Rodzina Brochwiczów/Tom I/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rodzina Brochwiczów |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1885 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
W sali jadalnéj Brochwiczów, przy jedném z okien, siedziała pani Róża Cieciórkowa, wiążąc z czarnego jedwabiu przezroczyste mitynki, i od czasu do czasu podnosząc do ust dymiące się cygaro, które za każdém pociągnięciem składała na srebrnéj popielnicy. Tuż naprzeciw niéj, w niedbałéj postawie siedział Maryan, a z wyrazu twarzy jego poznać można było, że rozmowa z zabawną ciocią bawiła go i niecierpliwiła zarazem.
Godzina była południowa; ze stołu, umieszczonego po środku sali, nie zdjęto jeszcze całkiem przyborów do herbaty. Z przyległego salonu, pomimo drzwi szczelnie zamkniętych, wyraźnie dochodził piękny, i dość silny sopranowy głos kobiecy, próbujący śpiewać trudną jakąś aryą, inny męzki, pełniący wyraźnie względem piérwszego rolę nauczyciela, i akordy fortepianowe, śpiewowi towarzyszące.
— Tak, tak, kochańciu — mówiła ciocia Rózia, starannie zawiązując oczko jedwabnéj siatki, i z pod brwi figlarne spójrzenie rzucając na Maryana — widziałam, jak zawczoraj na koncercie szeptałeś słodkie słówka do uszka pani Adamowéj! a czy to pięknie, bałamucić mężatkę? ha?
Otworzyły się drzwi do przedpokoju, i do sali wszedł mężczyzna, na którego ciocia Rózia wnet całą potęgę wzroku swego zwróciła. Przybyły oddał ukłon, na który Maryan podobnym odpowiedział ukłonem i, dość szparko przebywszy salę, bocznemi drzwiami udał się w głąb’ mieszkania.
— Kto to, kochańciu? kto to taki? — zagadnęła wnet ciocia Rózia, kręcąc się na krześle od nadmiaru ciekawości i mrugając szybko powiekami.
— Nauczyciel moich braci — obojętnie odpowiedział Maryan.
— Nauczycieli a czegoż to on uczy?
— Angielskiego języka.
Ciekawość cioci Rózi zagasła. Nawlokła iglicę nową nitką jedwabiu, i znowu całą uwagę zwróciła na Maryana.
— Tak, tak, kochańciu — zaczęła — jak uważałam z rozmowy wszystkich pań, które wczoraj widziałam, jesteś uważanym za jednę z najlepszych partyi w gubernii. Panie i panny wynoszą cię pod niebiosa. Jaki przystojny! mówią jedne; jaki dowcipny! prawią drugie. Jaki grzeczny, elegancki, wyperfumowany kawaler!
Maryan poruszył się żywo.
— Co do tego ostatniego przynajmniéj — przerwał z pewnym pośpiechem — wszystkie panie mylą się najzupełniéj. Od roku przeszło nie używam żadnéj perfumy.
— A to dlaczego, kochańciu?
— Bo jest to dla każdego rzecz niepotrzebna a dla mężczyzny niestosowna i śmieszna.
— Patrzcie! jaki mi statysta zrobił się raptem! — ze śmiechem zawołała ciocia Rózia — daj pokój, kochańciu, tym wielkim mądrościom! Co tam stosowne, czy niestosowne? damy to lubią...
W téj chwili drzwiami, z przedpokoju wiodącemi, wszedł znowu mężczyzna z kapeluszem w ręku, i tak, jak piérwszy, oddawszy ukłon znajdującym się w sali osobom, szybkim krokiem udał się w głąb’ mieszkania.
— Kto to? kto to taki? — zapytała ciocia Rózia.
— Metr muzyki — odpowiedział Maryan. — Jednocześnie prawie, na wyższém piętrze, tuż nad salą jadalną, rozległa się przeciągła gamma fortepianowa, i w sposób niezbyt przyjemny dla ucha, połączyła swe tony z akordami muzycznemi, dochodzącemi z bawialnego salonu. Pani Róża obie dłonie przyłożyła do uszu.
— Aj, aj, kochańciu — zawołała — jakież to nadużycia wyrabia u was ta muzyka!
Maryan zaśmiał się.
