Rodzina Brochwiczów/Tom I/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rodzina Brochwiczów |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1885 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Pani Jadwiga z Porzewickich Natalska, równa prawie wiekiem i położeniem pani Herminii Brochwiczowéj, nie była wcale do téj ostatniéj podobną. Pani Herminia zbliżała się najbardziéj do tradycyonalnego pierwowzoru matrony, pani Natalska była zupełnym i doskonałym typem światowéj kobiety. Światowość znaczyła tu nietylko zajęcie się uciechami światowemi i umiejętność ich używania, ale i gorliwość względem interesów światowych, połączoną z umiejętnością ich urządzania.
Bardzo piękna jeszcze, pomimo lat przeszło czterdziestu, wysoka, o rysach twarzy bardzo prawidłowych, lecz zarazem energicznie zakreślonych, ze wzrokiem słodkim i pociągającym w pewnych okolicznościach, lecz przenikliwym, bystrym i nakazującym w innych, pani Natalska, pomimo, że p. Natalski małżonek jéj żył, i nawet prosperował na ciele i... humorze, w domu swym i za domem, w sprawach majątkowych, rodzinnych i towarzyskich, była wszystkiém. Jéj to oficyaliści składali raporta i rachunki, z nią to kupcy zawierali umowy o kupno i sprzedaże, ona to rachowała dochody majątku, i mierzyła je z rozchodami. Tak było w domu. Za domem ona także wybierała znajomości, zawiązywała i zrywała stosunki, spraszała do siebie towarzystwa, przedstawiała w każdym wypadku dom swój i rodzinę, nadawała im w świecie ton i odpowiednią pozycyą.
Gdy więc pani Natalska w domu swym była wszystkiém, wypływa ztąd wniosek zupełnie logiczny, że pan Natalski w témże samém miejscu, musiał być — niczém. Były za to dwa inne miejsca, w których stawał się on czémś, a były niemi las dziki i stół jadalny. Pan Gustaw Natalski, od niepamiętnych lat, znanym był sąsiadom i nie sąsiadom pod imieniem litewskiego Nemroda. Od nadwilejskich lasów, aż do krańczyn białowiezkiéj puszczy, znały go wszystkie knieje i ostępy, kłaniali się mu nizko wszyscy łowcy, gajowi i dojeżdżacze, warczały i skomliły na widok jego wszystkie psy gończe, drżały na odgłos myśliwskich jego pobudek wszystkie czworonożne zwierzęta.
Łowy, jako exercycya ciała energiczna, budziły jego apetyt, który przy obficie zastawionych stołach, tłómaczył się światu w sposób, zdumienie patrzącego nań ogółu obudzający! Było to słowem zero, barczyste, krępe, o rumianych policzkach, czole rumianém także, łysinie wielkiéj, oczach zbyt wypukłych i ustach pulchnych, wzdętych wciąż, jakby z gotowością zadęcia na mosiężnéj trąbce myśliwskiéj pobudki, lub smakowania po amatorsku przyprawionego pekeflejszu z łosia.
Kobieta tedy piękna, rozumna, w domu zapobiegliwa, w towarzystwach miła, i mężczyzna brzydki, nierozumny, w domu nic nieznaczący i nic nieczyniący w towarzystwach, polujący tylko i jedzący, połączeni ze sobą, stanowili parę, wielce źle dobraną.
Przedwieloletnia kronika okolicy głosiła, że był czas, w którym pani Natalska czuła bardzo dotkliwie to, iż z mężem swym stanowiła parę, źle dobraną. Była tam pono kiedyś mowa i o rozwodzie, i o separacyi, nie brakło téż romantycznych epizodów, w których serce kobiety, niezaspokojone w granicach dozwolonych, szukało dla siebie zadowolenia w krainach owocu zakazanego. Piękna Jadwiga cierpiała, targała się, trochę walczyła, ludzie powiadali: tego i owego kochała. Parę razy wyjeżdżała nawet z domu męża, przebywała czas jakiś u swych rodziców, a, odwieziona przez matkę na miejsce dozgonnego przeznaczenia, płakała i chorowała. Wszystko to trwało czas jakiś, nagle trwać przestało. Skończyły się płacze i choroby, umilkły komentarze, bladość i rozpacz znikły z twarzy kobiety, a osiadł na niéj w zamian wyraz zadowolnienia dla gości, energii i powagi dla domowników. Zaczęła liczyć i rządzić, bywać i przyjmować; latem gospodarowała, w zimie bawiła się, a jedno i drugie zdawała się czynić z jednostajném zadowolnieniem. Powszechna fama ogłosiła ją kobietą miłą, serdeczną i dzielną; ona sama w stroju bogatym zawsze i pełnym smaku, śród licznego grona krewnych, przyjaciół, znajomych, wielbicieli cnót jéj piękności i rozumu, wydawała się kobietą szczęśliwą. Gdyby nie dwie podłużne brózdy, które bardzo wcześnie zarysowały czoło jéj białe i wysokie, i nie pewien wyraz nieujęty, który mimowoli i zawsze na krótko zjawiał się w czarnych, ognistych jéj oczach, gdy zamyślała się, lub przelotem spotkała pełne kołdunów, albo pekeflejszu usta męża, można-by rzec, że nie cierpiała nigdy.
Przełom ów w życiu pani Jadwigi zaszedł wtedy, gdy dzieci jéj poczęły odrastać od ziemi i potrzebować serca i kierunku matki. Dorastanie to i potrzebowanie musiały być jedyną przyczyną przełomu tego, innéj bowiem dojrzéć niepodobna było w niczém.
Uczuła się snadź potrzebną swym dzieciom, potrzebną pod wszelkiemi względami, i zrezygnowała się na wieczyste posiadanie obok siebie litewskiego Nemroda, który był ich ojcem.
Jeżeli jednak sądziła, że potrafi nad dziećmi objąć panowanie tak wyłączne, jak nad domowemi stosunkami — omyliła się. Pobudki myśliwskie wcześnie i ponętnie zagrały w uszach jéj synów. Były to pobudki, przyrzekające hulaszczą zabawę i ogłaszające panowanie próżniactwa. Jedne i drugie wywarły na młodych panów Natalskich, charaktery ich, umysły i życie wpływ stanowczy, wpływ, który rzucił ich na ścieżki, utarte stopami ojca, i kazał im dzielić czyny jego, sławę, pekeflejsz i nicość.
Córki zato (być może dlatego, iż jak siły fizyczne, tak obyczaje towarzyskie zabawę myśliwską dla kobiet niepodobną czynią), ściśle spoiły się z matką. Ona kierowała ich wychowaniem, kształciła ich sposób czucia i myślenia, ona dla starszéj wybrała już męża, a teraz oglądała się za kimś, kogo-by uszczęśliwić mogła ręką młodszéj. Nie było może na świecie matki, która-by z większą otwartością, z podobnie, rzec można, namiętném oddaniem się objawiała miłość swą dla swych córek. I nic w tém dziwnego nie było. Dla zawiedzionéj po wielokroć w najsłuszniejszych żądaniach kobiety — one były wszystkiém. Żona męża, którego nie lubiła, matka synów, na których ze smutkiem patrzała, w nich tylko znajdowała pociechę, nadzieję, przedmiot, na który przelać się mogły wszystkie siły ognistego jéj serca. Taką była pani Natalska, matka pięknéj Tośki.
Był to dzień czyichś imienin, czy urodzin, czy zaślubin, jeden słowem z tych dni, starannie pamiętanych, i czerwonym ołówkiem w kalendarzach zaznaczonych, ponieważ ludziom, lubiącym bawić się, podają dogodny do bawienia się powód.
W obszernie i smakownie urządzoném mieszkaniu pani Natalskiéj, wcześnie, bo o południowéj zaledwie godzinie, z powinszowaniami zapewne, bo strojnie i tłumnie, zgromadziło się dość liczne towarzystwo.
