Rodzina Brochwiczów/Tom I/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rodzina Brochwiczów |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1885 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Pani Herminia, pomimo powszechnie znanéj swéj gościnności, nie była wcale rada z przybycia w jéj dom cioci Rózi. Poważnych będąc obyczajów i wielce surowych pod pewnemi względami wyobrażeń, pogodzić się nie mogła z więcéj niż wątpliwą, bo na skandaliczną zakrawającą, przeszłością wiecznie młodéj staruszki. Układ téj ostatniéj, pół-rubaszny, pół-zalotny, swoboda mowy, poufałość gestów, raziły smak jéj i do puryzmu posunięte przywiązanie do form przyzwoitych i dystyngowanych; nakoniec i przedewszystkiém obawiała się, aby z nigdy nieusypiających i niczém nie krępujących się ust cioci Rózi nie dostały się czasem do niewinnego uszka Żanci jakieś słowa, lub zdania, które-by na szwank naraziły tę nienaruszoną naiwność, nieśmiałość, nieznajomość świata i ludzi, które ona, jak rośliny drogocenne, w sercu i umyśle swéj córki pielęgnowała i przechować aż do téj chwili potrafiła. Na domiar troski, liczba pokojów, składających mieszkanie, a także rozkład ich i każdego z osobna przeznaczenie, nie pozwalały umieścić niebezpiecznego gościa gdzieindziéj, jak tylko w pokoju, sąsiadującym z pokojem Żanci. Pani Herminia długo przemyśliwała nad sposobem zaradzenia złemu, ale, nie znalazłszy żadnego, z niepokojami, jakie ją obległy, zwierzyła się przed swym mężem.
— Jean! — rzekła — ta pani Róża, jeśli dłuższy czas ma u nas przepędzić, niepokoi mię mocno, ze względu na wpływ, jaki wywrzéć może na Żancię.
Pan Jan zdziwił się z razu i słów żony nie zrozumiał.
— A to dlaczego, moje życie?
Pani Herminia przełożyła mu swe obawy. Płocha i w niczém nie krępująca się kobieta mogła przecież coś takiego powiedziéć... jakieś zdanie wyrazić... jakiś wyraz wymówić... Pan Jan, słuchając żony, nie mógł wstrzymać się od uśmiechu.
— Zdaje mi się, moje życie, że niepokoisz się daremnie — rzekł po chwili namysłu. — Żancia nie jest już dzieckiem...
— Ale jest ona młodą panną — przerwała pani Herminia.
— Zapewne. Sądzę jednak, że tak zacna i wzorowa kobieta, jak ty, Hermence, będąc jéj matką, zdołała w nią wpoić tak gruntowne zasady, iż zachwiać niemi nie może jakieś jedno usłyszane zdanie, lub słowo...
— Ale Żancia może dowiedziéć się z nich o tém, o czém panna nigdy wiedziéć nie powinna.
Pan Jan uśmiechnął się znowu. Jako mężczyzna, brał on te rzeczy bardziéj po męzku, i nienaruszona nieświadomość córki nie tyle na sercu mu leżała.
— Cóż robić? — rzekł żartobliwie nieco — takie już przeznaczenie was kobiet, abyście w pewnych względach nieświadomemi zostawały tylko do pory, w któréj się o wszystkiém dowiecie. Spodziewam się przecież, że Żancia wyjdzie za mąż i to wkrótce, a wtedy...
— Jean! — z lekką urazą przerwała pani Herminia — jak widzę, ty te rzeczy bierzesz zbyt lekko. Wy, mężczyzni, nie rozumiecie tych delikatnych odcieni, nad jakiemi w duszy swéj córki czuwać umié tylko matka. Młoda panna powinna być białą, jak niezapisana karta papieru, żadnym pyłem ziemskiego życia nietkniętą. Uczucia jéj wszelkie powinny spać w niéj, nakształt iskierki, tlejącéj pod popiołem, aby ona nie wiedziała nawet, że je ma. Uległość, posłuszeństwo, pokora, są przymiotami, z których pomocą młoda panna przygotowuje się do tak ciernistego i pełnego walk życia, jak jest życie kobiety. Czyż zresztą może być inaczéj? Nie, Jean, ja córkę swoję wychowałam tak, jak sama wychowaną przez matkę byłam. Do dnia, w którym kapłan rękę mą związał z twoją, wzrastałam przy boku matki niewinna i nieznająca świata, ani siebie saméj, ślepo posłuszna woli rodziców, żyjąca więcéj śród kwiatów, gwiazd, obłoków, muzyki, niżeli śród warunków prozaicznego, powszedniego życia. Córka moja powinna posiadać wszystkie te usposobienia, z któremi ja sama szczęśliwą byłam i innych uszczęśliwiłam, i — jak mniemam, a nawet pewną jestem — posiada je i nigdy ich nie utraci.
Pan Jan od dawna już nie widział żony swéj, mówiącéj z takim zapałem, to téż patrzał na nią z widoczną czułością i przywiązaniem.
