Rodzina Brochwiczów/Tom I/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rodzina Brochwiczów |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1885 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
W kilka godzin po owéj rozmowie, w któréj Jan Brochwicz tak wyraźnie sformułował przed synem wszystko, czego się po nim spodziewał, a Maryan tak niewyraźną żądaniom ojcowskim dał odpowiedź, szczupłe światło lampy świeciło w małém oknie izby, umieszczonéj na poddaszu staréj kamienicy. Izba to była niezbyt mała, ale nizka, tém niższa, że, jak to zwykle bywa na poddaszach, sufit, od połowy zajmowanéj przez się przestrzeni, opuszczał się tam ukośnie. W wązkim téż pasie ściany, ciągnącym się pomiędzy owym pochylonym sufitem, a nader prostą podłogą, nie było nic, prócz okna, opatrzonego w płócienną roletę i ustawionego pod niém żelaznego, bardzo niewytwornego łóżka. Naprzeciw dopiéro, w pobliżu pieca, zbyt wielkiego względnie do szczupłéj, otaczającéj go przestrzeni, zbudowanego z zielonych, popękanych od starości kafli, znajdował się stół dość obszerny, z każdéj strony po jednym stołku na czerwono pomalowanym mający. Na stole paliła się lampa, któréj światło, skąpemi już tylko promieniami dochodząc w głąb’ izby, w półcieniu i mglistych zarysach ukazywało parę szaf z odzieżą i kilka przymocowanych do ściany prostych desek, z rzędami starych i nowych książek. Na stole, wkoło lampy, pomiędzy szaro oprawnemi książkami rachunkowemi, leżały téż książki do czytania, i stał skromny przyrząd, do pisania służący.
Na jednym ze stołków, przy stole stojących, siedział Maryan Brochwicz, łokciem oparty o stół, z białą ręką zanurzoną w bogatych kędziorach jasnych włosów, które, rozrzucone, stargane, w nieładzie na czoło spadające, kształtną głowę jego czyniły podobną do głowy rozkapryszonego dziecka. Ważniejsze jednak, dojrzalsze i głębsze, niż kaprys, uczucie, malowało się na czole młodego człowieka, niezwykłemi i z kobiecą jego białością sprzeczającemi się zmarszczkami zoraném, w oczach pełnych niepokoju i w zagięciu warg cienkich, znamionujących jakąś dotkliwie uczuwaną, z bolesném szyderstwem zmieszaną gorycz.
Ze wzburzonego wyrazu fizyognomii młodego Brochwicza wnieść można było, że przed chwilą mówił o czémś długo i z wielkiém uniesieniem. Teraz umilkł i, oczekując zapewne odpowiedzi na słowa swe, pełnym niespokojnych zapytań wzrokiem patrzał na Stefana Siecińskiego. Stefan milczał. Stał on o parę kroków przed towarzyszem. Postawa jego była zamyśloną, ale oczy posiadały wyraz więcéj obojętny, niż można się było spodziewać po rozognionéj twarzy Marysia; co więcéj, na rozognioną twarz tę patrzały one z pewną, niedającą się ukryć, a może i nieukrywaną wcale, żartobliwością. Snadź to, o czém mówił był Maryś, przedstawiało się mu z dwojakiéj strony: smutnéj, ważnéj — i komicznéj, błahéj. Strona smutna i ważna budziła w nim namysł, błaha i komiczna wlewała w namysł ten żywioł żartobliwości, połączony z pobłażliwém jakby litowaniem się nad czémś, czy nad kimś. Maryś spostrzegł to rozdwojenie myśli towarzysza. Brwi jego ściągnęły się bardziéj jeszcze, zarazem powiódł dłonią po włosach, aby przywieść je do należytego porządku. Obojętność Stefana martwiła go widocznie, a bardziéj jeszcze zawstydzała.
— A! — rzekł po chwili — odbyłem, Stefanie, spowiedź trudną, kto wié? zawstydzającą mnie może! Wyjawiłem przed tobą okoliczności, w jakich zostaję; powtórzyłem rozmowę, jaką miałem dziś z ojcem, moim. W niezgodzie z sobą samym i wszystkiém co mnie otacza, w rozterce uczuć, jakich doświadczam, z potrzebami położenia, które mnie ścigają, przyszedłem do ciebie. Nie masz-że mi w zamian nic do powiedzenia? Nie odpowiész-że mi nic na wszystko, com ci mówił?
Stefan milczał jeszcze chwilę, ale wyraz twarzy jego nie zmienił się, gdy mówić zaczął:
— I cóż-eś ty mi powiedział, mój drogi Marysiu? i jakież to są te pytania, któreś mi zadał, a na które sam we własnym rozumie swym i we własném sumieniu nie mógł-byś znaleźć stosownéj odpowiedzi? Wedle mnie, położenie to, które wydaje ci się tak trudném, cierniami, niebezpieczeństwami i różnemi zagmatwaniami napełnioném, zupełnie proste jest i jasne. Przyszłość twoja, w którą, z takiém spoglądasz przerażeniem, i uczciwość, o którą tak drżysz, w twoich tylko wyłącznie pozostaje ręku. Ojciec twój pragnie, abyś pojął za żonę kobietę, któréj nie kochasz, ku któréj poczuwasz nawet pewien stopień wstrętu. Jest-że on przeto, ten ojciec twój, średniowiecznym tyranem? Mógłże-by, a nawet chciałże-by cię przymuszać? Nie; nie ma on z pewnością chęci, ani téż posiada prawa do spełniania aktów absolutyzmu rodzicielskiego nad dorosłym synem. Zamiast tedy zbywać milczeniem i dwuznacznemi odpowiedziami namowę jego i przedstawienia, jak to dziś uczyniłeś, powiedz mu, że nie chcesz żenić się z panną Malwiną, Eulalią, Kunegundą, czy jak tam na imię onéj niefortunnie stręczonéj ci piękności, a nie ożenisz się z nią, i wielki twój kłopot skończy się ku zadowoleniu sumienia twego, które bardzo słusznie wzdryga się na myśl o przywłaszczeniu sobie cudzego dobra, za pomocą ślubnéj stuły, i honoru, który, jak wyraziłeś się przed chwilą, nie pozwala ci osiadać na fartuszku żoninym i zawdzięczać byt swój kobiecie, któréj...
