Rodzina Brochwiczów/Tom I/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rodzina Brochwiczów |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1885 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Roman Gotard Bruno Wąsikowski od miesiąca już przeszło udzielał lekcyi muzyki na fortepianie dwom młodszym synom państwa Brochwiczów. Udzielanie lekcyi muzyki wydawało mu się godném litości i ze wszech miar nieodpowiedniém dla niego przeznaczeniem. Z przeznaczeniem tém godził się przecież, po piérwsze dlatego: że ulegał mu téż kiedyś Stanisław Moniuszko, powtóre dlatego, że czuł się obowiązanym do pewnych poświęceń względem rodziny téj... która... ach!...
Gdyby nie te dwa względy, byłby z pewnością nie zniósł roli tak upokarzającéj go, jako artystę wielkich na przyszłość nadziei i, nie zważając na błagania matki, byłby opuścił nawskróś zmateryalizowane Wilno, i szukał daléj po świecie Arkadyjskich serc i wawrzynowych wieńców, choćby dla możności przekroczenia rogatek miejskich sprzedać mu przyszło hiszpański płaszczyk i połowę zawartości chudego tłómoczka.
Wzmocniony tedy na duchu i powodowany dwoma powyższemi względami, Roman Gotard udawał się codziennie na plac katedralny do ładnéj kamienicy, w któréj mieszkali uczniowie jego i... jeszcze ktoś. Przed bramą kamienicy téj zatrzymywał się zawsze na krótką chwilę, stawał ze spuszczoną głową i myślał. Był to moment, poświęcony wspomnieniu wielkiego twórcy Halki, wspomnieniu, które za każdym razem pokrzepiało siły jego, chwiejące się śród twardych wymagań losu i położenia. — Kto wié — myślał — czy Stanisław Moniuszko do tego samego nawet domu nie uczęszczał kiedyś w tym samym celu, w jakim ja uczęszczam do niego teraz? A jednak! przyszła z czasem chwila, w któréj (jak o tém czytał w dziennikach ojciec mój, gdym był jeszcze dzieckiem prawie), w Wielkim Teatrze warszawskim odśpiewano cudny utwór jego, tłumy z uwielbieniem okrzyknęły jego imię, a piękna Diva zstąpiła ze sceny i podała mu wieniec... nie, bukiet... nie, zdaje się wieniec! mniejsza z tém, dość, że były to laury. Maëstro tedy sam był przez czas jakiś wyrobnikiem, tak jak ja dziś jestem!
Po tych pocieszających i pokrzepiających rozmyślaniach, pełnym godności giestem rzucał hiszpański płaszczyk na rękę lokaja, i wstępował na wschody. Tu pochwytywał go inny krąg myśli. Zaczynał oglądać się i pilnie przysłuchywać wszystkim szmerom, jakie tylko dawały się kędyś usłyszeć. Prostował się i niósł rękę do kokardy krawatu, za każdém choćby bardzo nawet oddaloném stuknięciem drzwi, szelest zaś sukni kobiecéj, z dala zalatujący, czynił go nieruchomym, w posąg oczekiwania i wytężenia wszystkich zmysłów zamienionym. Pewnego razu, gdy usłyszał kroki jakieś, wyraźnie kobiece, zstępujące ze wschodów, na które on wstępował, objęło go najżywsze, jakie tylko być może, wzruszenie. Stanął, wyprostował się, jedną ręką poprawił krawat, w drugiéj spazmatycznie ściskał tyrolski kapelusz, wytężał wzrok, czekał... Nakoniec postać kobieca, mocno fruwająca wykrochmaloną suknią, wypłynęła z za załamania muru i znalazła się tuż-tuż przed nim. Teraz, gdy miał już ją przed sobą, Roman Gotard nie śmiał na nią spójrzéć, a ręce mu drżały nerwowo, serce biło mocno... Postać stanęła tuż przy nim. Domyślił się tego po nagłém uciszeniu się krochmalnych rzeczy.
— Pani... — wymówił.
Byłby może powiedział cokolwiek więcéj nad ten jeden neutralny i ogólnikowy wyraz, ale przerwano mu.
— A! pan metr! — zawołał głos piskliwy trochę, niemniéj jednak bardzo uprzejmy i życzliwy — proszę, proszę na górę! Loś i Roś czekają już na pana...
Roman Gotard podniósł oczy, otworzył usta i wypuścił z ręki kapelusz. Przed nim stała rumiana i pulchniutka Drylska.
— Jak byłam w Lidzkim powiecie — mówiła Żancina duegna z bardzo miłym uśmiechem — słyszałam często o ojcu pana metra! Widziałam go nawet raz, gdy przyjeżdżał do mego stryjecznego brata, Alexandra Drylskiego, stroić fortepian. Klepadło to panie było, strojenia niewarte, ale pani bratowa miała swoje fumy i bez trylów żyć nie mogła. Ojciec pana metra doskonale stroił fortepiany, i jak byłam w Lidzkim powiecie...
— Panno Drylska! pani woła! — ozwał się z dołu głos lokaja.
Panna uśmiechnęła się raz jeszcze, dygnęła i zbiegła ze wschodów z żywością piętnastoletniéj dziewczyny. Roman Gotard patrzał za nią osłupiałym wzrokiem. On spodziewał się, myślał, że to ta... która...
— Nędzna istota! — mruknął z cicha, zabójcze spojrzenie rzucając na liliowe wstążki czepka Drylskiéj, powiewające za znikającą już jéj postacią.
— Pan metr! pan metr! — szeptał do siebie, przechodząc przez wązki kurytarz, rozdzielający piérwsze piętro na dwie połowy. — A więc jestem metrem! jestem naprawdę metrem! ha! cóż robić? Moniuszko był także metrem! taki już los w dziewiętnastym wieku tych... którzy...