— Ani wątpię, moje życie — zaczął — że ty, jako matka i kobieta, lepiéj wiész, czego córce naszéj potrzeba, aby pozyskała w życiu spokój i szczęście, a cnotami swemi stała się godną zacnych prababek swych, niewiastą prawdziwie naszą. To téż nigdy nie myślałem stawać ci na drodze w prowadzeniu i kształceniu Żanci; jak się zdaje zresztą, dziewczę to jest pełne zalet, jakie widziéć w niéj chcemy: skromna, cicha, kochająca nas i rodzeństwo, tobie, jako matce, uległa, nie dała nam dotąd najmniejszego powodu do zmartwienia, i w zupełności zasługuje na miłość naszę...
— O, mój Janie! — żywo i z uczuciem przerwała pani Herminia — bądź pewien, że ci w tym względzie nie zaprzeczę! Jakkolwiek nie okazuję Żanci całéj czułości swojéj i zachowuję względem niéj należną powagę, a nawet surowość macierzyńską, postępowanie to podyktowaném mi jest przez rozum i przekonanie, a Bóg tylko widzi i ty, mój Janie, wiész, jak ją kocham...
Oczy pani Herminii zwilgotniały, suchość jéj i sztywność znikły na chwilę. Widoczném było, że w piersi jéj, objętéj najczęściéj sztywnym gorsetem konwenansów, istniało i żywo uderzało serce matki. Pan Jan, wzruszony, rozrzewniony, ręce żony ucałował i daléj rzecz ciągnął:
— Co się tyczy Róży Cieciórkowéj, to, moje życie, nie zdaje mi się, żeby było z naszéj strony dobrze i przyzwoicie, gdybyśmy ją w domu naszym zimno przyjęli, lub w czémkolwiek poznać jéj dali, że miłym nam gościem nie jest. Dziwaczna to wprawdzie i zabawna osoba, ale, koniec końców, nie szkodliwa. Krewną zresztą jest moją, a co więcéj, kobietą prawie ubogą, a sama najlepiéj wiész o tém, Herminio, z jaką ostrożnością i delikatnością człowiek uczciwy obchodzić się powinien z cudzém ubóztwem.
Pani Herminia potakująco skinęła głową.
— Dla mnie — rzekła — ten także wzgląd jest ważnym, iż pani Róża jest twoją krewną. Gdyby była moją, może-bym się i odważyła dać jéj do zrozumienia to i owo, ale twoja familia, Jean, choćby najdalsza, była mi zawsze świętą i żadnemu z członków jéj ubliżyć-bym ani chciała, ani nawet potrafiła.
Pan Jan powtórnie ręce żony ucałował.
Nie uspokojona przecież w zupełności rozmową z mężem, pani Herminia długo przemyśliwała nad sposobami jak największego oddalenia swéj córki od towarzystwa i rozmów pani Róży.
W takiéj tedy zostając trosce, umyśliła zapobiedz złemu za pomocą sposobu, dawno już praktykowanego w owych poetycznych stronach i upalnych klimatach, kędy koronkowe Mantille służą do ukrywania nadobnych lic i gorejących oczu młodych niewiast. Sposobem tym było przywiązanie do chwil i kroków Żanci czujnéj, wiernéj i bystro widzącéj duegny, rodzaju niewieściego cerbera, który-by strzegł i od szwanku bronił niewinności uszu i nieświadomości myśli młodego dziewczęcia.
Rolę takiéj duegny pełniła już na-pół przy Żanci panna służąca w domu Brochwiczów, wielce zasłużona, podżyła, lecz fertyczna, okrągła, rumiana, czuła i zarazem powagi pełna. Teraz rolę tę w zupełności powierzyła jéj pani Herminia.
— Kochana panno Drylska — rzekła, przywoławszy do pokoju swego poufną sługę — pokój, w którym sypiałaś dotąd, służyć będzie teraz pani Cieciorkowéj, ty zaś umieść się z Żancią i proszę cię, abyś pilnie na to uważała, iżby Żancia po przyjściu do swéj sypialni, zaraz spać się kładła, nie wdając się z nikim w żadne rozmowy. Czy rozumié panna Drylska, co chcę jéj powiedziéć?
Drylska, od piętnastu lat służąc u pani Herminii, nie mogła jéj nie rozumiéć. Wiedziała ona, że są rzeczy, których pewne względy przyzwoitości, czy dumy, całkowicie wyrażać nie pozwalają damie dystyngowanéj i gospodyni domu, ale które przez sługę poufną zrozumianemi być powinny pod karą utraty łask i zaufania. Drylska zrozumiała więc wybornie, o co chodziło, strzegła się jednak od uśmiechu, lub jakiegokolwiek innego objawu zrozumienia. Z bardzo więc poważną miną upewniła panią Herminią, że Żancia natychmiast po przyjściu do swego pokoju, do snu się układa, i że nadal czynić to będzie.
— Proszęż cię, moja Drylsiu, aby tak było, jak mówisz; idziem o to bardzo. Długie czuwanie szkodzić-by mogło zdrowiu mojéj córki.