— Tak, tak, moja ciociu, muzyka jest piérwszym artykułem w magazynie naszéj edukacyi! Ja gram, bracia moi grają, Żancia gra także, a w dodatku i śpiewa! Żyjemy w sferze artystycznéj... na chléb pracować nie potrzebujemy... kąpiemy się w melodyach...
Jeżeli, wymawiając te wyrazy, młody człowiek żartował, żart jego nie był zupełnie wesoły. Tłumione jakby niezadowolenie odbiło się na jego twarzy, w głosie zadźwięczała lekka ironia. Pani Róża wszakże, na całkiem już inny przedmiot uwagę swą zwróciła, i pochylona nieco, patrzała przez okno, twarz nieledwie przyciskając do szyby. Przed bramę domu zajechała jednokonna miejska dorożka, i wyskoczył z niéj wysoki, szczupły mężczyzna z hiszpańską bródką, w płaszczyku i kapeluszu, również na hiszpański strój zakrawającym.
— Co to? kto to? — zagadała pani Róża, przymrużając oczy dla lepszego widzenia — cóś znajomego? któś znajomy! ale... nie poznaję dobrze...
Odwróciła się od okna, i z wielką ciekawością patrzała na drzwi od przedpokoju, czekając zapewne z téj strony odpowiedzi na swe pytanie. Upłynęło jednak drobnych parę minut, nim do sali wszedł lokaj. Pod bujnym wąsem wytwornego sługi, wił się ledwie widzialny złośliwy uśmiech.
— Proszę pana — rzekł, zbliżając się do Maryana jakiś pan Wąsikowski...
— Roman Gotard Bruno! — zawołała pani Róża, klaskając w dłonie.
— Nowy przedstawiciel muzyki! — zaśmiał się Maryan. — Powiédz temu panu — dodał, zwracając się do lokaja — że ojca mego niéma w domu, a matka zajęta toaletą...
Lokaj postąpił ku drzwiom, ale pani Róża schwyciła go za połę od surduta.
— Zaczekaj aspan, zaczekaj — zawołała — Marylku! króleńku! każ go przyjąć, proszę cię, każ go przyjąć! takam ciekawa zobaczyć tego Romulka! Syn Dojwałłówny, obywatelskiéj córki! nie można-ż go przecie tak z przedpokoju odprawiać! a przytém — artysta.
Ostatni wyraz wymówiła z wielką powagą, roztwierając szerzéj oczy i wskazujący palec podnosząc w górę. Maryan uśmiechnął się, wzruszył ramionami i szybko z krzesła powstał.
— Dom nasz jest domem cioci — rzekł uprzejmie i wesoło — niech-że ciocia przyjmuje sobie tego syna obywatelskiéj córki, i tego artystę... co do mnie, zmykam...
Mówiąc to, oddał pani Róży ukłon głęboki, pełny żartobliwéj galanteryi, i pośpiesznie odszedł do salonu, w którym śpiewała Żancia. Lokaj tymczasem stał wciąż przed panią Różą i uśmiechał się pod bujnym wąsem.
— Proszę pani — zaczął z poufałością sług bogatych domów, względem rezydentów w tychże domach przebywających — proszę pani, ten pan Wąsikowski taki wytarty frak ma na sobie... i w hiszpańskim płaszczyku... zimą...
Zaśmiał się z cicha, i ręką błyszczącą złotym pierścieniem, bujnego wąsa pokręcił. Pani Róża podniosła na niego oczy, w których błysnęło coś nakształt gniewu.
— Mój kochany — rzekła z niezwykłą sobie dumą, i niezwyklejszą jeszcze powagą — jeżeli pan Wąsikowski jest człowiekiem ubogim, tém krócéj powinien czekać w przedpokoju... idź i proś go zaraz do salonu.
Odprawiony w ten sposób lokaj, przestał uśmiechać się i, opuściwszy w dół rękę z pierścionkiem, zawrócił ku drzwiom. W téj saméj chwili zabrzmiały w bawialnym salonie ostatnie akordy fortepianowe, lekcya śpiewu skończyła się, i nauczyciel Żanci z kapeluszem w ręku, przechodził jadalną salę. Tuż przed drzwiami od przedpokoju, spotkał się z wchodzącym Romanem Gotardem, chciał ustąpić mu kroku, ale wchodzący poskoczył sam na stronę, i oddał spotkanemu dwa bardzo szybko po sobie następujące ukłony.