Obok salonu, a raczéj w salonie, znajdował się rodzaj półokrągłéj alkowy, ze ścianą, od strony ulicy całkiem prawie oszkloną, i z rzędem dość rozłożystych i niepospolitych krzewów wazonowych w głębi. Ponieważ mieszkanie było na piérwszém piętrze, alkowa ta, szeroko od strony salonu rozwarta, tworzyła bardzo ładny, obszerny balkon, nad jedną z głównych ulic Wilna, mianowicie nad ulicą Długą, górujący.
W alkowie téj tedy, czy na tym balkonie, nakształt migocącego promienia, przesuwała się pomiędzy różnobarwnemi sukniami kilku zgromadzonych tam panien, blado liliowa, powłóczysta suknia pięknéj Tośki.
I nic dziwnego w tém nie było, że przechodziła od jednéj z towarzyszek do drugiéj, że szepnęła miłe jakieś słówko jednéj, pocałowała w przelocie czoło innéj, że, śmiejąc się, splątała nitkę jedwabiu, łączącą pultynek pani Róży z iglicą, którą młoda staruszka wyrabiała siatkowe mitynki, że głos jéj dźwięczał tak wesoło, iż zalatywał aż w ten punkt salonu, w którym siedziały starsze panie, i w ten, gdzie gwarzyli starzy i młodzi panowie, że, słowem, patrząc na ruchy jéj wdzięczne i żywe, na wiśniowe usta jéj, wpół-otwarte i uśmiechnione, na szafirowe oczy, błyszczące i mglące się naprzemian, można-by ją było porównywać do gwiazdy iskrzącéj się, ptaszyny śpiewającéj, do rusałki, wabiącéj ku sobie zachwyconych śmiertelnych; nic w tém wszystkiém dziwnego dla otaczających nie było, bo ktokolwiek ją znał, wiedział także, iż wesołość, żywość, wabność, stanowiły nieodłączne właściwości téj młodéj, szczęśliwéj, przez świat, ludzi, a przedewszystkiém przez matkę swą, rozpieszczonéj istoty. Ale co szczególném wydać-by się mogło dnia tego każdemu, kto-by na piękną Tośkę baczną zwracał uwagę, to to, że istotnemi przedmiotami jéj uwagi były, nie jak się zdawało na pozór, otaczające ją osoby, ale — okno wychodzące na ulicę, i zegarek, złotą szpilką przytwierdzony do paska.
Co kilka minut z razu, co minuta, co kilkanaście sekund potém, spoglądała na zegarek, rzucała wzrok za szyby, i szybkie, lecz baczne spójrzenie zatapiała w głąb’ ulicy, na któréj leżała warstwa śniegu, i po któréj sunął szary tłum przechodniów. Im więcéj upływało czasu, tém więcéj zdawała się wzrastać niecierpliwość, młodéj panny, było to więcéj niż niecierpliwość, z kaprysu jakiegoś, z chwilowéj jakiéjś zachcianki wynikająca; był to niepokój, którego źródło tkwiło zapewne w głębi piersi, podnoszonéj od chwili do chwili falami przyśpieszonego oddechu, w sercu, którego wzmożone ciche bicie urywało niekiedy mowę jéj w połowie zaczętego wyrazu, w głowie, która, jakby zmożona myślą jakąś despotyczną i upartą, na mgnienie oka schylała się ku ziemi, aby podnieść się znowu, rzucać dokoła swobodne spójrzenia, wesołe uśmiechy i uprzejme słowa, i znowu wzrokiem badać wskazówki małego zegarka, i biedz po-za szeroką szybę, za którą w dole szarzała i szemrała ludna ulica. Od zegarka tego, od téj ulicy, młoda panna widocznie oczekiwała czegoś, oczekiwała i doczekać się nie mogła. Ogarniało ją nerwowe wewnętrzne drżenie, które poskramiała z całą siłą i umiejętnością panowania nad sobą światowéj kobiety, którego jednak poskromić nie mogła do tego stopnia, aby uszło bystrych, przenikliwych, ruchliwych oczu pani Róży. Pani Róża mogła nie dostrzedz wielu bardzo wielkich rzeczy na świecie, ale zupełném było niepodobieństwem, aby ukrywane westchnienia, stłumione drżenia głosu, nagłe i szybkie smutki, przyćmiewające młode źrenice, przelotne, lecz niespokojne spójrzenia, rzucane za okno przez młode oczy, niewidzialnemi dla niéj pozostać mogły. Całe życie młodéj staruszki przeszło na doświadczaniu podobnych symptomatów, dziś, gdy doświadczać już ich nie mogła, lubiła je badać — gdziekolwiek się ukazały. A ukazały się one teraz jasno dla niéj i widocznie u pięknéj panny, która w téj chwili stanęła przy oknie z twarzą na-pół ku pokojowi, na-pół ku szybie zwróconą. Pani Róża zatrzymała spójrzenie na szafirowych źrenicach, które jakkolwiek nie były bynajmniéj zezowatemi, zdawały się teraz rozbiegać w dwa przeciwne kierunki, tak, aby jedno z nich dopomagało ustom bawić gości, i wyrazem swym ukrywało wyraz drugiego, które z pod powieki, ukosem badało ulicę. Pani Róża podniosła rękę i figlarnie pogroziła iglicą temu z dwojga szafirowych oczu, które patrzało na gości.
Jakby znakiem tym obudzone i wezwane oko, badające szary szlak ulicznych przechodniów, zwróciło się na panią Różę.
— A co tam takiego, ciociu Róziu? — najswobodniejszym w świecie głosem przemówiła piękna panna i z wdziękiem usiadła na nizkim taborecie, stojącym tuż przy krześle wesołéj staruszki; — dlaczego grozisz mi, ciotuniu? — mówiła daléj, białą twarz swą przybliżając do pulchnych, rumianych policzków pani Róży; — czym nitkę twą nazbyt splątała? nic to nie szkodzi. Węzełek jedwabiu rozplątać można, bieda już wtedy, gdy uczucia nasze splączą się w takie dziwne węzły, że nie wiemy już sami, jakby z nich sobie nić szczęścia wyplątać?...
Pani Róża zajrzała głęboko w szafirowe oczy, które, wzniesione ku jéj twarzy, zamgliły się teraz tajemném marzeniem, tęsknotą, gaszącą blask ich i zwykłą wesołość.
— Co ty mi tam, rybciu, prawisz o węzłach, z których nitkę szczęścia wyplątać trudno? — wymówiła półgłosem pani Róża. — Ja się na tych waszych allegoryach nie znam, i to tylko wiem, że ty, rybciu, czekasz kogoś, ale to tak czekasz, że aż ci oczki gasną ze strachu, że ten ktoś dziś już nie przyjdzie...
Cień niezadowolenia przemknął szybko po czole młodéj panny, i wnet zniknął przed wyrazem najgłębszego zdziwienia, który twarz jéj okrył. Gdyby od roku w żadne na świecie okno nie spójrzała ni razu, nie mogła-by okazać się więcéj zdziwioną, jak teraz, kiedy po tysiąckrotném wyjrzeniu na ulicę, usłyszała domniemanie, iż od ulicy téj oczekuje czyjegoś widoku.
— Ach, ciociu kochana — rzekła, wzruszając lekko ramionami — powiedz-że mi, proszę, kogo-bym ja oczekiwać mogła? czyż wszyscy krewni moi, znajomi i przyjaciele nie są tutaj? a czyliż kogokolwiek, żyjącego po za kołem tych znajomych moich i przyjaciół, oczekiwać mi wypada i należy? Cóż-by to było, mój Boże, cóż-by to było, gdybym wypadkiem oczekiwać zaczęła kogoś, stojącego po za tém kołem? Splątałabym życie moje i uczucie w niepodobny do rozwikłania węzeł. Bo i cóż dla mnie mogło-by być po za tém kołem, ciociu Róziu, powiedz! nieszczęśliwa miłość i... mezalians! o! mezalians, to straszna rzecz, ciociu Róziu, choćby w nim był cały świat tego, co ty nazywasz kochaństwem. Nie, ciociu; nie oczekuję ja nikogo, bo i pocóż oczekiwać-bym miała? Wszystko moje — wkoło mnie.
