Rodzina Brochwiczów/Tom I/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rodzina Brochwiczów |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1885 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
W ciasnéj, ubogiéj izdebce zajezdnego domu, jaśniéj i weseléj było, niż zwykle. Na stole, zamiast żółtéj łojówki, paliła się piękna, biała świeca stearynowa, obok szumiał i buchał parą samowar, przy nim piętrzyły się świeżutkie bułki, a z za nich wyglądała butelka z błyszczącą etykietą, zwiastującą rum Jamaiki, najwyborniejszego gatunku. Przy stole, w świeżo wypranym perkalowym szlafroku i czystym czepeczku na głowie, stała matka Romana Gotarda i, rzucając cukier do dwóch szklanek, na blaszanéj tacce umieszczonych, pogodnym i rozweselonym wzrokiem spoglądała na syna. Oczy jéj nie były zapłakane, jak onegdaj; blada twarz, pomarszczona zawsze, zwiędła — wyglądała mniéj smutną i przygnębioną. Roman Gotard także wyglądał wcale inaczéj, niż owego wieczoru koncertowego, niefortunnéj pamięci. Siedział przy stole z ramionami, skrzyżowanemi na piersi, głową podniesioną wysoko, ze wzrokiem błyszczącym, z uśmiechem na ustach, pełnym wewnętrznego uradowania i niezachwianéj pewności siebie. Syn i matka zamieniali pomiędzy sobą spójrzenia i uśmiechy, a oczy ich zbiegały się często na jednym punkcie, którym był, leżący w pobliżu tacki ze szklankami, spory zwój asygnat. Obok pieniędzy, jaśniał pod świecą najpiękniejszym różanym kolorem delikatny papierek, którym z rana owinięte były bilety koncertowe. Teraz w różowym papierku ani jednego nie było biletu; Roman Gotard rozprzedał je wszystkie w obywatelskich domach; teraz także nie wyrzekał on na samolubstwo bogaczy, ani na zmateryalizowany wiek dziewiętnasty.
— Nie wyobrazisz sobie, matko — mówił, wonny rum lejąc do szklanki z herbatą, i z widoczną przyjemnością smakując urządzony w ten sposób napój — nie wyobrazisz sobie, matko, jacy to wszystko ludzie delikatni, grzeczni, uprzedzający, a jak żyją! po królewsku! Salony, służba! wszędzie fortepiany przepyszne... najpiękniejszy jednak, najwyborniejszy u Brochwiczów...
— U rodziców téj panny... — przerwała stara Wąsikowska, która, popijając herbatę, z uśmiechem pełnym rozkoszy i ciekawości, słuchała opowiadań syna.
— U rodziców tego anioła, mamo! — odpowiedział syn, i oczy błysnęły mu żywiéj. — O, żebyś ją widziała, mamo, jak weszła do sali, w któréj siedziałem z jéj ciotką, bardzo poważną i miłą damą. Weszła, stanęła przede mną... zarumieniła się... upewniam cię, mamo, że zarumieniła się... podniosła na mnie oczy... ach, jakież to oczy! wielkie, piwne, migotało w nich coś złotego... zaprosiła mię do salonu, a kiedy szła na przód, nie mogłem od niej wzroku oderwać... ubrana była bogato — w suknią jedwabną ciemnego koloru, długą i szeleszczącą. Od piérwszego spójrzenia na nią, można odgadnąć, że jest panną bogatą i wysokiego rodu...
Wąsikowska spuściła powieki, i zamyśliła się jakoś smutnie.
— Mój Romulku — zaczęła po chwili z pewną nieśmiałością w głosie — nie zajmij się tylko nazbyt tą panną...
— A to dlaczego? — zapytał Roman Gotard, podnosząc wysoko głowę, i czarne brwi dumnie zsuwając.
— Bo widzisz, jest ona bogatą, i z wysokiego rodu pochodzi; ty zawsze w takich tylko pannach gustujesz, wiem o tém... ale obawiam się, aby cię taka sama przykrość nie spotkała, jak parę lat temu w Mińsku, z tą panną Anielą...
Wymówiła to wszystko jednym tchem i ze spuszczonemi oczyma. Po twarzy Romana Gotarda przemknął błysk gniewu i przykrego rozdrażnienia.