Nauczyciel śpiewu, zdziwiony nieco tą niezwyczajną grzecznością nieznanego mu człowieka, odwzajemnił się mu lekkim ukłonem, i wyszedł. Roman Gotard postąpił kilka kroków na przód, potém stanął i orzucił salę spójrzeniem szybkiém, zmieszania i niepokoju pełném.
— Proszę pana dobrodzieja bliżéj! niech pan dobrodziéj siadał — ozwał się od strony okna wielce uprzejmy głos kobiecy.
Roman Gotard zbliżył się, i w jednéj ręce trzymając tyrolski kapelusz, a drugą dotykając kokardy krawatu, złożył przed panią Różą dwa nowe ukłony. Chód i ruchy jego nacechowane były zmieszaniem i nieśmiałością, ukłony przypominały koncertową estradę, źrenice poruszały się szybko i rzucały niespokojne błyski, palce, dotykające krawatu, trochę drżały. Frak jego, starannie wyczyszczony, nie wyglądał przecież świeżo, z-za kamizelki wyłaniała się koszula, w ozdobne hafty przybrana, wypomadowane włosy w błyszczących puklach opadały na szyję, nieco na przód podaną, rękawiczki białe były i dość czyste, ale na szwach i dłoniach nosiły ślady zażyłéj i dawnéj znajomości z gumelastyką.
— Niech pan dobrodziéj siada — uprzejmie wyrzekła pani Róża, posuwając ku przybyłemu lekkie krzesełko — pani Brochwiczowa ubiera się, ale wnet zapewne wyjdzie; ja jestem Róża Cieciórkowa, Brochwiczówna z domu, kuzynka Jana Brochwicza... znałam nieboszczyka papę pana dobrodzieja, i mamę także...
Roman Gotard ukłonił się po raz piérwszy za podane sobie krzesło, po raz drugi, usłyszawszy nazwisko pani Róży, po raz trzeci dowiedziawszy się o znajomości, jaką miała z jego rodzicami.
— Niech-że pan dobrodziéj siada — ponowiła zaproszenie pani Róża.
Roman Gotard usiadł, rękę z kapeluszem złożył na kolanach, drugą dotknął wąsików czarnych i w dwa ostre różki skręconych.
— Pan dobrodziéj dawno w Wilnie?
Roman Gotard ukłonił się.
— Od tygodnia, pani dobrodziejko.
— Miłe miasteczko, nie prawdaż?
— Bardzo miłe — z cicha i z niejakiém wahaniem odpowiedział zapytany.
Gdy tak w jadalnéj sali pani Róża, mrugając powiekami i siwe oczy swe zatapiając w twarzy gościa, rozpoczynała z nim rozmowę, w bawialnym salonie przed otwartym fortepianem stała Żancia, i przypatrywała się nutom, pulpit napełniającym. Nagle, przechyliła głowę w stronę, z któréj doszły jéj ucha rozmawiające głosy.
— Kto tam taki? — szepnęła i postąpiła ku drzwiom. Nie otworzyła ich jednak od razu, ale dotknęła zaledwie, i przez wązką szczelinę w głąb’ sali jadalnéj spójrzała. Spójrzała i wnet cofnęła się. — Ach! to on! — szepnęła, i przez kilka sekund stała z opuszczonemi rękoma i wzrokiem, w ziemię utkwionym.
Blada twarzyczka jéj ożywiła się nagłym błyskiem, który wnet zagasł, ale zostawił po sobie wyraz ciekawości w oczach, i uśmiech tajemnéj myśli jakiéjś na drobnych wargach.
Zkąd wziął się u młodego dziewczęcia ten błysk nagły i ten uśmieszek zagadkowy? dlaczego szepnęła: „ach, to on!” i tak szybko od drzwi odskoczyła? Czy dwudniowe skryte myśli jéj i marzenia przynosiły już przed wyobraźnią jéj obraz nieszczęśliwego artysty? Czy litowała się nad nim tak bardzo? czy gra jego przemówiła do jéj serca? czy ciekawą była zobaczyć go z blizka? czy pragnęła go poznać?