Nie zawsze jednak los i wiek dziewiętnasty były tak okrutne dla tego... który... parę razy zdarzyło się, że, gdy wchodził do przedpokoju, z sali jadalnéj wychodziła pani Brochwiczowa z córką, dążąc do oczekującego w bramie powozu. Roman Gotard składał przed paniami trzy, szybko jeden po drugim następujące, ukłony, poczém stał nieruchomy, z ręką przy krawacie, dopóki go nie minęły. Gdy minęły, patrzał za niemi, dopóki mu z oczu nie znikły, i widział... za każdym razem widział, że posuwający się za ciemnym kapeluszem pani Brochwiczowéj biały kapelusik Żanci, od drzwi już zwracał się ku niemu w ten sposób, iż mógł on orzucić wzrokiem pyszny splot czarnych włosów, okalający bledziuchne czoło, i dwoje piwnych oczu, przysłonionych nieco długą, ciemną rzęsą. Raz nawet firanka rzęs podniosła się i wzrok Romana Gotarda spotkał się ze spójrzeniem piwnych oczu... Było to wprawdzie jedno mgnienie oka, ale Roman Gotard nazwał je: „bozką rozmową serc", i szedł potem w swoję drogę z postawą tak tryumfującą, z głową tak wysoko podniesioną, i z włosami tak nastrzępionemi nad czołem, że pani Róża, która go na kurytarzu spotkała, stanęła i zatrzymała go za rękaw od surduta.
— A co to, króleńku? — rzekła — czy może nowy koncert wydałeś i publika braw ci nadawała? coś nie słyszałam...
Na kurytarzu tym, który przedzielał piérwsze piętro domu na dwie połowy, Roman Gotard często spotykał panią Różę, która, nie mogąc nigdy długo usiedzieć na jedném miejscu, krzątała się wciąż po domu, to wchodząc, to wychodząc, to niosąc, to odnosząc, to wołając kogoś, to chwytając po drodze przechodzących domowników i tocząc z nimi długie gawędy. Roman Gotard znajdował się zrazu względem młodéj staruszki nieśmiało, a w gruncie nawet i niechętnie nieco. Wiedział o tém, że nie była wielką damą, i to zmniejszało jego dla niéj szacunek; obok tego była ona krewną Brochwiczów, nosiła suknie szerokie, które wydawały się tém szerszemi, że były zawsze krótkie, co wszystko imponowało mu, i czyniło go względem niéj nieśmiałym. Po pewnym jednak czasie, a raczéj po pewnéj liczbie spotkań, wędrowny artysta począł coraz baczniejszą zwracać uwagę na wszystkie poruszenia pani Cieciórkowéj, a gdy go ta zaczepiła, oddawał jéj zdwojoną liczbę ukłonów; na liczne jéj zazwyczaj pytania odpowiadał z nadzwyczajną precyzyą i gotowością; a nawet, wchodząc coraz bardziéj w usposobienia Żancinéj ciotki, przypominał sobie różne imiona i nazwiska, zapamiętane z dziecięcych czasów, i wtrącał je w rozmowę, przez co dawał pani Róży sposobność do popadania w labirynt przypomnień, dat, chronologicznych wyliczeń i genealogicznych kombinacyi. Przyczyna, dla któréj Roman Gotard stał się tak układnym, uprzedzającym i czołobitnym względem osoby, którą przedtem nazywał w myśli swéj: „trywialną, pospolitą babą”, dało-by wiele do myślenia o jego charakterze i stopniu przebiegłości, która łączyła się w nim z przedziwną zkądinąd naiwnością. Przyczyną tą było jedno uczynione raz spostrzeżenie. Szedł był któregoś dnia przez kurytarz, jak zwykle, oglądając się, przysłuchując, oczekując pewnego pożądanego wielce zjawiska. Oglądając się tak i przysłuchując, spostrzegł drzwi niezupełnie zamknięte. Roman Gotard nie wiedział, dokąd one prowadzą, i tak sobie, niechcący, o niczém złém nie myśląc, spójrzał przez dość szeroką szczelinę. Z razu wzrok jego uderzony został przedmiotami dość dziwnego i wcale niepoetycznego kształtu: jakaś sieć ze stalowych, oszytych płótnem prętów, w kształcie wielkiego dzwona, wisiała na parawanie; ze stołu, na którym było lustro, spuszczał się warkocz olbrzymiéj grubości, ale nie z głowy żadnéj wyrastający, tylko podwójną szpilką do wypchanéj pilścią poduszeczki przymocowany; daléj jeszcze zielona suknia, rozdęta, jak balon, pokrywała sobą dwa krzesła, a poniżéj lustra i obok warkocza stała porcelanowa miseczka, czarnym płynem napełniona, z pęzelkiem pośrodku. Były to misterye pokoju pani Róży. Ona sama siedziała przy stole w negliżu jeszcze, to jest w ubraniu, składającém się z watowanéj króciutkiéj spódniczki, i włóczkami wyszytych pantofelków poniżéj, a z gorsetu z dwoma bryklami, z przodu i z tyłu zasznurowanego, powyżéj. Siedziała przy stole i splatała przymocowany do poduszeczki warkocz. Nie była jednak zbyt zagłębioną w swéj robocie; przeciwnie, przerywała ją sobie często, pochylając się i, z wielce ożywionym wyrazem twarzy, szepcąc coś do ucha Żanci. Ta siedziała na nizkim stołeczku, tym samym, na którym pani Róża opierała swe stopy, i z ramionami skrzyżowanemi na kolanach młodéj staruszki, podnosiła ku jéj twarzy twarz swą, wyrazem ciekawości ożywioną. Była ona także w ranném jeszcze ubraniu, w którém jednak było jéj bardzo do twarzy. Biały, ozdobnie haftowany kaftanik, uwydatniał szczupłe i delikatne kształty jéj kibici; długie, czarne włosy, niesplecione jeszcze, przysłaniały trochę jéj czoło, i grubemi pasmami opadały na piersi i ramiona.