„Moja Drylsiu!” — bardzo przyjemnie pogłaskało słuch panny służącéj, było bowiem sposobem wyrażania się, objawiającym łaskę i uprzejmość pani Herminii niezwykłą.
— Jeśli-by Żancia nie chciała słuchać twych uwag, powiesz mi o tém, a postaram się temu zaradzić. Jesteś osobą w pewnym wieku i w domu naszym posiadasz niejakie zasługi, słuszném więc jest, aby młoda panienka uległa twym radom, szczególniéj jeśli te podyktowanemi ci są przeze mnie. Dobranoc, Drylsiu.
Po wschodach, prowadzących z pokoju pani Herminii na wyższe piętro domu, szumiały krochmalne perkale i powiewały tiulowe szarfy białego czepeczka panny Drylskiej. Rumiana twarz duegny rozjaśnioną była i niezwykle zadowoloną, ale przed wejściem do pokoju Żanci, stała się nagle poważną, niemal surową. Otworzyła drzwi i z progu już zapytała:
— Czy panna Joanna już śpi?
Panna Joanna nie spała. Po powrocie z wieczoru, spędzonego na-pół w koncertowéj sali, na-pół w liczném i ożywioném zgromadzeniu bawiących się osób, zdjęła z siebie strojną sukienkę, i zarzuciwszy na ramiona muślinowy kaftanik, z pod którego widniał, wątłą kibić jéj ściskający, gorset, usiadła na krzesełku przed gotowalnią, i bardzo powoli, jakby w zmęczeniu, czy zamyśleniu, rozplatała długie, czarne warkocze. O parę kroków daléj, w pełnym jeszcze wieczorowym stroju, z łokciem wspartym na gotowalni i siwemi oczyma, wpatrzonemi w twarz młodéj dziewczyny, siedziała ciocia Rózia.
— Panna Joanna jeszcze nie śpi! — posuwając się na środek pokoju, i z trochą wyrzutu w głosie, powtórzyła Drylska.
Żancia powoli zwróciła na nią zamyślone swe oczy.
— Nie śpię jeszcze, Drylsiu — rzekła — rozbieram się.
— Cóż panienka tak długo się dziś rozbierasz? pół godziny przepędziłam u mamy... było dość czasu... pomogę panience spleść warkocze, byle-by panienka spać prędzéj poszła...
Po ustach Żanci przemknął szybki, blady uśmieszek. Sięgnęła ręką za lusterko.
— Ja ci, Drylsiu, przywiozłam coś z wieczoru...
Błękitne oczy Drylskiéj zaświeciły.
— Dziękuję panience... dziękuję... — zaczęła — ale po co to tam... nie potrzeba...
Mówiąc to, z drobnéj rączki panienki przyjmowała kilka wybornych cukierków, i jakieś migdałowe ciastko, w kształt wieńca urobione.
— Panienka zawsze pamiętasz o mnie... ale i nie dziwota! wszak na rękach ją nosiłam... kiedym przyjechała do Brochowa, o taćka była maluśka...
Po otrzymaniu przysmaków, Drylska widocznie łaskawszą stała się i pobłażliwszą. Odsunęła szufladę opodal nieco stojącéj komody, i układając w niéj niby z wielkiém zajęciem jakieś muśliny i koronki, coraz to do ust rękę podnosiła i migdałowe ciastko z cicha chrupała. Żancia rzuciła na nią parę przelotnych, ukośnych, jakby ukradkowych spójrzeń i uśmiechnęła się znowu tym samym co wprzódy uśmiechem, szybkim i figlarnym. Poczém, owijając głowę grubym splotem czarnych włosów, pochyliła się ku cioci Rózi.
— I cóż, cioteczko, stało się daléj z tą panną, o któréj mi mówiłaś? — zapytała stłumionym głosem, ze wzrokiem, w którym malowała się ciekawość.
Ciocia Rózia pilnie przypatrywała się scenie z Drylską zaszłéj; uśmiechała się, mrugała szybko powiekami i kilka razy nieznacznie ramionami wzruszyła.
— To długa historya, kochańciu — odpowiedziała na pytanie Żanci. — Chodź do mego pokoju, to ci ją opowiem.
Panienka rzuciła okiem na Drylską, która dojadała już różowego ciastka.
— A Drylska? — szepnęła bardzo cicho.
— Trzeba się jéj pozbyć, rybko złota — odszepnęła pani Róża.
Ale w téjże chwili osoba, o któréj mówiono, głowę z nad szuflady podniosła.
— A co, panienko? włoski już uczesane i ułożone? proszę mi teraz pozwolić rozsznurować gorset. Trzeba iść spać...
— Moja Drylsiu! — proszącym głosem wymówiła Żancia — pozwól-że mi jeszcze trochę z ciocią posiedzieć i porozmawiać; spać mi się nie chce.
Duegna poważną znowu minę nastroiła.
— Nie można, panienko — rzekła — mama wyraźnie mówiła, aby panienka wcześnie do snu się kładła. Proszę wstać to rozsznuruję gorset.
