Reduty
Minął stary mięsopust, minęły ostatki,
Pozamykać kazali księża mięsne jatki;
Śledzie tylko a stokfisz wzywa do pokuty.
Cóż to? czy się i w poście nie kończą reduty?!
Groza, zemsta, zgorszenie, grzech nieodpuszczony!
Wołaj, ojcze Pafnucy, co gardła z ambony.
Pełno masek po mieście, że zaledwo prawie
Trzecia część w bałamutnéj nie chodzi Warszawie
Gdzie stąpisz, to twarz obca; rzadki człowiek, coby
Rodowitéj maszkarą nie ukrywał doby;
A w czym stan, przyrodzenie i wiek jego płaci,
Wyrytéj twórczą ręką trzymał się postaci.
Chudoba się w przepysznych złotogłowach pisze,
Głupcom się filozofskie z brody bielą wisze.
Białki siedzą na koniach, a co chłop, to baba:
Serca pasz, statku mało, myśl i ręka słaba.
Starcy się przedzierżgnęli w dzikie Pantalony,
Z młokosów arlekini z lisiemi ogony.
Na księżach Bachusowe porosły jagody,
Nosy jak winogrady, brzuchy gdyby kłody.
Płochość, duma, interes bal tu wieczny dają;
Skacze Polak na jednéj nodze, obcy grają.
Owo świat się przewrócił, czy téż ludzie na niem:
Jak widzę, wkrótce innym stworzeniem się staniem.
Nie trzeba szukać Cyrcy w bajecznym Homerze,
Co twarz rozumną w nieme zamieniała zwierzę.
Chcesz widzieć pełne zwierza różnego obory,
Przebież nasze ratusze, pobożne klasztory,
Odwiedź izby sądowe, przedniejsze urzędy;
Pod czapki sobolemi i pod rewerendy
Ujrzysz dziwy; a wołaj, padszy na kolana:
Woły, osły i wszystko bydło, chwalcie Pana!
Śmiejesz się, miły Walku, i słysząc te mowy,
Myślisz pono, że mi się kręci wpośrzód głowy
Mózg zagrzany konewką, lub żem filut stary,
Ciarlatańskie wdział sobie na nos okulary?
Tak-ci to prawdę łają za ostre zaczepki:
Upił się, czy mu w głowie nie dostaje klepki?
Zdrowy-m jest, dzięki niebu, na duszy i ciele.
Przyznał to mój jurysta w Oculi niedzielę,
Gdym fałszował dokument; że rękę od drżączki
Mam wolną do skrobania, a łeb od gorączki.
Ba! owszem, i na dowód oczywisty, że cię
Nie łudzę, staniem oto na bliskim tu trecie,
Gdzie się różne ulice krzyżując, prowadzą
Do zamku i do fary: bo tu się gromadzą
Najliczniéj redutnicy, aby w każdéj chwili
Boga, króla, przyjaciół obłudą zwodzili.
Obaczyć tam najwięcéj w barwianym pozorze,
Hipokrytów w kościele, a zdrajców na dworze.
Owóż masz! Jedzie w modnéj jegomość karocy.
Ma parę takich na dzień, a jednę do nocy.
Co za przepych na koniach! co za szór i siatki!
Mógłby za nie wyżywić i żonę i dziatki
Niejeden biedny rolnik, co się długo pocił,
By pan gnuśny z łez jego grzbiet szkapi ozłocił.
Wygląda, by święta kość z kryształowéj skrzynie:
Po sukniach, ekwipażu i po hojnéj minie
Powiedziałbyś, że to pan. Istnać-to gołota
Kryje się wśrzód jedwabiu i jasnego złota.
Zostawił ci mu ojciec, smażywiecheć szczery,
Jedząc chleb za pieczyste, rzodkiew za selery,
Kilka włości obszernych, jak testament pisze;
Teraz się przy nim został tylko klucz Hołysze,
Wioseczka Pożyczanka z karczmą Nieoddajem.
Reszta poszła, chwalebnym świstaków zwyczajem,
Na oferty miłosne, na smaczne obiady,
Na fabryki rozkoszne z podchlebców porady,
Na dwór z łuszczybochenków nikczemnych złożony.