Postąpiła znowu ku drzwiom i znowu przez szczelinę spójrzała. Podobny sposób patrzania, a raczéj podglądania, zwyczajnym jéj był w sensie fizycznym i moralnym. Spójrzała, odwróciła się i szepnęła znowu:
— Czemu ciocia nie prosi go do salonu? — Ciekawam, czemu ciocia nie prosi go do salonu? — powtórzyła i podeszła do fortepianu. Oparła ręce na pulpicie i wpatrzyła się w klawisze. — Ależ mój ojciec rzemieślników tylko i oficyalistów przyjmuje w sali jadalnéj, a on przecież gość — artysta! — Znowu stanęła przy drzwiach, i małą rączkę położyła na klamce. — Wejdę tam i poproszę go do salonu.
Zarumieniła się trochę, spuściła oczy i odeszła. Stanęła na środku salonu.
— Ależ jemu przykro być musi... bardzo przykro, że go do salonu nie proszą... wejdę... poproszę...
Postąpiła parę kroków i, odwróciwszy głowę, ukośne spójrzenie rzuciła na drzwi, prowadzące do pokoju pani Herminii. Drzwi te były zamknięte. Położyła znowu rękę na klamce i, nagle ją opuściła. Kilku skokami przebiegła cały salon i stanęła przed źwierciadłem. Miała teraz na twarzy lekkie rumieńce, odbijające żywo od ciemnéj barwy powłóczystéj sukni, piwne oczy jéj rzucały połyski złota. Poprawiła warkocze nad czołem, kokardę przy kołnierzyku, i w mgnieniu oka znalazła się znowu przy drzwiach od jadalnéj sali. Tu stała jeszcze chwilę z ręką na klamce i głową spuszczoną. Jedno jeszcze spójrzenie rzuciła w stronę pokoju matki, wyprostowała się, odetchnęła głęboko, popchnęła drzwi, i weszła.
Roman Gotard siedział naprzeciw pani Róży i, z postacią na przód podaną, z kapeluszem na kolanach i ręką przy kokardzie krawatu, z nadzwyczajném natężeniem uwagi i uszanowaniem, słuchał szczebiotania młodéj staruszki. Nagle ze szczebiotaniem tém zmieszał się szelest leciuchnych kroków, i ciągnącéj się po posadzce sukni. Roman Gotard odwrócił głowę, spójrzał na wchodzącą, porwał się z krzesła, i stanął wyprostowany, do miejsca, na którém stał, jakby przykuty. Poznał tę kibić drobną i wytworną, która zawczoraj niechętnym, opierającym się niby krokiem oddalała się od estrady, na któréj ze skrzypcami w ręku, zostawał opuszczony przez słuchaczy, upokorzony artysta; poznał te piwne wielkie oczy, które rzuciły na niego wtedy spójrzenie głębokie, łzą na rzęsie wiszącą ubrylantowane; poznał to blade czoło, czarnemi warkoczami zwieńczone, i radość szczera, z samego dna piersi dobywająca się, rozjaśniła mu twarz, zmieszaną dotąd i przygnębioną, żywym rumieńcem okrasiła ciemną cerę policzków, powstrzymała nieprzyjemną ruchliwość źrenic, i zapaliła w nich blask, niepodobny wcale do tego niespokojnego, gorączkowego ognia, który w nich płonął zwykle. Jak przed chwilą Żancia, tak on teraz zawołać musiał w głębi myśli:
— Ach! to ona!
Żancia zbliżała się dość szybkim krokiem, z pochyloną nieco głową, z rękoma na suknią opuszczonemi. Z oczu jéj nie zniknął całkiem wyraz trwożliwéj nieśmiałości, ale w zarysie ust, zwartych nieco, malowała się powaga i energia. O kilka kroków od stojącego nieruchomo artysty zatrzymała się, i składając przed nim ów stereotypowy ukłon, jakim młode panny witają gości w salonach swych rodziców, dość cichym, lecz pewnym głosem wymówiła:
— Mama moja ubiéra się... Ojca nie ma w domu... chciéj pan przejść do salonu...
Zdawało się, że słowa, które sama wymawiała, dodawały jéj śmiałości i pewności siebie. Wyciągnęła rękę ku drzwiom salonu, podniosła głowę, i prosto na twarz gościa spójrzała. On kłaniał się. Ukłony jego szybko jeden po drugim następowały, aż złożywszy ich kilka, stanął znowu jak wryty, ręce drżące na poręczy krzesła oparł, i zdziwione nieco, lecz zarazem rozpromienione i zachwycone spójrzenie utopił w podniesionych ku niemu oczach młodéj panienki. Żancia nie spuściła powiek: blade policzki jej zachodziły coraz silniejszą różową barwą, w ciemnych źrenicach błądziły znowu połyski złota.