Stojący na kurytarzu, z okiem do szczeliny przyłożoném, wędrowny artysta złożył ręce, jak do pacierza. Dwie kobiety rozmawiały z sobą cichutko. W przyległym pokoju duegna, plecami do nich zwrócona, układała coś w szufladach komody. Pani Róża opowiadała snadź Żanci jednę z romantycznych historyi, których posiadała w pamięci swéj zapas znaczny, bo, mówiąc, wznosiła oczy w górę i wstrząsała głową, w sposób objawiający zgrozę, lub politowanie. Epilog historyi musiał być przecież komicznym, bo nagle Żancia zaśmiała się głośno i przeciągle; szczera, nieskrępowana niczém wesołość, rozświeciła bladą jéj twarzyczkę, żywym blaskiem zapaliła oczy. W téj saméj chwili pani Róża ukończyła splatanie warkocza.
— No, kochańciu! — rzekła głośniéj — idź już i ustrój mi się tak pięknie, żeby Artiurek Darzyc aż usechł z kochaństwa!
— Niech mi ciocia o nim nie mówi! — szepnęło dziewczę, powstając i spuszczając oczy.
Pani Róża mrugnęła powiekami.
— Wiem! wiem! kochańciu! — rzekła — nie chcesz Artiurka, wolała-byś, żeby na jego miejscu był ktoś wysoki, szczupły, z czarnym wąsikiem, z hiszpańską bródką, i ze... skrzypcami...
Nie dokończyła, bo Żancia usiadła na jéj kolanach i zamknęła jéj usta pocałunkiem. Pocałunek był serdeczny, pani Róża odpłaciła go, ujmując w obie ręce głowę młodéj dziewczyny i okrywając ją pieszczotami, w których znać było szczere i bardzo żywe uczucie.
Widząc scenę tę, nie można było wątpić, że pomiędzy dwiema kobietami istnieje dość wysoki stopień przywiązania i wzajemnéj ufności. Roman Gotard odszedł od drzwi, zachwycony i zamyślony. Żancia nigdy więcéj, jak dziś, nie wydała mu się nadziemską istotą i córką bogaczy. Zauważył on tak dobrze bogaty haft jéj kaftanika, jak długość i połysk jéj włosów. Jedne i drugie zachwycały go w równéj prawie mierze. Blizki zaś stosunek, łączący panią Różę z Żancią, a szczególniéj ostatnie jéj słowa o „kimś szczupłym, wysokim, z hiszpańską bródką i... skrzypcami...” dały mu wiele do myślenia. Ujrzał niespodzianie, że może pozyskać sobie siłę sprzymierzoną, ku czemu? nie zdawał sobie jeszcze z tego dokładnéj sprawy. Może ku pozyskaniu częstszych i dłuższych chwil „bozkiéj rozmowy serc”. Rozmowa ta stała na piérwszym i najbliższym planie marzeń Romana Gotarda; daléj, w odległej perspektywie i niewyraźnych zarysach, ukazywały się salony, lokaje, bufety zastawione butelkami Jamajskiego rumu i t. d. Bozka rozmowa serc tyczyła się nadziemskiéj istoty; salony, lokaje, bufety i t. d., kojarzyły się z nazwą córki bogaczy.
Jakkolwiekbądź, od dnia owego pani Róża, ile razy spotkała Romana Gotarda i rozmawiała z nim chwilkę, wbiegała do pokoju swego, pełna zachwycenia i najprzychylniejszych dla niego usposobień.
— Jak się to biedactwo wykształciło! — mówiła do Żanci, która najczęściéj ubierała się w téj porze. — Śliczności kawaler z tego Romulka! Ugrzeczniony, pełny uszanowania dla dam, i nawet dość rozmowny! Cukierek chłopiec! Ot, szkoda tylko, że w surducinie wytartéj troszkę chodzi, a rękawiczki, to Boże odpuść! więcéj już chyba gumelastyki zjadły, niż same warte.
Pewnego dnia, do uwag poprzedzających pani Róża dodała:
— Muszę kiedy zebrać się i pójść z wizytą do jego matki... Z porządnéj familii kobiecina... Dojwałłówna z domu...
Żancia, która, stojąc przed lustrem, przypinała sobie kokardę do kołnierzyka, z żywém poruszeniem zwróciła się na te słowa ku pani Róży, ale, przypomniawszy sobie snadź obecność Drylskiéj, powstrzymała wykrzyk jakiś, który cisnął się jéj na usta.
— Moja Drylsiu! — rzekła — takie mi niedobre szpilki kupiłaś. Wszystkie gną się i łamią tak, że nie mogę nawet kokardy przypiąć. Proszę cię, zejdź na dół i przynieś mi parę lepszych z toalety mamy.
Gdy duegna, gdérząc trochę, wyszła po szpilki, Żancia rzuciła się ku pani Róży.
— Ciociu! — szepnęła — kiedy ciocia pójdzie z wizytą, do pani Wąsikowskiéj?
— A choćby i dziś jeszcze, kochańciu — odpowiedziała pani Róża, bystro na młodą dziewczynę spoglądając — dzień piękny, słoneczko świeci...
Żancia rzuciła kokardę na stół i złożyła ręce.
— Ach! jakbym ja chciała... — zaczęła.
— Czego-byś chciała, rybciu?
— Poznać jego matkę!
Sposób, w jaki wymówiła wyraz: jego, okazywał wyraźnie, że biedna iskierka, tak starannie przysypywana popiołem, uczyniła wielkie postępy w wydobywaniu się na świat Boży.