Żancia przez chwilę nie wstawała. Po nic nieznaczącéj zwyczajnie jéj twarzyczce, przemknął wyraz uporu. Przemknął, ale wnet zniknął, zastąpiła bierność, połączona z trochą żalu.
— Ciotuchno! — rzekła, zwracając się do pani Róży — dopowiész mi jutro historyą téj panny, która zakochała się w swoim profesorze? prawda?
Drylska zarumieniła się mocno. Opowiadać młodéj panience historyą panny, która zakochała się w swym nauczycielu? słyszał-że kto cóś podobnego? Wyprostowała okrągłą kibić i zaszeleściła krochmalną suknią.
— Panienko — zaczęła, szybko przystępując do Żanci, ale pani Róża mowę jéj przerwała.
— Jak widzę — rzekła — panna Dorota Drylska nie poznała mię i nie ma wcale chęci przypomnieć się mojéj znajomości? A przecież spotykałyśmy się ze sobą po różnych domach. Wszak z Lidzkiego powiatu jesteś, kochańciu, z okolicy Dryliszek...
Ręce Drylskiéj odpadły od gorsetu Żanci.
— Z Lidzkiego powiatu! — zawołała — tak, tak, z Dryliszek...
— Ojcem twym był Ignacy Drylski i, wyprzedawszy się w Dryliszkach, kupił sobie kolonią około Lidy... ożenił się... poczekaj-no, kochańciu... ożenił się z Józią Rybską, która była panną służącą u pani Podkomorzynéj Wojtkowéj.
Drylska potwierdzająco kiwała głową.
— Było was rodzeństwa czworo — ciągnęła pani Róża — Antoni, który został księdzem, i ma teraz parafią blizko Oszmiany.
— Święty człowiek! — szepnęła Drylska z czułością — święty człowiek, pani moja... pobożny... uczony...
— Drugi brat twój Józef, rządzcą jest w majątkach Porzewickich...
— Sześcioro dzieci ma! pani moja! człowiek biedny, ale poczciwy i dobry, choć go do rany przyłóż...
— Widziałam go i dzieci jego, niedaléj jak trzy miesiące temu, kochańciu, kiedym bawiła u Porzewickich...
Drylska plasnęła rękoma. Twarz jéj jaśniała, jak słońce.
— Pani kochanieńka! drogieńka! — zawołała — jakże tam mój Józio wygląda? a żonka jego, czy zawsze taka zazdrosna? Starszy synek chorowity był, nie wiem, czy go uleczyli; a córeczka Kasia istny aniołek; jak się tam ona nieboraczka hoduje?
Pani Róża uśmiechała się i powiekami mrugała.
— Połóż się no, moja Drylsiu — rzekła — połóż się do łóżka, bo późno jest, i musisz być zmęczona, a ja ci o całéj twojéj familii opowiem.
Drylska rozpinała już stanik krochmalnéj sukni. Żancia wyszła jéj najzupełniéj z pamięci.
— A siostra twoja, kochańciu, co to za Szymkowskim, który dom swój ma w Lidzie, ślicznie wygląda. Widziałam ją pół roku temu. Handelek prowadzą mały i dobrze im się powodzi...
Rozmowa w tym tonie trwała dość długo.
— Pani moja kochanieńka — mówiła Drylska, zdejmując bucik z krótkiéj i pękatéj nóżki, a jakże tam moja Lida kochana wygląda?...
— Pysznie wygląda, kochańciu, pysznie wygląda! Okiennice tylko przy domach już nie różowe jak dawniéj, ale na zielono pomalowane.
— Na zielono! — wsuwając się pod kołdrę, zawołała Drylska — mój ty Boże! a na któréj ulicy mieszkają teraz Szumkowscy?
Nie upłynął kwadrans, gdy Drylska, rozmarzona wspomnieniami, głowę zatapiała w poduszkę, usta jéj uśmiechały się, oczy łzami zwilżone kleiły do snu. Raz jeszcze przecież zwróciła je na Żancię.
— Panieneczko — łagodnym wymówiła tonem — proszę iść spać!
— A jakie teraz twoje Dryliszki, kochańciu, bogate! — zawołała pani Róża, wychylając głowę przez drzwi sąsiedniego pokoju, do którego przed chwilą była weszła. — Nie poznała-byś Dryliszek, tak popiękniały, takie tam teraz pobudowano domy, prawdziwe dwory... Andrzej Drylski...
— Mój brat stryjeczny! — wtrąciła Drylska.
— Ożenił się z Kiścińską, obywatelską córką... 50,000 złotych wziął posagu.
— A! — wyrwał się z ust Drylskiéj wykrzyknik.
— Koléj tamtędy przeszła, to ludzie pobogacieli bardzo...
— Pobogacieli! chwała Bogu! panieneczko, proszę iść spać!
Były to ostatnie słowa, dnia tego wymówione przez Drylską, która, zmęczona dziennemi zajęciami i długiém czuwaniem, rozmarzona wspomnieniami o stronach rodzinnych, z natury już nakoniec wielki mająca pociąg do Morfeusza, długo z tym ulubieńcem swym walczyć nie mogła.