— Moja ciociu — rzekła, zwracając się do pani Róży — przejdźmy do salonu... panie Wąsikowski... proszę pana...
Odwróciła się z wolna i krokiem pewnym, z głową podniesioną, szła ku drzwiom otwartym. Roman Gotard postępował za nią, ścigając wzrokiem sunący się po posadzce skraj jéj sukni. Wyglądał na lunatyka, postępującego za mknącym na przód promieniem księżyca. Przestąpił próg salonu, nie widząc, ani domyślając się, że za nim szła pani Róża, któréj powinien był ustąpić kroku. Żancia zatrzymała się w głębi salonu, przed kanapą, otoczoną fotelami. Stanęła i odwróciła się. Giest, jakim wskazała kanapę i fotel, idącym za nią osobom, był giestem właściwym pani Herminii. W rzeczach tyczących się formy, Żancia była echem i wierném źwierciadłem swéj matki.
Pani Róża, mrugając szybko powiekami, uśmiechając się znacząco, i w pulchnéj rączce trzymając pultynek z przyszpiloną do niego jedwabną siatką, zasunęła się za stół palisandrowy, i rozłożyła na kanapie zielone fałdy szerokiéj sukni. Roman Gotard z oczyma, utkwionemi wciąż w różową twarz młodéj panienki, usiadł na wskazaném sobie miejscu. Żancia opuściła się na fotel. Opuściła się na fotel, pobladła nagle, ręce jéj wzdłuż sukni opadły, z twarzy zniknął bez śladu wyraz energii i stanowczości, a zastąpiły je nieśmiałość i zmęczenie. Tak, była widocznie zmęczoną. Drobny akt samodzielności, jakiego dokonała, wyczerpnął siły jéj tak, jak-by był czynem, bohaterskich wysileń potrzebującym. Coś słabowitego i cierpiącego przebijało się z-za bierności i trwożliwości, jakiemi cała postać jéj okrywała się na nowo.
Roman Gotard rzucił spójrzenie na otwarty fortepian, i nie zaraz przestał na niego patrzeć. Piękny instrument, z najdoskonalszéj fabryki krajowéj pochodzący, wywierał na niego widoczny pociąg.
— Piękny fortepian — wymówił z cicha.
— Głos ma w istocie prześliczny — ciszéj jeszcze odpowiedziała Żancia.
— Może pan dobrodziéj spróbuje — wtrąciła pani Róża.
Roman Gotard ukłonił się z pośpiechem i powstał. Po chwili siedział już przy fortepianie, i z zajęciem, zdradzającém znawcę i miłośnika, przyglądał się rozrzuconym na pulpicie nutom. Uderzył kilka akordów, i począł przebiegać klawiaturę passażami, które, czyste i szybkie, z różnych tonów wypływające, wiązały się w wieniec długi, fantastyczny, coraz melodyjniejszy i gorętszy. Roman Gotard znał fortepian tak dobrze, jak skrzypce, i w jednakiéj mierze posiadał umiejętność zażywania obydwóch instrumentów. Teraz zstępowało na niego widocznie takie samo natchnienie, jakiego doświadczył w sali koncertowéj, po usłyszeniu słabych i nielicznych, niemniéj jednak drogich i pożądanych oklasków. O kilka kroków od niego, była para ciemnych oczu, w których pragnął on może ujrzéć poklask milczący.
Odrzucił w tył głowę, oczy utkwił w suficie, na blade wprzódy policzki jego, wystąpiły dwie ciemno różowe plamy. Pozór, jaki przybrała w téj chwili powierzchowność młodego muzyka, mógł oku niedoświadczonemu wydać się natchnieniem, uniesieniem, zapałem istotnym i porywającym, ale bystry spostrzegacz dostrzegł-by w téj chorobliwie zarumienionéj, nerwowo wyprężonéj twarzy, i w téj sztucznéj wygiętéj postaci, niemylne oznaki z nałogu niejako wybuchającéj wciąż egzaltacyi, ustawicznego myślenia o sobie, nieznikającego nawet pod wpływem tonów, wywoływanych rękoma, więcéj wprawnemi, niż umiejętnemi, natchnionemi więcéj wrażeniem chwili, niż rzeczywistém, głębokiém przejęciem się samą sztuką.
