Rodzina Brochwiczów/Tom I/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rodzina Brochwiczów |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1885 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
O godzinie, w któréj rozpocząć się miał koncert Romana Gotarda Wąsikowskiego, smutne pustki panowały w sali koncertowéj, obszernéj i ozdobnéj. Kilkadziesiąt kinkietów powodzią białego światła oblewało liczne rzędy krzesełek żółtych, powiewających przyklejonemi do nich białemi kartkami, na których czarno i wyraźnie namalowano numera miejsc, przez nikogo niezajętych. Na estradzie stał forterpian z klawiaturą rzęsiście oświetloną dwoma wieloramiennemi świecznikami, obok fortepianu, samotne i smutne, na osobnym pulpicie spoczywały skrzypce.
Na czele kilkudziesięciu rzędów żółtych krzesełek, bardzo blizko estrady znajdował się rząd większych i wygodniejszych krzeseł, spłowiałym axamitem ponsowego koloru obitych. Były to miejsca honorowe, najdroższe i najpokaźniejsze. Na tych-to honorowych miejscach zasiedli: pani Herminia, ciocia Rózia, Maryan i Żancia. Przybyli kwadransem późniéj, niż chciał tego afisz, porę rozpoczęcia się koncertu ogłaszający, a jednak przybyli jeszcze zbyt wcześnie: na estradzie nie było artysty, a w sali słuchaczy. Na twarzy pani Herminii malował się niepokój, połączony z niezadowoleniem; obawiała się śmieszności słuchania koncertu, którego widocznie nikt słuchać nie chciał. Ciocia Rózia, ustrojona w szeroką i krótką amarantową suknią, z takiéjże barwy pufem na głowie, z wachlarzem w pulchnéj rączce, chichotała z cicha i poziewała głośno na przemian, przekomarzała się z Maryanem, lub poprawiała fałdy sukni i układ warkoczy, siedzącéj pomiędzy nią a panią Herminią, Żanci.
Maryan nie był już tak wesołym, jak z rana, odcinał się jednak cioci Rózi i żartował z pustek, panujących w sali; Żancia, wielkiemi swemi biernemi oczyma wodząc dokoła, siedziała prosto i milcząco.
Po kilku dopiéro minutach, śród obszernéj pustyni tworzyć się zaczęły tu i owdzie małe oazy. Do sali wszedł mężczyzna, figura blada i nieznacząca, i przyprowadził z sobą dwie kobiety skromniuchne, ubożuchne, czerwieniące się jak piwonie na widok krzeseł, na których mogło siedziéć wielu ludzi. Usiedli na szarym końcu, echa przeciągłe powtórzyły odgłos nieśmiałych ich kroków i umilkły. Aż po upływie dopiéro pewnego czasu zjawił się znowu staruszek jakiś, emeryt zapewne, cierpiący na melomanią, z okularami na nosie i czapką pod ramieniem; sunął przez salę z wolna i ciężko, zakaszlał parę razy, umieścił się z trudnością na samym środku sali, stęknął, zakaszlał znowu i umilkł. Echa złośliwe stęknęły także, kaszlnęły i umilkły. Melancholia zawisła pod wyniosłym sufitem i rozciągnęła nad pustą salą cieniste swe skrzydła; nuda przyleciała tuż za nią i, dobijając się wyłącznego panowania nad próżnią, rozpoczęła bój z posępną swą siostrą.
Nagle u drzwi wchodowych rozległy się szelesty ciężkich jedwabiów. Melancholia i nuda stuliły ciemne skrzydła, przeczuwając nieprzyjaciela. Z dala już odgadnąć można było, że na salę wstępuje bogactwo w świetnym orszaku piękności i wytworności.
Drogą, urządzoną pomiędzy rzędami krzeseł, z wolna postępowała kobieta lat czterdziestu, ale piękna jeszcze, ubrana kosztownie, lecz niemniéj poważnie. Za nią, ciągnął się i szeleścił długi ogon ciemnéj sukni, u szyi jéj, pod przezroczystą przysłoną koronki, jaśniał wielki szmaragd, otoczony brylantami. Obok téj poważnéj i wspaniałéj damy, lekko i powiewnie szła młoda panna, niższa od niéj znacznie, śliczna istota o jasnych jak len włosach, twarzy alabastrowo białéj, kibici idealnéj. Za tą parą postępowała inna, składająca się z kobiety młodéj i pięknéj, lecz bladéj i wyraźnie cierpiącéj, i młodego także mężczyzny, z twarzą apatyczną i chorobliwe usposobienie znamionującą, z grubym szalem na ramieniu. O ile śliczna panna szła lekko i żywo, o tyle w krokach postępującéj za nią młodéj mężatki było niedbałéj powolności i chorobliwego zesłabnięcia; piękna jéj głowa, ukoronowana splotami płowych włosów, pochylała się smutnie, szafirowe oczy patrzyły z wyrazem tęsknoty i marzenia. U końca orszaku szedł mężczyzna, podobny bardzo do tego, który młodą mężatkę prowadził, mniéj tylko szczupły i blady, z powierzchownością niezbyt piękną i trochę zimną, dość przyjemną jednak, a niczém wcale nie odrażającą.
Była to pani Natalska z dwiema córkami swemi, i dwaj bracia Darzycowie, Adam i Artur.
Widok wchodzących rozpromienił schmurzoną dotąd i niespokojną twarz pani Herminii; ciocia Rózia podskoczyła na krześle i roztworzyła ramiona, jakby ich wszystkich odrazu uścisnąć chciała; Maryan składał ukłony damom, a mężczyznom rękę podawał; Żancia, nieśmiało i oglądając się na matkę, powstała z krzesła, ale zaledwie zdołała ceremonialny dyg wykonać przed panią Natalską, młodsza jéj córka poskoczyła ku niéj, pochwyciła jéj ręce i pocałowała ją w twarz parę razy. Dwie, sprzyjaźnione, jak się zdawało, rodziny, zabrały miejsce i rozpoczęły rozmowę półgłosem, szeptem prawie, wyjąwszy cioci Rózi, która, lubo także miarkowała głos swój, nie mogła jednak wstrzymać się od niektórych, zwyczajnych sobie, wykrzykników. Witała się ona ze wszystkimi z poufałością dawnéj znajoméj i czułością powszechnéj cioci.
— Źle mi coś wyglądasz, kochańciu! — zawołała w chwili, gdy Adam Darzyc zbliżał się do niéj. — żółty jesteś, jak cytryna, a oczy to ci się tak gdzieś pochowały, że ich wcale nie widać! aż mi wstyd, żem takiego chérlaka jakby na rękach swoich kiedyś nosiła!
Słowa te, niezbyt pochlebne, nie sprawiły przecież żadnego wrażenia na tym, do kogo się stosowały. Zięć pani Natalskiéj poniósł do zwiędłego nieco czoła rękę białą i chudą.
— Głowa mię dziś strasznie boli — odpowiedział — i gdyby nie konieczne żądanie Helenki, nie wyszedł-bym dziś z domu z pewnością.
— A! pani Helena! Helenka! Helusia! — zaszczebiotała ciocia Rózia — to już ona mężatka! mój Boże! takie-to było maleństwo wtedy, kiedym u nich bawiła blizko przez rok cały. Śliczna osoba! wysmukła, blondyna! trochę tylko przyblada, ale to nic, bo gdyby była hożą i rumianą, niedobrane z was było-by małżeństwo...
Maryan pochylił się nad krzesłem pani Adamowej.
— Byłem dziś u matki pani — mówił półgłosem — alem nie miał przyjemności pani tam znaléźć...
Na dźwięk głosu młodego Brochwicza, promień miłego uczucia przeleciał po twarzy smutnéj kobiety. Powolnym ruchem zwróciła ku niemu głowę i utkwiła w twarzy jego szafirowe oczy, w których tęskne marzenie założyło sobie stałe siedlisko.