Duegna usnęła. Żancia siedziała na krześle nieruchoma, ze splecionemi na kolanach rękoma, oczy utkwiła w drzwiach, prowadzących do sypialni pani Róży, ku którym ciągnęła ją widocznie ciekawość, i inne może jeszcze uczucie. Przez cały dzień i wieczór, tak w spójrzeniach matki, jak w obejściu się Drylskiéj, dostrzegła widoczną chęć trzymania jéj w jak największém oddaleniu od nowo poznanéj cioci, która wydała się jéj osobą nietylko zajmującą wielce i niepospolitą, ale dobrą i pobłażliwą. Na progu zjawiła się po krótkiéj chwili ciocia Rózia, mrugnęła parę razy w stronę uśpionéj Duegny i na Żancię palcem kiwnęła. Dziéwczę porwało się z krzesła i cichutko, na palcach poskoczyło ku sąsiedniemu pokojowi. Z ożywionéj wielce minki Zanci i skoku wpółfiglarnego, wpółostrożnego wnieść można było, że tajemniczość nadawała widzeniu się jéj z zakazaną ciocią nowego powabu.
Ciocia Rózia nie miała już na sobie amarantowéj wspaniałéj sukni, ani czépeczka z imponującym pufem, ani nawet czarnych, grubych warkoczy. Te ostatnie spoczywały na stole pod światłem lampy; krynolina, podobna do wielkiéj, rozpiętéj sieci, wisiała na parawanie, gorset znacznych rozmiarów, rozpościerał się na krześle, ciocia Rózia stała na środku pokoju w króciutkiéj i wąziutkiéj watowanéj spódniczce niepewnego koloru, we flanelowym kaftaniku na ramionach, w pięknie haftowanych, lecz spłowiałych pantofelkach na małych nóżkach, w czépcu nocnym perkalowym, który, chociaż całą prawie nakrywał głowę, nie taił w zupełności tajemnicy, którą we dnie czarne warkocze dyskretną opieką swą osłaniały, a którą były włosy mocno posiwiałe, i jeszcze mocniéj przerzedzone. Żancia, ujrzawszy ciocię Rózię w téj nowéj postaci, zatrzymała się chwilę przy progu, ale pani Róża kiwnęła na nią palcem po raz drugi.
— Zamknij drzwi za sobą, kochańciu, i chodź tutaj, porozmawiamy! Jaka téż to nieznośna ta twoja Drylska! nie pozbyły-byśmy się jej z pewnością, gdybym na szczęście familii jéj nie znała i tém jéj nie udobruchała. Pocieszna babina!
Śmiała się ciocia Rózia, ale Żancia śmiéchowi jéj nie wtórowała. Cicho i spokojnie usiadła na sofie niedaleko lampy, łokieć na stole, a twarz na dłoni oparła. Była to snadź ulubiona jéj postawa, najulubieńsza może dla tego, iż przedstawiała także owoc zakazany, odbiérany od niej zwykle słowami pani Herminii: „Żanciu, votre coûde!”
— Czy to cię tak zawsze, moje dzieciątko, ta zabawna Drylska w kurateli swéj trzyma? — zapytała pani Róża, stojąc nad młodą dziewczyną i pieszczotliwie głaszcząc jéj włosy.
Ten sam, co wprzódy, trochę smutny, trochę chytry uśmieszek przeleciał po ustach Żanci.
— Ona mię tak zawsze pędza, abym spać szła, gdy tylko do swego pokoju przyjdę; nie pozwala mi iść do braci, kiedy tego chcę, ani zdjąć gorsetu pierwéj, aż do snu się kładę; ale ja mam na nią sposób... przynoszę jéj cukierki i różne łakocie, które nadzwyczajnie lubi, a ona dopóki ich nie zjé, zostawia mię w spokojności.
Gdyby pani Herminia posłyszała te wyrazy córki, z najzupełniejszą naiwnością i nieświadomością głębszego ich znaczenia wymówione, przyszło-by jéj może na myśl, że uległość wyradza niekiedy chytrość i że Żancia radziła sobie na podobieństwo niewolników, którzy stają się panami swych panów, przez poznanie i wyzyskanie ich słabostek! Ale pani Herminia nie słyszała wyrazów córki, ciocia Rózia zaś nie myślała wcale o wyciąganiu z nich sensów filozoficznych. Figiel Żanci zabawił ją niesłychanie.
— Sprytna jesteś, jak widzę, rybciu, choć wyglądasz na niewiniątko! — rzekła ze śmiéchem, — prawdę mówiąc, gdym jechała do was, wyobrażałam cię sobie wielką pannicą, a ot znalazłam dzieciątko! Ale ileż to ty masz lat? poczekajno... w tysiąc ośmset pięćdziesiątym... nie, w pięćdziesiątym piérwszym... nie, czy tylko nie w pięćdziesiątym drugim... otóż nie mogę sobie przypomniéć dokładnie! Ileż ci lat, kochańciu?
Żancia wielkiemi oczyma na zabawną ciocię patrzyła. Jak żyła nie słyszała, aby ktokolwiek lata jéj rachował.