Jeździł nie wiedzieć po co raz do Barcellony,
Dwakroć do Włoch; dwa razy i Londyn i Bernę
Odwiedził, skąd nam jednę przywiózł ficygernę
Z kilką modnych wachlarzów. Wionęły pieniądze;
Pycha tylko została i niesforne żądze,
Jakby dawną utrzymać choć w nędzy figurę.
Zaledwo mu dłużnicy nie obedrą skórę.
Niémasz kupca, patrona i klauzury mniszéj,
Lub kędy utajony kapitalik dyszy,
Żeby go nie wymodlił, wypłakał, wymęczył.
Czy mu kto lada łajdę i błazna nastręczył,
Że ma sumkę z szachrajstwa długiego nabytą,
Czy piwkiem robi sobie zysk i akwawitą:
Wnet doń posły wyprawia o jéj pożyczenie,
Zawinąwszy w papierek honor i sumnienie.
Teraz u kominiarza stu talerów szuka,
U stróża wziął dwanaście, dziesięć u hajduka,
Dziesięć z płaczem wycisnął, co pod świętym Janem
Przedaje baba krupy, siedząc pod straganem.
Ten, co był wczoraj u nas, czy ongi, zda mi się,
Jego-to z pod delii żyd przetrząsał rysie;
Lokaj nosił komodę z angielskim stolikiem,
Rajfura jakiś tacę i kubek z imbrykiem;
Murzyn pierścień machlował, a w galony modnie
Szachowane wisiały na ulicy spodnie.
Szedł krawiec, a nie wiedząc zażalony, co rzec,
Westchnął nabożnie: „Tenże-to wisi proporzec,
Com go uszył niedawno hrabi jegomości?“
Chciał go drągiem do dyabła poszarpać ze złości,
By respekt nie oddalił zuchwalstwo niezbożne;
Że to przecie powłoki są jaśniewielmożne.
Czym jeździ, w co się stroi, gdzie mieszka, czym płaci:
Cudze-to są nabytki, jak owa w postaci
Nadobnych się piór kawka próżna chlubą jeży.
Ano, gdyby tu każdy do swojéj łupieży
Rekę ściągnął: szewc zerwał niepłatne trzewiki,
Kupiec porwał za suknie, szmuklerz za guziki,
Włoch czuprynę znienacka nabawił napaści,
Że mu z pudrem pachnącéj nie zapłacił maści;
Więc i drudzy dłużnicy poczęli się srożyć:
Możnaby go, jak świątka, na ołtarzu złożyć,
Że światowych marności nie chcąc daléj zażyć,
Dał się z pana odartus zupełnie obnażyć.
Jeden sposób ratować nikczemne bankruty
(Wszak w jednéj chodzą sforze chciwość i rozrzuty)
Mąć prawa, zniżaj lichwy, zdzieraj wszytko gwałtem:
Przyjdą-ć z cudzéj chudoby pieniądze ryczałtem.
Najlepiéj kiełby chwytać, pomąciwszy wody.
Łotr złotem, wilk połyska szercią z cudzéj szkody.
Znowu się nadmiesz pierzem, gołoto obrzydła,
Wyrwawszy polskim ptakom i ogon i skrzydła.
Najpewniejszy-to sposób do wszytkiego mienia:
Chciwość, przemoc bez kary, rozum bez sumnienia.
Czy widzisz, jako za nim huczny junak czesze,
Mars z uczu, jak ze skałki skry wojenne krzesze.
Strach mu po lewéj ręce, a rozbój po prawéj;
Pewnie się do walecznéj zabiera rozprawy.
Dał parol pod Marymont: ni ustąpi kęsa,
Póki się przeciwnego nie narąbie mięsa.
Sierdzisty-to bohatyr i niezwyciężony!
Widziałem, kiedy błotem z dachu gonił wrony,
Żyd mu z drogi ustąpił; a jak ciął bułatem,
Sto głów spadło pokrzywnych pod jego palcatem.
Jednę krysę od konwi nosi znak pijaczy,
Drugą wziął, gdy włosienie rwał z ogona klaczy.
Kawaler też nie-lada: gdy koń pod nim stąpie,
Łydki mu się kołacą, jak na żerdzi kąpie;
Siedzi na nim, by ów ptak wronopopielaty,
Co szczeciste w korycie ujeżdża bachmaty.