— Cały dzień przepędziłam dziś u siebie i nie była-bym tu teraz, gdyby moja matka nie przyjechała sama po mnie. Adam cierpi na ból głowy.
Przy tych ostatnich wyrazach spuściła powieki, co twarzy jéj nadało wyraz jeszcze smutniejszy; po ustach Maryana przewinął się ledwie widzialny uśmiech.
— Słabe zdrowie Adama — zaczął — pozbawia nas często szczęścia widzenia pani...
— Szczęścia! — z nagłym i ledwie dostrzegalnym rumieńcem powtórzyła młoda kobieta — komuż obecność moja szczęście sprawić może?
— O, pani! — wymówił Maryan — ale nie miał czasu dokończyć zaczętéj mowy.
— Marysiu — ozwał się tuż przy nim stłumiony głos pani Herminii — czy nie widzisz, że pannie Teofili upadła chusteczka.
Śliczna panna, żywo rozmawiając z Żancią, i ze śmiechem odpowiadając na żarty i czułości cioci Rózi, upuściła w istocie chusteczkę, bardzo podobną do kawałka białéj pajęczyny, Maryan, przestrzeżony przez matkę, że jest niegrzecznym, uczynił parę kroków, aby ją podnieść, nie śpieszył się jednak widocznie, to téż panna schyliła się bardzo żywo i sama ją z ziemi podniosła.
— Dlaczego nie raczyłaś pani pozwolić mi, abym jéj oddał tę drobną przysługę? — zapytał Maryan, stając za krzesłem ładnéj panny.
— Dziękuję panu — odpowiedziała, na-pół tylko zwracając ku niemu strojną głowę, — same już dobre chęci cenić umiem.
Twarz jéj pozostała zupełnie obojętną, można-by nawet rzec, iż zbliżenie się Maryana ostudziło trochę jéj żywość i kilka promieni zgasiło w pięknych oczach. Smutna Helena za to powiodła za powabnym młodzieńcem oczyma, które w drodze spotkały się z bystrém spójrzeniem cioci Rózi.
Maryan, przyjęty obojętnie, opuścił krzesło panny Teofili i usiadł na stronie.
— Cóż, Adamie! — rzekł po chwili do siedzącego obok mężczyzny — od czegoż cię dziś znowu głowa boli?
— Zdaje mi się, że będę miał fluxyą — odparł mąż smutnéj Heleny, chudemi palcami dotykając swéj szczęki.
— A bo się téż nadto pieścisz i szanujesz — ciągnął młody Brochwicz — po co ten szal? Hartu-by nam potrzeba więcéj! energii! — Rzekłszy to, zamyślił się znowu, tylko daleko głębiéj, niż piérwéj. Ramiona skrzyżował na piersi i patrzał w ziemię. Zdawało się, że myślał nad słowami, które sam wyrzekł.
— Żanciu — szepnęła do córki pani Herminia — ta rose ma chère!
Panienka podniosła drobną rączkę i poprawiła nią białą różę, która, tkwiąc w czarnym warkoczu, nieco pochyliła się ku skroni.
Oczy pani Natalskiéj, piękne jeszcze i bardzo miły wyraz posiadające, zwracały się co chwila na młodą mężatkę, to znowu na śliczną pannę, na tę ostatnią przecież daleko częściéj. Obejrzała się po pustéj sali, poczém z lekka białą dłonią dotknęła ramienia młodszéj córki i rzekła z uśmiechem.
— Eh bien, Tośku, co mówisz teraz o twych przepowiedniach świetnego na ten koncert zebrania?
— Omyliłam się, moja mamo — wesoło odpowiedziała panna — sądziłam, że miasto nasze, które tak rzadko ma sposobność słuchać muzyki...
— Pośpieszy na występ z imienia nawet nieznanego sobie artysty — podchwycił Artur Darzyc — co do mnie, byłem pewny, że nie znajdzie on wielu słuchaczy, ale przybyłem tu dlatego, aby przepędzić chwilę w miłém mi towarzystwie.
Ostatnie słowa miały wyraźnie na celu drobne uszko Żanci, gdyż, wymawiając je, młody człowiek obejmował spójrzeniem strojną w czarne warkocze jéj główkę, spójrzeniem, które, lubo nie było ani namiętne, ani nawet zbyt czułe, zdradzało się z pewném dość żywém zajęciem i zajaśniało wyrazem wcale pociągającym.
Żancia z wolna podniosła powieki. Na bladéj twarzyczce jéj nieśmiałość walczyła chwilę z chęcią powiedzenia czegoś, co ją snadź mocno obchodziło.
— Zdaje mi się — zaczęła, zwracając na-pół głowę ku siedzącemu za krzesłem jéj młodemu człowiekowi, ale patrząc na panujące obok amarantowe ramię cioci Rózi — zdaje mi się, że o tym panu, który tu ma wystąpić... wyrokować tak z góry nie można, może téż... może téż ma on talent prawdziwy.
— Talent prawdziwy — z trochą powagi, odparł młody Darzyc — głośno i odrazu daje znać o sobie. Ja o Wąsikowskim słyszałem już nieraz. Ma to być tylko niedouczony wirtuoz, a raczéj kwalifikujący się na wirtuoza, bez warunków wykwalifikowania się kiedykolwiek.
— Zawsze to jednak smutno — ośmielając się stopniowo, zaczęła znowu Żancia — zawsze jednak będzie mu bardzo smutno, gdy, wchodząc, zobaczy taką pustą salę.
— Zapewne, pani — ale smutki takie, powtarzając się, mogą mu oddać znakomitą przysługę. Dadzą mu poznać mierną skalę jego zdolności i wyleczą go może z choroby dawania koncertów.
— O, panie! — głośniéj nieco i z lekkiém już ożywieniem wymówiła panienka, — a może téż to nie choroba, ale prawdziwe powołanie...
— Nie sądzę, pani; bo jeżeli-by tak było, pan Wąsikowski, który, jak mi się zdaje, od dziesięciu już lat daje koncerta w różnych stronach kraju, dał-by poznać światu rzeczywistą wartość swą, przekonał-by ludzi o sile swego talentu i miał-by dziś salę pełną słuchaczy.
Żancia prosto już w twarz mówiącego patrzyła.
— Mnie się zdaje — zaczęła — że ludzie mogą się czasem nie poznać na talencie i zasłudze czyjéjś... przecież...
Nie dokończyła, bo pani Herminia pochyliła się ku niej.
— Żanciu — szepnęła tonem wymówki — za głośno mówisz i za śmiało decydujesz! Młodéj panience tak śmiałe wypowiadanie decyzyi nie przystoi.
Żancia ostygła nagle, wyprostowała się i umilkła; ale Artur Darzyc, który w części przynajmniéj dosłyszéć musiał słowa pani Herminii, zwrócił się ku niéj.
— Mademoiselle Jeanne, — rzekł z uśmiechem, który pięknie wyglądał na ustach jego chłodnych zwyczajnie, — Mademoiselle Jeanne, przez dobroć kobiecego serca, broniła nieobecnego tu, a nieszczęśliwego wielce, jak się zdaje, wirtuoza; ja zaś przemawiałem w imię chłodnego męzkiego rozsądku i pojęć utylitarnych, rozkazujących każdemu spełniać dobrze swą robotę i nie zaczynać takiéj, która zdolnościom jego jest niewłaściwą. Byliśmy więc oboje we właściwych sobie rolach.
Pani Herminia uśmiechnęła się bardzo uprzejmnie.
— Miałeś pan zupełną słuszność — odrzekła. — Żancia jest jeszcze takiém dzieckiem...
Pani Natalska spójrzała na zegarek.
— Miało się zaczynać o siódméj, a nie zaczęło się jeszcze o trzy kwadranse na ósmą. Gdzież jest nakoniec ten pan Rodryg... Roman... Alfons... Ildefons... Wąsicki czy Wąsikowski.