Pani Róża patrzała na mówiącą przenikliwie i niedowierzająco zrazu, musiała jednak uwierzyć w szczerość słów jéj i wziąć je w zupełnie prostém ich znaczeniu, bo skinęła głową z zadowolnieniem, i pulchną dłonią pogładziła jasne warkocze; na nizkim taburecie siedzącéj panny.
— Bardzo to dobrze, rybciu i rozumnie z twéj strony — zaczęła, — że nie myślisz o szukaniu dla siebie szczęścia za górami za lasami, i że nie chcesz dobrowolnie narażać się na zgryzoty, oczekując, Bóg wié, tam kogo, kiedy tuż przy tobie są tacy, co szaleją za twemi ślicznemi oczyma, i nie wiedziéć co-by oddali, aby one łaskawie na nich patrzały. Kiedy mi się zdało, że moja Tosiunia patrzy ciągle przez okno i wygląda kogoś, przelękłam się okrutnie, bo na co innego kochaństwa, jak to, które masz przy sobie i jaśniejszéj nitki szczęścia, jak ta, co od twego serduszka wić się może do serca pewnego kawalera, którego ja znam, a o którym ty, Tosiuniu, wiész dobrze...
Tośka oparła twarz na dłoni, i wzrok utkwiła w zaściełający posadzkę dywan. Przed chwilą spójrzała znowu na zegarek, a ujrzawszy, że wskazówki posunęły się znowu o kilka minut, daléj wpadła w zamyślenie, nad którém zapanować już nie mogła. Przyzwyczajona jednak do prowadzenia machinalnych rozmów, bynajmniéj niewymagających przytomności i wysiłków myśli, niedbale, echowym jakby sposobem, odpowiedziała na mowę pani Róży.
— Którego ciocia zna, a o którym ja wiem? któż to taki?
Pani Róża uśmiechnęła się, mrugnęła powiekami, i jedną rękę wspierając na ramieniu młodéj panny, drugą, uzbrojoną w iglicę, wyciągnęła w stronę sali jadalnéj.
— Spójrz-no, kochańciu! — szepnęła — spójrz tylko! Ot stoi on tam w jadalnéj sali pod oknem, i rozmawia z Artiurkiem Darzycem!
Tośka, podając się jakby dłoni pani Róży, która kibić jéj na przód uginała, pochyliła się nieco i spójrzała w punkt, na jaki wskazywała iglica. Punktem tym był Maryan Brochwicz.
— Widzisz, kochańciu — szeptała ciotka Rózia, — ot gdzie jest twoje kochaństwo, i twoje szczęście. Chłopak jak malowanie, zacnych rodziców syn...
Pani Róża mówiła-by, a raczéj szeptała-by dłużéj, ale przerwał jéj mowę głośny wybuch śmiechu, który wydarł się z piersi pięknéj Tośki i rozbrzmiał śród oszklonéj alkowy przeciągle i zawrotnie. Tony śmiechu tego szybkie, urywane, nerwowe, dały-by wiele do myślenia bacznemu uchu. Było w nich coś fałszywego i rozdrażnionego, daleko mniéj wesołości niż, tajemnie uczuwanéj i śmiechem pokrywanéj goryczy. Ale na takich subtelnych odcieniach głosów ludzkich, świadczących o bardziéj jeszcze subtelnych uczuciach, nie znała się już w bardzo prosty sposób romansowa ciocia Rózia. Patrzała ona na śmiejącą się wciąż pannę rozradowanemi błyszczącemi oczyma.
— A co? kochańciu! — powiedziałam ci rzecz miłą, ale tyś o niéj wiedziała piérwéj ode mnie, o, wiedziałaś dobrze filutko!...
W téj saméj chwili, z cichym szeptem pani Róży złączył się głos jednéj z siedzących w alkowie panien.
— Tośku! zdaje mi się, że twój nauczyciel angielskiego języka przyszedł. Oto wchodzi w bramę...
Głośny, urywany, nerwowy śmiech umilkł nagle, natomiast błyskawicznie szybki purpurowy rumieniec wytrysnął na policzki pięknéj panny, oblał czoło jéj aż po sploty jasnych włosów, i zniknął, zostawiając po sobie w oczach i na twarzy wyraz niewymownego ukojenia. Można-by rzec, że z piersi Tośki spadł w téj chwili wielki jakiś ciężar, że po trwodze dolegliwéj, tém dolegliwszéj, że tajonéj, nastąpiła w niéj cisza głęboka, przerżnięta tylko promieniem łagodnéj radości. Powstała z nizkiego siedzenia swego i znowu spójrzała na zegarek.
— Czy pewna jesteś, że to pan Sieciński przyszedł? — zapytała towarzyszkę zupełnie spokojnym i obojętnym głosem.
— Naturalnie, widziałam go u ciebie parę razy.
— Spóźnił się dziś o pół godziny — rzekła Tośka — myślałam, że dziś już nie przyjdzie wcale. Ponieważ jednak przyszedł, muszę was moje panie na chwilkę opuścić. Pójdę, oznajmię panu Siecińskiemu, że mając gości, korzystać dziś z lekcyi jego nie mogę.
Lekka i zarazem wspaniała przeszła przez salon, w przechodzie pocałowała w rękę matkę, skinęła głową przyjaźnie swéj siostrze, uśmiechnęła się do stojącego teraz w drzwiach sali, i patrzącego na nią z widoczném upodobaniem, pana Jana Brochwicza, odwróciła szybko głowę, spotkawszy się ze spójrzeniem Maryana, i dawszy ręką znak niemłodéj Angielce, zajmującéj przy niéj miejsce panny do towarzystwa, aby szła za nią, zniknęła w głębi mieszkania. W głębi mieszkania był dość skromnie, lecz smakownie urządzony gabinet, w którym teraz, plecami do pokoju, a twarzą do okna zwrócony, stał Stefan Sieciński. Był tak pogrążony w zamyśleniu, że nie od razu usłyszał szelest jedwabnéj sukni, który zaszemrał tuż prawie obok niego. Towarzysząca pannie Natalskiéj niemłoda Angielka, rozumiejąca po polsku tak mało, jak nic prawie, usiadła z robótką na kanapie, w głębi pokoju stojącéj; Teofila z wolna i z opuszczonemi na suknią rękoma, postąpiła ku oknu. Była w téj chwili mało podobną do owéj pięknéj Tośki, która, przed kilku minutami z żywością iskry, swobodą ptaszka, ze śmiechem na ustach i wabną figlarnością w spójrzeniu, bawiła gości w salonie swéj matki. Teraz na czole jéj i w oczach, spoczywał wyraz cichego ukojenia, który powstał tam w chwili, gdy dowiedziała się o przybyciu Stefana, i twarzy jéj, do zwykłego wdzięku, dodawał urok skupionéj w sobie powagi. Wiśniowe usta jéj otwierały się na-pół uśmiechem, nie swawolnym i zalotnym jak wprzódy, ale serdecznym i zamyślonym trochę. Długie spójrzenie zatrzymała na widzialnéj jéj z profilu twarzy stojącego u okna młodego człowieka i, zbliżając się ku niemu, dźwięcznym głosem wymówiła:
— Witam pana!
Stefan odwrócił się szybko od okna, oddał pięknéj pannie głęboki ukłon, i spotkał się spójrzeniem z dwiema szafirowemi źrenicami, w których zapaliły się nagle dwie duże ruchome iskry, i zaigrał wyraz serdecznéj wesołości.
— Spóźniłeś się dziś pan szkaradnie! — zawołała piękna panna, zbliżając się do umieszczonego pośrodku pokoju stołu, i przysuwając ku sobie kilka książek i zeszytów z angielskiém pismem; — spóźniłeś się pan dziś o całe pół godziny — mówiła daléj, siadając, i młodemu człowiekowi wskazując krzesło naprzeciw stojące — to okropne doprawdy! myślałam, że pan dziś już wcale nie przyjdzie!