— Po co, mamo, wspominasz mi tę historyą, któréj na zawsze zapomniéć-bym pragnął? — wymówił z goryczą. — Tamta była istotą płochą i słabą... kochała mię... jestem o tém najmocniéj przekonanym; czyniłem na niéj wrażenie ogromne; ale nie potrafiła oprzéć się woli rodziców, uległa tyranii ojca, który wydał ją za bogacza. Przytém, jak dziś już wnoszę, była ona zarażoną trochę zmateryalizowaniem dziewiętnastego wieku i samolubstwem bogaczy, śród których wzrosła... Ta! o, ta jest wcale inną... ty nie wiész, mamo, boś jéj nie widziała; na ślicznéj twarzy jéj maluje się wzniosłość ducha, niezdolna do brudnéj, materyalnéj rachuby...
Zniżył głos Roman Gotard, i z pałającym wzrokiem pochylił się ku matce.
— I ten anioł, mamo, ta niebiańska istota patrzała na mnie ze łzą w oku, zarumieniła się dziś, gdy mnie ujrzała... Uczyniłem na niéj ogromne wrażenie...
Oczy jego były wilgotne, gdy to mówił, głos drżał trochę, zarazem podniósł rękę i pokręcił sterczącego wąsa. Miał minę człowieka szczerze wzruszonego, i jednocześnie zuchwale tryumfującego, marzyciela i zarozumialca. Wąsikowskiéj twarz jaśniała rozczuleniem i uradowaniem. Wyciągnęła małą chudą rękę, i powiodła dłonią po czarnych puklach syna, opadających mu na czoło i kołnierz. Obawy znikły, serce matczyne tajało od chluby i tkliwości.
— Moje ty dziecko miłe! — zaczęła zwykłym sobie tonem, w którym przedostatnia zgłoska wyrazu każdego przeciągała się nadmiernie, z wielką ujmą dla wszystkich innych — mój ty Romulku, Gociu, Bruniu! ja się téj pannie wcale nie dziwię, jeżeli gustuje w tobie! ale jakże tam jéj rodzice? musiałeś ich poznać?
Roman Gotard zdjął z włosów swych rękę matki i pocałował ją z uczuciem.
— Ojca jéj nie widziałem — odpowiedział — bo go w domu nie było, ale matka przyjęła mię jak najlepiéj... bardzo dystyngowana i imponująca dama... cała w jedwabiach i koronkach... prosiła mię siedzieć... powiedziała, że jéj gra moja bardzo się podobała, że talent mój jest niepospolitym...
— Doprawdy? — zawołała stara matka, splatając ręce — powiedziała tak? Niech jéj to Pan Bóg wynagrodzi! Zacna jakaś i miła dama!
— Nadzwyczajnie zacna i miła! — uroczyście powtórzył Roman Gotard — i czy wiész, mamo, że wyraźnie dała mi do zrozumienia, iż rada-by ze mną bliższą zawrzéć znajomość... iż chętnie widziała-by mię, bywającego w jéj domu... powiedziała, że jest mi wdzięczną, że wszyscy wdzięczni być powinni artyście, poświęcającemu życie swe sztuce i ludzkości.
Wąsikowska łzy miała w oczach.
— Zacna jakaś, rozumna dama! — powtórzyła.
Roman Gotard sięgnął po butelkę i nalał do herbaty wonnego płynu dobrą ćwierć szklanki.
— Wyborny Jamajka! — rzekł, uderzając językiem o podniebienie.
Powodzenie, jakiego doświadczył dnia tego, i błogi zapach trunku, usposobiały go wesoło.
— Wszystko będzie dobrze, mamo! — zawołał — zobaczysz, że wszystko jeszcze będzie dobrze! Świat nie jest tak zły i smutny, jak się czasem wydaje! Można znaléźć na nim sławę, miłość! niéma nieba bez chmur, róży bez cierni! Los człowieka jest zmiennym, ale człowiek żartuje sobie z losu, jeśli wyższy ogień płonie mu tu... tu!...