— Roman Gotard Bruno, królowo moja! — poprawiła ciocia Rózia — byłam na chrzcinach jego, jak dziś pamiętam, i bardzo jestem ciekawa zobaczyć go teraz! Ojciec jego metrem muzyki był w Lidzie, uczciwe człeczysko, ale goły zawsze, jak święty turecki, matka Żmujdzinka, Dojwałłówna z domu...
Szczebiotanie cioci Rózi przygłuszoném zostało turkotem kół, który w téj chwili właśnie rozległ się w brukowanéj bramie budowy.
— Słuchacze przybywają, czy artysta? — uśmiechnęła się pani Natalska.
— Artysta, pani — odpowiedział Artur Darzyc, patrząc ku drzwiom.
Mężczyzna wysoki i szczupły, w czarném ubraniu, z kapeluszem w ręce, przeszedł wszerz salę po za rzędami pustych krzeseł i zniknął w drzwiach przeciwległych. Idąc, miał głowę schyloną nieco i nie patrzył na nic i na nikogo, a szedł tak prędko, że nie można było rozpoznać rysów jego twarzy. Włosy czarne, dość długie, w błyszczących puklach opadały mu na kołnierz.
Za drzwiami, w które wszedł artysta, źle, jak się zdawało, przez los i publiczność Wileńską protegowany, była inna sala, mniejsza znacznie od poprzedzającéj, a w téj chwili zanurzona w cieniu głębokim, gdyż jedną tylko lampą oświetlona. Przy lampie, na kanapce, spłowiołą materyą obitéj, siedziała niemłoda kobieta, z twarzą bladą, pomarszczoną i łagodną, w czarnym czepeczku na mocno posiwiałych włosach. Siedziała nieruchomo, ze splecionemi i złożonemi na stole białemi, delikatnemi rękoma i patrzała na mężczyznę, stojącego w pobliżu i trzymającego w ręku narzędzia, potrzebne do strojenia fortepianów.
Kiedy postać Romana Gotarda wynurzyła się z cieniu, niemłoda kobieta żywo i z niepokojem na twarzy podniosła głowę.
— I cóż, Romusiu? bawiłeś tak długo! — wyrzekła głosem cichym i jakby nieśmiałym.
— A cóż, moja mamo! — odparł zapytany i porywczym giestem kapelusz swój rzucił na krzesło — cóż ma być! Wszystko poszło nadspodziewanie świetnie! jeździłem trzy godziny, wydałem na dorożkę rubla, sprzedałem trzy bilety!
Mówiąc to, rozśmiał się gardłowo i przebiegł parę razy salę. Kobieta splotła ręce i z giestem żalu przycisnęła je do piersi.
— Niech się pani dobrodziejka nie martwi, niech się pan nie martwi — tonem pełnym kondolencyi, zaczął człowiek strojący fortepiany.
Roman Gotard stanął przed nim.
— A któż-by się tam takiemi rzeczami martwił! — wymówił bardzo szybko i głosem, w którym dźwięczało szyderstwo — ja i moja matka przyzwyczajeni jesteśmy do sprawiedliwości i uczciwości kochanego tego świata! Nas takie rzeczy dotknąć nie mogą! czujemy się wyższymi nad nie!
Mówiąc to, czynił przecież tak porywcze giesta, głos jego tak drżał i takiemi ostremi przebrzmiewał tonami, iż widoczną było rzeczą, że czuł się do żywego dotkniętym. Niemłoda kobieta wyglądała także srodze znękaną.
— Mój Romusiu — zaczęła po krótkiéj chwili — trzeba jednak iść... tam czekają...
— Czekają! prawda! czekają! a iluż tam ich jest! nie wiem czy dwudziestu? Ale cóż to znaczy? jestem ich sługą, muszę grać, choćby było dwóch tylko! idźmy, matko!
W parę minut potém nieliczni słuchacze, jak oazy śród pustyni, zrzadka rozsiani po koncertowéj sali, ujrzeli wchodzącą na estradę posiwiałą kobietę, w sukni popielatéj jedwabnéj, trochę za krótkiéj i trochę za wązkiéj, w czarnéj mantyli, jedwabnéj także, lecz staroświeckiego kroju i luźno zwisającéj na szczupłéj jéj kibici. Przywykłą snadź była do publicznych występów, bo w twarzy jéj bladéj i pomarszczonéj, jak téż w całéj postaci, nie znać było zmieszania, ni zawstydzenia, tylko smutek i pokorę. Tuż za nią wszedł Roman Gotard i oddał nielicznéj publiczności ukłon, nacechowany dumą i pewnym odcieniem ironicznéj grzeczności. Piérwszy ozwał się fortepian, a po kilku akordach ożeniły się z nim dźwięki skrzypiec.
Roman Gotard stał twarzą zwrócony do publiczności, i grał jeden z wielkich utworów Beriota. Czy trudności utworu były nad siły jego? czy mała liczba słuchaczy ostudzała go i zniechęcała? Grał zimno i niedokładnie, z wprawą mechaniczną znaczną, lecz ze znajomością subtelnych tajemnic sztuki małą. Proste passaże wykonywane biegle, brzmiały czysto, flażeolety leniwie szły, w fałsze wpadały, smyczek, odrywając się od strun, zostawiał po sobie lekkie skrzypienie, mistrzowskiéj dłoni nieznane. Chłód i monotonia owiały tony, przez ognistą duszę wielkiego kompozytora wyśpiewane; zniechęcony, czy nieumiejętny, Roman Gotard, nie pojął tajemniczego ich cieniowania, nie wykrzesał z nich dla siebie zapału.
Słuchacze, siedzący w piérwszym rzędzie krzeseł, zamieniali się spójrzeniami i uśmiechami, zachowywali jednak milczenie, więcéj może przez poszanowanie dla sztuki, niż dla tego, który ją w téj chwili przedstawiał. Jedna tylko ciocia Rózia milczéć w zupełności nie mogła, i to tylko zdobyć zdołała na sobie, że mówiła bardzo cichym, zaledwie dosłyszalnym szeptem.
— Patrz, kochańciu, patrz, jak podnosi głowę i wstrząsa włosami! Istna grzywa! Ale niczego z niego chłopiec! wysoki, szczupły, oczy piękne... czarne, ogniste, wyraziste... cera ciemna, południowa... wąsik czarny... bródka hiszpańska, jak u koziełka... Chude tylko biédactwo... frak wisi na nim, jak na kiju... szczęki stérczą... patrz, patrz, rybko! jak czoło zmarszczył... co to on gra takiego? czy co o wojnie? a teraz westchnął... nieboraczysko!
Szept ten zwrócony był do Żanci, któréj rękę pani Róża trzymała w swéj dłoni i która nie potrzebowała bynajmniéj zachęty do patrzenia. Wielkie oczy jéj szeroko były otwarte, napełnione wyrazem ciekawości, i w twarz grającego wlepione; od czasu do czasu migotało w nich uczucie żalu, a było to wtedy szczególniéj, gdy Roman Gotard westchnął, lub głową wstrząsnął i włosy w tył odrzucił.
Skończyła się wielka fantazya Beriota, dźwięki umilkły. Piérwszy rząd krzeseł powściągliwość arystokratyczną zachowywał i ze znajomością rzeczy o grze usłyszanéj sądził, to téż ostatniemu tonowi skrzypiec, przeciągle rozlegającemu się w próżni, nie odpowiedział nic. Ale na dalszym planie położone oazy uznały za stosowne i konieczne dać znać o sobie. Pięciu ludzi, podobnych do pięciu czarnych punktów, po nad powodzią żółtych krzesełek górujących, poruszyło się i klasnęło w ręce. Były to oklaski, podobniejsze do szyderstwa, niż do hołdu, a jednak chmurne czoło Romana Gotarda rozjaśniło się, posępne oczy błysnęły żywo. Pochwycił złożone na chwilę skrzypce i smyczkiem przeciągnął po strunach. Wypłynęła z nich fala tonów gorętszych, niż wprzódy, kilka akordów pełnych i, jak łza czystych, zabrzmiało w powietrzu, a z nich kaskadą pereł i jęków wywinął się lekki, powiewny, lecz głęboki i powikłany walc.