Mówiła to zwykłym już sobie tonem lekkiéj, pustéj może nieco wesołości, ale w głosie jéj przebrzmiewały téż i dźwięki, z lekkością i pustotą nic wspólnego niemające, dźwięki, które gwałtownie opierały się śmiechowi, w którym zatopić je usiłowała. Giestem zapraszała nauczyciela swego do rozpoczęcia z nią lekcyi, zapomniéć więc na widok jego musiała o gościach, którym rychły swój powrót przyrzekła. Po półgodzinném natężoném i ukrywaném oczekiwaniu, pozostało w piersi jéj wzruszenie głębsze, może i silniejsze, niż tego chciała sama, niż o tém wiedziała.
Stefan nie usiadł na wskazaném sobie miejscu. Stał on przed śliczną kobietą, osypany iskrami rozżarzonych jéj źrenic, oblany falami wzruszonego jéj głosu, i milczał chwilę. Teofila milczenie to jego wytłómaczyła sobie zapewne obrazą lub niezadowoleniem, bo spoważniała nagle, i składając ręce, wymówiła z prośbą w głosie:
— O, nie bierz mi pan proszę za złe wyrzutu, który ci uczyniłam! nie dawaj mu pan innego znaczenia, jak to, które miał on w méj myśli! Tak przywykłam do... do tych lekcyj, które przekładam nad wiele innych sposobów przepędzania czasu, że byłam doprawdy w obawie, aby dzisiejsza mnie nie minęła! takeś mnie pan przyzwyczaił do swéj akuratności w przybywaniu na lekcyą, że... byłam w obawie, czy się panu co złego nie stało...
Stefan skłonił się znowu.
— Niewypowiedzianie szczęśliwy jestem — zaczął spokojnym głosem i z lekkim na ustach uśmiechem — niewypowiedzianie szczęśliwy jestem, słysząc od pani, że usługi moje zdołały ją zadawalniać. Dziś przyszedłem, aby powiedziéć...
Co działo się w piersi i w głowie młodego człowieka, że tak nagle urwał niedopowiedziane zdanie? Jaka fala wewnętrzna, nieposkromiona, nagle zalała i stłumiła głos jego spokojny, spędziła przedchwilowy leki uśmiech z ust jego, które drgnęły nieznacznie?
Teofila bystry wzrok swój utopiła w jego twarzy.
— Panie Stefanie! — zawołała — panu się cóś stało! panu cóś jest niezwykłego! czy może która z sióstr pana... ale nie! nie przyszedł-byś pan w takim razie wcale! więc cóś innego, ale zawsze cóś jest i dlatego czegoś spóźniłeś się?... co się stało. — Pytała natarczywie, ze zwykłą sobie żywością, z temi samemi głębokiemi tonami w głosie, które brzmiały w nim, gdy przed chwilą czyniła mu wyrzuty.
Stefan nie odpowiadał jeszcze chwilę. Przyczyny opóźnienia, o które go zapytywano, szczególne były, i do opowiedzenia trudne, niepodobne niemal. Miał-że, mógł-że opowiadać o tém, że, wyszedłszy z domu o zwykłéj porze, przeszedł parę razy ulicę, przy któréj mieszkał, zanim wymógł na sobie, aby wejść na tę, przy któréj ona mieszka; że, doszedłszy raz do bramy prawie jéj domu, wrócił się i szedł z wolna chodnikiem pomiędzy tłumem przechodniów, myśląc nad tém, czy powie jéj słowa, z jakiemi szedł do niéj, postanawiając na nowo to, co postanawiał już był w duchu kilka razy, postanowienia nigdy spełnić nie mogąc; że wstępował na wschody mieszkania jéj bardzo powoli, i dotykał dzwonka u drzwi jéj zawieszonego tak lekko, jakby pragnął, aby dnia tego nikt go nie słyszał, nikt mu nie otworzył, i aby, nieusłyszany i niewpuszczony, odejść mógł dziś jeszcze, dziś tylko, nie wyrzekłszy tego, co do wyrzeczenia było mu bardzo trudném? Oto dlaczego się spóźnił. Co się stało? Stało się w nim samym coś, czego on w sobie miéć nie chciał: podniósł się w nim głos, którego on słuchać nie mógł; powstały przed nim obrazy, które on usunąć od siebie pragnął. Dlatego wyglądał zmienionym i wzruszonym, ale mógł-że na jéj natarczywe pytania odpowiedzieć bezpośrednio? nie mógł i nie odpowiedział. Milczał chwilę; ręka jego zaciskała się silnie około mahoniowéj poręczy krzesła, a im silniéj się zaciskała, tém więcéj rysy jego wracały do zwykłego sobie wyrazu. Spokojnym znowu wzrokiem patrząc na śliczną twarz stojącéj przed nim kobiety, wymówił:
— Przyszedłem, aby z prawdziwym żalem oświadczyć pani, że nie mogę nadal służyć jéj lekcyami angielskiego języka. Słowa „z prawdziwym żalem” brzmiały w ustach jego zimno.
Teofila stała chwilę nieruchoma, wpatrzona w twarz młodego człowieka oczyma, z których zniknęły bez śladu, i cisza ukojenia, i blask wesołości. Opuściła białą rękę i oparła się nią silnie o stół, na którym leżały książki i zeszyty.
— Doprawdy? — wymówiła powoli, z cicha; i ciszéj jeszcze, jakby do saméj siebie mówiąc, dodała — a więc... już...
Spuściła oczy i po chwili spytała:
— Dlaczego pan nie może?...
— Zajęcia moje — odparł Stefan — nie pozwalają mi rozrządzać czasem moim tak, jakbym tego pragnął.
Spokój, z jakim wymówił te słowa, obojętność postawy jego i ta zimna, powszednia grzeczność, która obojętności téj towarzyszyła, wzmogły snadź przykre wzruszenie pięknéj panny. Usiadła na stojącym obok fotelu, skrzyżowała ręce na piersi, i z uśmiechem, który znowu zjawił się na jéj ustach, ale nie wesołość wcale, lecz wewnętrzne wzburzenie oznaczał, zawołała:
— O! te zajęcia pana! one na nic panu nie pozwalają! nie pozwoliły one panu bywać gościem w domu naszym wtedy, gdy i ja, i matka moja, tak serdecznie prosiłyśmy go o to; nie pozwalają mu one teraz przybywać do nas, w tych nawet urzędowych godzinach, które przecież stanowiły także dla pana i dla mnie jakieś zajęcie! Mój Boże! pamiętam dobrze, iż nieraz mówiłeś mi pan o zgubności zbyt ciasnego poglądu na życie, zamykania się w jednéj wyłącznej sferze, i nie widzenia nic, nie dbania o nic, co po-za tą sferą istnieje. A nie sąż tém wszystkiém owe zajęcia, które rozkazują panu tak zupełnie, tak bezwzględnie wyrzekać się świata?
Przy ostatnich wyrazach podniosła głowę i z rodzajem tryumfu spójrzała na stojącego przed nią młodego człowieka. W wyrazie twarzy jéj było trochę ironii i gniewu.
— Cóż? — dodała — nie jesteś-że pan w sprzeczności z sobą samym, dla owych zajęć, o których mówisz tak zupełnie, tak bezwzględnie wyrzekając się świata?
Lekki uśmiech okrążył usta Stefana.
— Nie wiem — rzekł — co pani rozumiesz w téj chwili pod nazwą: świata.
Piękna panna wzruszyła lekko ramionami.
— Naturalnie — odparła z wielką żywością — że pod nazwą tą nie rozumiem w téj chwili ani gór Alpejskich, ani Oceanu Spokojnego, ani pól, ani łąk, ani lasów, tylko ludzi!
— A więc — z tym samym, co piérwéj, uśmiechem, rzekł Stefan — wypada zapytać mi jeszcze: kogo pani w téj chwili ogarniasz nazwą ludzi?