Całowała ręce pani Róży, zarzucała ramiona swe na jéj szyję, tuliła się do jéj piersi, szeptała jéj na ucho pieszczotliwe wyrazy. Żywą, bardzo żywą była w chwilach wywnętrzania się i swobody ta młoda dziewczyna, tak poważna, powolna, nieledwie martwa, gdy czuła się pod okiem swéj matki.
Pani Róża wydawała się trochę zakłopotaną. Mrugała powiekami i milczała chwilę; potém zaś, wśród pieszczot przyjmowanych i oddawanych, mówiła:
— Czego ty chcesz, rybciu? czego? Jeżeli ci chodzi o Romulka, to go i tu czasem widujesz...
Żancia wyprostowała się, i znowu ręce na piersi splotła.
— Tak-bym chciała poznać jego matkę... tak-bym chciała...
Teraz, gdy, z coraz większą mocą, powtarzając jeden wyraz, rozplotła drobne ręce, podniosła je do czoła i powiodła niemi po skroniach, do których blady napływał rumieniec, gdy pierś jéj oddychała szybko i podnosiła się wysoko, pomimo uciskającego ją gorsetu, w piwnych źrenicach coraz większe i ognistsze zapalały się złotawe iskry; wyraźnie, wyraźnie widziéć można było, że młoda dziewczyna ta, tak ślepo uległa wobec innych, tak bierna z pozoru, mogła pragnąć silnie, niecierpliwie, namiętnie.
— Ciociu! cioteczko! moja droga, miła, najlepsza ciotunieczko! jak będziesz tam szła, weź mnie z sobą!
— Ależ bój się Boga, kochańciu! mama nie pozwoli!
— Z pewnością nie pozwoli... otóż widzi ciocia... żeby to tak jakoś zrobić... tak jakoś...
— Żeby mama nie wiedziała... — dokończyła pani Róża.
Żancia, jakby wstydząc się własnych swych myśli, spuściła oczy i skinęła tylko głową potwierdzająco.
Do pokoju weszła Drylska.
— Boże mój miły! — zawołała, kładąc na stole przyniesione szpilki — jaka ta pani nasza dobra! Przyszło dziś z rana dziewczyniątko jakieś biedne, wybladłe, ledwie żywe, i mówi, że chce widziéć się z panią Brochwiczową. Ambroży chciał to biedactwo precz odprawić, ale ja się w to wdałam i do pani je zaprowadziłam. Myślałam przecież, że skończy się na kilku złotych jałmużny, ale gdzie tam! Pokazało się, że matka dziewczyny chora, a ojciec w więzieniu, czy co tam takiego, a dwoje małych dzieci jeszcze w domu. Pani tak się nad niemi rozżaliła, że teraz do nich tam pojechała...
— Mama pojechała! — zawołała Żancia.
— Ot tylko, tylko co pojechała, jeszcze słychać turkot koczu. Kiedym przyszła po szpilki, pani powiada do mnie: „Pojadę tam sama, moja Drylsiu, i zobaczę, co się u tych nieszczęśliwych ludzi dzieje. Nie widząc na własne oczy téj biedy, trudno wiedziéć, jak jéj najlepiéj zaradzić. Żanci — powiada pani do mnie — nie wezmę z sobą, bo tam choroby różne mogą być, nędza, łachmany, a tego wszystkiego młoda panna widziéć nie powinna.” I pojechała, a panience kazała powiedziéć, żeby tymczasem panienka przetłómaczyła kawałek z angielskiego, a jak przetłómaczy, żeby sobie pograła na fortepianie, póki pani nie wróci.
Żancia zamyśliła się na chwilkę.
— A nie wiész, Drylsiu, czy prędko mama powróci?
— Mówiła, że za parę godzin, bo te biedactwa gdzieś daleko, aż za Snipiszkami, mieszkają, a od nich pani ma pojechać jeszcze do téj wdowy na Rosie, co to dwa miesiące temu mąż jéj umarł, a ona jak w dym przyszła tu po pomoc i opiekę. Pani chce zobaczyć, czy téż ona dobrze obchodzi się ze swymi pasierbami, bo biła ich dawniéj podobno, i jeżeli zobaczy, że nie poprawiła się, to odbierze jéj dzieciaki i odda do ochronek. Miły Boże! istna święta Elżbieta, królowa węgierska, z téj naszéj pani!
Żancia zbliżyła się do stolika, na którym spoczywały dwie gramatyki: francuzka i angielska, w towarzystwie dwóch dykcyonarzy, dwóch książek zawierających wypisy z różnych poetów i prozaików, i kilku po francuzku i po angielsku zakreślonych zeszytów.
Jakkolwiek bowiem Żancia od lat dwóch skończyła już edukacyą, studya jéj naukowe nie były wcale przerwanemi. Codziennie tłómaczyła ona stronicę całą z francuzkiego lub angielskiego na polskie, i odwrotnie. Żancia tedy zbliżyła się do stolika i wzięła w rękę angielską książkę.
— Za Snipiszki — rzekła — i na Rosę! ależ to w dwie przeciwne i dość odległe strony! o! z pewnością mama nie wróci prędzéj, jak za dwie godziny!
Tu spotkała się z oczyma pani Róży, które znacząco ku niéj mrugnęły.
— Słuchaj-no, rybciu! — szepnęła bardzo cicho pani Cieciórkowa — a Drylska? W takim ważnym wypadku, jak twoje wyjście na miasto bez mamy, już ja jéj, kochańciu, jednym tylko lidzkim powiatem nie zwojuję!
Żancia uśmiechnęła się wesoło i figlarnie.
— Niech cioteczka idzie do swego pokoju — odszepnęła ciszéj jeszcze — i nic nie mówi tylko! ani mru-mru!