Kompozycya to była bardzo piękna, lecz mniéj od poprzedzającéj trudna; Roman Gotard wykonywał ją téż dokładniéj, a co więcéj, z większém uczuciem i zapałem, które ustawały wtedy tylko, gdy zjawiała się nieprzyjaciółka wszelkiéj doskonałości — pretensyonalność. Palce grającego, nieprzezwyciężoną jakby a fatalną siłą pociągane, biegły ustawicznie ku temu niebezpiecznemu punktowi skrzypiec, na którym mistrzowskie tylko dłonie bezkarnie przebywać mogą, w te sfery tajemnicze, kędy przemieszkują tony, na podobieństwo księżniczek w czarujących pałacach zaklętych, do zbudzenia trudne. Roman Gotard, niby rycerz nieustraszony, budził je, ale one gniewały się na niego i, zamiast śpiewać, stękały, lub poziewały. Inne, prostsze, nie w takich głębinach sztuki przebywające, sprzyjały mu więcéj, wylewały się chwilami z pod ręki jego pieśnią bez skazy, żaliły się głosem, prawdy i uczucia pełnym, czyste, a niekiedy nawet świetne w świat wybiegały, jakby na świadectwo, że ten, kto je z drgających strun wywoływał, posiadał iskierkę świętego ognia, w mowie ludzkiéj zwaną talentem, iskierkę, drobną może, pod popiołami nieprzyjaznych jéj żywiołów zagrzebaną, niemniéj przeto na dnie piersi jego przemieszkującą. Śród powodzi ustępów, źle pojętych, nieumiejętnie wykonanych, lub pretensyonalnością zepsutych, w grze Romana Gotarda błyskały od czasu do czasu chwile piękne, wytryskiwały z instrumentu na podobieństwo rac świetnych, lecz nie trwałych, a im dłużéj grał, tém wyraźniéj nabrzmiewały jakiémś jedném, wyłącznie panującém nad niemi uczuciem, które, z razu niewyraźne, hamowane może, lub słabiéj przez grającego uczuwane, rosło potém, podnosiło się, nabierało westchnień i jęków, aż wybuchło nakoniec i przesiąknęło sobą wszystkie już tony, czyste i fałszywe, świetne i niedołężne, szczere i pretensyonalne.
Wszystkie one, bez względu na różnicę swych przymiotów, na jednę śpiewały nutę, którą była — boleść! A jednak uczucie to, tak potężnie działające zazwyczaj, nie stopiło tym razem lodowatéj obojętności słuchaczy. Jedni z nich nie dosłyszeli go przez niedostatek tego zmysłu szóstego, który odkrywa dramat pod zasłoną powszedniego zjawiska; inni, z góry źle uprzedzeni, rachowali usterki i niedołężności, o nic innego nie dbając. Strojne damy, w piérwszym rzędzie krzeseł siedzące, ukrywały pod wachlarzami poziewanie; Adam Darzyc drzémał; brat jego miał minę zimną i surową; stary jegomość w głębi sali kaszlał i stękał; mężczyzna pomiędzy dwiema kobietami, które przyprowadził, siedzący, na kartce pugilaresu kreślił cyfry dziennych wydatków, dodając je po cichu; na najdalszym planie młody gimnazyasta wyrzynał scyzorykiem na poręczy żółtego krzesełka serce, strzałą przebite, ku wielkiemu, acz cichemu, zadowoleniu dwóch obok siedzących kolegów.
A jednak w tém, więcéj niż chłodném, bo niechętném, lub nieuważném zgromadzeniu, znajdowała się jedna para oczu, która tkwiła nieustannie w twarzy Romana Gotarda, z ciekawością na przód, z żalem i smutkiem potém. Były to oczy Żanci.
— A co, kochańciu! — szeptała panience do ucha ciocia Rózia — jakże ci się podoba muzyka mego Romulka? Ot, rzępoli sobie biédaczysko, byle żyć! ale z dzisiejszego wieczoru to, jak myślę, niewiele mu się nieborakowi okroi! Jeżeli tak często bywa, to i nie dziwota, że taki chudy!
Rączka Żanci zadrżała lekko w pulchnéj dłoni pani Róży.
— Biedny! — szepnęła.
Siwe oczy pani Róży bystro przebiegały po bladéj twarzyczce panienki, niezwykłym, choć lekkim rumieńcem oblanéj. Powieki cioci Rózi mrugnęły kilka razy, szybki uśmiech przeleciał po jéj ustach. Schyliła się do drobnego uszka, wychylającego się z-za czarnych warkoczy.
— A co? — szepnęła — podobał ci się mój Romulek? niczego sobie chłopczyna, niczego!
— O, moja ciociu! — szepnęła ledwie dosłyszalnym głosem — ja jego tylko żałuję, bardzo żałuję! jakże to musi być okropném, widziéć się tak niepojętym i nieocenionym! On, ciociu, miał łzy w oczach, wchodząc... widziałam to...
— Może był głodny, rybko złota — odpowiedziała z westchnieniem ciocia Rózia — kto to wié, może był głodnym!
Rączka Żanci silniéj zadrżała, rumieniec zsunął się nagle z twarzy i pozostawił bladość, większą jeszcze, niż zwykle.
W téj chwili Roman Gotard grał już trzecią ze sztuk muzycznych, w programacie koncertu zawartych. Było to znowu coś wielce trudnego i długiego, jakaś symfonia z minorowego tonu, grożąca monotonią, najeżona akordami dzikiemi, które przez mało znających się mogły być wziętemi za fałszywe.
Panie Natalska i Brochwiczowa porozumiewały się o czémś z sobą po cichu i pod przysłoną wachlarzy.
Piérwsza zwróciła się do córki.
— Tośku — rzekła — czy wolisz zostać tu do końca tego nudnego koncertu, czy pojechać zaraz na wieczór do Wirskich.
Ślicznéj pannie znudzone nieco oczy błysnęły.
— Wolę do Wirskich, moja mamo — odpowiedziała z pośpiechem — nie wiem tylko, czy nie za późno.
— Ledwie po dziewiątéj, moje życie...
Pomiędzy świetném gronem, umieszczoném w piérwszym rzędzie krzeseł, rozpoczęły się wtedy nieme znaki porozumienia, wzywające do odwrotu. Pani Natalska mrugnęła oczyma ku starszéj córce; smutna Helena odpowiedziała powolnym ruchem powiek, i giestem dała o czémś znać swemu mężowi; ten z pośpiechem zdjął szal z poręczy krzesła i oczyma pokazał na drzwi bratu swemu i Maryanowi, którzy na znak zgodzenia się pochylili głowy.. Żancia spoglądała na to wszystko z niepokojem i ścisnęła mocno rękę cioci Rózi.
— Wychodzą! — szepnęła — wszyscy wychodzą! o mój Boże! cóż on nieszczęśliwy uczyni? dla kogoż grać będzie.
Zdawało się, że była blizką płaczu. Ciocia Rózia schyliła się znowu do jéj ucha:
— Poproś mamy, aby cię tu ze mną zostawiła. Dosłuchamy do końca...
Powstali. Na znak matki, wstała i Żancia, ale oparła rączkę o poręcz krzesła i w matkę nieśmiały wzrok utkwiła. Widoczném było, że czyniła nad sobą wielkie wysilenie.
— Moja mamo! — szepnęła ledwie dosłyszalnie — może-bym ja z ciocią Rózią tu została... mnie się ta muzyka bardzo... podoba...
Pani Herminia ze zdumieniem spójrzała na córkę i czoło zmarszczyła.
— Quelle idée, ma chère! — odpowiedziała krótko — partons!