Nagle, Roman Gotard grać przestał, urwał fantastyczną pieśń w połowie taktu, i zerwał się z krzesła. Naprzeciw fortepianu otworzyły się drzwi, i do salonu weszła, strojna w powłóczystą jedwabną suknią, gospodyni domu.
Na widok gościa, pani Herminia nie okazała najlżejszego zdziwienia; wiedziała już snadź o obecności jego w salonie, o któréj uwiadomiły ją najprzód dźwięki fortepianu, potém zapytani przez nią o pochodzeniu tych ostatnich domownicy. Z wolna, z wyprostowaną i imponującą postawą zbliżyła się do kanapy. Roman Gotard postąpił téż kilka kroków w tym kierunku. Ręką, która znowu drżała trochę ze zmieszania, dotykał kokardy krawatu, kłaniał się. Pani Herminia jednym rzutem oka, z wprawą światowéj kobiety, objęła całą postać gościa, dojrzała nieświeżości fraka, śladów gumelastyki na białych rękawiczkach, które, przy wejściu jéj, gość z pośpiechem pochwycił w dłonie, przezroczystych skaz, błądzących pomiędzy wytwornym lecz starym haftem koszuli, i oddała mu ukłon bardzo uprzejmy. Uśmiech nawet, grzeczny i zachęcający, zarysował się na chłodnych, surowych jéj wargach, co było u niéj oznaką uprzejmości, niezupełnie zwyczajną.
— Pan Wąsikowski? jeżeli się nie mylę — wymówiła, wskazując fotel gościowi, który na piérwsze słowo zdobyć się dotąd nie mógł.
Roman Gotard ukłonił się dwa razy na znak potwierdzenia, i zajął wskazane sobie miejsce.
— Żanciu — rzekła pani Herminia — twój brat kończy lekcyą muzyki, za kilka minut nadejdzie twoja godzina exercycyi.
Słowa te były dla młodéj panienki apelem do odwrotu; Żancia wiedziała o tém, i z wolna powstała. Na bladéj twarzyczce jéj nie było żadnego wyrazu, gdy odchodząc, urzędowy ukłon oddawała gościowi, ręce miała zwieszone po obu stronach sukni, oczy spuszczone. Wychodziła temi samemi drzwiami, któremi pani Herminia weszła; Roman Gotard wiódł za nią wzrokiem. Przy progu już, panienka odwróciła głowę, i raz jeszcze spójrzała na gościa. Było to spójrzenie szybkie, przelotne, nic nieznaczące, a jednak, chociaż nie posiadało żadnego wyłącznego wyrazu, mówiło samo przez się. Dlaczego odwróciła głowę? dlaczego rzuciła to ostatnie spójrzenie?
Roman Gotard zadawał może sobie w myśli te pytania, i skraj powłóczystéj sukni panienki przeprowadził wzrokiem aż za próg. Wyszła, za nią wysunęła się wnet pani Róża, pozostawiając jednak na stole przed kanapą pultynek z siatką i cygarnicę, jakby na znak, że wychodzi z zamiarem natychmiastowego powrotu. Pani Herminia i Roman Gotard zostali sam-na-sam.
— Bardzo żałuję — po krótkiéj chwili milczenia zaczął młody muzyk — bardzo żałuję, że nie mogę widziéć się z panem Brochwiczem...
— Jeżeli pan masz do mego męża jaki interes, racz go powierzyć mnie — z jednostajną zawsze uprzejmością odpowiedziała gospodyni domu.
— Chciał-bym... mam zamiar... umyśliłem... — jąkał się Roman Gotard, ale zmieszanie, wstyd jakiś, tamowały mu mowę. Każdy wymówiony wyraz wiązł mu w gardle, połykał go z trudnością, i miął w dłoniach białe rękawiczki.
W chłodnych oczach pani Herminii zjawił się na mgnienie oka wyraz litości.
— Domyślam się — rzekła z grzecznym uśmiechem — że umyśliłeś pan po raz drugi wystąpić w mieście naszém z koncertem.