— Ile mam lat? — powtórzyła, — nie wiem, ciociu.
Pani Róża parsknęła śmiéchem.
— Osobliwość! — zawołała, — piérwszy raz widzę, jak żyję, aby człowiek nie wiedział o swoich latach! Ty, kochanciu, urodziłaś się w pięćdziesiątym, albo i w pięćdziesiątym piérwszym roku. W jednym, lub drugim najpewniéj. Masz teraz tedy lat ośmnaście, a może i dziewiętnaście.
Na Żancię wiadomość ta żadnego wrażenia nie sprawiła, ale pani Róża popatrzyła na nią, pokiwała głową i westchnęła.
— Jakeście wy biédne, niebożątka! — zaczęła mówić, — jak wam smutno młodość wasza przechodzi! O ty naprzykład, kochańciu, masz lat ośmnaście, lub dziewiętnaście, a jeszcześ się ani nabawiła, ani ludziom nie napatrzyła, ani kogo pokochała...
Na ostatni wyraz Żancia zarumieniła się i spuściła oczy, co widząc pani Róża, rozśmiała się i rzekła:
— No, no, kochańciu, ocząt nie spuszczaj, raczków nie piecz, z ciotką możesz mówić o wszystkiém. Ja ciebie żałuję, moja rybciu, bo szczerze cię polubiłam!
Mówiąc to, pociągnęła białą ręką po drobnéj, ładniutkiéj twarzyczce dziewczęcia. Żancia rękę tę w lot pochwyciła i do ust ją swych przycisnęła. W siwych oczach młodéj staruszki mignęło coś nakształt czułości.
— Poczciwe z ciebie dziecko, kochańciu! lubię cię i dlatego żałuję, że młodość ci przechodzi w takich szczypcach. Ja, kiedym była w twoim wieku... ho... ho...
Oczy Żanci napełniły się wyrazem ciekawości, oczekiwała zajmujących opowiadań, których przedsmak ciocia Rózia wprzódy już znać jéj dała.
— Cioteczko! — zaczęła nieśmiałym głosem, — cóż cioteczka robiła, kiedy była w moim wieku ?
— Kochałam się, rybciu moja, na zabój w pięknych kawalerach i bawiłam się wyśmienicie. Ojciec mój był bogatym człowiekiem i nie oglądał się poczciwota na swoję fortunę... to téż wesoło u nas było... sąsiedztwa huk... latem majówki i zabawy na łąkach, w zimie wieczory tańcujące, kuligi, a wszędzie ja rej wiodłam...
— Cioteczka rej wiodła! — z lekkiém zdziwieniem przerwała Żancia.
— A tak, kochańciu! i dlaczegóż miało być inaczéj? Byłam młodą, żywą, jak skra, stroiłam się pięknie i nigdy nikt nie mógł mię ani przetańczyć, ani przegadać...
Żancia dziwiła się widocznie coraz więcéj.
— Czy cioteczka nie miała mamy? — spytała z cicha.
— Pani Róża parsknęła śmiechem.
— Jakto nie miałam mamy! — zawołała, — każdy człowiek musi miéć mamę! Czy ty myślisz, rybciu, że to bociany przynoszą do domów małe dziatki...
— Nie, cioteczko... — zaczęła Żancia, jąkając się i spuszczając oczy, — ja tylko myślałam że... gdyby cioteczka miała mamę... toby... toby nie mogła...
— Reju wodzić na zabawach! no, no! rybciu, nie każda mama taka rygorystka, jak twoja. A kochała-żeś się ty choć raz na dobre, rybciu? — zapytała, mrugając powiekami.
Rumieniec Żanci dosięgnął barwy szkarłatu.
— Nigdy, cioteczko, — wymówiła cichutkim głosem i patrząc pod stół.
— Ech! — chyba to już kłamciuszki! — zawołała ciocia ze śmiéchem, — żeby téż ośmnastoletnia panna ani razu jeszcze w nikim się nie kochała! no, przyznaj się kochańciu, — kochałaś się, hę?
— Jak mamę kocham nigdy! — ciszéj jeszcze zaprotestowała panienka.
— No a Arturek Darzyc? nie podoba ci się, co? jak uważałam dziś na koncercie, to on do ciebie bardzo słodkie oczki robi?
Żancia poruszyła się żywo.
— Jak mamę kocham, nie, — zawołała daleko już głośniéj.
— Co takiego nie? co nie? — pytała ciocia Rózia, kręcąc się z ciekawości na krześle i siwe oczy wpijając w zmięszaną, zawstydzoną na-pół, a na-pół zasmuconą nagle twarz panienki.
— Co takiego nie? co nie?
— Nie podoba mi się... pan Artur... — wyjąkała
nakoniec młoda panienka, nie podnosząc powiek.
— Nie podoba ci się... a dlaczego Arturek ci się nie podoba? Niczego sobie chłopiec!
— O ciociu! on taki zwyczajny, pospolity, zimny... — wymówiła Żancia i podniosła nakoniec powieki. W wielkich oczach jéj, które prosto w twarz cioci Rózi spojrzały, zagrały migotliwe iskierki i całą twarz bladego dziewczęcia oświeciły na chwilę nagłym wyrazem tajemnego jakiegoś ognia i w dalekiéj głębi nurtującego ją marzenia.