Roman Gotard widział powstające z krzeseł, od gry jego uchodzące towarzystwo. Ciemna twarz jego oblała się szkarłatem, pierś wezbrała goryczą; nie przestał jednak grać, owszem, podniósł wysoko smyczek i uderzył nim po strunach z taką nagłą siłą, z takim wybuchem namiętnego żalu, gniewu, rozpaczy, że wydały one z siebie krzyk przeciągły, i za plecami uchodzących rzuciły gamę dziwnego jakiegoś śmiechu, którego każdy ton zdawał się być uderzeniem serca, pękającego w spazmie bólu i szyderstwa. Nagle przed wzrokiem grającego, na podobieństwo dwóch słońc, ukazujących się śród próżni i ciemności, zajaśniało dwoje oczu kobiecych, wielkich, głęboko i łagodnie w twarz jego wpatrzonych, z brylantową łzą na ciemnéj rzęsie. Żancia stała z ręką opartą na poręczy krzesła, plecami zwrócona już do estrady, ale odwracała jeszcze głowę, jakby opuszczanemu przez słuchaczy artyście, na pociechę i osłodzenie doznanéj obelgi, pozostawić chciała spójrzenie przyjazne i łzę współczucia. Spotkawszy się z pałającym wzrokiem Romana, spuściła powieki, pochyliła głowę i z wolna, jakby niechętnie, postąpiła w głąb’ sali. Roman Gotard patrzał za nią, i wtedy dopiéro, kiedy główka dziewczęcia, zdobna w czarne warkocze i białą różę, znikła w załomie muru, upuścił z ręki smyczek, odetchnął głęboko i stał chwilę nieruchomy. Matka jego wciąż grała; zajęta cała wykonywaniem mozolnego akompaniamentu, nie widziała nic, nie słyszała nawet, że obok niéj skrzypce umilkły. Roman Gotard zbliżył się do fortepianu.
— Moja matko — wymówił zdławionym głosem — pójdźmy ztąd! nie mamy już grać dla kogo.
Słowom tym odpowiedział z głębi sali chrapliwy kaszel starego melomana i swawolny śmiéch trzech gimnazyastów.
W godzinę po koncercie, w tak niefortunnych okolicznościach zaczętym i skończonym, w szczupłéj i wielce niewytwornéj izdebce jednego z najuboższych domów zajezdnych, siedziała matka Romana Gotarda, i przy skąpym, żółtym płomyku łojówki, starannie cérowała koszulę syna. Perkalowy, spłowiały szlafrok okrywał drobną i suchą kibić staréj kobiety, siwe włosy jéj, uwolnione od czepka, opadały na pomarszczone czoło, usta blade, otoczone zmarszczkami, drżały od czasu do czasu, a zaczerwienione od łez oczy z wytężeniem wpatrywały się w koszulę cienką i białą, przodem bardzo ozdobnym opatrzoną, ale od starości rozpadającą się niemal w szmaty. Izdebka, ze wszystkiém, co się w niéj znajdowało, w najmniejszéj rzeczy nie przypominała komfortu, ni zbytku. Ciasno tam było, brudno, ubogo i nieporządnie. Pod ścianami, na które czas i niedbalstwo rzuciły długie smugi i szerokie plamy brudu i pleśni, stały dwa łóżka nadpróchniałe, ze staremi nogami, upadającemi na siłach, z pościelą tak szczupłą, że ledwie widoczną, mizernemi kołderkami pokrytą. Piec potężnych rozmiarów rozpierał się dumnie, zajmując sobą sporą część izby, a u stóp jego, na podłodze, z prostych desek skleconéj, leżał malutki tłómoczek, zmęczony widocznie mnogiemi podróżami, z których również mnogie wyniósł rany, w wielce niegłębokiéj swej głębi ukrywający trochę bielizny i odzieży. Na krzesełku o trzech nogach, przypartém do ściany, leżała popielata jedwabna suknia i czarna starożytna mantyla, paradny strój, od lat zapewne wielu służący matce Romana Gotarda do występowania na estrady koncertowe; na stole, niedaleko mosiężnego lichtarza, w którym paliła się łojówka, leżały dwie trzygroszowe bułki, kilkanaście kawałków cukru i szczypta herbaty w zmiętym papierku. Było tam jeszcze na oknie parę wazoników z karłowatym aloesem i opyloném geranium, a w kącie izby stara komoda i źwierciadełko, z przyćmionym od pyłu blaskiem. Był to najlichszy tak zwany numer w najlichszym z zajezdnych domów miasta; taniość jego była tak nadzwyczajna, jak nadzwyczajném musiało być ubóztwo tych, którzy poprzestawać na niém musieli.
Dwie godziny minęło już od ukończenia się niefortunnego koncertu, pora była spóźniona, a Roman Gotard nie wrócił jeszcze do niezbyt ponętnego w istocie, podróżnego gniazda. Stara matka, jak najczęściéj bywało, samotnie opuściwszy gmach publiczny, ze łzami w oczach, powolnym i chwiejnym krokiem przywlokła się do ciasnéj, brudnéj izdebki, i zasiadła nad swą, nigdy niekończącą się, robotą naprawiania, cérowania, odświeżania odzieży, z dawna zestarzałéj. Syn udał się w inną stronę... dokąd? wiedziała o tém może, lub domyślała się przynajmniéj stara matka, gdyż oczy jéj, omglone i zaczerwienione, co chwila odrywały się od roboty i rzucały na drzwi od sionek niespokojne wejrzenia.
Drzwi te otworzyły się nakoniec, do izdebki wszedł Roman Gotard. Bujne krople padającego téj nocy deszczu zraszały płaszczyk jego, wątły i nadszarzany, lecz krojem hiszpańskim sporządzony, i w malowniczych fałdach ramiona mu opływający; kapelusz, również hiszpański strój przypominający, przykrywał włosy, zwilżone deszczem, do skroni i szyi przylegające; pod ręką niósł podłużne pudło ze skrzypcami. Przestąpiwszy próg, wstrząsnął się cały, przez co hiszpański płaszczyk upadł na ziemię, poczém podłużne pudło ze stukiem umieścił na komodzie, i kapelusz przemokły porywczym giestem na tenże sprzęt rzucił. Na matkę przelotnie spójrzał, i postąpiwszy w głąb’ izdebki, rzucił się raczéj, niż usiadł, na jedno z łóżek. Po ciemnéj i bladéj twarzy jego błąkały się niepewne rumieńce, w czarnych oczach gorzał blask nienaturalny, sztuczne naprężenie władz fizycznych i moralnych znamionujący, usta i ręce od czasu do czasu poruszały się nerwowém drżeniem.
Stara kobieta powstała z wolna; zbliżywszy się do progu, podniosła rzucony na ziemię płaszczyk i, starannie oczyściwszy go z wilgoci i kurzu, zawiesiła na tkwiącym w ścianie gwoździu. Potém wróciła na uprzednie swe miejsce, ale nie wzięła do rąk opuszczonéj roboty; dłonie splotła na kolanach, szczupłą kibić podała nieco na przód, i zmęczonemi oczyma wpatrzyła się w rozgorączkowaną twarz syna. On na nią nie patrzył; wzrok utkwił w ziemi, jedną ręką pokręcał czarnego wąsa, drugą niecierpliwe takty wybijał na krawędzi łóżka.
Milczenie trwało parę minut. Piérwsza przerwała je kobieta.
— Romusiu! — wymówiła głosem cichym i jakby nieśmiałym.
Syn nie odpowiadał.
— Romusiu! — powtórzyła matka, a tym razem w cichym głosie jéj ozwał się ton jękliwy skargi, czy wyrzutu.
Roman Gotard podniósł nagle głowę i wstrząsnął długiemi włosami.
— Co, mamo?
Krótkie pytanie to wypadło z ust jego gniewne, niecierpliwą przemocą mu jakby wydarte.
— Tak długo nie przychodziłeś, Romusiu... — zaczęła kobieta — lękałam się... abyś nie poszedł znowu... tam...
Roman Gotard wyprostował się.
