączyć, Litwę wyswobodzić,
I wielkie państwo stworzyć ręką silną.

I jam pracował, jam trzykroć pod Wilno
Zdradą podchodził, jam Krzyżackie tłumy
Na drogą ziemię prowadził z zniszczeniem,
Aż siadłem przecie na Olgerda tronie
I wziąłem Litwę w zakrwawione dłonie.
To nie był koniec. To życia początek.
Zdradziłem Zakon — powstał na mnie groźny,
Bracia Jagiełły poddać mi nie chcieli,
Ruś się zburzyła, Prussy całe wstały —
Jam stał i czekał. Swidrygiełł z Zakonem,
Skirgiełł się z Rusią na Litwę obalił,
Zniszczył mi włości, Podlasie wypalił,
Lud mój rozproszył, zamki mi wywrócił —
Jam cierpiał, walcząc; to wojną, to zgodą,
Nienasycone gardła im nalewał,
Bo jutro swoje odebrać spodziewał.

Siadłem na tronie; lecz Olgerdowicze,
Dumni, że bracia Jagiełły, ni dani
Oddać, ni władzy méj uznawać chcieli.
Poszedłem na nich, Ruś podbiłem znowu,
Nowogród, Owracz, Żytomierz zająłem,

Głowy-m ich zniżył i karków nagiąłem,
Jednym zabrałem, drugim dał dzielnice,
Jednych na drugich pchałem. Jak ostrego
Miecza się w boju używa, jam braci
Na braci użył, przyjaciół na wrogów.
A kiedy miecz się stępił w ciężkim boju,
Skruszyłem, by go nie podjął kto drugi.

Trucizną zginął Wigand brat Jagiełły,
Bo Wigand zasiąść miał na Litwy tronie;
Skirgiełł trucizną umiera w Kijewie;
A kto zgotował obie? nikt z was nie wié.
Jam je zgotował, by dwóch nieprzyjaciół
Usunąć z drogi, Kijów Algimunda
Rękę mą prawą ujrzał na stolicy;
Nowogród wielki podbiłem méj włości;
Z Twerem przyjaźnią złączyłem, bym silniéj
Resztę mych wrogów i Zakon pożywał.

I Bóg mi sprzyjał. Ledwie myśl zawzięta,
Ręka wzniesiona, już głowa ucięta.
Padały grody i padały głowy.
Braci Jagiełły zabiłem w okowy.
Świdrygielł dumny niosł ciężkie kajdany,
I błagać poszedł Polski Radne Pany.
Jam Ruś przelatał z Jerzym Światosławem,
Z Hlebem się darłem, z Rezańskim Olegiem,
I panowanie rozszérzając Litwy,

Nad Don i Wołgę szedłem toczyć bitwy.
Dzikie Tatarów ordy twarzą padły,
Władzę uznały i karki pokładły
Pod nogi moje. Jam ich wiódł w niewolę,
Litewską kazał uprawiać im rolę.
Tysiące ludu z nadmorskiéj krainy,
Ze stepu przyszło siąść w Litewskie lasy.
Carami Tatar rzucałem, jak dzieci
Kule rzucają, i miotałem niemi,
Puszczając wzajem, aby się własnemi
Zębami jedli, rękoma szarpali,
Za to mi co rok dań bogatą słali.
Widziało Wilno, jakem ręką moją
Czapki xiążęce na ich wkładał skronie,
Miecze im dawał, by swą krew toczyli.
Wszystko dla Litwy! i wszystko napróżno!

Pomnę, o, pomnę sromotne ofiary
I ciężkie boje. Nie zawsze zwycięzko,
Często musiałem z pohańbioną twarzą
Uchodzić, ręką miecz ściskając próżno
I mówiąc w duszy: jutro mi nagrodzi.
Pomnę, nad Worsklą — skwarne było lato,
Polska się młodzież pod mój bok skupiła,
Szliśmy na Tatar, na Timur Kutłuka.
Stoim na stepie, słońce łby nam pali.
Po drugiéj stronie rzeki tabor leży,
W jarach, na wzgórzach, po wielkiéj równinie.