Położył prawą dłoń na piersiach, jakby wskazując to miejsce, w którém płonął wyższy ogień. Wąsikowska z ustami, błogo uśmiechniętemi, i oczyma, pływającemi w wilgoci, spójrzała na zwój asygnat. We wzroku jéj była wdzięczność... Dziękowała w myśli szarym i różowym papierkom za to, że, w połączeniu zapewne z wyższym ogniem, sprawiły wesoły humor syna. Roman Gotard pięknym i czystym tenorem zanucił: „Gdybym cię mógł nienawidziéć!...” — Wstał z krzesła, wziął kapelusz, i zbliżał się do wiszącego na gwoździu hiszpańskiego płaszczyka. Stara matka wiodła za nim wzrokiem, który zaniepokoił się nagle.
— Czy idziesz gdzie, Romusiu? — ozwała się nieśmiało.
— Przejdę się trochę, mamo, czuję potrzebę ruchu, przestrzeni... zdaje mi się dziś, że jestem panem świata, i pragnę go zobaczyć.
Mówiąc to, wyciągnął rękę ku asygnatom. Wąsikowskiéj twarz przybrała już wyraz bardzo niespokojny, na czoło jéj, rozpogodzone przed chwilą, wystąpiły znowu zmarszczki, niegroźne wszakże bynajmniéj, i niegniewne, ale smutne.
— Mój Romusiu! — rzekła cicho — może-byś lepiéj nie szedł...
Roman Gotard wyprostował się, brwi zsunął.
— Cóż to, mamo? — rzekł porywczo — czy nie jestem panem mojego czasu i moich pieniędzy?
Wąsikowska westchnęła i, milcząc, spuściła głowę.
— Zaraz wrócę, nie zabawię długo — łagodniéj już rzekł syn i zbliżał się ku drzwiom, gdy te otworzyły się i do izdebki wszedł posługacz hotelowy z listem w ręku.
— Od kogo to? — zapytał Roman Gotard.
— A nie wiem; lokaj go jakiś przyniósł — odpowiedział posługacz i odszedł.
Roman Gotard z pośpiechem list rozpieczętował. Nie był to list, ale liścik, w zgrabną podłużną kopertę ujęty, gotycką cyfrą H. B. zapieczętowany. Na śnieżnym, fijołkami pachnącym welinie, kształtném, drobném pismem kobiecém nakreślone, znajdowały się słowa: „Łaskawy panie! kiedy pan dzisiaj odwiedzać nas raczyłeś, z przyjemnością słuchałam pięknéj gry jego na fortepianie. Synowie moi posiadają wielkie zdolności do muzyki, a ja nie mogłam dotąd, pomimo usilnych starań, znaléźć odpowiedniego dla nich nauczyciela. Jeżeli-byś pan tworzył kiedykolwiek zamiar udzielania w mieście naszém lekcyi gry fortepianowéj, uprzejmie proszę, abyś zachował w swej pamięci dom nasz, gdzie oczekiwać na Pana będą dwaj uczniowie zdolni, i do kształcenia się w wyższéj muzyce dostatecznie już przygotowani. Chciéj pan przyjąć etc.”
U dołu listu, bujniejszém nieco pismem nakreślony, znajdował się podpis: Herminia Brochwiczowa.
Roman Gotard głośno list przeczytał, i porywczym gestem rzucił go na stół.
— Cóż to? — zawołał — za kogoż ona mię bierze? za grajka jakiegoś, wyrobnika, zmuszonego do belferowania jéj dzieciom! A! tego, tom się wcale nie spodziewał! to przechodzi już wszelkie wyobrażenie! po tylu grzecznościach, jakich nagadała mi z rana, wieczorem zapraszać mię na metra!... Ja, metrem! bakałarzem! wyrobnikiem! ha, ha, ha!
Mówiąc tak i wykrzykując, szerokiemi krokami biegał po izbie, rozmachywał ramionami i, podnosząc ręce w górę, strzępił czarne, gęste włosy do niepodobieństwa. Wąsikowska siedziała, pogrążona w zmieszaniu. O ile treść pisma ucieszyła ją z razu, o tyle gniew i obrażenie się syna zmieszały i przelękły. Nie śmiała objawić swéj myśli, bo była ona wprost sprzeczną z wykrzyknikami i sarkaniem Romana Gotarda. Z na-pół otwartemi ustami, z szeroko roztworzonemi oczyma i z podniesionemi brwiami, wzięła do ręki welinową ćwiartkę.