— Gdzie to „tam?” mamo, gdzie to? masz zapewne na myśli cukiernią, handel win, albo i co gorszego jeszcze. Obawiasz się, abym nie wpadł w nałóg pijaństwa, abym nie térał się po tych nizkich sferach, w których gmin zadawalnia bydlęce swe chucie... O, nie lękaj się, mamo! dla takich, jak ja, upojenie jest ulgą, zbawieniem! Chciał-bym upić się trunkiem, aby stracić z oczu ten świat nikczemny! chciał-bym pogrążyć się w kałuży i zgasić w sobie ten święty ogień, który mnie pali, i stać się człowiekiem pospolitym, zwyczajnym, jak tamci...
Urwał nagle, zaśmiał się gardłowo i, obie ręce zatopiwszy w czarnych puklach, odrzucił je z czoła. Stara kobieta słuchała go, nie czyniąc żadnego poruszenia.
— Mój Romusiu — zaczęła po chwili z większą jeszcze, niż wprzódy, nieśmiałością — miałeś przy sobie pieniądze za te trzy bilety, któreś sprzedał przed samym koncertem... obawiam się, czyś ich... czyś ich czasem...
— Czym ich nie stracił? — zawołał, prostując się znowu Roman Gotard — a więc cóż? straciłem je! przegrałem w bilard! przepiłem!
Stara kobieta załamała ręce, syn jéj mówił daléj:
— Cóż? czy nie wolno mi było wydać tych nędznych kilku groszy, aby upoić się winem i zabawą, i zapomniéć na chwilę? Czy żadne już wynagrodzenie nie należy mi za trudy i rozpacz całego życia? Ale ty, mamo, zawsze tylko mówisz o pieniądzach! jesteś tak samo materyalną, jak tamci... ty nawet, mamo, pojąć mnie i ducha mego zrozumiéć nie możesz!
Wymówiwszy słowa te z goryczą i uniesieniem, Roman Gotard powstał, przeszedł parę razy izdebkę wzdłuż i wszerz, i stanął przed matką.
— Jeść mi się chce, mamo! czy nie masz mi dać co do jedzenia?
Kobieta wstała, otworzyła jednę z szuflad komody i wydobyty z niéj talérz postawiła na stole. Na talerzu wyszczerbionym znajdował się kawał zimnéj pieczeni, okryty wielce nieponętną, zastygłą tłustością. Była to widocznie pozostałość z obiadu, z nędznéj jakiéjś garkuchni przyniesionego. Roman Gotard usiadł przy stole i z porywczością, cechującą zwykle jego ruchy, zabrał się do jedzenia. Pomimo jednak wszelkich oznak zaostrzonego i dość nawet gwałtownego apetytu, oczy jego zachowały, jakby z nałogu, wyraz posępny, włosy opadały na zmarszczone czoło. Stara kobieta oparła oba łokcie na stole i w twarz syna patrzała, jak w tęczę.
— Mój Romusiu — zaczęła, zwykłym sobie, cichym głosem i z bardzo przewlekłym akcentem — trzeba, abyśmy zrobili rachunek...
— Jaki rachunek? — rzucił pytanie syn, tragicznym giestem niosąc do ust kawał mięsiwa.
— Rachunek z dochodu dzisiejszego naszego koncertu i opłat, jakie uczynić musimy...
— Z dochodu! ha! ha! z dochodu! — rozśmiał się gardłowo Roman Gotard,
— Za bilety sprzedane — ciągnęła kobieta — otrzymaliśmy, nie rachując tych trzech... któreś sprzedał przed samym koncertem... otrzymaliśmy złotych dwieście.
— Świetny dochód! ha, ha, ha! znakomite doprawdy powodzenie! — z takim, jak wprzódy, śmiechem, wybuchnął syn.
— Za wynajęcie sali będziemy musieli zapłacić złotych sto dwadzieścia, za światło sześćdziesiąt... za wydrukowanie afiszy i biletów czterdzieści... na opłacenie więc długu, na ten koncert zaciągniętego, zabraknie nam złotych dwadzieścia.
Roman Gotard przestał jeść, bo na talerzu nic już nie było. Skrzyżował ręce na piersi i utkwił wzrok w twarzy matki.
— Mamo — rzekł zniżonym, posępnym głosem — dlaczego mi o tém mówisz? czy dlatego, aby mnie dręczyć?
— Dziecko moje drogie! — zawołała kobieta, splatając przed sobą chude białe ręce i, wzrokiem omglonym łzami, spoglądając na syna — jak ty możesz przypuścić nawet, abym ja dręczyć cię chciała! ja, ja! co-bym za twoje powodzenie, za twoje szczęście, ostatnią kroplę krwi oddała! ja, co oczy wypłakałam, widząc, jak świat ocenić cię i poznać się na tobie nie umié! ja... ja!.. Romusiu... nieba-bym tobie przychyliła... do grobu-bym za tobą wstąpiła...
Zakryła twarz rękoma i rozpłakała się.
Roman Gotard siedział przez chwilę nieruchomy, ale wyraz twarzy jego zmienił się nagle; rysy, posępne wprzódy, zmiękły nieco, czoło rozmarszczyło się; oczy, pałające gorączkowym blaskiem, zaszły wilgocią. Nagle porwał się z krzesła, postąpił parę kroków i upadł przed płaczącą matką na kolana.
— Przebacz mi, moja matko! — zawołał — przebacz mi, nie płacz!.. łzy twoje rozdzierają mi serce... Ja wiem, że mnie kochasz... że jesteś jedyną na ziemi istotą, która zrozumiéć mnie zdoła... wiem, jaką ofiarę ponosisz, tułając się tak ze mną po świecie!.. przebacz mi słowo porywcze!.. z ust mi je wyrwał ten świat nikczemny, który mną i tobą pomiata... który nie umié pojąć istot takich, jak my!.. uniosłem się, moja matko, bo serce mam pełne gniewu i goryczy... bo źle mi na świecie!
Otoczył ją ramionami, szczupłą jéj kibić pochylił ku sobie i przycisnął do swéj piersi; obfite łzy spływały po ciemnych jego policzkach; prawdziwa boleść malowała się na twarzy; w oczach, utkwionych w siwą głowę matki, na ramię jego skłonioną, jaśniało nieudane i żywe uczucie — miłości.
Ona przestała płakać, ramionami otoczyła mu szyję i blade, drżące usta, po wiele razy przycisnęła do czoła jego i włosów.
— Moje ty dziecko drogie! — szepnęła — nie płacz, nie rozpaczaj, wszystko jeszcze dobrze będzie... zobaczysz...
Scena ta wzajemnego pocieszania się i wzajemnéj czułości trwała minut kilka; kiedy nakoniec Roman Gotard powstał z klęczek, odrzucił z czoła gęste pukla włosów i, westchnąwszy ciężko, usiadł na dawném miejscu, stara kobieta otarła także łzy z twarzy i powoli mówić zaczęła:
— Chciałam, moje dziecko, abyśmy obliczyli nasze środki pieniężne, gdyż jutro wszyscy zejdą się po opłatę, a, jak mówiłam ci już, nie stanie nam dwudziestu złotych na opłacenie długu, za salę, światło i drukowanie afiszy zaciągniętego... właściciel hotelu przychodził już dziś do mnie, prosząc, abyśmy mu zapłacili za tydzień mieszkania w téj izbie, a i w garkuchni, nie znając nas, na kredyt obiadu nie dadzą.
— Czy, prócz tych dwiestu złotych, nie masz już, mamo, wcale innych pieniędzy? — grobowym głosem zapytał Roman Gotard.
— Otóż to, dziecko moje kochane, że nie mam... z tego rubla, któregośmy wczoraj rozmienili, zostało mi tylko dwa złote... tyle, ile trzeba na jutrzejszy obiad... potém... potém nie wiem, co będzie.
— I cóż ja na to poradzić mogę, mamo! żałuję teraz, żem wydał te trzydzieści złotych, które otrzymałem przed samym koncertem! ale stało się! fatalizm jakiś mnie ściga! Dziwne! dziwne przeznaczenie moje!