Tym razem Roman Gotard spójrzał na gospodynią domu z wdzięcznością. Zrozumiał delikatność, z jaką pochwyciła myśl jego i ułatwiła mu jéj wyrażenie. Uczuł się téż ośmielonym, i wydobywając z kieszeni fraka sporą więź biletów, owiniętych w różowy papier, rzekł:
— Myślałem, że szanowni państwo zechcecie może zaszczycić koncert mój swą obecnością...
Pani Herminia wyciągnęła rękę, i końcami białych palców ujęła więź biletów; spójrzenie jéj raz jeszcze prześliznęło się szybko po wytartym fraku, starym żabocie i zmieszanéj postaci gościa. Rozwinęła różowy papier, z wolna przeliczyła dziesięć biletów i, odłączywszy je od innych, położyła przed sobą na stole.
— Ja i rodzina moja, z przyjemnością weźmiemy udział w artystycznéj zabawie, którą nam pan ofiarować raczysz... Musiałeś pan wiele pracować nad muzyką, bo gra jego...
— O, pani! — przerwał Roman Gotard, zupełnie już grzecznością, jakiéj doświadczał, ośmielony — muzyka nie kosztuje mnie żadnych, żadnych trudów... Jest ona duszą moją... niejako mną samym... potrzebuję tylko żyć, aby grać... prawdziwy artysta nie mozoli się nad sztuką... gra on tak, jak ptak śpiewa... z natury... z natchnienia...
Wstrząsnął głową, odrzucał w tył wypomadowane pukle włosów, i po raz piérwszy od wejścia w progi tego domu, oparł się plecami o poręcz fotelu. Ledwie widzialny uśmiech przemknął po ustach gospodyni domu, powściągnęła go przecież bardzo prędko.
— Pan grywasz także na fortepianie... — zaczęła.
— O, pani! — przerwał Roman Gotard — żaden instrument obcym mi nie jest...
— Zarzucił nogę na nogę i, jednę rękę oparłszy na kolanie, zaczął pokręcać wąsa. Trochę doznanéj uprzejmości i grzeczności, wyprowadziło go z głębokiego i niemal pokornego zmieszania, a natchnęło zuchwałą prawie śmiałością i pewnością siebie. Pani Herminia zesztywniała nagle, rysy jéj przybrały na nowo wyraz chłodny i surowy.
— Pozwól pan — wymówiła z powagą — abym zwróciła mu należne za bilety pieniądze.
Powstała i odeszła, a gdy po chwili wróciła z różową asygnatą w białych palcach, Roman Gotard stał na środku salonu, i błyszczącemi oczyma rozglądał się do koła. Patrzał na wysokie ściany, oklejone białém, jak śnieg, obiciem, na mahoniowe sprzęty, marmurem przyozdobione konsole, przezroczyste firanki, układające się w malownicze draperye, a z wyrazu twarzy jego poznać można było, że siedlisko to „zmateryalizowanych bogaczy”, we wzniosłym duchu jego obudzało uczucie przykre, do zazdrości wielce podobne. Przyjmując z rąk pani Herminii różową asygnatę, oddał dwa szybko następujące po sobie ukłony. Ciemne policzki jego zarumieniły się, w oczach przemknął wyraz smutku, upokorzenia, i głuchéj jakiéjś, nieokreślonéj niechęci. Pani Herminia pozostała na środku salonu w postawie stojącéj, i wyczekiwanie objawiającéj. W téj chwili niczego innego oczekiwać nie mogła, jak pożegnalnego ukłonu gościa. Zrozumiał to Roman Gotard, i pochwycił z fotelu swój tyrolski kapelusz.
— Racz pani przyjąć szczere dziękczynienia... — zaczął.
— O, nie masz pan bynajmniéj za co dziękować — uprzejmie przerwała gospodyni domu — pomiędzy publicznością i tym, który obdarza ją artystycznemi przyjemnościami, publiczność-to jest stroną, do podziękowań obowiązaną.
Roman Gotard kłaniał się, twarz jego promieniała radością i chlubą. Nie przyszło mu do głowy, że osoba, która przed chwilą udzieliła jałmużny, nie może w inny sposób przemawiać do tego, który ją z rąk jéj przyjął. On słowa, osładzające gorzką pigułkę litości, wziął za najczystszy miód przynależnego mu uwielbienia.
— O, pani! — zawołał — dobroć i wzniosłość Jéj serca, zdolną jest przemienić wzgardę, jaką uczuwam dla wielkich tego świata, w cześć i miłość!