— Herminia Brochwiczowa — przeczytała głośno — mój Boże! — wymówiła, odwracając się ku synowi — wszak to matka téj panny...
Trudno upewnić, czy wykrzyknik ten staréj Wąsikowskiéj, mający pozór nagłego przypomnienia sobie o czémś, nie był podyktowanym dyplomacyą, usiłującą myśli oburzonego syna nadać inny, bardziéj pożądany kierunek; ale Roman Gotard stanął nagle na środku izby, przestał machać ramionami i wstrząsać włosami, umilkł i zamyślił się.
— Tak — wyrzekł po chwili — to jéj matka pisała! jak mogłem o tém zapomniéć? o! dzięki ci, mamo, żeś mi to przypomniała! Jestem tak drażliwy na każdą obrazę, że, otrzymawszy dziwną tę propozycyą nie pamiętałem o niczém, prócz o tém, że ktoś chce mną pomiatać! Odmawiając, popełnił-bym głupstwo, którego potém nie mógł-bym darować sobie nigdy! Wszak jeśli zostanę nauczycielem jéj braci, będę i ją także widywał często! O! widywać ją codzień, choćby co dni dwa lub trzy, choćby z dala, w przelocie, na mgnienie oka! jakież szczęście! jakiéj-że ofiary dla szczęścia tego uczynić-bym nie zdołał!
Z oburzenia niezwyczajnego wpadł w niezwyczajną również radość. Piérwsze i druga były zupełnie szczere, tylko, jeżeli w gniewie wyglądał na rozzłoszczonego ptaka, miotającego się w klatce, uradowanie czyniło go podobnym do dziecka. Poskoczył ku matce i pocałunkami okrył obie jéj ręce. Oczy jego iskrzyły się, policzki zaszły żywym rumieńcem, śmiał się i klaskał w dłonie.
— Papieru, mamo, papieru! — wołał, przyskakując do komody i odsuwając w niéj szufladę po szufladzie. — Héj! jest tam kto? — krzyknął, otwierając drzwi do sionek. — Papieru, pióra, kałamarza! prędzéj!
Pochwycił ze stołu list pani Herminii i błyszczącym wzrokiem przebiegał go na nowo.
— „Z przyjemnością słuchałam pięknéj gry pana na fortepianie” — przeczytał głośno — czy uważasz, mamo? pięknéj gry pana! zrozumiała mię! oceniła grę moję!
— Miła, szanowna dama! — z rozczuleniem wyrzekła Wąsikowska.
— „Dwaj uczniowie, do kształcenia się w wyższéj muzyce dostatecznie przygotowani” — czy uważasz, mamo? w wyższéj muzyce! nie uważa mię za byle jakiego grajka i tuzinkowego metra, ale za artystę, który synów jéj kształcić może w wyższéj muzyce!
— Naturalnie! Romulku! naturalnie! inaczéj być nie może! taka zacna dama...
— Jakąż cudowną woń papier ten wydaje z siebie! zdaje mi się, że jestem w ich salonie i patrzę na mego anioła! Jak tu odpisać takiéj damie? od czego zacząć? tytułuje mię: Szanowny Panie! ja także zatytułuję: Szanowna Pani! albo nie, lepiéj może będzie: Jaśnie Wielmożna Pani! ona, mamo, jest Jaśnie Wielmożną!
— Moje dziecko — ozwała się Wąsikowska — może-byś wcale nie odpisywał, ale poszedł jutro do nich i ustnie odpowiedział...
Roman Gotard zamyślił się. Odpisywanie tak wielkiéj damie, za jaką uważał panią Brochwiczową, wprawiało go w kłopot. Życie jego całe płynęło tonami, grał wiele, pisał i czytał za to bardzo mało. Gdyby tak można było wygrać odpowiedź na skrzypcach, albo i na fortepianie, z zapałem rzucił-by się do dzieła, pewny, że wykona je doskonale. Ale styl i ortografia nie były przedmiotem, któremu-by poświęcać się lubił, i w którym mógł-by uczuwać odpowiednią do okoliczności pewność siebie. Po namyśle tedy, zgodził się ze zdaniem matki.