Westchnął i stara matka westchnęła także. Milczeli kilka minut.
— Trzeba będzie... — cicho i nieśmiało zaczęła kobieta — trzeba będzie, mój Romusiu, pomyśléć o drugim koncercie.
Roman Gotard wstrząsnął włosami.
— O, moja matko! — rzekł z wyrazem głębokiego smutku — czyż chciała-byś, abym po raz drugi perły ducha mego rzucał pod stopy tym ludziom, którzy tak nielitościwie sponiewierali mnie, wzgardą i poniżeniem okryli? Nie, mamo! jedźmy gdzieindziéj! w inném miejscu znajdziemy może gorętsze serca i wznioślejsze umysły!
Kobieta smutnie głowę skłoniła.
— Mój Romusiu — szepnęła — jeśli nie opłacimy zaciągniętych długów, nie puszczą nas ztąd... zatrzymają przemocą... przed władzami oskarżą, jak, pamiętasz? dwa lata temu w Mińsku... a gdyby nawet i wypuszczono nas, co być nie może, nie moglibyśmy wyjechać, bo nie mamy pieniędzy na nową podróż...
— Niech mama co sprzeda — sarknął syn.
Matka uśmiechnęła się z goryczą.
— Nie mamy już nic do sprzedania. Jedynéj sukni jedwabnéj, jaka mi została, sprzedać nie mogę, bo w czémże-bym wystąpiła przed publicznością...
— O! publiczność! — zaśmiał się gorzko Roman Gotard.
— Tobie pozostał tylko frak i tużurek... płaszcz twój i moja algierka tak już są znoszone i zestarzałe, że nie wiem, czy ktokolwiek chciał-by je nabyć... futra sprzedaliśmy dwa lata temu w Mińsku, a w przeszłym roku złoty zegarek, któryś miał po ojcu, zamieniliśmy na srebrny. Sześć łyżek srebrnych, które otrzymałam jeszcze z wyprawą, zastawione w Lidzie; cóż więc sprzedać możemy? Nic.
— I cóż ja na to poradzę? — powtórzył Roman Gotard.
— Trzeba, mój Romusiu, pomyśléć o drugim koncercie — z kolei powtórzyła kobieta.
— O drugim! i jakąż korzyść przyniósł nam piérwszy? Wstyd, upokorzenie, długi, nędzę... nic więcéj....
— Musiałeś, moje dziecko, źle starać się o rozprzedanie biletów. Piérwszy raz występowałeś w Wilnie, nie wiedziałeś dobrze, dokąd się udać.
— Byłem, mamo, we wszystkich domach, które wskazał mi właściciel tego obrzydliwego hotelu. Wyżsi urzędnicy przyjęli mnie kwaśno i wymówili się brakiem czasu... niżsi wzięli bilety i przyrzekli zapłacić protekcyą... jak dotrzymali przyrzeczenia? widzieliśmy to, grając dla pustéj sali!
— Otóż to — przerwała kobieta — zdaje mi się, żeś źle uczynił, udając się po protekcyą i poparcie do urzędników... Są to, moje dziecko, ludzie zajęci i... materyalni. Trzeba sprobować domów obywatelskich... dowiedziałam się od właściciela hotelu, że kilka bogatych familii obywatelskich zamieszkało téj zimy w Wilnie... gdybyś się do nich udał, Romusiu, zaprotegowali-by cię niezawodnie... czasu mają oni zazwyczaj wiele i muzykę lubią...
Roman Gotard milczał chwilę. Nagle zerwał się z krzesła i szerokiemi krokami zaczął chodzić po izbie.
— A więc znowu puszczać się mam na przebrzydłą tę żebraninę! — zawołał, obie ręce zatapiając w czarnych puklach. — A więc znowu pukać mi przyjdzie do drzwi bogaczy i w przedpokojach prosić lokajów, aby otworzyć mi raczyli podwoje pańskich salonów! O, ci bogacze! te samoluby! ile razy wstępuję w ich progi i patrzę na pozłacane ściany ich mieszkań, czuję się pokrzywdzonym przez nich, okradzionym! Tak, okradzionym! bo i dlaczegóż opływają oni w zbytkach? oni, ludzie pospolici, zwyczajni, w grubym materyalizmie zatopieni, wtedy, kiedy ja, człowiek wyższych uczuć i zdolności, ja, którym się poświęcił dla sztuki, zmuszony jestem wyciągać ku nim rękę, jak żebrak, błagający o jałmużnę? Ja żebrakiem! ja, który przed żadnym monarchą nie ugiąłbym głowy! ja muszę tych, tych ludzi prosić o wsparcie, o protekcyą! ha! ha! ha!
Mówiąc to, Roman Gotard chodził szerokiemi krokami wzdłuż i wszerz izby, obu ramionami szerokie czynił gesta, lub zagarniał dłońmi i w górę podnosił rozrzucone w nieładzie swe włosy. Twarz jego była zarumieniona, wzrok gniewny i pałający. Wyglądał, jak rozzłoszczony ptak, miotający się w klatce, w któréj go zamknięto.
Stara kobieta siedziała nieruchomo, z głową pochyloną na piersi, z chudemi rękoma splecionemi na kolanach. Ciężkie westchnienie podnosiło co chwila pierś jéj wychudłą, parę łez wypłynęło z pod zmęczonéj powieki i zwilżyło spłowiałe wzory perkalowego szlafroka. Gdyby Roman Gotard mniéj był w téj chwili zajęty sobą samym i własnemi swemi uczuciami, niema boleść matki nie uszła-by jego uwagi, ulitował-by się może nad nią i umilkł. Ale on zatapiał się cały w głośném rozważaniu srogich krzywd, doznanych od nikczemnego, zmateryalizowanego świata, a słowa pogardy, jakiemi śród brudnych ścian nędznéj swéj izby obrzucać mógł do woli samolubnych bogaczy, sprawiały mu pewną gorzką rozkosz, płynącą z zadowolenia dumy i niechęci, jakich w inny sposób zadowolić nie mógł. Szamotał się po izbie i co chwila wybuchał gardłowym, szyderczym śmiechem.
— Oto, jakiém jest życie artysty w dziewiętnastym wieku! — zawołał nakoniec. — Brudna izba żydowska, kawał czarnego chleba, długi, tułaczka bez końca, upokorzenie, nędza! oto, jak świat wynagradza poświęcenie i trudy ludzi wyższego ducha i polotu! oto, jakiém jest życie artysty!
Ostatnie słowa silniéj snadź i boleśniéj dotknęły starą kobietę, niż wszystkie inne; bo lekkie drżenie przebiegło po całém jéj ciele, twarz, i tak blada, więcéj jeszcze pobladła, ręce silniéj zacisnęły się na kolanach. Podniosła z wolna głowę, usta jéj drżały przez chwilę, oczy z niewypowiedzianym niepokojem, nieledwie z trwogą, utkwiły w rozognionéj twarzy syna.
— O, mój Romusiu! — zawołała, podnosząc splecione ręce i przyciskając je do piersi — czemużem ja ciebie od dzieciństwa zachęcała i popychała do tego ciężkiego zawodu? Możem źle uczyniła? może byłbyś szczęśliwszym, służąc w biurze, albo dając lekcye muzyki, jak twój ojciec?
Roman Gotard stanął nagle, jak przykuty do miejsca, twarzą zwrócony do matki.
— Jakto? — zawołał głosem pełnym boleści i wyrzutu — jakto, moja matko? ty nawet wątpisz o mnie i o moim duchu? ty nawet przypuszczasz, że wycieranie stołu rękawami i maczanie palców w atramencie było-by dla mnie przeznaczeniem stosowném? O! nie, moja matko! mylisz się, mocno się mylisz! jam niestworzony do nędznéj, robaczéj, po ziemi czołgającéj się pracy! ja dla nędznego kawałka chleba i ślimaczego spokoju, którym gardzę, nie mogę wyrzec się wyższych polotów ducha, tych natchnień i porywów, które czuję w swéj piersi, które unoszą mię po-nad świat nikczemny w te wyższe sfery... w te...