Posłuszna téj informacyi, młoda staruszka wysunęła się wnet do swojego pokoju. Nic na świecie nie mogło jéj uczynić większéj przyjemności, jak tajemne knowanie małego jakiego spisku. Oprócz tego, figlarny uśmieszek Żanci ujął ją dla zamiaru młodéj dziewczyny ostatecznie.
— Biedna rybka! — mówiła do siebie, odchodząc, — trzymają ją jak więźnia jakiego! a jakie sprytne oczęta ma dziewczynina! Oj! będzie tu kiedyś, będzie ogień!
Żancia tymczasem usiadła przy stoliku, otworzyła książkę i zeszyt, oparła oba łokcie na stole i czoło ukryła w dłoniach. Drylska haftowała przy oknie. Milczenie panowało chwilę w pokoju.
— Drylsiu! — ozwała się Żancia.
— A co panieneczko?
— Żebyś wiedziała, jak mię głowa boli!
— A mój miły Boże! zkądże się to wzięło? Z rana przecież nie bolała.
— Owszem, bolała, tylko mniéj. Teraz boli coraz bardziéj.
Drylska z niepokojem już patrzała na uskarżającą się dziewczynę.
— Miły Boże! cóżby to zrobić? aby się panienka tylko broń Boże nie zaziębiła! może wody kolońskiéj, albo octu toaletowego... pójdę do pokoju pani po flakon...
— Nie trzeba, moja Drylsiu! — rzekła Żańcia, wstając od stolika i zbliżając się do okna — wszelkie zapachy szkodzą mi zawsze, a nigdy nie pomagają... Trzeba mi świeżego powietrza...
— Może lufcik otworzyć...
— Cóż to znaczy! Oto, moja Drylsiu! żebyś ty mi pozwoliła przejść się trochę... dla świeżego powietrza...
Duegna szeroko oczy roztworzyła.
— Przejść się! w Imię Ojca i Syna! czy panieneczce zdaje się, że to Brochów? toż miasto przecież...
Żancia podniosła znowu dłonie do czoła.
— O, jak boli! — jęknęła.
Drylska zerwała się na równe nogi.
— Jezus, Marya — krzyknęła — jeszcze się panienka rozchoruje!
— Pozwól mi przejść się trochę... sama jedna nie pójdę przecie..
— A z kim że?
— Z ciocią Rózią.
Drylska myślała chwilę, potém przecząco wstrząsnęła głową. Przypomniała snadź sobie zalecenie pani Herminii, co do nie pozostawiania Żanci sam-na-sam z panią Cieciórkową.
— Nie można, panienko — rzekła żałośnym głosem — jak mi Bóg miły, żal mi bardzo, że panienkę głowa boli, ale cóż? kiedy nie można.
Żancia rozgniewaną minkę nastroiła i ku stolikowi odeszła. Stała kilka sekund, plecami zwrócona do Drylskiéj.
— Przytém — wymówiła nie odwracając się — chciałam sobie parę sprawunków zrobić.
— A toż co? jakież to sprawunki?
— At! co tam już o tém mówić, skoro mi wyjść nie pozwalasz. Jadąc wczoraj z mamą przez miasto, widziałam w sklepie za oknem takie prześliczne daktyle...
Drylskiéj oczy zaświeciły, daktyle były ulubionym jéj przysmakiem.
— Myślałam, że jeżeli teraz wyjdę, to zajdę z ciocią do sklepu i kupię...
— A za cóż panienka kupi? czy to właśnie panienka ma już swoje pieniądze...
Żancia nie miała w istocie nigdy w swych ręku rozporządzalnych pieniędzy, to téż uwaga Drylskiéj zmięszała ją nieco.
— To i cóż? — rzekła po chwili rezolutnie — ciocia by mi kupiła.
Duegna zamyśliła się znowu. Daktyle musiały być bardzo smaczne, ależ i sumienie także coś znaczy.
Żancia opuściła się nagle na krzesło i zakryła twarz rękoma.
— Mój Boże! mój Boże! — zawołała ze skargą w głosie — jaka ja jestem biedna! tak mię głowa boli, a nikt nie ulituje się nade mną! nikt mię nie kocha. Trochę powietrza, i tego mi nie dają! zdaje się, doprawdy, że jestem niewolnicą...
Drylska zerwała się z siedzenia.
— Dość już tego, panieneczko — zawołała — dość już tego! bo dali-Bóg serce mi pokraje się na kawałeczki! Nikt jéj nie kocha! nikt się nad nią nie ulituje! słyszaneż to rzeczy? a ja to kto jestem? Czy to ja panienki na rękach moich nie nosiła? No, proszę już iść, proszę iść z panią Cieciórkową, to może główka przestanie boléć...
Żancia skoczyła z krzesła i zawisła na szyi Drylskiéj.
— Aj! zadusisz mię panienka! no, dość już tego, moja gołąbko! wiem, wiem, że kochasz starą Drylską! Ale co będzie, jak pani przyjedzie, a panienki nie znajdzie w domu?
— Gdzie tam przyjedzie! Snipiszki... Rosa... blizkiż to świat... — wołała Żancia, ubierając się już śpiesznie w szubkę i kapelusz.
Pani Róża ukazała się téż w progu, gotowa do wycieczki, w kołnierzu lisim i atłasowym kapturku z zielonym pufem. Drylska patrzała na te przygotowania z miną osoby, któréj się gwałt dzieje.
— Panieneczko! — rzekła żartobliwie — tylko sza przed panią...
— Za kogoż nas masz, moja Drylska — z powagą odpowiedziała pani Róża.
— A o daktylach niech téż panienka nie zapomni, tylko żeby były duże i świeże, i nie robaczliwe...
Żancia zbiegła już ze wschodów, wyprzedzając żwawo tuż postępującą za nią panią Różę.
Gdy obie panie znalazły się już na ulicy, pani Róża parsknęła śmiechem.