— Tak będzie nawet i grzeczniéj i stosowniéj — rzekł. — Powiem lokajowi, że jutro osobiście złożę wizytę państwu Brochwiczom.
Wyszedł z powagą, po chwili wrócił, i czas jakiś przechadzał się w milczeniu po izdebce, tajemne myśli jakieś motając na wąs czarny, i uśmiechając się do nich z widoczną przyjemnością. Wąsikowska porządkowała tymczasem naczynia, stół napełniające, i uśmiechała się także w milczeniu.
— Tak, mamo — rzekł Roman Gotard, stając przed matką — szczęście wyraźnie sprzyjać mi zaczyna, gwiazda moja coraz jaśniejszém płonie światłem... chwila odwetu nad światem zbliża się dla mnie...
Wystąpił na środek izby, rzucił dokoła wzrokiem tryumfującym i zawołał:
— Ech, moja mamo! dobrze-by to było, abyśmy
kiedykolwiek zostali sobie bogatymi ludźmi! Zamiast takiéj ciasnéj, brudnéj izby — wielkie salony, obwieszone źwierciadłami... obrazami... z fortepianem Erarda, lub przynajmniéj Kralla, z parkietem błyszczącym, jak szkło... zamiast brudnego, głupiego posługacza — kamerdyner... lokaje w liberyi... piękna to rzecz przepych... urodziłem się na wielkiego pana, i kto wié? może nim kiedy zostanę... Czy nie pamiętasz, mamo, życia Beethovena, którego opis czytałaś mi przeszłéj zimy? zdaje mi się, że on był także biednym z początku, a potém stał się bardzo bogatym! Może się mylę, ale zdaje mi się, że tak było, czy nie pamiętasz, mamo?
— Nie pamiętam, moje dziecko, ale gdzież-by nam marzyć o takich rzeczach! — odpowiedziała Wąsikowska, ustawiając na blaszanéj tacce szklanki, które przed chwilą wytarła grubym ręcznikiem.
Roman Gotard uśmiechnął się tajemniczo, i kilka minut milcząc, chodził znowu po izbie.
— Mamo! — rzekł, stając nagle — a gdybyśmy sobie tak urządzili dziś porządną kolacyjkę!
Wąsikowska z niepokojem spójrzała na asygnaty, ale...
Roman Gotard stał już we drzwiach, i wołał posługacza.
— Słuchaj-no! — mówił — pójdź do restauracyi Hotelu Europejskiego, rozumiész? i przynieś ztamtąd kolacyą na dwie osoby... kotlety z garniturem, pasztet na zimno, kawior, sér szwajcarski, galareta...
— A pieniądze, proszę pana? — ozwał się z głębi ciemnych sionek ochrypły głos posługacza.
— Oto je masz! zaczekaj! butelka Węgierskiego i Château d’Iquem... rozumiész? czy będziesz pamiętał, błaźnie?
— Gociu! Bruniu! — proszącym głosem zawołała Wąsikowska — czy nie będzie tego za wiele? któż to wszystko będzie mógł zjeść i wypić?
— Ja, moja mamo, i ty także — wesoło odpowiedział Roman Gotard. — Szlachetne wino dodaje natchnienia, czuję się dziś w werwie, wyższy ogień płonie w méj piersi, jestem pewny, że dzisiejszéj nocy skomponuję coś wielkiego...
W godzinę potém stół, na którym onegdaj paliła się łojówka, i leżały czerstwe bułki, dźwigał kilkanaście talerzy ze szczątkami wytwornéj kolacyi, i parę butelek, w znacznéj części wypróżnionych.
Wąsikowska, ze skrzętnością osoby, przewidującéj żelazne jutro, po złotém dziś, chowała do szuflad komody resztki pasztetu i séra; butelki z pozostałém w nich winem, stawiała w kącie izby na ziemi. Roman Gotard, z czołem opartém na dłoni, zatapiał się w marzeniach o wielkiéj swéj kompozycyi, i pięknych oczach swego anioła.
Po północy dopiéro, w izbie zajezdnego domu, zagasło światło, i zapanowała cisza zupełna. Śród ciszy téj ozwał się głos Romana Gotarda.
— Mamo, wszak mówiłaś mi kiedyś, że Stanisław Moniuszko dawał lekcye muzyki w Wilnie, nim skomponował Halkę?