Mina gęsta, a serce... chyba przyjdzie kiedy
Bezbronne na sejmiku uganiać czeredy,
Albo krzesać szabelką na ulicy, póki
Z runtem kozozaciężnym nie nadejdą kruki.
Przy kuflu za ojczyznę łba nadstawia chutnie,
Gotów umrzéć. A czemu? Że mu nikt nie utnie.
Słyszysz, Marsie maskowy, jakie czynią trwogi
Huczne kotły nakoło i miedziane rogi?
Już Tatarzyn w granicę puścił swe zagony,
Wsie pali, zdziera domy, młode gwałci żony!
Czas ruszać; siodłaj konie, bierz się do szyszaka!
Lecz ty, pono, z pozoru tylko hajdamaka.
Zachorzałeś; ledwo cię widać pod drylichy,
Albo dyszysz ukryty miedzy bure mnichy.
Przyszło ci się w karmniku zgniłym życiem bawić,
Gdy za kraj i monarchę trzeba pierś nadstawić.
Zrzuć tę larwę, nieboże! Lepiéj się umieści
Kaptur na twojéj głowie, lub kornet niewieści.
Oddaj dzikim Sarmatom kiryś i przyłbicę;
Były pod ich szabliskiem nietknięte granice,
Kiedy zgodni, porządni, twardo wychowani,
Miłośnicy swych królów i wierni poddani,
Bez ślifów i oliwek, choć w prostym paklaku,
Panowali od źrzódeł Dniepru do Krępaku.
A to co za parada wali niezliczona?
Jest-to pierwszy minister króla Faraona.
Idzie z pocieszną wieścią do pana, iż więcéj
Pobił dusiów w Warszawie, niźli sto tysięcy.
Tu wiecznéj plac potyczki, jak Chocim i Żwaniec,
Gdzie się zawsze z Polaki ucierał pohaniec.
Ma nasza młódź waleczna, ciągnąc z każdéj strony,
Moc kruszcowych rekrutów na karciane gony.
Już się téż ich przebrało: za granadyery
Dukaty wprzód stawały i mężne talery;
Teraz tylko złotówki; przecież je zaciąga.
Wkrótce nie będzie widać na placu szeląga.
Kmiecie, żydy, przekupnie, kupce, miast mieszkańce,
Wszystkich-eśmy złupili na takie wybrańce;
Choć srodze marnotrawiąc krajowe dostatki,
Wrzeszczymy, kiedy przyjdzie mowa o podatki.
Nie widziałeś takiego, jako żyw, widoku.
Ten, co kijem uprząta ciekawego tłoku,
Piorąc zawadne chłopy ze drwami i słomą,
Jest-to dworu ministra Pamfil major-domo.
Za nim po amazońsku wysmukłe, jak lalki,
Piątki, szóstki, dziewiątki, ósemki i kralki;
Toż tryszaki, kwindecze, karczmy, pancerole
I lombry i trysety walą w raźnym kole;
Niżniki za lokajów, sążeniste asy
Z długiemi za karetą stoją szabełtasy.
Kinal siedzi na koźle, a od złota rzędne
Ciągną zwycięski rydwan dwa tuzy żołędne.
Pozad pełno hałastry nadwornego znaku,
Nędza bosa, bez czapki, w odartym kubraku;
Brudne przeklęctwo, rozpacz z czołem w ziemię wrytym;
Zwada z bindą na głowie, a okiem podbitym;
W jedwabnych rękawiczkach złodzieje i zdrajce,
Podłość w burce, a kłamstwo w mienionéj kitajce.
Nakoniec strata czasu, kredytu i sławy,
Gotowa od dłużników uskrobać z Warszawy.
Owóż się na ulicy słodko z mnichem wita
I w szkaplerz go całuje: jest to hipokryta,
Jaki mógł być na świecie; że księdza Dryganta
Często winkiem podsycił, obił predykanta,
Utopił dwie czarownic, a wierzy w upiory;
Gmin mu za życia świętych wyrządza honory.
Bodaj tymże, co postać, myśl chodziła tokiem,
Oczy nie szły za niebem, ręce za tłomokiem!
Słyszałem, jako sypie na klasztor jałmużny,
A drzwi każe zamykać, będąc kupcom dłużny.
Na jednych liczy gałkach procent i pacierze:
Dziesięć zdrowych, a od sum po piętnaście bierze.