Żywe rozdrażnienie zagrało w oczach i odbiło się na twarzy młodéj panny przelotnym rumieńcem.
— Naturalnie — odparła powolniejszym nieco, niż wprzódy, tonem — nazwą tą nie ogarniam w téj chwili ani Indyan, ani Murzynów, ani żebraków, którzy pod kościołem siedzą, ani kominiarzy, którzy po dachach chodzą, ogarniam nią ludzi, których znam, pomiędzy którymi żyję.
— I dlatego téż — odparł Stefan — dlatego, że pani tych tylko ludzi światem mianujesz, o mnie wyrazić się raczyłaś, że wyrzekam się świata.
— Wyrzekasz się pan wszelkich radości i przyjemności jego — przerwała żywo Teofila.
— Jeżeli pani masz na myśli te radości, jakie dać może świat, o którym przed chwilą mówiłaś, wyrzekłem się ich — najprzód z potrzeby i konieczności, teraz z zasady i upodobania.
Teofila podniosła na mówiącego oczy, w których żywe błyski przedchwilowego uniesienia topiły się i gasły w łagodniejszém, rzewniejszém uczuciu.
— I niczego — wymówiła po chwili — nikogo... nigdy żałować pan nie będziesz z całego tego świata, który był przecież rodzinnym światem pana, który i teraz jeszcze mógł-by otworzyć się przed panem, gdybyś chciał tego, gdybyś tak dumnie i stanowczo nie usuwał od siebie wszystkiego, co do niego należy, nie zamykał się w suchéj powszedniéj sferze, którą pan zwiesz swemi zajęciami?
— Czy nikogo i niczego żałować nie będę? — wymówił z wolna Stefan — pocóż liczyć i rozważać żale, które powstają w nas po obrazach znikłych, po pięknych, lecz wzbronionych nam, zjawiskach życia? Było-by to robotą daremną, było-by to nawet robotą szkodliwą. Powstają one i przechodzą, wolą do milczenia zmuszone; tworzą w nas księgę doświadczeń, co najwięcéj, księgę pamiątek, do któréj zaglądamy jedynie wtedy, gdy wstępować nam wolno we własne wnętrze, bez krzywdy dla tego, co nas otacza.
Powiedziawszy to, Stefan umilkł na chwilę, potém dodał z uśmiechem:
— Zaczepiliśmy w rozmowie naszéj o przedmiot, na który każde z nas z innéj i całkiem, przeciwnéj, patrzy strony, i zapomnieliśmy — pani o tém, że oczekują na nią goście, ja — że wrócić mam do roboty, w któréj wyręcza mnie siostra moja... Bardzo żałuję, że nie mogę pożegnać osobiście matki pani, zajętéj przyjmowaniem towarzystwa, licznego, jak wnoszę, bo gwar rozmów jego aż tu dochodzi. Racz pani wyrazić Jéj żal, jaki uczuwam z tego powodu, i sama przyjąć wraz z pożegnaniem najszczersze życzenie szczęścia.
Przy ostatnich słowach oddał pięknéj pannie głęboki ukłon i miał odejść, ale Teofila powstała nagle i zatrzymała go żywym giestem.
— Nie odchodź pan jeszcze — wyrzekła szybko i, postępując parę kroków na przód:
— Czy nic, nic więcéj nie masz mi pan do powiedzenia? — zapytała.
Głos jéj był stłumiony. Drgała w nim gniewna niecierpliwość rozpieszczonego dziecka, które czuje się pokrzywdzoném, i tajony, lecz do utajenia niepodobny, żal kobiety, któréj serce objęło piérwsze cierpienie życia.
Cóż miał on jéj powiedziéć? Jakie słowo pragnęła usłyszéć od niego wraz ze słowem pożegnania? Być może, iż słowo to szumiało w głowie Stefana, napełniało mu pierś i przyśpieszało serca bicie; bo, jakby zmożony cichą walką téj chwili, pochylił on czoło i ujął w dłoń wyciągającą się ku niemu rękę Teofili. A jednak — nic nie wyrzekł. Niepodobném mu było zapewne wymówić wyraz, sprzeczny z tém, co czuł, tego zaś, co czuł, nie powiedział-by za nic w świecie.
Teofila podniosła spuszczone dotąd powieki, i oczy oszklone łzą utopiła w twarzy Stefana. Postać jéj i twarz, napiętnowana w téj chwili niewinnością dziewiczą, tkliwością kobiecą, rozżaleniem dziecięcém, posiadały w sobie taką siłę uroku i pociągu, że oprzeć się im nie mógł-by zapewne sam najstoiczniejszy ze stoików dawnych, chyba-by liczył sobie z dobrą kopę przeżytych jesieni.
Stefan toczył walkę ze sobą, z głosem swym, wyrywającym z piersi wyraz, którego wymówić nie chciał; ale spójrzenie jego utonęło wzajem w podniesionych ku niemu, łzą i iskrami błyszczących oczach, usta mu drgnęły i wyrzec cóś miały, ale... minuty walki Stefana były dla Teofili minutami namysłu. W twarzy i postawie jéj zaszła zmiana. Jakby przestraszona nagłą jakąś myślą, usunęła się nieco, powieki jéj znowu w dół opadły.
— Żegnam pana! — wymówiła daleko chłodniejszym, niż wprzódy, tonem, i zwróciła się ku progowi. Od progu obejrzała się raz jeszcze, skinęła głową i znikła w głębi mieszkania.
Stefan patrzał za nią, jakby z chwilowego snu obudzony. Wzrok jego chmurny był i nieledwie gniewny, usta zarysowały surowszą, niż zwykle, linią.
— O, jak-żem był słaby i niewytrwały! — wymówił z cicha — gdyby była chwilę jeszcze pozostała...
Teofila musiała zapewne pomyśléć o tém, musiała zresztą ujrzéć to w wyrazie oczu i twarzy Stefana, że, gdyby pozostała z nim chwilę jeszcze, wymówił-by on może to słowo, o które przed chwilą prosiła, upominała się, które wywoływała przemocą niemal słowami i spójrzeniami swemi. Prosiła, upominała się, wywoływała to słowo; a gdy ujrzała, że wydobywa się już ono na usta młodego człowieka, zlękła się go, cofnęła się, uciekła przed niém...
Uciekła, ale nie udała się do salonu, zkąd dochodził gwar zebranych gości. Szybkim krokiem przeszła dwa czy trzy pokoje, i wbiegła raczéj, niż weszła, do obszernéj i ozdobnie przybranéj sypialni matki i swojéj. Tu zamknęła drzwi za sobą i jednym skokiem znalazła się przy oknie. Przycisnęła czoło do szyby, i zatopiła wzrok w głąb’ ciągnącéj się pod oknem ulicy. Na twarzy jéj leżały rumieńce, na rzęsie wisiała łza, białe ręce splecione silnie przycisnęła do ramy okna, oddychała szybko.
— Poszedł już! — szepnęła, ścigając wzrokiem młodego człowieka, który z bramy domu wyszedł na ulicę — o! jakże prędko idzie! — mówiła daléj — jak pilno mu uciec ztąd...
Odeszła od okna i usiadła na nizkiéj sofie, wyprostowana, z rękoma nieruchomo złożonemi na kolanach, z oczyma szklano utkwionemi w przestrzeń. Ogarnęło ją głębokie zamyślenie. W myśli swéj ważyła cóś i rozważała: uczucie czy wrażenie, które tak silnie wstrząsało nią przed chwilą, milkło i stygło; rumieńce nikły; rozpalone wprzódy policzki nabierały znowu białości liliowego listka; źrenice oschły i patrzały przed siebie z wyrazem coraz przytomniejszéj, chłodniejszéj myśli.