— Ależ — rzekła — kłamiesz lubciu, jakbyś rzepę gryzła!
Żancia zarumieniła się mocno i spuściła oczy.
— Ja wiem, że to źle kłamać — szepnęła — ale i doprawdy, cioteczko, nie mogę czasem obejść się bez tego. Ta Drylska najpoczciwsza kobieta, ale tak mię pilnuje, jakbym jeszcze była małém dzieckiém...
Zmieniając nagle przedmiot rozmowy, zawołała:
— O! moja ciociu! jak ja się cieszę z tego, że poznam panią Wąsikowską... jaka to być musi dobra, zacna, wzniosła kobieta...
— A, poczciwa sobie kobiecina, Dojwałłówna z domu... — odrzekła pani Róża.
Po kwadransie szybkiego chodu, dwie kobiety znalazły się na wązkiéj ulicy, przed bramą, nad którą wisiała tablica z wypisaną na niéj nazwą jednego z najmniéj znanych, najbiedniejszych hoteli miasta. Nie był to nawet hotel, ale tak zwany dom zajezdny, budowa drewniana, staro i nędznie zewnątrz wyglądająca.
Pani Róża przeczytała napis, znajdujący się na tablicy, i weszła w bramę.
— A to oni tu gdzieś mieszkają — rzekła.
— Tu! — zawołała Żancia — w takim biednym, obdartym domu!
Na dziedzińcu zajezdnego domu mnóztwo było śmiecia, brudnéj słomy i kałuż, stojących pomiędzy nierówno ułożonym brukiem. Pani Róża podniosła starannie zieloną suknią, i bardzo ostrożnie zaczęła wstępować na stare drewniane wschodki, które uginały się pod jéj ciężarem! Nad wschodkami, w drzwiach otwartych, za któremi nie widać było nic, prócz jakiejś czarnéj pustéj przestrzeni, wychyliła się rozczochrana głowa żydowskiego sługi, i osowiałe oczy wlepiła w nadchodzące kobiety. Pani Róża stanęła przed zjawiskiem w najwspanialszéj postawie, jaką tylko przybrać mogła.
— Pokaż nam acan, gdzie tu mieszkają państwo Wąsikowscy? — rzekła z nadzwyczajną powagą i wyniosłością.
Rozczochrana głowa mruknęła coś niewyraźnie i cofnęła się w ciemności. Przybyłe zrozumiały, że i one udać się w tę drogę powinny. Przestąpiły próg i znalazły się w kurytarzyku wązkim, prawie zupełnie ciemnym, i zapachami zagadkowéj natury napełnionym. Nagle z ciemności wyłoniona ręka, do wprzódy widzianéj rozczochranéj głowy zapewne należąca, otworzyła drzwi w jednéj z bocznych ścian kurytarzyka, i oczom dwóch kobiet przedstawiła się izba, dość obszerna, czysta, ze ścianami wcale porządném obiciem oklejonemi, ze sprzętami prostemi wprawdzie, ale całemi i czystemi. Nie była to już najgorza i najtańsza z izb hotelowych, w któréj zamieszkali zrazu Wąsikowscy, ale owszem, jedna z najporządniejszych i najdroższych. Zmiana ta mieszkania nastąpiła dzięki lekcyom, udzielanym przez Romana Gotarda w domu Brochwiczów. W głębi izby, na kanapce, czystém lecz spłowiałém płócienkiem obitéj, siedziała Wąsikowska w okularach i białym czepeczku. Przed nią na stole leżały spore kawały dość cienkiego płótna, z którego znać było, że wykroiła ona przed chwilą parę koszul męzkich, a teraz zajęta była pilnie ich szyciem. Na widok wchodzących kobiet, matka wędrownego artysty, zdziwiona i niemal przelękniona, podniosła się szybko z siedzenia i, położywszy na stole swą robotę, postąpiła parę kroków. Ale pani Róża nie pozwoliła jéj długo czekać na objaśnienia. W mgnieniu oka rozebrała się z szuby i kapturka i, mrugnąwszy na Żancię, aby uczyniła to samo, schwyciła za ręce gospodynią izby.
— A to, królowo moja, nie poznajesz mnie, jak widzę. Jestem Róża Cieciórkowa z Cieciórkowszczyzny... Nieboszczyka mężulka znałam doskonale, a i pani dobrodziéjka byłaś u mnie kiedyś w Lidzie, kiedy to ja tam na kontrakty przyjechałam, i zaprosiłaś mię na chrzciny swego pierworodnego, na których i byłam...
— Przypominam sobie, przypominam — z wielką zawsze nieśmiałością mówiła Wąsikowska — ale... czemuż przypisać mam honor, który mię spotyka...
— Przypisz go pani synowi twemu, dobrodziéjko moja... śliczny kawaler.., ugrzeczniony... jakem go tylko poznała, zaraz zachciałam odnowić znajomość moję z szanowną matką...
Przy wzmiance téj o jéj synu, promień błogości oblał zalęknioną dotąd twarz Wąsikowskiej.
— Pani Dobrodziéjka jesteś łaskawa, bardzo łaskawa.... proszę... proszę na kanapę, niechże mam ten honor...
Mówiąc to, zdjęła okulary, i z za zwiędłych, zaczerwienionych powiek, które drżały trochę w téj chwili, utkwiła blado-błękitne swe, znowu zalęknione nieco, oczy, w postać stojącéj u drzwi młodéj dziewczyny.
Pani Róża pochwyciła Żancię za rękę i pociągnęła ją ku gospodyni izby.
— Rekomenduję ci, dobrodziéjko moja, pannę Joannę Brochwiczównę, synowicę moję po stryjeczno-stryjecznym bracie; dziad bowiem Jana Brochwicza i dziad mój byli stryjeczno-rodzoniutkimi braćmi...