— Byt mój! — zawołał Maryś, gwałtownie zrywając się z siedzenia. — Byt mój! mój byt, Stefanie! O! jakżeś ty nieuważnie mnie słuchał, jeśliś ze wszystkiego, com mówił, o moim tylko bycie wzmiankę zapamiętał! Gdyby-ż chodziło tylko o mój byt...
— Marysiu! — z większą, nieco, niż dotąd, żywowością przerwał Stefan — zajrzyj w siebie uważnie i sumiennie, nim dokończysz myśli swojéj! Wiem, coś chciał mi powiedziéć. Byt rodziny całéj, powiedziéć chciałeś, spokój starych rodziców, przyszłość rodzeństwa, przechowanie w rękach rodziny pradziadowskiéj spuścizny, i tam daléj, i tam daléj. Uważaj tylko, czy śród tego wszystkiego, ty sam, twoje własne osobiste interesa, nie zajmują szerokiego miejsca? czy nie przypuszczasz czasem, że, na wypadek utraty fortuny, biéda była-by ci twardą i gorzką, wyrzeczenie się wielu rzeczy, z któremi zżyłeś się, zbyt ciężkiém... Byt mój! — zawołałeś przed chwilą z oburzeniem. A więc tak; powtórzę raz jeszcze: byt twój! Pomyśl tylko dobrze, czy, zalecając się onéj, nieznajoméj mi z nazwiska, pannie Malwinie, czy Kunegundzie, pomimo niechęci, uczuwanéj ku niéj, udzielając dziś ojcu twemu wymijającéj odpowiedzi, zamiast stanowczego: nie! które ci brzmiało w sercu i sumieniu, nie myślałeś wcale o twoim, o twoim własnym przyszłym bycie?
Gdy Stefan to mówił, Maryś uczynił zrazu giest gniewu i oburzenia, po chwili przecież usiadł znowu na opuszczoném przedtém miejscu, oparł czoło na dłoni i zamyślił się. Wtedy dopiéro, gdy Stefan przestał mówić, podniósł głowę i wymówił tonem na-pół żalu, na-pół obrazy:
— Nie sądziłem, abyś miał o mnie tak złe wyobrażenie, Stefanie! Dlaczegoż nie chcesz przypuszczać, abym mógł zapomniéć o sobie, a myśléć tylko o innych? abym, postępując wbrew pragnieniu i przekonaniom własnym, mógł miéć na myśli poświęcenie się dla osób drogich mi, dla celów wznioślejszych, niż egoistyczne moje interesa?
Stefan wzruszył lekko ramionami.
— Mój drogi Marysiu — rzekł — nie mam o tobie bynajmniéj złego wyobrażenia; owszem, znając i ceniąc dobrze twe przymioty, obawiam się, abyś nie popadł w najniebezpieczniejszą moralną chorobę, jaką bywa odgrywanie roli przed samym sobą. Osiąganie celów wzniosłych nikczemnemi środkami stanowi kazuistykę umysłów sfałszowanych i sumień krzywych. Czyn, który depce najelementarniejsze zasady zdrowéj moralności i w niwecz obraca osobistą godność człowieka, jakiemikolwiek pięknemi był-by osłoniony pozorami, nie zasługuje na nazwę poświęcenia, lub jest poświęceniem lekkomyślnie dokonaném, płodném tylko w wysoce szkodliwe skutki. Po cóż zresztą sięgać po palmę męczeństwa tam, gdzie wybornie pogodzić można spełnienie obowiązku z osobistém zadowoleniem? Po co szukać dróg krzywych i wyszukanych tam, gdzie trzeba chwili tylko namysłu, aby znaléźć zupełnie prostą, przez większość rozsądnych i uczciwych śmiertelnych praktykowaną?
Spokojny ton mowy Stefana wpływał widocznie na usposobienie Marysia w sposób ochładzający. Zaczął on był rozmowę swą z tonu bardzo wysokiego, ale sposób, w jaki młody Sieciński odpowiadał mu, zniżał ów ton powoli i nieznacznie. Ze spokojniejszą już tedy twarzą i mniéj wzburzonym głosem rzekł:
— W tém właśnie trudność, kochany Stefanie, że ja téj prostéj drogi dojrzéć nie mogę.
Stefan wzruszył lekko ramionami.
— Mnie zaś dziwi nieskończenie to, że jéj oddawna już nie dojrzałeś. Zlituj się! jest-że co prostszego i widoczniejszego na świecie? Rodzice twoi posiadają majątek, który chylić się poczyna ku upadkowi i zagraża nietylko ruiną bytowi całéj rodziny, ale jeszcze i niespełnieniem pewnych obowiązków, których świętość i wielkość całą siłą serca i rozumu mego uznaję. Aby zapobiedz smutnym następstwom złego stanu rzeczy, ojciec twój oddaje fortunę swą w twój bezpośredni zarząd, a w dodatku żąda, abyś, ku ułatwieniu sobie podejmowanego dzieła, zdobył pomoc w postaci posagu nielubionéj przez cię kobiety. Cóż ty na to? oto, przyjmując na się ciężkie, lecz konieczne i zupełnie właściwe ci zadanie, przyczepionego do niego dodatku nie przyjmujesz. Majątek bierzesz w swoje ręce, ratujesz go pracą, zapobiegliwością, przemyślnością i wytrwałością własną, a cudzego dobra, które posiąść-byś mógł tylko sposobem nieuczciwym i kosztem znacznéj części osobistego swego zadowolenia, nie przyjmujesz, i na tém kończy się pozorna tragedya, w którą mnie wtajemniczyłeś, a w któréj, wybacz, ja, przy najgorętszéj chęci rozczulania się na twoję intencyą, najlżejszego tragicznego wątku nie widzę.