— Ja nie tak, moja ciociu, wyobrażam sobie takiego... takiego który... który...
Nie mogła dokończyć, zająknęła się, zawstydziła i umilkła. Usta jéj wstydziły się i nie umiały wyrażać uczuć, mieszkających w sercu, nieznającém siebie, marzeń mknących po nieméj wiecznie główce.
— Takiego rybciu, któryby się tobie podobał, — uśmiechając się i mrugając oczyma dokończyła ciocia Rózia. — No jakżeż ty go sobie wyobrażasz? powiédz. Bruneta byś wolała, czy blondyna?
— Bruneta, ciotuchno! — szepnęła Żancia.
— Bruneta, — ciągnęła ciocia, — wysmukłego z czarnemi ognistemi oczyma, z cerą śniadą, czułego melancholicznego, prawda? co?
— Tak, ciociu!
— Bogatego? eleganckiego?
Żancia nagle podniosła powieki, i ukazała, żywiéj jeszcze, niż wprzódy, palące się źrenice.
— Nie, ciociu, nie! — zawołała, — wolała-bym, aby i był biédny, nieszczęśliwy!
Zdumienie odmalowało się na twarzy cioci Rózi.
— A to na co, kochańciu? — zapytała.
Żancia wahała się chwilkę z odpowiedzią. Mogło się zdawać, że walczyła znowu z nieśmiałością wypowiedzenia swéj myśli, albo téż usiłowała z trudem myśl tę ze splątanego pasma marzeń wywikłać i przed samą sobą słowami sformułować.
— Chciała-bym, — zaczęła zwolna zrazu i wahając się, — chciała-bym, ciociu... poświęcić się!
Ostatni wyraz, mimo woli zapewne i wiedzy, wymówiła z mocą wielką, z egzaltacyą, która twarzyczkę jéj, bladą zwykle i bierną, uczyniła nagle gorejącą i energiczną. Oczy jéj podniosły się w górę, pierś wzmożonym oddechem odparła uciskający ją gorset, różowe delikatne wargi roztworzyły się i zarysowały uśmiéch, pełen tajemnych jakichś uniesień i pragnień.
Pani Herminia z trudnością-by w téj chwili poznała swą córkę. Żancia bierna, sztywna, ślepo uległa, z twarzyczką dziecinnie nic nieznaczącą, lub zmieszaną i lękliwą, i młoda panna zanurzająca się we własnych, tajemnie karmionych marzeniach, rojąca o młodzieńcu czułym i melancholicznym, a biédnym i nieszczęśliwym, dla którego poświęcić-by się mogła, były to dwie, całkiem różne istoty.
Ale ciocia Rózia z nagłéj zmiany, jaka zaszła w wyrazie twarzy Żanci, nie myślała wyprowadzać psychologicznych wniosków; ona widziała tylko, że jéj z tą zmianą było do twarzy.
— Ależ ładna jesteś, kochańciu! — zawołała, klasnąwszy rękoma, — jak mego nieboszczyka Lucysia kocham, śliczna jesteś! Jakie oczki romansowe... ho, ho! a jak się ta buziulka ładnie otworzyła!.. co to młodość, mój Boże, co to znaczy młodość! Przy ludziach dziéciątko to zdaje się, trzech przeliczyć nie umié, lalką-by się jeszcze bawiła! a wspomnij-no tylko o kochaństwie, to oczki zaraz zaświécą, jak gwiazdeczki, rumieńce, jak karmin, liczko obleją, i ot masz z dzieciątka kobietę, w któréj serduszku iskierka pali się, a po główce w tę i owę stronę latają różowe motylki.
Kiwała głową ciocia Rózia, uśmiechała się, patrząc na Żancię, i zarazem wzdychała. Przypomniała się jéj widocznie młodość własna, ku któréj zawrócić jéj nie mogły ani świeżość cery, do późna zachowana, ani żywość temperamentu nadzwyczajna, ani lekkomyślność głowy i gnieżdżące się jeszcze w sercu resztki wielce czułych i wrażliwych niegdyś usposobień.
— Co bo téż to za śliczna rzecz to kochaństwo, to ty sobie tego i wyobrazić jeszcze nie możesz, rybciu droga. Cały świat na kochaństwie stoi, bez niego szczęścia niéma, a z niém, to życie całe w raj się zamienia. Wiem ja o tém, wiem!
Westchnęła znowu, umilkła i siedziała przez chwilę nieruchomo; a jedno i drugie było u niéj wielką osobliwością.
Żancia nie spuszczała już powiek. Widoczném było, że chciwie chwytała każde słowo cioci nowo poznanéj, tak niepodobnéj do wszystkich kobiet, które znała dotąd, które o miłości i o wszystkiém, co z nią związek miało, nie mówiły wcale, lub mówiły z nadzwyczajnemi ostrożnościami i przemilczeniami.