Pani Róża zaczynała jeszcze dopiéro swoję rekomendacyą, kiedy Żancia, która, dotąd stojąc nieruchomo przy drzwiach, wlepiała wielkie uważne oczy swe w bladą i zwiędłą twarz Wąsikowskiéj, szybkim ruchem ujęła pomarszczoną delikatną rękę staréj kobiety, pochyliła się i ustami przylgnęła do jéj ramienia. Wąsikowska cofnęła się nieco z razu ze zdziwienia i zalęknienia, ale nagle myśl jakaś błoga, pełna wdzięczności i nadziei, przejść jéj musiała przez głowę, bo z żywém poruszeniem wyciągnęła obie ręce, objęła niemi głowę młodéj dziewczyny i, przyciskając ją do swéj piersi, szepnęła wzruszonym, serdecznym głosem:
— Niech ci Bóg błogosławi, moja dobra, śliczna panienko!
Bóg tylko wié, jakie opowiadania, jakie zwierzenia się Romana Gotarda, przyjść musiały do pamięci jego matki w chwili, gdy tak poufale i uroczyście witała ona nieznaną sobie córkę Brochwiczów; ale uścisk staréj kobiety, o szczupłéj kibici i zmęczonych oczach, był tak gorącym, szept tak serdecznym i zarazem nieśmiałym, że Żancia przez kilka sekund pozostała schylona ku jéj piersi, a gdy wyprostowała się, twarz jéj okrywał wyraz rozrzewnienia i za długiemi, spuszczonemi rzęsami, połyskiwała łza.
Pani Róża tymczasem rozpostarła już zieloną suknią swą na wązkiéj kanapce, a Wąsikowska, usiadłszy obok niéj, wydawała się przez porównanie szczuplejszą, drobniejszą, więcéj zwiędłą, zmęczoną i zalęknioną, niż kiedy. Pomiędzy dwiema kobietami zaczęła się rozmowa, śród któréj naturalnie pani Róża prym trzymała. Było tam wiele wspomnień o Lidzie, i o nieboszczyku mężulku Wąsikowskiéj, i wspólnych dawnych znajomych, których daty urodzin i nazwy miejsc stałego pobytu pani Róża wymieniała z niedającą się niczém zmącić akuratnością i pamięcią.
Żancia tymczasem, siedząc wyprostowana na twardém krzesełku, nie przyjmowała w rozmowie żadnego udziału. Rozglądała się ona wkoło siebie, i wydawała się coraz mocniéj zdziwioną i zasmuconą. Nigdy w życiu swém nic podobnie brzydkiego nie widziała, jak ta izba zajezdnego domu. Obicia na ścianach były tam wprawdzie czyste, ale jakże rażąco zły smak przewodniczył w malowaniu rozpościerających się na nich szerokich czerwonych bukietów, na tle brudno popielatém! Krzesłom i kanapce nie brakło wprawdzie żadnéj nogi, ale poręcze ich były bardzo brzydkie, ciężkie, niezgrabne, żółte, materace twarde, a okrywające je płócienko spłowiałe i gdzieniegdzie podarte. Co jednak najmocniéj raziło oczy młodéj panny, to znajdujący się w izbie piec i wiszące u dwóch okien firanki. Piérwszy zajmował sporą część izby, tak był wielki, i świecił obrzydliwą żółtą gliną, którą świeżo snadź zalepiono, powstałe w nim pomiędzy staremi cegłami, dziury; drugie, czyste i niedawno wyprane, sporządzone były z grubego muślinu w wielkie, bardzo ładne bukiety, i oszyte frendzlą z bawełny, w najgorszym smaku. Żancia, prócz mieszkania rodziców swoich i wielu zupełnie do niego podobnych mieszkań, nie widziała nigdy żadnych innych siedlisk ludzkich. Nieraz wprawdzie, mieszkając w Brochowie, zachodziła z matką lub guwernantką do oficyny, w któréj ze swą rodziną przebywał Brochowski rządzca. Ale mieszkanie Sumskiego wydawać się mogło pałacem, w porównaniu z tém, na jakie patrzała teraz, a było tak głównie z powodu, że znajdowało się na wsi. Tam zielone gałęzie drzew zaglądały przez otwarte okna do izb widnych i obszernych, zapach kwiatów zalatywał z ogrodu, piece były nowe, ściany olśniewającéj białości, okna doniczkami mirtów zastawione, a podłoga warstwą świeżego piasku i zielonego ajeru staranną ręką Małgorzaty Sumskiéj okryta. Tu zaś tego wszystkiego nie było. Duszna i pstrokata izba zajezdnego domu wydała się Żanci upostaciowaniem ubóztwa, niedoli, nędzy niemal, i oczy jéj posiadały wyraz smutku i wielkiéj litości, gdy ogarnęła niemi twarz matki Romana Gotarda.
— Imainuj-bo sobie tylko, królowo moja — perorowała w téj właśnie chwili pani Róża — imainuj sobie tylko moje zdziwienie, gdym, przyjechawszy tu do Wilna, zaraz piérwszego dnia imię twojego Romulka na afiszu przeczytała! nie wiedziałam wcale o tém, żeście go państwo dobrodziejstwo na takiego wirtuoza wykierowali...
Twarz Wąsikowskiéj jaśniała teraz pełnym rozkoszy uśmiechem, powieki jéj już nie drżały, i postawa zalęknioną nie była.