— Dawał, moje dziecko, dawał — odpowiedział z głębi ciemności przeciągły głos Wąsikowskiéj — mieszkałam wtedy z twoim ojcem w Wilnie, i sama widziałam, jak chodził po domach.
— A jednak — raz jeszcze ozwał się Roman Gotard — jest to, mamo, wielki kompozytor.
W kilka minut po krótkiéj téj rozmowie, równy oddech Wąsikowskiéj, połączony z lekkiém chrapaniem, oznajmiał, że usnęła ona głęboko.
Ale Roman Gotard usnąć nie mógł. Wino, którém zaprawiał sutą kolacyą, nie upoiło go, tylko rozmarzyło. Myśl, że zostanie metrem muzyki, nieuspokajała go bynajmniéj, ale owszem rozdrażniała, i gdyby nie otrzymana pewność, że Moniuszko oddawał się temu samemu zawodowi, kto wié, czy nie wprawiła-by go w jeden z tych napadów rozpaczy i melancholii, którym ulegał często. Oprócz Moniuszki przecież, pocieszało go, a nawet w zachwyt wprawiało wspomnienie o młodém bladém dziewczęciu, z czarnym warkoczem, i wielkiemi, piwnemi oczyma, w których migotały połyski złota. W dodatku, jakby dla wzmożenia exaltacyi młodego muzyka, figlarny i marzący księżyc, płynąc z wolna po rozpogodzoném niebie zimowém, szerokie smugi światła rzucał do ubogiéj izdebki zajezdnego domu, uścielał niemi brudną podłogę, i spróchniałe ramy małego okna oplatał ruchomą, srebrzystą siecią. Roman Gotard lubił światło księżyca, i poczuwał się niejako do obowiązku patrzania na nie, ilekroć jaśniało ono na niebie. Teraz w powodzi światła tego, unosiła się przed nim eteryczna postać dziewicza w szacie białéj, podobnéj do tych, w jakie stroją się zwykle wieszczki, nimfy, aniołowie, i inne nadprzyrodzone istoty. W ręku trzymała palmę tryumfu, czarne, rozplecione jéj włosy zwieńczone były mirtem. Powoli, wokoło idealnéj téj postaci unosić się zaczęły tony jakiéś, niewyraźne z razu, ciche, niby brzęczenie arfy, niby jęk gitary, niby płaczący śpiew wiolonczeli... Stopniowo, tony mnożyły się, wzmagały, uwyraźniały, wiązały tercye; brzmiały oktawami, szalały walcem, marzyły nokturnem, rozpoczynały świetny jakiś morceau de Salon i, urywając nagle pustą igraszkę, pełnym chórem uderzały w marcyalne instrumenta, lub zawodziły żałośnemi głosami wielką aryą, złożoną z wyrazów: Amare, amo, amavi, carissima mia, Angelo! Z tego wszystkiego utworzyło się dziwne jakiéś potpourri bez ładu i składu, bez żadnéj myśli stałéj, która-by w tym labiryncie tonów, za nić przewodnią służyć mogła, bez śladu tych żywiołów chaotycznych na pozór, lecz w gruncie harmonijnych, gorących jak lawa, lecz jak wosk kształceniu podatnych, z których, niby świat z chaosu, powstaje w głowie i pod dłonią artysty każda wielka kompozycya: świątynia, posąg, obraz, pieśń, lub poemat. Żywiołów takich w potpourri szalejącém po głowie Romana Gotarda nie było, ale on pewien był ich obecności tak dobrze, jak tego, że żył. Czuł się natchnionym, nieprzeparta siła ciągnęła go do skrzypiec, śpiących na komodzie w podłużném pudle. Zdawało mu się, że stworzy téj nocy coś, co świat zadziwi, ludzkość podbije, sypnie nań gradem róż i wawrzynów. Serce uderzało mu silnie, pulsa tętniały w skroniach, uszy miał pełne dziwnych jakichś fantastycznych nokturnów, w głowie szalały walce, przed oczyma unosiły się piwne oczy bladéj panienki, i blado różowe usteczka śpiewały na wszystkie tony: Amore...