Timur mi posły z pytaniem przysyła:
— Dla czego wojnę niesiesz w kraj ci obcy?
Czyliśmy kiedy twą Litwę niszczyli? —
Jam odpowiedział — Bóg mnie u kolebki
Naznaczył ręką na władzcę narodów.
Skłońcie mi głowy, lub idźcie w niewolę. —
Timur daninę dawał, jam odrzucił;
Przysłał podarki, popchnąłem je nogą.
I Tatar powstał z ślepiami czarnemi,
Rzekł: — Lepiéj umrzeć! — Pomnę bitwę srogą.
Z Polską młodzieżą na Tatar idziemy.
Pierzchli, lecz kołem, jak siecią, nas biorą,
Plączą dokoła. Ledwiem z strasznéj rzezi
Uszedł do swoich, a orda rozlana,
Z brzegów wyszedłszy, Ruś mi pustoszyła.
Jam wszystko scierpiał, za wszystko zapłacił.
Byłem nad morzem w Tatarskiéj krainie,
Kędy słonemi jeziory nasiane
Stepy się ziemskie z stepem morza wiążą.
Tam miecz Witoldów w Poncie się zanurzył.
Z koniem do morza wjechałem i wody
Pod panowanie litewskie zająłem.
Wszystko napróżno! Klęski i zwycięztwa,
Jedne ni drugie nie zmogły mnie przecie.
Padłem, wstawałem. Zwycięzcą-m nie spoczął,
Lecz szedłem daléj, szedłem bez ustanku,
I Litwy coraz szérzyłem granice,
Aby stanęła od Polski silniejsza,

Aby poczwarę, co jéj gryzła łono,
Mogła nawzajem za boki pochwycić,
W bok się jéj wpoić i krwią jéj nasycić.

Nareszcie przyszła chwila, com ją życiem
Okupił całém, i Zygmunt koronę
Litwy mi daje. Wstaje Polska cała,
Piersiami swemi ostatnie zwycięztwo
Zaparła, murem między mną, koroną,
Między mną, Litwą, stanęła i stoi.
Zbigniewie! padłem! Z namowy to twojéj!
Tyś w Łucku Panów Radnych na mnie burzył
Tyś w Jagiełłowych piersiach pożar dmuchał.
Starzec bezsilny jak ojca cię słuchał.
Ciesz się — zwycięztwo twoje. Tyś mnie zabił!
Twoja to ręka serce z piersi staréj
Wyrwała chłodna, i drze bez litości!
Lecz słuchaj jeszcze! Myślisz, że w twéj Radzie
Pan twój ma, jak ty, czystych tylko ludzi?
O! nie! Jam waszych przekupił połowę
Za moje złoto; każde słowo wasze,
Każdy ruch w Polsce wiedziałem, i głosy
Jam im poddawał. Wyście mi koronę,
Z głowy Jagiełły zdjąwszy, oddać chcieli.
Mnie nie korony waszéj, ale Litwie
Trzeba potęgi, potrzeba swobody.
Na trzy dni tylko dajcie mi koronę!
Litwo! o Litwo! jam ci oddał życie.

Wszystko dla ciebie święcone — stracone.
Trzy dni, Zbigniewie! na dzień daj koronę!

— Na trzy dni życia — rzekł Biskup ponuro —
Niémasz w twéj piersi. Chcesz trzy dni królować!

— Na trzy dni życia! — Witold się porywa. —
Bez niéj ja umrę. Daj ją, a żyć będę.
Ona uleczy, ona mnie odżywi.
Zbójco! Zbigniewie! oddaj mi koronę! —

Xiążę! — u zgonu myśli cię szalone
Porwały. Próżno! Coś stracił, nie wróci,
A życie leci, a śmierć nad twém łożem.
Bóg cię z rachunkiem na niebiosach czeka.
Czas jasném okiem rzucić w przeszłość ciemną,
Czas swoim wrogóm przewiny darować.
Xiążę! — i ukląkł — przebacz mnie piérwszemu!
Nigdy ja karku nie zgiąłem nikomu,
Lecz przebaczenia proszę u skonania
Dla duszy twojéj, byś nie poszedł z świata
Z urazą w sercu i gniewem na duszy. —

Witold nań spójrzał, na łoże opada,
Dwie łzy się spiekłe z oczu wydobyły,
Milczy, a twarz mu pobladła, rumieniec
Chwilę kwitnący, zagasnął pod łzami.

