<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Resztki życia
Wydawca Księgarnia Michała Glücksberga
Data wyd. 1860
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst tomu II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVI.
N


Nazajutrz rano Malutkiewicz o zwykłéj godzinie nawet nie zasiadł do roboty, oczekując na Annę, która na porę oznaczoną się stawiła. Widać było z jéj oczów że pierwsza odprawa i trudności spotkane wcale jéj nie zraziły, że miała silne postanowienie i gotowa była przezwyciężyć wszystkie przeszkody.
— Otóż, — rzekł wychodząc professor — zrobiło się lepiéj niż można się było spodziewać, ze mnie dla waćpanny nauczyciel niestosowny, bo inna to rzecz dzieciaków za uszy ciągać, a co innego taką uczennicę wziąć się za późno kształcić, — ale znalazły się osoby dobréj woli, które to za mnie uczynią.
— Któż taki? — spytała Anna.
— No, jużbyś się i domyśléć powinna że nie kto inny jak panna Podkomorzanka...
Andzia podniosła głowę zadumawszy się na chwilę. Widywała ona niekiedy na ulicy przyszłe swe nauczycielki, ale ich zbliska nie znała.
— Ktokolwiek, bylem się uczyła! — odpowiedziała śmiało — więc iść do niéj?
— Idź, moje dziecko, a pamiętaj jednak, — dodał nauczyciel z powagą, — żebyś mi się za moje dobro nie wypłaciła źle, i sprawuj się jak należy...
Andzia uśmiechnęła się tylko i tak jéj było pilno do zamierzonego celu, że skinąwszy główką Malutkiewiczowi, który mimo swego stoicyzmu z niejaką przyjemnością na nią spoglądał, wybiegła zaraz wprost odważnie spiesząc do dworku Podkomorzanki.
Była to chwila śniadania, przypadkowo i pan Joachim częsty dziś gość znajdował się na niem, ciesząc widokiem Adeli, która mu właśnie wczorajszą przygodę z Malutkiewiczem opowiadała, Podkomorzanka uśmiechała się zadumana, gdy niespodzianie otworzyły się drzwi i piękna Anna dość śmiało weszła do salonu.
Tym co ją widywali zdala na ulicach miasteczka, inaczéj wcale tu się wydała i zyskała jeszcze na zbliżeniu. Była to piękność tak zdumiewająca, z wyrazem siły, smutku i męztwa, oko jéj czarne tak paliło i iskrzyło się dzikiem jakiemś uczuciem, że mimowolnie ujrzawszy ją, wszyscy wzrok wlepili w to zjawisko pełne surowego wdzięku.
Anna stała nie zmieszana, i podniósłszy głowę okrytą obfitemi włosy czarnemi, zapatrzyła się na Podkomorzankę i Adelę, jakby badała przyszłość swą w ich oczach.
Adela wstała co prędzéj zbliżyć się do niéj jeszcze więcéj zdumiała, znajdując w prostem dziewczęciu białe ręce, ubranie smakowne, coś co się zdało jakby przebraną innego pochodzenia wydawać kobietę. Instynktowo każde oko niewieście naprzód pada na te cechy zewnętrzne które niby nic nie znaczą, a wiele jednak bacznemu dostrzegaczowi powiedziéć mogą.
— Już wiecie po com tu przyszła, — odezwała się Anna do Podkomorzanki, — stary wam powiedziéć musiał; jestem sierota, dzieciństwo moje i lata młode przeszły w ulicy, na śmiechach pustych i zabawie... alem ja szaloną udawać musiała tak życie było ciężkie i smutne! Nauczcie mnie czego! Żebrak prosi jałmużny, a pobożni ludzie nie odmawiają mu jéj, ja proszę nauki...
Podkomorzanka żywo czuć umiejąca, miała już łzy w oczach, głos Anny był tak sympatyczny, postać tak dziwnie zajmująca, wszyscy otoczyli ją kołem, pan Joachim nawet przy Adeli pojął piękność téj istoty która sama sobie instynktem dała postawę pełną wdzięku i szlachetności.
Dwa te typy były jakby umyślnie stworzone dla odbicia dwóch oddzielnych i dalekich od siebie światów do których należały.
Adela przypominała Beatrix Cenci swą twarzyczką z drobnemi rysy i wdziękiem oryginalnym, na którego tle smutek spokojny się odbijał; Anna podobną była raczéj do mężnéj Judith tak jakby ją mógł pojąć jaki Carache. W twarzy panienki błyskała myśl rozwinięta, swobodna, rozpromieniona, oskrzydlona, w obliczu dziewczyny widać było poryw ducha który wybić się usiłował a skrzydeł sklejonych rozwinąć nie mógł.