Maryan patrzał z razu na mówiącego w ten sposób towarzysza z wielką uwagą; po chwili spuścił oczy, jakby pod wpływem przykrego uczucia i długo siedział nieruchomy, milczący. Ręka tylko jego, niecierpliwym ruchem mięła leżącą na stole ćwiartkę papiéru, a na białém czole, niby widzialne oznaki niepewnych i wahających się myśli, występowały i znikały drobne ruchome zmarszczki.
— Zapewne — wymówił nakoniec stłumionym głosem — tak... masz słuszność... ale...
Zatrzymał się i przygryzł z lekka drżącą nieco wargę. Stefan milczał wciąż, patrzał na wahającego się człowieka, i nie ułatwiał mu niczém wypowiedzenia słów, które, tuż-tuż wybiegając na usta, cofały się przecież wewnątrz, pod wpływem tajemniczego jakiegoś uczucia.
— Tak — zaczął Maryan — ale...
I jeszcze nie dokończył swéj myśli. Nagle, jakby czyniąc wysilenie nad sobą samym, jakby uznając konieczną potrzebę wypowiedzenia w téj chwili samego siebie do dna, do głębi, podniósł głowę i, nie patrząc jednak na Stefana, dokończył:
— Ale... jeżeli ja do spełnienia zadania tego nie czuję się zdolnym?... jeżeli probowałem już spełniać je i ugiąłem się pod niém?... jeżeli ujrzałem, jakich sił wymaga ono ode mnie i nie znalazłem ich w sobie?...
Tym razem widoczna zmiana zaszła w fizyognomii nie Marysia już, ale Stefana. Zniknął z niéj bez śladu wyraz uprzedniéj żartobliwości, obojętność ustąpiła miejsca żywemu zajęciu.
— Jeżeli tak jest, Maryanie — wymówił — w tém-to właśnie, i w tém jedynie widzę nieszczęście twoje.
Milczeli chwilę obaj, potem Stefan mówił daléj:
— Z tém wszystkiém, widzę tu tylko nieszczęście względne. Czy jesteś starym, kaleką, upośledzonym na ciele lub umyśle, niepodobną jakąś do uleczenia chorobą, albo niedołężnością? Nie; jesteś młodym i zdrowym fizycznie i moralnie, a więc, jak przyszłość twa, tak i ty sam, to jest uzdolnienia twe i przysposobienia do zadania, które masz pełnić na świecie, w twojéj własnéj zostają mocy.
— W mojéj mocy — powtórzył Maryan — o! wierzaj mi, że pragnę szczerze, aby one w mocy méj były! Nie wiem jednak, czy nie mylisz się, Stefanie! Posłuchaj! wyspowiadam się przed tobą jeszcze otwarciéj, jeszcze szczegółowiéj, niż dotąd. Dziś właśnie powiedziałem ojcu memu, że wychowano mnie, jak ptaszę w puchowém gnieździe, i powiedziałem prawdę. Zdrowy, wesoły, szczęśliwy, z gniazda tego wyleciałem, aby rozejrzéć się po szerokim świecie. Zdrowy i wesoły wróciłem z dwuletniéj podróży, ale szczęśliwym przestałem być wkrótce. Szeroki świat przemówił do mnie. Niczego nigdy nie uczyłem się dokładnie i systematycznie, ale patrzałem na wszystko i słuchałem wszystkiego z ciekawością i, jak sądzę, ze zrozumieniem rzeczy. Puchowe gniazdo, w jakie wzrosłem, było także gniazdem uczciwości i zacnych, czystych obyczajów. Zasady moralne, pojęcia o honorze i pewna doza uczuć serdecznych, które wnikają we mnie z przykładów ojca i matki, z nieskazitelnego pożycia domowego, które odznaczało rodzinę naszę, nie pozwoliły mi pójść w ślady licznych rówieśników moich, rzucających w pył i błoto mienia i sumienia. W wieku, w którym wielu młodych ludzi mego położenia w świecie bankrutuje fizycznie i moralnie, ja miałem ręce i sumienie czyste, serce nietknięte i siły nienadwerężone niczém. To téż dość obszerna parafia wydała mi niebawem patent skończonéj wzorowości, który, widziałem to dobrze, znalazł gorące potwierdzenie i w umyśle rodziców moich. Zaprawdę, byłem wielce wzorowym młodym człowiekiem! Nie grałem w karty; unikałem szumnych koleżeńskich hulanek; nie smakowałem w dwuznacznych, albo i całkiem brudnych miłostkach; posiadając zawsze z hojności ojca mego znaczny zapas rozporządzalnych pieniędzy, nie rozrzucałem ich na cztery wiatry; lecz siedziałem w domu, na wsi, z przykładną cierpliwością słuchając wiekuistych gam, wygrywanych na trzech fortepianach przez młodsze rodzeństwo, i niekiedy, dla rozrywki, czytując nawet książki. Czegóż więcéj żądać można było od człowieka mego wieku i położenia? A jednak ja sam zażądałem wkrótce od siebie samego więcéj, daleko więcéj. Ruiny, które po bliższém przyjrzeniu się temu, co mnie otaczało, ujrzałem dokoła siebie, smutne ruiny spokoju, szczęścia i mienia mnóztwa ludzi, dziwić mnie zaczęły zrazu, potém razić i budzić we mnie uczucia, które wcale wesołemi nie były. Przypomniałem sobie wszystko, czemu z zajęciem i przyjemnością przyglądałem się w obcych krajach: ów niezmierny i różnolity ruch działalności ludzkiéj, jaki