— Moja ciociu, — ozwała się Żancia po chwili, — niezawsze przecież miłość daje szczęście... czasem téż sprawia ona cierpienia...
— A to na co, kochańciu? — spytała ciocia Rózia, — chyba bez wzajemności? zdarzenie to rzadkie, ale bywa... bywa... ot ja sama znałam jednego ślicznego kawalera, który, nie mając wzajemności od swojéj damy... zastrzelił się!
Żancia drgnęła.
— Zastrzelił się! — zawołała, — ach Boże!
— Tak, tak, zastrzelił się, kochańciu, a przed śmiercią napisał karteczkę, w któréj były te słowa: „Leontyno! nie chciałaś kochać mię, patrz teraz na mego trupa! Umieram przez ciebie!”
Wyrazy te ciocia Rózia wymówiła z szeroko otworzonemi oczyma, rozpostartemi ramionami i wielkiém pathos w głosie. Żancia szeroko także otworzyła swoje wielkie oczy.
— Nieszczęśliwy! — zawołała, — ale ta Leontyna jeszcze była nieszczęśliwszą! mój Boże, jakże to musi być okropnie wiedziéć, że któś umarł z naszéj przyczyny!
— Okropnie, kochańciu, niech Pan Bóg broni, jak okropnie! ale to nic jeszcze! widziałam ja także jednę pannę, która suchot dostała z wielkiego kochaństwa, i umarła.
— Czy także nie miała wzajemności, ciotuniu?
— Gdzie tam, lubciu, wzajemność ona miała, i jaką jeszcze! ale rodzice nie pozwalali...
— Ciociu! ciociu! to może ta sama, co się w swoim nauczycielu zakochała?
— Nie, kochańciu, tamta wykradła się...
Żancia ręce splotła i szerzéj jeszcze oczy otworzyła.
— Wykradła się! ach to coś okropnego! jakże musiała być odważną...
— Ba, ba! rybciu! kochaństwo jest to rzecz taka, która osobliwym sposobem odwagi dodaje...
— I cóż się stało z tą panną? ciociu.
— A cóż? żyje sobie dotąd szczęśliwie ze swoim adonisem.
— A rodzice?
— Rodzice pogniewali się trochę, a potém przebaczyli.
— Mój Boże! co téż to za historye dzieją się na świecie!
Ostatnie słowa, Żancia wymówiła z głębokiém zamyśleniem. Po bladém, pochyloném jéj czole, i w oczach, utkwionych w krawędź stolika, przepływały roje tajemnych myśli jakichś; drobne rączki, na kolanach złożone, splotły się ściśléj; z pod ciasnego gorsetu wypływał od czasu do czasu lekki szmer stłumionego westchnienia. Ciocia Rózia tymczasem nie próżnowała i, oddając się zwykłéj sobie językowéj werwie, prawiła różne historye, dawno minione, to zabawne, to romansowe, to tragicznym jakimś sposobem zakończone. Późno już było bardzo, kiedy w mowie młodéj staruszki, plątać się zaczęły poziewania. Uczuła nakoniec, że jest zmęczoną; sześćdziesięcioletnie oczy bólem i omgleniem przypomniały jéj, że są sześćdziesięcioletniemi, i tak długo bez spoczynku obejść się nie mogą.
— No, kochańciu! — rzekła, — czas już spać. Dobranoc ci. Chodź mię uściśnij.
Żancia wstała z sofki i, zbliżywszy się do wesołéj swéj cioci, ujęła obie jej ręce.
— Moja droga cioteczko! — rzekła, — jakaś ty dla mnie dobra!
Wymówiwszy to, nagłym ruchem zarzuciła delikatne ramiona wkoło okrągłéj szyi pani Róży, i opuściła głowę na piersi. W uścisku tym malowała się czułość, spragniona pieszczoty, wdzięczność za chwilę, spędzoną wesoło i swobodnie. Ciocia Rózia obu ramionami ogarnęła wiotką kibić młodéj dziewczyny, i przycisnęła ją do szerokiéj i pulchnéj swéj piersi Zmęczone i zaczerwienione zlekka jéj oczy, długiém spójrzeniem spoczęły na bladéj, tulącéj się do niéj twarzyczce, a usta kilku serdecznemi pocałunkami przylgnęły do czarnych warkoczy.
— Dziecinko ty moja! — szepnęła, — dobra z ciebie naprawdę istotka, kiedyś tak pokochała biedną ciocię Rózię. Czy ty wiész, lubciu, że mię nikt na świecie prawdziwie nie kocha?
Dziwna rzecz! w głosie młodéj i wiecznie wesołéj staruszki, gdy mówiła te wyrazy, zadźwięczał smutek, rzewna jakaś nuta drgnęła snadź w jéj płochéj głowie, coś nakształt żalu ozwało się w piersi, która, długie i wesołe przeżywszy lata, śmiejąca się wciąż z nałogu i temperamentu, uczuwała może niekiedy, iż niestaje jéj czegoś, co zdobyte i zapracowane przez innych w zaraniu i południu, ozdabia im wieczór życia, a zbliżanie się do grobu mniéj straszném czyni.