Obie były piękne, ale jak różnie! Adela zachwycała poskramianą w sobie żywością, Anna niczem nie skrępowaną odwagą; téj rysy i postawa delikatne były i idealne, tamtéj silne a tak czyste i wspaniałe, że przypominały pierwsze wieki świata i ród świeżo z rąk Bożych jeszcze wyszły. — Adela była przy niéj dziecięciem, ta ledwie nie posągiem starożytnym, ale w dziecku świeciła iskra, gdy posąg milczał nie mogąc stłuc swéj marmurowéj szaty.
— Zkądże ci ta myśl nauki i zmiany życia? — spytała Podkomorzanka.
Anna zarumieniła się.
— Nie wiem, — odpowiedziała zmieszana, — pracy nie lubię, wszystko mi cięży i nudzi, możebym znalazła trochę pokoju, i swobody.
— Zkąd jéj te wyrazy, te myśli! — zawołała Adela.
Joachim stał zdumiały.
— Ale nauka jest także pracą i ciężką, — odezwał się, — szczególniéj dla ciebie panno Anno co się do niéj bierzesz za późno.
— Tak, ale to praca któréj ja chcę! — odpowiedziała, — ona mi nie będzie ciężarem...
— A cóżbyś umieć chciała? — dodała Podkomorzanka.
— Wszystko co wy umiecie! wiele! jak najwięcéj! — odezwała się Anna, — zróbcie ze mnie dzikiéj i prostéj..... taką jak jesteście same.....
Podkomorzanka zamilkła na chwilę...
— Ale dziecko moje, w twoim stanie jakże późniéj przywykłszy do innych myśli i życia wytrwasz z temi któremi cię los otoczył?
— Na to Pan Bóg, — zawołała Anna, — znajdę zawsze do kogo przemówić i kto mnie posłucha.
Tu znowu rumieniec oblał twarz dziewczyny która mimo usilnéj chęci nie zdradzenia tajemnicy, wydawała się z nią oczom baczniejszym.
— W tem wszystkiem, — szepnął pan Joachim Podkomorzance po francuzku, jest coś z czem się ona wygadać nie chce... ale to nie pospolite zjawisko.
— A dla mnie prawdziwy dar Boży! — dodała Adela, — moją ona będzie uczennicą... prawda, — spytała, — myśmy młode obie, zrozumiemy się lepiéj kochana Anno, chcesz żebym była twoim nauczycielem?
— Bóg ci to zapłaci, a ja... do śmierci wdzięczną będę.
I chciała rękę Adeli ucałować, ale ta nastawiła jéj rumianą twarz swoję i w milczeniu poprowadziła za sobą do pokoiku.
Podkomorzanka i pan Joachim zostali sami oboje zamyśleni i zdziwieni.
— No cóż pan mówisz o niéj? — spytała gospodyni.
— Nie umiem nic wyrzec, ale panna Adela! a! cóż to za serce anielskie, jaka prostota duszy wielkiéj!
— Prawda, kochany sąsiedzie, to anioł! to anioł.
— Pani! ja pewnie nie zaprotestuję przeciw temu, raczejbym dodał niż ujął, bo nie wiem czy kto na świecie tak ocenia pannę Adelę!
Głos drżący Joachima pierwszy raz zwrócił na siebie uwagę Podkomorzanki, która wejrzeniem pobieżnem rzuciła na twarz jego i trochę się zmieszała.
Dotąd zdawało się jéj że spokojny sąsiad jest przyjacielem domu tylko, teraz przemknęła się myśl inna i nieco ją strwożyła.
— Ale to być nie może! — powiedziała sobie w duchu — a gdyby i tak! ale nie! ale nie!
Pan Joachim po milczeniu Podkomorzanki poznał znowu że się dał w podejrzenie i uląkł skutkiem jego, a nużby go z raju wygnano? z tego raju do którego przywykł dziś, w którym mu było tak dobrze, swobodnie, tak ciepło i rozkosznie choć przyszłość sobie zakrywał i roić się o niéj obawiał?
Serce bić mu zaczęło...
— Przyznaj pan, — dodała gospodyni, — że to nas dwie potrzeba na to, mnie staréj warjatki i tego świętego trzpiota Adeli, żeby taką, między nami mówiąc, osławioną dziewczynę wziąć na wychowanie... Ale jeśli się jednę duszę wyrwie od zguby i oświeci, nie wartoż się na to poświęcić na ludzkie języki i choćby potwarze?
— Cóż zresztą na was powiedziéć mogą? — odparł pan Joachim — śmiać się będą!
— Ja im pomogę! — zawołała Podkomorzanka.