— Przebaczyć! — cicho rzecze — im przebaczyć!
W życiu-m nikomu nigdy nie przebaczył,

A ty chcesz, starcze, bym zabójcy, tobie,
Darował winę! O! nigdy! o! nigdy! —

— Xiążę! na duszy nie czuję ja winy,
Dla ciebie tylko błagam przebaczenia.
Noc idzie, płyną liczone godziny,
Śmierć coraz bliżéj — niech w chwili ostatniéj
Z światem i ludźmi zgodzi uścisk bratni. —

Wtém drzwi uchylą, i starzec się siwy
Wsuwa przed łoże. To Jagiełło stary.
Wszedł, naprzód w progu zastanowił trwożnie,
Ujrzał Zbigniewa i wzrokiem go bada.
Witold osłabłą wznosi z łoża głowę,
Rzucił oczyma w lice Jagiełłowe,
Rękę wyciągnął. — Bracie mój! o bracie!
Przebacz! — zawołał. (Piérwszy to raz w życiu
Wyrzekł to słowo). — Czuję, śmierć przychodzi.
Przebacz, jak ja wam mój zgon chcę przebaczyć!
Wyście zabili mnie — wy, Litwa, Korona. —
Słowa umarły, on upadł bezsilny.

Jagiełło płakał, a Zbigniew surowo
Powstał, i żonę przywodząc Xiążęcą,
— Królu! — rzekł — Witold opiekę nad wdową
Oddaje tobie. Bądź ojcem sierocie. —
I Witold rękę wyciągnął gorącą.
— Bracie mój! pomnij na dziecięce lata!
W tym samym zamku myśmy je przebyli,

W tejże komnacie. Gdy Olgerd z Kiejstutem,
Ojcowie nasi, gnali się na Lachów,
My z tobą tutaj, u brzegów jeziora,
Biegli za ptakiem, pływali za kwiatem,
Szczęśliwe czasy! Co po jasnym ranku?
Skwarnych dniach burzy? My dziś starce oba!
Obu nas lata złamały i zgniotły,
Obu się ciężko życie dało w znaki!
Tyś brat mój zawsze, bądź Juljannie ojcem. —

Jagiełło milczał, ale ściskał rękę,
Okiem przyrzekał, i upadł na piersi
Brata Witolda.
— Bądź mi zdrów, Jagiełło!
Bądź zdrowa, żono! bądź, o Litwo, zdrowa,
Litwo! Korono! Litwo nieszczęśliwa!
Ja zamknę oczy, ty padniesz rozdarta.
O! ciężko myśleć, kraju mój, o tobie!
Ty się rozpadniesz, ty umrzesz mym zgonem! —

Wtém we drzwi wszystkie tłumami się cisną
Słudzy i czeladź, ostatni raz Panu
Czołem uderzyć, rękę ucałować.
Płacz po komnacie, płacz po zamku szérzy,
Starcy na ziemię padają ze łkaniem.
I nagle cisza. Zbigniew wchodzi, w ręku
Niesie ostatni pokarm choréj duszy —
Z Bogiem przychodzi. Ciżba rozstępuje.

W milczeniu smutném kilka słów szemrało.
Dzwonek zadzwięczał, chory padł na łoże.

Spokojniéj teraz oko mu błyskało,
Piersi powolniéj, lżéj powietrze brały.
— Odsłońcie okno — rzekł — niech świat zobaczę,
I Litwę moję, i Trockie jezioro,
Podnieście starca — niech raz jeszcze oko
Wzięci po górach, po lasach, po wodach,
Niech je pożegna, jak was pożegnało. —

Spadła zasłona, i noc widać ciemną;
Na tle jéj chmurném gwiazdy rzadkie płoną,
Migają, gasną; a Trockie jezioro
Falami bije o milczące brzegi,
I krzyk Peledy w dali się rozlega.

Wstał Witold, spójrzał, zadumał, i głowa
Schyliła, oczy zamknęły na wieki!
Gwiazda błyszcząca z niebios się zsunęła
I zgasła w dali na czarnych obłokach.



KONIEC WITOLDOWYCH BOJÓW
I ANAFIELAS.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.