Po téj, tak wybornie do miejsca i osoby zastosowanéj, i ze wszech względów przyzwoitéj apostrofie, Roman Gotard oddał kilka jeszcze ukłonów, i z kapeluszem w ręku, z puklami włosów, opadającami na wysoko podniesione czoło, opuścił salon. Odchodził o tyle dumny i pewny siebie, o ile był nieśmiałym i upokorzonym, wchodząc. W przedpokoju, pełnym godności giestem, rzucił rublową asygnatę na dłoń lokaja, który mu hiszpański płaszczyk jedną ręką i wcale od niechcenia podawał. Za nim pozostały dwa uśmiechy: jeden na gburowatych, szyderskich ustach lokaja, który, przypatrując się otrzymanéj asygnacie, szepnął pod bujnym wąsem:
— To dopiéro głupi jakiś chłystek! płaszcza porządnego nie ma, a ruble rozrzuca jak piasek!
Drugi na cienkich wargach pani Herminii, która, poprawiając przed lustrem koronkowy czepeczek, wzruszyła lekko ramionami i wymówiła:
— Zarozumiały jakiś nieuk!
A jednak dodała po chwili matka Żanci:
— Na fortepianie gra wcale nieźle! Metrem muzyki mógł-by być dobrym! Pan Devré szkaradnie uczy... trzeba-by o tém pomyśléć.
Kiedy tak w salonie kończyła się wizyta młodego muzyka, Żancia stała w pokoju swoim przy oknie, z zeszytem nut pod ramieniem, i zarumieniona do szkarłatu, na-pół zdumionemi, na-pół ciekawemi i rozradowanemi oczyma spoglądała na ciocię Rózię, która, stojąc tuż przy niéj, zatapiała w jéj spłonionéj twarzy siwe swe oczy, wielce w téj chwili figlarne i ożywione.
— Tak, tak — mówiła z cicha młoda staruszka, uśmiechając się i podnosząc w górę biały pulchny palec — widziałam ja dobrze, jak ten biédny Romulek zaczerwienił się po uszy, kiedyś weszła, i jak mu na twój widok błyskawice strzeliły z oczu! On nieborak zakochał się w tobie na dobre...
— Ciociu! — jęknęło dziewczę, spuszczając oczy, i w nadmiarze zmieszania, ściskając z całéj siły w chudéj rączce, obfite fałdy rękawa.
— Nie wstydź-że się, kochańciu, nie wstydź-że się! przed ciotką wszystko powiedziéć można! Cóż? podobał ci się, nie prawdaż? Brunet, wysmukły, melancholiczny, z ognistemi oczyma! Zupełnie taki, o jakim mówiłyśmy wczoraj...
Żancia zebrała się na odwagę, podniosła powieki, wzrok wpół-zawstydzony, wpół-smutny, utkwiła w rumianéj i wesołéj twarzy zabawnéj cioci.
— Moja ciociu — szepnęła cichutko — nie wiem doprawdy, czy on mi się podobał, czy nie... czuję tylko, że mi go żal wielki... taki utalentowany, tak szlachetny, a tak nieszczęśliwy!... jestem pewna, że ma on wielki talent, i że świat poznać się na nim nie umié...
— Pewno, pewno, kochańciu, że świat poznać się na nim nie umié! Ale po-cóż u licha obrał sobie takie niekorzystne rzemiosło...
— O, moja ciociu! — zawołało dziewczę, podnosząc głowę — to nie rzemiosło, to powołanie, zamiłowanie, poświęcenie...
— Pewno, pewno, kochańciu, tylko, że z tém powołaniem, i z tém poświęceniem, nieborak wychudł z głodu, jak szczapa.
Żancia westchnęła cichutko.
— Tak, ciociu — szepnęła nieśmiało — czytałam i słyszałam zawsze, że poświęcenie jest najpiękniejszą w świecie rzeczą, i że ci, którzy poświęcają, się, bywają zawsze nieszczęśliwi... On jest nieszczęśliwym, bo poświęca się dla sztuki... On, moja ciociu — dodało dziewczę ledwie dosłyszalnym głosem — bardzo, bardzo jest dla mnie sympatyczny.
Ciocia Rózia uśmiechnęła się tajemniczo i figlarnie.