— Nie zrozumieją poświęcenia panny Adeli.
— Któż kiedy poświęcenie czyje ocenił!
— Zresztą, — zakończyła gospodyni, o Adelę się nie boję, sama tych nauk i rozmowy pilnować będę... a choć mi nie w smak że ta zalotnica dotknie się szaty mojéj przybranéj córki... mogęż dlatego odepchnąć pragnącą? Ja sama wzięłabym to wychowanie na siebie, ale mi Adelka nie da...
Po chwilowéj rozmowie odszedł pan Joachim, ale nim do swojego dworku zdążył już po drodze Szambelan go uchwycił.
— Wiesz, to jest wiedzieć musisz co się dzieje?... taż to słyszę Andzia stolarzanka zaczęła chodzić do professora Malutkiewicza... w biały dzień!! zgorszenie powiadam ci! całe miasteczko trąbi! Drudzy mówią że głupi stary najadłszy się starego pargaminu myśli się z nią żenić!
Pan Joachim ruszył ramionami z oburzeniem.
— Czego téż ludzie nie wymyślą! — rzekł uśmiechając się. — W istocie dziewczyna ta chcąc się uczyć, poszła go prosić...
— Tere fere! chce się uczyć, umie ona co jéj potrzeba!
— Malutkiewicz ją oddał w ręce Podkomorzanki!
— Jakto? i ta już u Podkomorzanki?
— Zostawiłem ją tam właśnie.
— Więc niechybnie stary dziad ogłupiał, myśli jéj dać jakie takie wychowanie i zaślubić... to jasne jak dzień.
Szambelan ruszył ramionami z wyrazem głębokiego nieukontentowania.
— Od niejakiego czasu, dziwy się dzieją u nas, — dodał, — poszaleliśmy po trosze, a wszystko przez niewiasty; już to i Waćpan kochany sąsiedzie nie bez notabenki.
— A o mnie tam co? — zapytał Joachim.
— Domyślisz się łatwo.
— Tępy jestem.
— Ja nie chcę plotek powtarzać.
— Na ten raz odważ się...
— A cóż? mówią żeś zakochany w pannie Adeli, i że również matrymonialne masz zamiary.
— Już? — z politowaniem zagadnął Wielica, — mój Boże, jak to się u nas łatwo tworzą niestworzone baśnie z niczego...
— Juściż pozwól że jest pewien fundament, — podchwycił Szambelan, — z Podkomorzanką byłeś jak my wszyscy, znaliśmy życie twoje, po przybyciu panny Adeli utonąłeś w tym dworku, tam całe dnie spędzasz, stołujesz się, siedzisz, służysz, musi to ludzi uderzać.
— I już ożenili mnie! — dodał Wielica, — to wybornie! Nie można więc bywać nigdzie, dla nikogo mieć przyjaźni, z nikim się widywać żeby zaraz ktoś nie uplotł sobie...
— Ale za cóż się gniewasz! — przerwał stary, — co w tem złego, pannie Adeli to nie szkodzi, a Jegomości odmładza. Tylko nie powinnibyście tak wyłącznie zabierać sobie tego domu, który i nam bardzo jest przyjemny, a dziś dostać się do niego niepodobna. Referendarz, ja, ledwie się doń doprosim raz w tygodniu, gdy Waćpan masz dnie całe..... to naturalnie trochę nas zniechęca.
— Ale cóż ja na to mogę poradzić? Podkomorzanka przyjmuje lub zamyka się jak jéj się podoba, nie jestem mistrzem ceremonji ani szambelanem...
Stary Wędżygolski który już był nieco rozdrażniony, wspomnienie swego tytułu wziął za jakąś przymówkę, nie mogąc tylko na razie dociec coby ona znaczyła, zamilkł i spochmurniał.
— Dlaczegóż ja równie ci nie zazdroszczę, — dorzucił Wielica, — zabranych stosunków z naszym ciekawym nieznajomym, u którego bywasz, a nas z nim jednak nie zbliżasz?
Wspomnienie to tak zarywało na przymówkę, że stary jeszcze bardziéj pokwaśniał.
— Wszak od téj pory znajomość musiała wielkie uczynić postępy? bywasz pan tam często?
— Tak, dosyć, — odparł Wędżygolski opryskliwie, — ale sprawy z moich czynności nie zwykłem zdawać przed nikim.
— Przepraszam, — ukłonił się Wielica.
— Jestem z nim w istocie bardzo dobrze... i poufale... ale to człowiek niedostępny i kapryśny... i dałem mu słowo że milczéć będę...
Uśmiech pana Joachima który przed domem Szambelana pożegnał go, zakończył tę niemiłą dla obu rozmowę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.