tam panuje, owo wrzenie starań, zabiegów, pogoni, zdobywania, uczenia się, wzbogacania, które nieustannym kipiątkiem napełnia tam przestrzenie szerokie; przypominałem sobie ów zadziwiający podział pracy, który w miliony razy rozmnaża miejsca, na jakich ludzie żyć, działać, kochać, szczęście i zacność zdobywać sobie mogą, i obrazy te porównywałem z otaczającą mnie martwotą, z senném jakby zadumaniem, w jakiém pogrążoną jest u nas natura, ręką ludzką do walki i przymierza niewzywana, z bierném odrętwieniem ludzi, którzy przeciw nieszczęściu zdają się nic więcéj nie módz, jak poddać się mu z pochylonemi karkami i wyrazami: jakoś to będzie! na ustach. Niebawem zacząłem szukać przyczyn, z których wynikły zjawiska, rażące mnie i zasmucające. Znalazłem pomiędzy niemi takie, co, z grubych sił fizycznych, z materyalnej przemocy dokonanych faktów powstałe, nieprzeparte były i niepodobne do skruszenia; ale spostrzegłem, że istnieją jeszcze i inne, od tamtych niezależne, przyczyny, leżące wprost już i tylko w psychicznych własnościach ludzi, nad których życiem i nieszczęściami zastanawiałem się, w starych nałogach i wyobrażeniach, w leniwstwie ciał i odrętwiałości umysłów...
— Spostrzegłeś to! — z niezwyczajném ożywieniem przerwał Stefan.
Zaraz, gdy Maryan mówić zaczął, usiadł on naprzeciw niego, słuchał go z wielką uwagą i zajęciem. Zdawało się jednak, że ostatnie słowa młodego Brochwicza najmocniéj go z pomiędzy wszystkich innych uderzyły, że nawet oczekiwał ich i od nich tylko spodziewał się jedynego możliwego, poważnego wyniku toczącéj się rozmowy.
— Tak — mówił daléj Maryan — spostrzegłem to, ale czy wiész, Stefanie, że wraz z tém spostrzeżeniem powstało w umyśle moim inne, nad sobą samym uczynione. Czém-że w istocie byłem? człowiekiem nie gorszym zapewne od tych, którym przypisywałem leniwstwo, ospałość, niezgodę z wymaganiami czasu i okoliczności, ale téż ani trochę nie lepszym od nich. Zalety moje są w zupełności bierne, uznałem to oddawna i uznaję teraz. Nie uczyniłem nic złego, ale nie przykładałem się w niczém do przerobienia rzeczy złych, które przecież uznawałem za złe. Powoli spostrzegać zacząłem, że własne nasze majątkowe sprawy szły źle, coraz gorzéj. Spostrzeżenie to wznieciło we mnie obawę, nietylko już o siebie samego, ale i o rodzinę moję, do któréj przywiązany jestem całém sercem. Była chwila, w któréj próbowałem brać czynny udział w interesach i gospodarstwie mego ojca... I cóż, myślisz, uczyniłem tém wtrąceniem się mojém? Nic a nic nie uczyniłem. Przekonałem się tylko z doświadczenia, że niéma pod słońcem trudniejszéj, a co najgorsza, nudniejszéj roboty, jak zarządzanie w prowincyi naszéj majątkiem ziemskim, porządnie podrujnowanym w dodatku. Przekonałem się także, że nie byłem zdolnym nic a nic lepiéj urządzić, jak to czynił mój ojciec, lub stary nasz Sumski; ten ostatni nawet wdawał się w nauczanie mnie wielu rzeczy, o jakich to tylko miałem wyobrażenie, że on o nich najlżejszego wyobrażenia nie ma, lub ma kapitalnie fałszywe. Po kilku tygodniach próby, uczułem się zmęczonym, znudzonym, zniechęconym, i musiałem powiedziéć sobie, że wszystko, co-bym mógł dla majątku naszego uczynić, czyni tak samo, albo i lepiéj jeszcze, z pomocą starego Sumskiego, mój ojciec; a że nikt nie wymagał ode mnie pełnienia żadnych zajęć, przestałem tedy je pełnić i żyłem sobie z dnia na dzień w pięknym Brochowie, oszpeconym tylko nieco dziurawemi strzechami gospodarskich budowli i szerokiemi płachtami pól, wcale nieoranych, lub łąk, coraz gęściéj porastających pasożytnemi krzakami karłowatéj wierzbiny. Siedziałem znowu w domu, czytałem, przechadzałem się, jeździłem niekiedy w sąsiedztwo, słuchałem trójfortepianowéj muzyki; ale byłem z siebie i z życia swego szalenie nie rad. Cóż powiem ci więcéj? nudziłem się, martwiłem, w pewnych chwilach gardziłem nawet sobą, w innych znowu obiecywałem samemu sobie w przyszłości złote góry działania, energii, reform, ulepszeń, których jednak budować nie sprobowałem już ani razu. Położenie to trwało-by może zawsze, lub przynajmniéj długo jeszcze, gdyby nie dwa zaszłe w życiu mojém fakta. O pierwszym przemilczę teraz, do czasu, drugi przywiódł mnie dziś właśnie do ciebie. Spotkałem się oko w oko z koniecznością zadania gwałtu własnemu sercu, co więcéj, z potrzebą popełnienia nieuczciwego postępku, i naprawdę już, stanowczo, z trwogą i zawstydzeniem zapytuję ciebie: co czynić?