— Może to i dobrze! — szepnęła po chwili — może on i dobrze uczynił, że odszedł, aby nie wrócić więcéj! bo i pocóż to wszystko? do czego prowadzić mnie mogły te dziwne myśli, te szczególne uczucia, które miewałam, których doświadczałam, widując go, rozmawiając z nim? Smutek tylko i żal, tęsknota, niespokojność... dlaczego miała-bym dręczyć się tak dobrowolnie... skoro to do niczego, najzupełniéj do niczego prowadzić mnie nie mogło?.. tak! dobrze uczynił... spostrzegł, odgadł, domyślił się i odszedł... a może?... kto wié? może i sam uczuł...
Przy ostatnim wyrazie porwała się z sofki, stanęła i szklany znowu wzrok w przestrzeni utkwiła.
— Uczuł? o tak!... mój Boże! widziałam to... czemuż więc nie powiedział mi tego?... Chciał powiedziéć... miał powiedziéć... ale... uciekłam od słowa, którego jednak tak pragnęłam... tak pragnęłam!.. O! pocóż-em ja to uczyniła? gdybym jeszcze... jeszcze jednę chwileczkę z nim pozostała, dowiedziała-bym się...
Podniosła obie dłonie do czoła i stała chwilę nieruchoma, z piersią podnoszącą się wysoko, z drgającemi żalem ustami. Wkrótce jednak ręce jéj w dół opadły, serce przestało przyśpieszoném biciem wstrząsać jadwabnemi fałdami stanika.
— A gdybym się dowiedziała? cóż z tego?... czy szczęście? czy gładka, równa droga dla niego i dla mnie? Nie... po jednéj, krótkiéj chwili upojenia, cierpienie... burze... walki z sobą, i nakoniec... nakoniec zawsze i nieodmiennie rozstanie... tak! rozstanie! bo mógłże-by być trwały jaki związek pomiędzy mną a nim?... Nie! związek taki nie mógł-by istniéć, jak nie istnieje pomiędzy tą drogą, jaką on postępuje, a tą, którą mnie postępować wypada i należy; pomiędzy... moją pozycyą w świecie, a jego położeniem... O! to położenie jego! jakie ono jest dziwne!.. zostać kupcem... doprawdy! była to myśl szczególna! zkąd ona przyjść mu mogła do głowy?
Wzruszyła ramionami, uśmiechnęła się i, niespokojnym krokiem przechodząc przez pokój, rzuciła spójrzenie w wiszące na ścianie źwierciadło. Nie zatrzymała się jednak przed niém, ale usiadła znowu na innéj już tylko sofce, i znowu zamyśliła się głęboko.
— A jednak — szepnęła — jakże on pięknie, mężnie, szlachetnie postąpił, przyjmując na siebie ciężar licznéj, osieroconéj rodziny, dla niéj wyrzekając się dróg świetniejszych... stając się... stając się... och! kupcem, dlatego, aby siostrom przytułek dać... braci wychować!... Czém-że są w porównaniu z nim ludzie, którzy mnie otaczają? kamienie zimne, sprężynami konwenansów poruszane, chwasty bezużyteczne! Nie myślałam tak o nich dawniéj, owszem, byli mi często miłymi, zawsze znośnymi! Odkąd myśléć tak o nich zaczęłam, i rozmawiając z nimi z pozorném zadowoleniem, skrycie poziewać, i śmiejąc się wobec nich wesoło, tajemnie wzdychać? odkąd? od czasu, gdym poznała jego...
W miarę, jak myśli te cisnęły się do pochylonéj w zadumie głowy pięknéj panny, rumieńce poczęły znowu wstępować na jéj policzki, a gorące iskry rozpalać jéj źrenice. Były to rumieńce i iskry zapału.
— O! — zawołała, powstając znowu i splatając przed sobą ręce — ja wkoło siebie nigdy... nigdzie takiego, jak on, nie spotkam człowieka!...
Była prawdziwa, szczera boleść w tym wykrzyku, który jednak urwał się nagle w piersi, przemocą tłumiącéj rozdzierające ją wzruszenie, i na ustach, na które wstąpił znowu wyraz chłodnéj rozwagi. Przeszła znowu na przeciwny koniec pokoju, i znowu się na inne osunęła siedzenie.
— I pocóż, i nacóż i dlaczegóż mi te myśli i te uczucia wszystkie? Wszak pożegnaliśmy się dzisiaj, i prawdopodobnie nigdy go już inaczéj nie zobaczę, jak w sklepie... za kantorem, nad szalami, na których ważyć będzie cukier i pieprz! Mogłaż-bym kiedykolwiek stanąć tam obok niego i wraz z nim rzucać na szale mosiężne ważki, lub z przychodzącymi do sklepu obdartusami targować się o trzy grosze więcéj za funt rozynek?... O!... jakaż to myśl zabawna! zabawna!
Przy ostatnim wyrazie wzruszyła ramionami i zaśmiała się głośno. Był to śmiech bynajmniéj nie gorzki, nie szyderski i nie przymuszony, ale szczery, wesoły, serdeczny. Myśl o tém, ze ona, Teofila Natalska, świetna panna, któréj od dzieciństwa kłaniało się nizko wszystko, co wkoło niéj żyło i oddychało, która przed trzema miesiącami jeszcze zaledwie wiedziała o tém, iż istnieją na świecie kupcy i tym podobni ludzie, a jeśli ich widywała z dala, myślała zawsze, iż są to nie zupełnie ludzie, ale tylko tak zwani ludzie; aby ona, piękna Tośka, dla któréj serce i usta macierzyńskie przepowiadały przyszłość, ubraną w to wszystko, w co przeszłość jéj ubraną była, to jest: w salony, powozy, jedwabie, perfumy i cukierki, i innéj przyszłości we śnie nawet przypuścić nie mogły, stanęła u ślubnego ołtarza ręka w rękę z kupcem, a potém — potém dopomagała mu ważyć na szalach dla przybywającéj do szarego, ciemnego sklepu, szaréj, ciemnéj publiczności, cukier i pieprz!... O! doprawdy! myśl taka była bardzo, ogromnie, nieskończenie śmieszną, i do śmiechu pobudzić musiała tak nawet wzruszoną i rozrzewnioną istotę, jak przed chwilą była Teofila.
Piękna Tośka śmiała się i białemi rękoma poprawiała koronki, bogato zdobiące jedwabny jéj stanik. W przeciągu krótkiego kwadransa, który przepędziła w tym pokoju, w sercu jéj, w głowie i w wyrazie twarzy, gościły naprzemian żal i uciecha, miłość i obojętność, burza i uspokojenie, uwielbienie i pogarda. Była-ż tak zmienną, niestałą, płochą? Nie; była istotą niedokończoną, w jednostronnym kierunku rozwijaną, od niedawna w dwa kierunki rozdartą, a żadnego z nich w pełni nieznającą, niewyraźnie pragnącą tego, co dojrzała, lecz od czego odgradzały ją bezmiary różnic i niewiadomości, silnie przykuwana do tego, co stanowiło dotąd tło myśli jéj, pojęć, przyzwyczajeń, życia całego. Była światową panną, dokładnie znającą świat w jednym wyłącznym jego objawie, w innych nierozumiejąca go, jak człowiek z przytępionym słuchem nie rozumié wielce różnotonnéj i pogmatwanéj muzyki; istotą ze szlachetnemi pierwiastkami serca i charakteru, śpiącemi głęboko pod grubą warstwą fraszek i błyskotek, pełną upodobań, wyobrażeń, wpojonych w nią od kolebki, i przeczuć, pragnień, doświadczanych od niedawna; bardzo śmiałą i zarazem niezmiernie lękliwą, mogącą podnieść się ku pięknym i wielkim rzeczom z natury, i zdolną zapaść w najniższe małości moralne — z przyzwyczajenia.
Gwar zebranych w salonie gości dochodził wyraźnie do ustronnego pokoju. Teofila nie słyszała go wprzódy, teraz usłyszała. Stanęła przed źwierciadłem, poprawiła nad czołem jasne warkocze, raz jeszcze dotknęła dłonią pajęczych koronek stanika. Pod koronkami temi serce jéj uderzało z wolna już, ale jeszcze nierówno.