Szarga sławę bliźniego zaraz po koronce;
Gorszy się, a sam w cudzéj kwerenduje żonce.
Piątek suszył o grzankach, pił jak byk w niedzielę;
W wieczór był na Nalewkach, a rano w kościele.
I to, mym zdaniem, idzie pan maska nielada,
Co się być przyjacielem każdemu powiada.
Ogon węgorzy w ręku, wietrznik na stodole,
Bocian lata miłośnik, słodki kwas w rosole.
Ni ciepły, ani zimny; na dzień kilka razy
Odmienia się, jak owe u Włochów obrazy,
Co mu głowę wywrócisz, to twarz zawsze ina:
Gdzie była pierwéj broda, tam leży czupryna.
Chwalca cnoty, u kogo tuczne sosy zjada,
Jutro nań u innego stołu opak gada.
Rękę ściska, gazetne w ucho baśni kładnie;
Maca, aż co z języka biednemu wypadnie.
A z tym lecąc pędziwiatr od kąta do kąta,
Mniemanym przyjacielstwem serca ludzkie pląta.
Potrząsa charakterem, jak żyd starym fantem;
Wczoraj był rojalistą, dziś republikantem.
Słowa mu na dwór ciekły, jako z pełnéj beczki;
Dziś chwali: jezuickiéj chce mu się wioseczki.
Napisał panegiryk; a gdy się zawiedzie,
Krzyknie: niémasz tu zasługi i do Włoch pojedzie.
Miły chamaleonie! co-ć do jednéj skóry
Lgnie kolor czarny z białym, z granatowym bury,
Bądź mi nieprzyjacielem oczywistym raczéj;
Nie będę patrzał na cię, ni trzymał inaczéj.
Nie podlewaj mi cukrem mąki napół plewnéj:
Lepszy nad słodką zdradę nieprzyjaciel pewny.
Lepsze nad obustronny ołów stalne harty;
Wpadłem w dół słomą kryty, minąłem otwarty.
Idź z Bogiem, zwodna masko, a daj miejsce drugiéj!
Owóż jedzie madama romelskiemi cugi.
L’abbé siedzi na przedzie; na bal musi śpieszyć.
Właśnie w szczęśliwym kraju jest się z czego cieszyć.
Dzięki tobie, płci słodka, że nie czujem przecie,
Jako nas z każdéj strony los przeciwny gniecie.
Śmiech serca opanował sardoński: przy zgonie
Cieszym się; brzęczy mucha, kiedy w miodzie tonie.
Zdjąwszy z berła strach kary i cnoty ochronę,
Bierzem z niego płochości z nieczulstwem zasłonę,
Jakby promień słoneczny mógł blaskiem połudnym
Strzelać dzielnie, zakryty chmur płaszczykiem brudnym.
Z łaski waszéj na nowo mamy świat stworzony.
Gdy w pierwszéj niewinności spólne były żony,
Żaden się nie obawiał, że wilk kozy dusi.
W cieniu z duszkami swemi leżeli pastusi.
Wstyd jest karą sumnienia; u nas go niewiele:
Nałóg z występków cnoty porobił modele.
Wy nas mądrym bawicie często świegotaniem,
Gładząc umysł sarmacki różnych znajdowaniem
Rozrywek i mód przednich; jak pieskliwie śpiewać,
Kształtne dobrać guziki, raźne szaty wdziewać,
Udawać na teatrach i zwykać powoli,
Że nas zdrajcą, szalbierzem, gnuśnym być nie boli.
I tyle czucia mamy na ojczyste zgony,
Jak ten, co z teatralnéj wychodzi zasłony:
Udawszy bajkę obcą, więcéj łzy nie kanie;
W równych względach u niego Polska i Trojanie.
Już dziś nie słychać kotłów i chrapliwéj miedzi;
My tańczym, biją w bębny ogromni sąsiedzi.
Tam Mars, u nas Wenera; rzadko widziéć, aby
Który z młodzi szlachetnéj końskie cisnął schaby.
Rozpieszczone ciałeczko utłacza karety;
Fartuch u niéj chorągwią, proporcem kornety.
Lecz widzę, że przeczekać téj parady trudno:
Napasłeś wzrok i umysł procesyą nudną.
Miły Walku! czas siodłać konie, a do domu
Śpieszyć dla siania hreczki, choć dyabeł wie, komu.