Porwał się z łóżka, narzucił na ramiona długie białe ubranie, w którém miał zwyczaj pijać z rana z matką herbatę, przeskoczył izbę, otworzył pudło, i ze skrzypcami opartemi na lewém ramieniu, ze smyczkiem w prawéj ręce, stanął przy oknie. Stanął, podniósł twarz i patrzał na księżyc. Zapytywał go, z jakiego tonu zacząć ma wielką pieśń, która imię jego unieśmiertelni i życie uszczęśliwi? księżyc milczał.
Wsłuchał się w potpourri, które wciąż szalało mu po głowie, huczało w uszach, tętniało w skroniach. Było tam tyle wszystkiego, minorowego i majorowego, fantastycznego i oklepanego, poważnego, skocznego, uroczystego, miłośnego, marsowego i nijakiego, że wybierając długo, nic nie wybrał.
Spuścił smyczek na struny, wydobył z nich ton jeden, potém drugi, i rękę wraz ze smyczkiem zawiesił w powietrzu.
Kompozycya, którą przedsięwziął, miała być wielką, wspaniałą, zdumiewającą, misterną i zarazem porywającą, ale rozpoczynając ją, nie wiedział od czego zacząć.
Gdyby kto wtedy znalazł się na ciasném kwadratowém podwórku zajezdnego domu, i spójrzał na jedno z okien, nizko nad ziemią położonych, miałby przed sobą widok dość niezwyczajny, naturą swą w połowie do komicznych, w połowie zaś do tragicznych widoków należący.
Za szybami, oświetlonemi księżycem, stał tam mężczyzna bielą okryty, z bladą, chudą twarzą, ku niebu podniesioną, z czarną śpiczastą bródką, sterczącą pod wargami, drżącemi wzruszeniem, z czarnemi, gorejącemi oczyma, niespokojnie błądzącemi po firmamencie, jakby w poszukiwaniu gwiazdy jakiéjś straconéj, lub daremnie wyglądanéj, z gęstemi puklami włosów, rozrzuconemi nad zmarszczoném czołem, ze skrzypcami w objęciu, i smyczkiem w podniesionéj ręce. Na powierzchowności człowieka tego, malowało się wtedy wiele płonnego, eterycznego marzenia, ale wiele téż żądzy namiętnéj, rozdzierającéj. Stał przed osrebrzoném oknem, i próbował zacząć wielką swą, od tak dawna rojoną, kompozycyą... Uderzył w struny, i spójrzał na nie z wyrzutem; zaśpiewały mu bowiem nie to, co słyszéć chciał; spróbował raz drugi, i zadowolony z akordu, miał grać daléj, ale zabrakło mu tonu... zkąd-by go wziąć? nie wiedział. Umiejętność kompozycyjna nie dopisywała, intuicya nie podpowiadała nic.
Miał pewność, że jest natchnionym, a nie był nim. Całą siłą swéj istoty, wszystkiemi pożądaniami serca swego i głowy, pragnął być natchnionym, a nie był nim. Sądził, że nadeszła święta chwila, i omylił się. Myślał, że noc ta przetnie mu życie na dwie połowy, ciemną i światłą, nieznaną i sławną, smutną i szczęśliwą, lecz ona nie przecięła nic. Walczył długo. Z czém? Z nieumiejętnością trochę, z brakiem twórczego daru przedewszystkiém. Zaczynał i nie kończył, próbował i zżymał się. Naprzód z ust jego zniknął marzący i ufny uśmiech, potém twarz mu zapalała ogniście, potém jeszcze pobladła bardzo; na czoło wystąpiły bujne krople potu, brwi zmarszczyły się, w oczach jego migotał z razu niepokój, późniéj zawrzała niecierpliwość, i wzmogła się do głuchego gniewu, po gniewie nastąpił smutek, żal, zniechęcenie; czarne źrenice błysnęły rozpacznie, podniosły się w górę, jakby żałośny wyrzut śląc niememu księżycowi, aż w końcu pierś wzdęła się i wybuchnęła ciężkiém westchnieniem.
Roman Gotard wypuścił z ręki smyczek, skrzypce położył ze stukiem na najbliższym sprzęcie, opuścił się na krzesło, i obu dłońmi zakrył twarz, po któréj płynęły dwie bujne, palące łzy.