— Dziś jeszcze — odpowiedział Stefan — dziś jeszcze powiedziéć ojcu swemu, aby nie łudził się nadziejami, których ty spełnić nietylko nie chcesz, ale, co najważniejsza, nie powinieneś, a jutro zaraz, stanowczy wziąwszy rozbrat z dotychczasowém życiem, jąć się pracy...
— Nad czém? — tonem zwątpienia zapytał Maryan.
— Nad samym sobą — wymówił Stefan.
— Nad samym sobą — z zamyśleniem powtórzył młody Brochwicz — i do czegoż mnie praca ta doprowadzi?
— Do tego, aby, zdobywszy to, czego nie posiadasz, czego posiąść nie dały ci ani wychowanie, ani sposób, w jaki upłynęła znaczna część twéj młodości, módz działać lepiéj, a raczéj inaczéj i do okoliczności stosowniéj, niż działa ojciec twój, i zdziałać to, czego on zdziałać nie jest w możności.
Maryan powstał z siedzenia. Wrażliwa natura jego, wstrząśniona jeszcze uczuciami, jakich dnia tego doświadczał, rzuciła mu gorącą falę krwi do policzków, oczy rozżarzyła niecierpliwą ciekawością, namiętném niemal pragnieniem przeniknienia do gruntu myśli przyjaciela i swych własnych zarazem wrogich niedostatków. Pochwycił obie ręce Stefana i, ściskając je mocno w swych dłoniach, zawołał:
— Czego nie posiadam, Stefanie? czego posiąść nie dały mi wychowanie i piérwsza młodość? Myślałem o tém nieraz, myślę i w téj chwili, ale... nie widzę dość jasno w samym sobie... nie jestem pewny, czy sądzę siebie słusznie, czy nie ujmuję sobie czegoś z jednéj strony, a nie dodaję z innéj... Powiedz? co zdobyć powinienem, aby módz spełnić obowiązek i zadowolnić potrzeby własnego serca? czego nie posiadam...
— Nie posiadasz wiedzy, woli i dobrych przyzwyczajeń... — zwolna wyrzekł Stefan.
Maryan pochylił głowę i zamyślił się; Sieciński mówił daléj:
— Z tego wszystkiego, com od ciebie posłyszał, co zresztą sam oddawna w tobie spostrzegałem, nabyłem przekonania, że był-byś pod każdym względem wzorowym i pożytecznym nawet człowiekiem, gdybyś był swoim ojcem; że jednak jesteś synem swego ojca, potrzebujesz jeszcze zalet charakteru i umysłu takich, jakich ojciec twój niekoniecznie potrzebował. Jesteś uczciwym, jak ojciec twój, moralnym, pełnym honoru, jak on, jak on, gorąco biorącym do serca sprawy nietylko własne, ale i publiczne; ale zarazem tobie, jak jemu, brak gruntownéj, na nauce opartéj znajomości zawodu rolnika, siły charakteru, energii czynu, hartu i surowości przyzwyczajeń. Słowem, jesteś żyjącą kopią twego ojca, i to właśnie stwarza wszystkie trudności i niebezpieczeństwa twego położenia, wszystkie twoje wewnętrzne smutki i niezadowolenia, porywania się i nieosiągania.
— Rozumiem — rzekł z mocą Maryan — rozumiem cię wybornie, Stefanie. O! zaprawdę, łatwe były czasy dla ojców naszych... Nie powiadam wcale, aby nie potrzebowali oni tak, jak i my, tego, co zawsze i wszędzie stanowi istotnego człowieka: rozumu i uczciwości; ale o ileż mniéj przeciwności, zapór, trudów, stawało z nimi do walki! o ileż bezpieczniéj było im kroczyć po z dawna utartych szlakach! jak mało samodzielności potrzebowali oni, aby przechować sumienia swe w czystości i fortuny w całości...
— A wszystko to — rzekł Stefan — ów brak przeciwności do przezwyciężania i trudów do przenoszenia, owa łatwość życia i używania, było przywilejem... Przywiléj upadł i ztąd wywiązała się epoka nowa, z nowemi wymaganiami, groźnemi, jak wiszący nad głową, całéj klasy ludności miecz zagłady, despotycznemi, jak potrzeba bytu i głos sumienia.
— Nie! — zawołał Maryan — mylisz się. Przywiléj nie upadł, zmienił tylko treść swą i znaczenie. Klasa ludzi, do któréj należę, jest zawsze uprzywilejowaną, ale w tym sensie, że dla niéj-to teraz istnieje monopol najżmudniejszéj pracy, najnieustanniejszych zachodów, najliczniejszych niebezpieczeństw i najmniejszego wynagrodzenia. Gdybyś ty, Stefanie, był tak, jak ja, przez kilka ostatnich lat świadkiem życia wiejskiego! Cóż-byś widział? Brak dostatecznéj ilości rąk do pracy około roli, ciężary, z zewnątrz nakładane, ogromne, zastój handlu, brak kredytu, gromady wyzyskiwaczy, wyczekujących złéj dla nas, dobréj dla nich chwili, grunta niezasiane, lasy wycięte, łąki zarosłe, dachy walące się, lub obalone, a śród tego wszystkiego...
— Śród tego wszystkiego — przerwał z uśmiechem Stefan — zbytek i bezczynność; na każdy dom po trzy fortepiany, na każdą pannę po dwie guwernantki, odkąd tylko posiędzie ręce zdolne do klawiszy i język do francuzczyzny; na każdego panicza po tuzinie modnych tużurków, odkąd tylko odrośnie od ziemi, i posiędzie zdolność przynoszenia mamie i papie honoru w salonach.