Zająknął się; nie wystarczyło mu snadź wyrazów dla określenia własnéj wielkości i wzniosłości. Ale słowa, które wymówił, dostatecznemi były, aby ukoić trwogę i rozradować serce staréj kobiety. Dumne zaufanie w samym sobie Romana Gotarda i wspaniałe lekceważenie robaczéj, po ziemi czołgającéj się pracy, znalazły w niéj wierne echo.
— O, tak! tak! mój Romusiu! moje dziecię jedyne! — zawołała właściwym sobie, przeciągłym tonem — ty jesteś człowiekiem wyższym... wiem o tém! któż lepiéj wiedziéć o tém może, nade mnie! Sercem matki odgadłam w tobie artystę! I nieboszczyk ojciec twój, świeć Panie nad jego duszą, odgadł także sercem ojca. Sześć latek miałeś zaledwie, kiedyś już z zakrytemi oczyma odgadywał imiona uderzanych klawiszy! Ktokolwiek, bywało, o szklankę nożem uderzy, tyś już mówił, jaki ton szkło z siebie wydało. Co za ucho! Byli wtedy ludzie, którzy radzili nam, abyśmy cię kierowali na urzędnika, albo, żal się Boże, i na rzemieślnika (tu Roman Gotard zaśmiał się szyderczo), ale my mówiliśmy zawsze: nie! on będzie artystą! i uczyliśmy cię muzyki...
— I dobrze zrobiliście, matko! — uroczystym głosem, stając na środku izby, przerwał Roman Gotard. — Wprowadziliście mię wprawdzie na drogę pełną cierni i głogów, ale wdzięczny wam jestem za to, boście nie zabili, nie zagłuszyli wyższego mego ducha! Ja rzemieślnikiem, ja gryzipiórkiem! kancelarzystą! o!...
Z głową podniesioną wysoko i powolniejszym już krokiem przeszedł się parę razy po izbie i stanął znowu przed matką.
— Przyjdzie czas — wyrzekł — przyjdzie czas, w którym wyższy duch odniesie zwycięztwo nad grubém zmateryalizowaniem się świata; w którym ci, co odwracają się teraz plecami od wzgardzonego kapłana sztuki, kwiatami drogę usypywać przed nim będą i laurowy wieniec położą mu na czole. Tak, matko, czuję w sobie siłę, która zwyciężyć musi obojętność bogaczy, bo tłumy... tłumy i dziś już do mnie należą...
Umilkł i rozpogodzonym wzrokiem wodził dokoła. Stara kobieta siedziała wciąż z rękoma splecionemi i przyciśnionemi do piersi, ale na twarz jéj, bladą niedawno i rozbolałą, wstępował wyraz nadziei, dumy i radości.
— Czy uważasz, matko — zaczął znowu po chwili Roman Gotard — czy uważasz, jak silny wpływ gra moja wywiera zwykle na masy? Niezepsute bogactwem serca rozumieją mię; przemawiam do tych, którzy, więcéj jeszcze zbliżeni do natury, nie zarazili się samolubstwem i zmateryalizowaniem dziewiętnastego wieku! Wszyscy ludzie wielkiego ducha mieli za sobą masy, i ja je mam. Dziś nawet, pomimo całéj niepomyślności, towarzyszącéj memu koncertowi, miałem piękną chwilę! Czy słyszałaś, moja matko, jak gorące brawo dawano mi, gdy skończyłem wielką fantazyą Beriota? Ile w oklaskach tych było czucia, uznania! kto je dawał? Masy. Bogacze, siedzący w piérwszym rzędzie krzeseł, milczeli pogardliwie, ale lud okazał miłość swą dla artysty, który życie swe poświęca dla tego, aby go bozkiemi tonami muzyki podnieść... uszlachetnić... od grubéj materyi oderwać i ochronić... Czułem téż sam, że gra moja podniosła się do najwznioślejszych wyżyn sztuki, i gdyby nie pogardliwe odwrócenie się ode mnie bogaczy, którzy w połowie koncertu opuścili salę, pokonał-bym ich dziś jeszcze, zmusił-bym ich do uderzenia czołem przed poświęceniem i talentem...
Urwał nagle, jakby sobie coś przypomniał, i błyszczącemi oczyma wpatrzył się w sufit. Stara matka rozplotła ręce, uśmiech wisiał na jéj ustach, rozradowane oczy tkwiły w rozpromienionéj twarzy syna; każdemu ze słów, jakie wymawiał, dawała głową nieme znaki potwierdzenia.
— A jednak — zaczął Roman Gotard zniżonym głosem i wzroku nie spuszczając z brudnego sufitu — a jednak i pomiędzy nimi... pomiędzy bogaczami zdarzają się anielskie istoty, z sercem czułém i wzniosłém... Tak, moja matko — dodał, uroczystym gestem wyciągając prawą rękę — i w piersi okrytéj jedwabiem uderzać może serce... Czyś widziała dziś, matko, młodą dziewicę, w błękitnéj powłóczystéj sukni, z białą różą w czarnych warkoczach?
— Nie widziałam nikogo, dziecko moje. Kiedym zobaczyła salę prawie pustą, w oczach mi się zaćmiło od żalu i nie widziałam nikogo.
— Ale ja ją widziałem! — powtórzył Roman Gotard — rozróżniłem ją pomiędzy tłumem obojętnych bogaczy... spójrzenia nasze spotkały się... podbita była i zachwycona grą moją... łzę miała w oku... odchodziła niechętnie... O, moja matko! jak mogłaś nie spostrzedz anielskiéj téj istoty...
— Była to zapewne bogata jakaś panna! — szepnęła stara kobieta.
— Bardzo bogata, mamo — z coraz większém ożywieniem mówił Gotard Bruno. — Siedziała pomiędzy dwiema paniami, ubranemi w jedwabie i koronki... nie spuszczała ze mnie oczu, gdym grał... widziałem, że kilka razy westchnęła... jestem pewny, że uniosłem ją muzyką swoją w samo niebo... nie zapomni o mnie nigdy... o! gdybym ją mógł poznać! gdybym wiedział, kto ona jest! czuję, że duchy nasze połączone z sobą tajemniczém braterstwem... że mogła-by ona zostać moim Aniołem Stróżem... mojém natchnieniem...
— Romusiu! — ozwała się matka — może to córka którego z obywateli, mieszkających téj zimy w Wilnie...
Roman Gotard wydawał się uderzonym nagłą jakąś myślą.
— Tak, mamo — zawołał — masz słuszność! pochodzi ona niezawodnie z rodziny arystokratycznéj! wysokie pochodzenie maluje się na jéj białém czole! w całéj postawie jéj tkwi jakaś duma, a formy kibici mają tę dziwną wytworność, jakiéj nie dosięgają nigdy dziewczęta z gminu! Kiedy, odchodząc za innymi, odwróciła ku mnie głowę i patrzała na mnie oczyma łzą zaszłemi, wydała mi się królową i zarazem Aniołem! Postać taką może miéć tylko kobieta, urodzona w sferze poezyi i bogactwa; pomiędzy ubogim gminem, czołgającym się po ziemi w prozie i grubych pracach, podobnéj istoty spotkać niepodobna! Cóż-bym dał za to, aby wiedziéć, kto ona jest? gdzie mieszka? aby ją bliżéj poznać!
Długo-by jeszcze mówił w ten sposób, ale żółta łojówka dopaliła się w lichtarzu i zagasła.
— Nie masz innéj świecy, mamo? — ozwał się w ciemności ochłodły nagle głos Romana Gotarda.
— Nie mam, moje dziecko — odpowiedziała matka.
— Dobranoc ci, mamo!
Po chwilowym szeleście, sprawionym rozbieraniem się dwóch osób, milczenie zaległo izbę.