— Tak! — wyrzekła, patrząc na odbitą w źwierciedle wysmukłą i przedziwnie kształtną swą kibić — tak, dobrze się stało; teraz skończona już cała historya!
Przy ostatnim wyrazie westchnęła i zwróciła się ku drzwiom. Tu przystanęła jeszcze i dłonią przysłoniła oczy.
— Jak mi smutno! — szepnęła.
Po smutku, który zaciążył jéj na sercu, lubo przed chwilą śmiała się i z upodobaniem patrzała na piękną twarz i kibić swą, w źwierciedle odbitą, pojąć była powinna, że historya, o któréj mniemała, że skończyła się wraz z jednym pogardliwym uśmiészkiem, wraz z jednym wybuchem pychy i próżności, wraz z jedną łzą żalu, przemocą powstrzymaną, i z jedném zamienioném słowem pożegnania — zupełnie skończoną jeszcze nie była. Powinna była to pojąć, ale nie pojęła; biegła w znawstwie światowych zaszczytów i poniżeń, konwenansów i nieprzystojności, nie znała ani tych dróg, jakiemi płyną uczucia ludzkie, ani kresu, który im koniec położyć może. To téż pewna, że na zawsze już pożegnała przyczynę tajemnych udręczeń i niespokojności, których od niejakiego czasu doświadczała, że, powiedziawszy sobie, iż ono „do niczego prowadzić jéj nie mogą”, wydobyła się w zupełności z pod władzy ich i kierownictwa, weszła do salonu, gośćmi napełnionego, bledsza nieco, niż przed pół godziną, lecz na pozór przynajmniéj daleko spokojniejsza. Krok jéj, mniéj żywy, niż zwykle, objawiał pewne znużenie, czy zesłabnięcie, ale na czole niezmącona panowała pogoda; pierś jéj uciskał ciężar nieokreślonego smutku, lecz wiśniowe usta uśmiechały się do obecnych ze swobodą i świeżością, jaką ma tylko wiosna i młodość. I wtedy tylko wesołe oczy światowéj panny zmąciły się i ledwie dostrzegalną chmurą zaszły, gdy spotkały się z oczyma zbliżającego się do niéj Maryana. Była to przecież przelotna chwilka, poczém pomiędzy dwojgiem młodych ludzi wszczęła się żywa, błyskotliwa, pełna słów, wykrzyków i uśmiechów, rozmowa. Na odgłos rozmowy téj, poważnie zaszeleściły w pobliżu kanapy jedwabne suknie pań: Brochwiczowéj i Natalskiéj. Dwie matki, trzymając się pod ręce i poufale z sobą rozmawiając, przebyły salon i stanęły przed młodą parą.
— Może nam państwo zagracie co na cztery ręce — wyrzekła pani Herminia z tak wesołym uśmiechem, jaki tylko mógł gościć na jéj wązkich i surowych ustach. Pani Natalska powiodła dłonią po jasnych splotach córki, i wpatrzyła się w jéj twarz tak czułém spójrzeniem, jakby ją po długiém niewidzeniu po raz piérwszy ujrzała.
— Tośko — rzekła — poproś, moje życie, pana Maryana, aby pomógł ci odegrać tę sonatę... tu sais, mon enfant, tę, którąś grała z nim na ostatnim wieczorze u państwa P.
— Bardzo chętnie, moja mamo! — odparła piękna panna, pieszczotliwie i poufale zarazem zatrzymując w swéj dłoni białą rękę matki — nie wiem tylko, czy ja i pan Maryan zdołamy dziś pogodzić tony, jakie wyjdą z pod rąk naszych, tak, aby nie było w nich fałszu i dysharmonii...
Uśmiechała się, mówiąc to; dwa figlarne dołki wyżłobiły znowu jéj policzki, a w oczach, które utkwiła w twarzy Maryana, drgało mnóztwo tych błyszczących i migotliwych szatanków, które nazywają się: wabnością, zalotnością, żartobliwością, pociągającą zagadkowością, drażniącą tajemniczością i t. d. Były to szatanki śliczne, wabne, drażniące; a jednak widok ich nie wywołał na twarz młodego człowieka ani radości, ani admiracyi, ani nawet zajęcia, lub wyższego stopnia uprzejmości. Maryan owszem spuścił oczy, jakby ich widziéć nie chciał, jakby one mu się nie podobały, jakby na nim przykre nawet wrażenie wywarły.
— Jak w muzyce, tak i w życiu — odparł z wolna — największą i najtrudniejszą sztuką jest zachowanie harmonii.
— Wpadasz w filozofią, Marysiu — zarzuciła pani Herminia, nierada widocznie z obojętnego zachowania się syna.
— Jeżeli idzie, moja mamo, o rzecz tak ważną, jak ustrzeżenie się fałszu...
— Ty i panna Teofila ustrzeżecie się go pewnie, z waszą biegłością w muzyce...
— Najbieglejszy muzyk omylić się może i fałszywym akordem razić srodze siebie i innych.
Mówił to z takiém nagięciem głosu, że czoło pani Brochwiczowéj schmurzyło się już na dobre.
— Jesteś dziś w bardzo poważném usposobieniu, — rzekła, uśmiechem pokrywając niezadowolenie.
— O pani! — ze śmiechem zawołała Teofila, — pan Maryan jest wesołym i żartobliwym tak często, a poważnym tak rzadko, że doprawdy...
— Że pani w niewyczerpanéj łasce swéj przebaczać mi raczysz ten wyjątkowy nastrój mój dzisiejszy...
Teofila podniosła na młodego człowieka wzrok, w którym, zamiast szatanków wabności i żartobliwości, błyszczały szpileczki ironii.
— I owszem — odparła szybko — przebaczam panu zawsze jego zwykłą, niezmąconą, zazdrości godną wesołość...
Pani Natalska przerwała rozmowę, któréj sens utajony zrozumiałym snadź jéj był i zarazem niemiłym.
— Ależ Sonata nasza, Tośku! — rzekła — czekamy na nią! Panie Maryanie, podaj pan ramię mojéj córce i zaprowadź ją do fortepianu.
Maryan z grzecznym ukłonem spełnił rozkaz gospodyni domu, Teofila złożyła rękę na jego ramieniu. Szli przez salon o tyle szybko, o ile pozwalała na to dystynkcya; zdawało się, że złączeni chwilowo, chcieli coprędzéj stanąć u kresu, do którego dążyli, aby módz rozłączyć się. Stanęli przy fortepianie, przed pulpitem napełnionym nutami, ale nie zaraz usiedli na adamaszkiem obitych taburetach. Teofila złożyła rękę na krawędzi instrumentu, utkwiła wzrok w przeciwległéj ścianie, i przez parę sekund stała tak zamyślona. Wzrok jéj wyobraźni wybiegł po-za ściany domu i, śród ludnéj ulicy, pomiędzy szarym tłumem obojętnych, nieznanych przechodniów, ścigał jednego człowieka, oddalającego się od niéj coraz prędzéj... coraz daléj i... niknącego w szaréj głębi małego sklepu... Szara głębia małego sklepu musiała niezawodnie stanąć przed wzrokiem jéj wyobraźni, bo drgnęła lekko, jakby uczuciem chłodu dotknięta, obudziła się z zamyślenia swego, i zwracając oczy na stojącego obok młodego człowieka, czarującym głosem i z bardziéj jeszcze czarującym uśmiechem wymówiła:
— Commençons!...