— Prawda — rzekł Maryan — skreśliłeś obraz naszego własnego domu. Żancia miała dotąd dwie guwernantki, a moi bracia, ubrani w modne tużurki, przynoszą już honor ojcu i matce w salonach.
Słowa te Maryan wymówił z cicha i z głębokim smutkiem w głosie. Smutek téż okrył spokojne dotąd czoło Stefana.
— A jednak — rzekł po chwili Sieciński — tak być nie powinno. Dla szczęścia jednostek i zbawienia ogółu, klasa ludzi, posiadająca w ręku swych znaczne jeszcze materyalne zasoby, w głowach sporą dozę oswiaty, a w sercach wiele po szlachetnych ojcach odziedziczonéj szlachetności, nie powinna skonać nędznie wśród areny społecznego życia bez potuchy, użytku, ni chwały. Nie może już ona dźwignąć się przez ojców, może i powinna przez synów, przez takich synów, z których ojcowie wiernych sobie kopii nie uczynią, lub którzy sami z niewolniczéj, biernéj podobizny téj otrząść się potrafią. Uskarżacie się na brak rąk do pracy, na ciężary zbyteczne, na zastój handlu i kredytu, utrudniający działalność rolnika. Słuszne skargi, ale w Laponii bardzo zimno, a w Brazylii nadzwyczajnie gorąco, czyliż przeto mieszkańcy dwóch tych krajów poddają się biernie śmierci od od mrozu, albo od upału? Czas, zarówno jak przestrzeń, zmienia warunki, śród jakich rozwijać się musi byt ludzi. Byt wasz ciężkim jest do zdobycia i utrzymania w szczęściu i szlachetności, to prawda; lecz jest-że łatwym byt fizyczny i moralny uczonego, który kopie we wnętrznościach ziemi, lub bada tajemnice organizmów ludzkich? rzemieślnika, który kaleczy ręce swe o twarde narzędzia i pochyla kark nad zadaniem dziennem od świtania do zmroku? Dlaczegóż rolnik tylko żądać ma, aby wyręczały go w robocie wszelkiéj siły ziemskie i niebieskie? Próżne żądanie! Niebo przestało od pewnego czasu być źródłem łask dla próżniaków, a ludzie ludziom wzajemne już tylko oddawać chcą usługi. Stan rolnika, będący do niedawna, w stosunku nie do chłopów, lecz do szlachty, synekurą rozkoszną i tronem z Bożéj łaski, stał się zawodem, w wymaganiach swych podobnym do wszystkich innych zawodów pracy i walki. Odkąd zaś rolnik nie może już dziś ograniczyć się codzienném rozrządzeniem pańszczyzną, ani zbieraniem złotodajnych kłosów, o których, jak były zasiane, wiedzieli tylko starzy wasi Sumscy, odkąd dawniejszy sposób gospodarowania, w skutek odpadnięcia od niego siły roboczéj, przedstawianéj setkami rąk niewolnych, mnóztwu zmianom uledz musi, odkąd gospodarstwo takie, jakiém uczyniły je zaszłe zmiany, potrzebuje niezbędnie pewnych gałęzi przemysłu, a przemysł ów pomocniczy, nieistniejący jeszcze prawie, sami tylko rolnicy do istnienia powołać mogą; rolnictwo nie może już być pacierzem, za panią matką powtarzanym, lecz musi opierać się na nauce, wiedzy; moc dźwigania się i rozwoju czerpać ze znajomości gleby, nad którą panuje, sił natury, które podbić i zużytkować powinno, warunków społecznych i ekonomicznych, które kreślą dla niego drogi i granice. Rolnik, słowem, dzisiejszy, tak jak człowiek, w każdym innym zawodzie pracujący, aby żyć, musi pracować; aby pracować, powinien umiéć; aby zaś umiéć pracować, potrzebuje zdobyć wolę i wiedzę.
— A — z uniesieniem zawołał Maryan — wiedza zdobywa się w szkole, lecz gdzież nabyć można silnéj i wytrwałéj woli?
— Nie w puchowém gnieździe zapewne — odparł Stefan — nie na sprężynowych kanapach i nie przed źwierciadłem, i nie pomiędzy fortepianami i grającemi na nich światowemi pannami. Nabyć jéj można w życiu surowém, śród porannych chwil świtania, spędzających sen z czoła, wcześnie podnoszącego się do trudu rąk lub myśli, w cichych godzinach nocy, kończących mozół dzienny ścisłym rachunkiem, z sobą samym czynionym, na twardéj ławie szkolnéj, wśród potrąceń ludzi obcych, z dala od pieszczot domowych, wobec nieubłaganych wymagań, ciernistych zagadnień i rzadkich radości — nauki.
Maryan siedział, z łokciami opartemi o stół i twarzą ukrytą w dłoniach. Znać było, że pogrążył się w głęboki namysł, że w głowie jego ważyły się myśli, powstawały zamiary, a może i postanowienia. W izbie panowała zupełna cisza, przerywana tylko odgłosem kroków przechadzającego się po niéj Stefana, i miarowym tententem starego zegara, który, zawieszony w ciemnym kącie izby, chrapliwym szmerem swym upływ wielu minut oznajmił, zanim młody Brochwicz podniósł głowę i błyszczącemi oczyma spotkał się ze wzrokiem towarzysza.
— Nie! — wyrzekł, energicznym giestem białą dłoń swą składając na stole; — nie popełnię haniebnego czynu, nie zgubię ani samego siebie, ani téj kobiety, któréj ani życie, ani mienie do mnie należéć nie powinno; nie pozwolę rodzinie mojéj z żebraczemi torbami pójść w świat...
Powstał i, podnosząc głowę, dodał:
— Od początku najbliższego roku szkolnego, Stefanie, zostanę uczniem Szkoły Agronomicznéj, téj saméj, w któréj uczył się brat twój, Józef.
Stefan patrzał uważnie na mówiącego tak młodego człowieka. Na twarzy jego malowało się pewne zadowolenie, stopnia radości jednak niedosięgąjące.
— Obawiam się — rzekł zwolna — że nie jesteś przygotowanym do zdania wymaganych w szkole téj przedwstępnych examinów.
— Mam dosyć czasu! — zawołał Maryan — przygotuję się przez wiosnę i lato. Zaczynam od jutra!
Mówił to z przejęciem się i zapałem nadzwyczajnym, cienia wahania się, lub wątpliwości jakichkolwiek niedopuszczającym, ale wątpliwości te istniéć musiały w umyśle Stefana.
— Będziesz miał, Marysiu, wiele trudności do przezwyciężenia...
— Przezwyciężę je!
— Wiele walk z sobą samym do stoczenia!
— Stoczę je zwycięzko!
— Będziesz musiał zerwać z mnóztwem stosunków, wyrzec się wielu przyzwyczajeń, odmienić nieledwie cały sposób życia...
— Zerwę! wyrzeknę się, odmienię!...
Dyspazon moralny Maryana dosięgnął najwyższego stopnia natężenia, a zdolnym był, gdy szło o zapał i uniesienie, do bardzo wysokiego. Zapał rozpalał mu źrenice, uniesienie okryło policzki gorącemi rumieńcami, exaltacya podniosła jego czoło, i wlała mu w głos tony przejmujące, jakby do zaśpiewania wnet tryumfalnego hymnu nastrojone, gdy pochwycił rękę Stefana i mówił daléj:
— Mówisz mi o trudnościach, przeszkodach, walkach! nie chcę o nich myśléć! będę zdobywał i zwyciężał! Wielceż jest trudno zerwać z gromadą towarzyszy, śród których nudziłem się od dawna? Małaż to rozkosz poznać te tajemnice nauki, które z dala już obudzały nieraz mą ciekawość? Trzy lata, wielkaż to rzecz! przejdą jak jedna chwila! A jakiż tryumf potém, co za chluba! słuchaj! mam lat dwadziaścia pięć. Za trzy lata, w dwudziestym dziewiątym dopiéro roku życia, wrócę do domu skończonym agronomem, przerobię wszystko, urządzę nanowo, podniosę co upadło, zbuduję czego niedostaje... Spokojem napełnię ostatnie dni rodziców, braciom posłużę za przykład, a sam...
Zatrzymał się, czy dla odetchnięcia, — bo potok słów swych wymówił, wyśpiewał bez tchu i przerwy, — czy téż uderzony myślą, która uśmiechnęła się ku niemu wdzięczniéj jeszcze, niż wszystkie poprzedzające. Ktoś przysłuchujący się bacznie i na zimno, mógłby zauważyć, że mówił on tylko o małych prywacyach, o wielkich zapominając; że obiecywał sobie radości, o trudach ani myśląc; marzył o tryumfach i chwałach, pomijając zwątpienia i walki; długi przeciąg czasu mienił w wyobraźni swéj krótką chwilką i, nie zacząwszy jeszcze roboty, zamiast w początku jéj, wzrok, zbyt wcześnie upojony, utkwił w jéj końcu. Ale Stefan wszystkiego tego nie spostrzegał dostatecznie. Lubił on Maryana, wiązały go z nim pewne wspomnienia; w pięknym przypuszczalnie rozwoju tych młodzieńczych dobrych chęci i bujnych zdolności widział dźwignięcie się i dobro nietylko przyjaciela, ale i czegoś więcéj jeszcze, dźwignięcie się i dobro pewnéj liczby ludzi, których miłował, pewnego zakresu pojęć, jakie czcił; był on młodym nakoniec, tak samo prawie młodym, jak Maryan, a więc w jego piersi nieraz zapewne płonął zapał, poskramiany tylko rozumem, ograniczany położeniem, chłodzony mocą cyfry, którą zdobywał sobie byt. To téż, nie patrząc w téj chwili na przyjaciela zimnym wzrokiem nie spostrzegł on dostatecznie w mowie i powierzchowności jego symptomatów groźnych, ale z coraz żywszem zadowoleniem słuchał rojeń Marysia.
— A ja sam... — wymówił Maryś i umilkł.
Nie milczał jednak długo; milczéć było mu w téj chwili niepodobném. Głowa jego paliła się, pierś oddychała śpiesznie i szeroko.
— Ja sam — mówił — szczytu szczęścia dosięgnę, stając się godnym téj...
Tu mocniéj jeszcze ściskając rękę Stefana, wymówił ciszéj:
— Daremnie chciałem przemilczéć o tém przed tobą; po cóż zresztą mam ci ukrywać to, o czém dowiedziéć się kiedyś musisz?... Stefanie! ja kocham zachwycającą, niepospolitą, cudowną kobietę!
Niespodziane to wmieszanie erotycznego żywiołu w rozmowę, całkiem inaczéj skierowaną, to połączenie jednym zamachem entuzyazmu szkoły agronomicznéj z „cudowną kobietą”, wywołało lekki uśmiech na usta Stefana.
— Kochasz? — wymówił na-pół poważnie, na-pół żartobliwie — o mój Marysiu! nie dziw więc, że tak stroskany przyszedłeś dziś do mnie! Z tym dodatkiem, projektowane przez ojca twego żenienie się twoje nabiera większéj jeszcze wagi i tragiczniejszéj barwy! Ale powiedz mi, jakże wygląda ta twoja „cudowna”? czy pięknie tańczy, czy czule gra?