Huczna sonata rozległa się po salonie, znaczna część obecnego towarzystwa, znająca biegłość w muzyce grającéj pary, słuch natężyła. Niebawem jednak, wyraz zawodu, zaledwie ukrywany względami przyzwoitości, ukazał się na wszystkich twarzach. Maryan i Teofila grali dnia tego w sposób oburzający wszelki zmysł artystyczny. Każde z nich zamyśloném było na swoję rękę, tak zamyśloném, że na towarzysza gry, jak i na samę grę, bardzo niewiele zwracało uwagi. Muzyka więc dwoiła się tak, jak myśli grających. Nuty wiolinu zdawały się uciekać od tonów basu, te ostatnie zaś przebiegały ku piérwszym tak ociężale i niechętnie, że, spóźnione zawsze i już niepotrzebne, przybyciem swém sprawiały tylko — fałsz. Nagle — w połowie kompozycyi, w połowie niemal taktu, muzyka umilkła. Teofila piérwsza poskoczyła z taburetu, po niéj wnet powstał Maryan.
— Décidement! — zawołała ze śmiechem piękna panna — ja i pan Maryan nie możemy stworzyć ze sobą żadnéj harmonii!
W słowach tych i śmiechu, który im towarzyszył, była tak jawna i koląca ironia, że światowy młodzieniec uczuł się niemi wyraźnie dotkniętym i upokorzonym. Wyśmiewano go i odrzucano! była to rzecz widoczna. Miał-że to znieść z bierném poddaniem, nie starając się ułagodzić względem siebie świetnéj panny i do oczu jéj przywołać, na miejsce kłujących szpilek szyderstwa, rój onych wabnych i figlarnych demonków, od których jednak odwracał wzrok przed kwadransem, z obojętnością i niechęcią.
— Pani! — rzekł z cicha i z nizkim ukłonem — radbym odkupić dzisiejsze błędy méj gry pokutą całego życia...
Byłoż to przyzwyczajenie, w naturę wrosłe, które rządziło piękną Tośką w chwili, gdy na zniżony i na-pół żartobliwy, na-pół błagający szept młodzieńca, odpowiedziała rozjaśnioném, zalotném wejrzeniem? Demonki wabności, spoczywające na dnie szafirowych źrenic, były już więc wywołane. Maryan postanowił snadź zmusić ich, aby udzieliły świetnego zadośćuczynienia za doznaną obrazę. Postępując za piękną panną, która powolnym krokiem odchodziła od fortepianu, i topiąc spójrzenie w jasnych uplotach jéj włosów, mówił znowu:
— Jakąż mam odbyć pokutę? czy udać się do klasztoru Kamedułów i tam do końca życia już powtarzać: pamiętaj o sonacie B moll? czy, odprawiwszy od fortepianu brata mego Losia, usiąść na jego miejscu i rozpocząć na nowo naukę gamm majorowych, minorowych, chromatycznych i innych? Byłem w istocie nieuważny, roztargniony, byłem...
Tu pochylił się ku jasnym uplotom, i zniżając bardziéj jeszcze głos, dodał:
— Byłem więcéj grającą sąsiadką swoją, niż klawiszami, zajęty...
Ostatnie wyrazy Maryś wymówił z tego samego powodu, dla jakiego mówca publiczny, rozpoczynający mowę swą na chłodno, umieszcza w niéj stopniami coraz żywsze słowa, tak, że koniec mowy staje się dla niego samego częstokroć najwyższą niespodzianką. Ale dla Teofili słowa te wcale niespodzianką nie były. Przywykła ona do słuchania słów podobnych i do odpowiadania na nie, jak do oddychania. Tym razem odpowiedzią było lekkie wzruszenie prześlicznemi ramionami i z uśmiechem obojętności wymówione słowa:
— Widzę, że chcesz mię pan naprawdę obrazić!
— Przeciwnie, proszę o przebaczenie; co mam uczynić, aby je pozyskać?
Wyraz swawolnéj, płochéj myśli przemknął po twarzy Tośki. Wyprostowała się, podniosła głowę i, oko w oko patrząc na młodego człowieka, białą ręką, z wyciągniętym ku dołowi wskazującym palcem, wskazała jeden z błyszczących kwadratów posadzki.
— Uklęknąć! — wymówiła ze swawolną powagą.
Maryś przykląkł na jedno kolano z wielce korną postawą, ujął białą rękę, która wskazywała mu miejsce pokuty, i dotknął jéj ustami.
— Brawo! brawo! — rozległy się wykrzyki w różnych stronach salonu.
— Urządziliście nam państwo śliczne tableau vivant! — mówiła jedna z pań.
— Zbyt romantyczne! — z szyderskim nieco uśmiechem sarknął Artur Darzyc, i wnet pełen zadowolenia wzrok przeniósł na Żancię, która, w niewinnéj swéj sukience w białe i błękitne paski, siedząc u wejścia do alkowy, ze swemi skromnie na kolanach złożonemi drobnemi rączkami, wyglądała na istotę najzupełniéj niezdolną do urządzenia podobnie romantycznych żywych obrazów, jak ten, który przez Teofilę urządzonym został.
— Ot tak to lubię, kochańciu! — wołała pani Róża, wychodząc z alkowy z pultynkiem i iglicą w jednéj ręce, a cygarem zapaloném w drugiéj; — na klęczki kawalera! na klęczki! to daleko lepiéj, niż dudnić na fortepianie!
Smutna Helena powstała szybko z fotelu i wyszła do sąsiedniego pokoju. Na bladą twarz jéj wybił się gorączkowy rumieniec, i melancholijne oczy zwilgotniały powstrzymywaną łzą.
Pani Herminia Brochwiczowa zsunęła z razu wązkie brwi z niezadowoleniem. Śmiałość, żywość, zalotność pięknej Tośki, raziły wyobrażenia jéj o sposobie, w jaki młoda panna zachowywać się powinna w towarzystwach. Po chwili jednak myśl jakaś rozjaśniła jéj czoło. Prawdopodobnie była to myśl, niż ten, którego młoda panna tak faworyzuje, że aż mu, wobec licznego towarzystwa, klękać przed sobą pozwala, nie może jéj być obojętnym; faworyzowany zaś był jéj synem.
Najszczerszém jednak i najżywszém zadowoleniem zajaśniały, na widok sceny, zaszłéj pośród salonu, oczy Jana Brochwicza. Z uśmiechem pełnym ojcowskiéj czułości i dobrotliwości, patrzał on na dwoje młodych ludzi, a w chwili, gdy całe towarzystwo nimi tylko było zajęte, szepnął:
— Kochają się więc! dzięki Bogu!
Żywy obraz jednak trwał bardzo krótko. Teofila z nadzwyczajną żywością wysunęła swą rękę z dłoni Maryana, on z podobnym-że pośpiechem powstał, i rozeszli się w różne strony salonu. Brwi Maryana były ściągnięte; ze skrzyżowanemi na piersi rękoma, stanął u okna i chmurny wzrok puścił po szlaku płynących górą szarych obłoków. Widać było, że nierad był z siebie samego, co więcéj, że przypomniał sobie coś, czy kogoś, i że to przypomnienie oderwało go nagle od pustéj zabawy i w głęboką, smutną nieco, wtrąciło zadumę. Tośka siedziała, ukryta prawie za poręczą paradnéj kanapy; wzrok jéj szklano, nieruchomo, patrzał w jeden punkt przestrzeni, i widział tam człowieka, którego pożegnała była przed godziną zaledwie. Zdawało się jéj, że, odegraną przed chwilą zalotną sceną, ubliżyła tak świeżemu jeszcze jego wspomnieniu.
Jakkolwiek młodzi ludzie ci, odtrąceni od siebie po chwilowém zbliżeniu niezmożoną jakby siłą, nie przedstawiali wielce radosnego widoku, pan Jan zostawał wciąż pod wpływem radości, która jednak i dla niego wkrótce skończyć się, a przynajmniéj o wiele umniejszyć się, miała.
— Proszę pana! — ozwał się tuż przy nim głos, pełen uszanowania.
— A co tam, mój Ambroży?
— Sumski przyjechał z Brochowa z bardzo, jak mówi, pilnym i ważnym interesem. Sądziłem, że uczynię dobrze, jeśli oznajmię o tém panu jak najprędzej.
Jan Brochwicz zmarszczył się, stęknął z cicha, powiódł dłonią po twarzy od czoła aż do brody i sięgnął po swój kapelusz.