Kamerton uczuć Marysia nastrojonym był zbyt głośno, aby posłyszéć on mógł odbrzmiewający w mowie towarzysza dźwięk żartu. Nie zniżając tedy ani na ćwierć tonu wysokiéj nuty, mówił daléj:
— Nie, Stefanie, nie jest to wcale żadna z salonowych lalek, na które patrzałem od dzieciństwa, z pomiędzy których jednę, żądają teraz, abym obrał sobie za małżonkę. Jest to kobieta uboga, pracująca, młoda i piękna, i nie pamiętająca o tém, że jest młodą i piękną. Jest to kobieta energiczna i samodzielna...
Umilkł znowu, i po chwili, z mniejszém już uniesieniem, ale z głębokiém uczuciem w twarzy i głosie, dodał:
— Pokochałem tę kobietę, Stefanie, szczerze i gorąco, nie myśląc o tém, czém ja dla niéj i ona dla mnie być może. Dziś, porównywając ją z tą, którą świat i rodzina moja uważają za moję przyszłą żonę, pojąłem i jéj całą wartość, i moc mojego dla niéj uczucia. Kto wié, Stefanie, czy właśnie energia jéj, prostota, zapobiegliwość i pracowitość nie były piérwszemi zaletami, które mię ku niéj pociągnęły. Sprzykrzyły mi się światowe panny, nie czuję do nich żadnego pociągu. Jestem... a raczéj byłem do nich sam zbyt podobny. Być może, iż w dzielnéj i szlachetnéj istocie téj znalazłem cechy, dopełniające to, czego mnie samemu nie dostawało: być może, iż wysoki szacunek wzmógł i do miłości podniósł pierwotny mój ku niéj pociąg... kocham ją...
Stefan słuchał wyznania tego niedbale nieco z razu, potem myśl jakaś uderzyła go snadź niespodzianie, bo oczyma, w których zagrał niepokój, wpatrzył się bacznie w Maryana. Może imię kobiety owéj, jakkolwiek przemilczane, dość jasno odkryło się przed nim z za słów towarzysza, a było imieniem bardzo blizkiéj mu istoty...
Maryan usiadł na dawném miejscu, ale nie uspokoił się. Milczał, ale znać było, że ogień, którym zapłonął, wre mu wciąż i nawet wzmaga się w piersi i pod czaszką, a myśl zawodzi tryumfalne i naprzemian miłosne, ale w każdym razie rozkoszne i porywające pienia.
Późna już była nocna godzina, gdy dwaj przyjaciele siedzieli jeszcze w małéj izbie, pochyleni nad sporemi zeszytami zapisanego papieru. Były to programata i regulamina szkoły, w któréj starszy brat Stefana studyował naukę o rolnictwie, notaty z lekcyi profesorów, naprędce kreślone przygotowawcze studya. Maryan wczytywał się w te papiery z nadzwyczajném oddaniem się i zajęciem.
— Mój Boże! — wołał — i cóż to tak bardzo trudnego! no, zapewne, trzeba na to trochę czasu poświęcić, ale... — O! — przerywał sobie znowu zajęcie — jakże to ciekawe! ja to jednym tchem pochłonę.
Kreślił ołówkiem w pugilaresie długi szereg tytułów dzieł naukowych, których nazwy znalazł śród notat Józefa. Powstał nakoniec, w jednéj ręce trzymając zwój papierów, a drugą ściskając dłoń Stefana.
— Od jutra więc — rzekł — zamykam się w mojém mieszkaniu i zaczynam!
Stefan wydawał się teraz znowu nieco wątpiącym. Wpatrzył się jednak w Marysia serdecznym wzrokiem, i oddając uścisk za uścisk, odpowiedział:
— Zaczynaj w imię obowiązku i własnego szczęścia!
Maryan śpiesznie nakładał paltot. Pilno mu było przejrzéć dokładniéj papiery Józefa i napisać list do warszawskiego księgarza o potrzebne książki. Obiecywał sobie spędzić nad zajęciami temi noc całą, ale, od progu zwracając się ku Stefanowi, i raz jeszcze podając mu rękę, zawołał z uniesieniem:
— Jesteś moim zbawcą, Stefanie.
Chmura przemknęła po czole Siecińskiego.
— Maryanie! — rzekł z mocą — człowiek, posiadający zdrowie i rozum, sam tylko zbawcą swoim być może!
Maryś nie słyszał słów tych Stefana. Pędził po ciemnych wschodach tak, jakby przychodziło mu stawić się kędyś na umówioną, a bardzo blizką już minutę; gdy wyszedł na ulicę, krok jego brzmiał po kamiennym chodniku lekkim i śpiesznym odgłosem.
Mijając starą kamienicę, powiódł okiem po oknach dolnego piętra, zatrzymał dłużéj wzrok na tém, z za którego po raz piérwszy przed dwoma miesiącami ujrzał był Annę i podniósł oczy ku wyiskrzonemu gwiazdami zimowemu niebu. W oczach tych paliły się wciąż iskry zapału, i przyćmiewała je chwilami mgła marzenia. Gdy tak szedł, a raczéj biegł i marzył, i na skrzydłach wyobraźni unosił się w potrzyletnią przyszłość, i w dłoni ściskał programat i regulamin szkoły agronomicznéj w P., i wzrok podnosił ku gwieździstemu sklepieniu, mogło się zdawać, że wnet, wnet w zachwyceniu nad niezmierną łatwością przyjmowanego na siebie zadania, nad nadzwyczajną blizkością terminu, w którym zadanie to ukończoném będzie, nad niewymowną chlubą, jaką mu sama myśl o podjęciu zadania tego przynosi, z przepełnionego serca, różowemi swemi usty, ocienionemi złotym wąsikiem, zaśpiewa bardzo ładną i bardzo pocieszającéj treści zwrotkę piosenki: „Jak mi Bóg miły, pięknym jest świat”.