— Nie my, pani dobrodziejko moja, nie my-to daliśmy jemu taki talent, i taką zdolność, i taką ochotę do poświęcenia się dla sztuki... (Matka Romana Gotarda, przebywając z synem nieustannie, używała często w swéj mowie jego wyrażeń). Nie my-to... — prawiła daléj — ale Pan Bóg tak już był łaskaw na niego, i obdarzył go taką wzniosłą naturą, takim wyższym ogniem... Czy uwierzy pani dobrodziéjka, że mój Romuś, kiedy był jeszcze od taćkiém maluśkiém dzieciątkiem, miał już takie ucho do muzyki, że bywało, ojciec posadzi go przed fortepianem, a w drugim pokoju nożem o szklankę uderzy. Szklanka naturalnie: brzdęk! a ojciec pyta: — jaki to ton, Romulku? — „G w drugiéj oktawie basu” — odpowiada dziecko — albo, B-moll w wiolinie”, i czy uwierzysz pani dobrodziéjka, że zawsze było rychtyk, ani razu, bywało, nie omyli się!
— Cuda prawdziwe, królowo moja! — wtrąciła pani Róża, która kręciła się na kanapce i mrugała oczyma, bo ją historya o szklankach i bemolach nie bardzo zajmowała. Ale Wąsikowska, wpadłszy raz na jedyny przedmiot, który zajmował ją na świecie, pędziła daléj lokomotywą.
— Owoż, pani moja dobrodziéjko, było to, jak dziś pamiętam, na świętego Kazimierza, patrona litewskiego. Do Lidy zjechało się obywatelstwa co nie miara, nie wiem już z jakiéj okazyi, i mój Romulek piérwszy raz przed taką świetną publicznością koncert wydawał. Było to jeszcze maleństwo takie, trzynasty roczek był zaczął wtedy...
— Wcześnie, królowo moja, wcześnie bardzo zrobiliście syna wirtuozem...
— Nie my, nie my, ale taka już łaska Pana Boga na niego była... Ale żebyś téż to pani dobrodziejka wiedziała, co tam wtedy działo się... Już to ja mego Romulka pięknie na ten koncert ustroiłam: na noc mu włoski na papiloty zawinęłam i własną ręką uszyłam kamizelkę, i do dziś pamiętam, atłasową czarną, w szafirowy rzucik, bo takie wtedy nosili. Dziecko mi wyglądało, jak Cherubinek...
— Naturalnie, królowo moja, w takiéj kamizelce! — wtrąciła złośliwie trochę pani Róża. — A może to i wszelką kamizelkę pan Roman piérwszy raz w swojém życiu włożył, gdy miał z koncertem występować?...
— Bardzo być może, dobrodziejko, bardzo być może! — zachichotała poczciwa Żmujdzinka, w niebo zachwycenia opowiadaniem własném uniesiona i bynajmniéj żartem pani Róży nie urażona — maleństwo to jeszcze było, i w bluzce chodziło zawsze, ale na koncert, widzi pani dobrodziéjka, ustroiłam go. Ojciec wprowadził go do sali... publiki rój... nieboszczyk siada do fortepianu i zaczyna akompaniować... ja stoję za drzwiami, patrzę na nich przez szparę, i trzęsę się, jak osina, i płaczę, pani moja, ze strachu i ze szczęścia, jak bóbr... Aż tu słyszę, pani moja najmilsza, grzmot! nic i nic tylko grzmot! aż dom trząsł się! to oni, dobrodziéjko złota, oklaski takie memu Romulkowi bili... Co się to wtedy działo, co się działo! jak porwali dziecko moje pomiędzy siebie, jak go zaczęli na rękach nosić! piérwsze damy w powiecie całowały go po oczach i cukierkami buzię mu napychały... Potém kilku obywateli, najpiérwszych w powiecie, pani moja, zabrali z sobą i ojca, i synaczka, i wielką kolacyą im wydali, a po kolacyi pan Marszałek Dzięcioł, z kielichem szampana podszedł do nieboszczyka mego i, podając mu rękę, rzekł: — „Winszuję ci, stary Wąsikowski! syn twój będzie genialnym artystą”. — I cóż pani dobrodziéjka powié? wracając po téj kolacyi do domu, dziecko moje idzie z podniesioną głowiną, szerokim krokiem, jak król, takie to było już wtedy ambitne i szczęśliwe, kiedy ludzie go chwalili!...
Przy ostatnich wyrazach, Wąsikowska otarła łzy rozczulenia, sprowadzone do jéj oczu opowiadaniem o onéj szczęśliwéj chwili jéj życia. W umyśle jéj nie zjawił się ani przebłysk pojęcia o tém, że była to chwila, z któréj, jak ze źródła, wywinęła się cała moralna i materyalna niedola jéj syna. Ona materyalną stronę niedoli téj przenosiła z rezygnacyą i niezłomną ufnością w lepszą przyszłość, moralnéj zaś nie widziała wcale, to téż oczy jéj jaśniały jeszcze nieskończoną błogością i usta uśmiechały się, gdy koło okien rozległ się po bruku chód męzki, i w téjże saméj prawie chwili, na progu, przedzielającym izbę od kurytarzyka, w hiszpańskim płaszczyku i tyrolskim kapeluszu, stanął Roman Gotard. Stanął na progu, spójrzał na znajdujące się w izbie osoby, zerwał z głowy kapelusz, z ramion płaszczyk, i podniósł rękę do krawata. Na twarzy jego malowało się z razu niewypowiedziane zdumienie, wszelkie inne uczucia i wrażenia wyłączające; wkrótce jednak oprzytomniał, i ku niespodzianie znalezionym gościom szybko postąpił. W chwili jednak, gdy, złożywszy przed panią Różą i Żancią z kolei kilka szybkich, jeden po drugim wnet następujących ukłonów, przysunął do stołu krzesełko, na którego brzegu usiadł, ręce jego i usta drżały, a oczy oprzytomniałe już zupełnie, błyszczące, pełne radości i zachwycenia, tonęły w twarzy młodéj dziewczyny.
— Zkądże to wracasz, panie kawalerze? — zapytała pani Róża.
Roman Gotard nie słyszał, że do niego mówiono.
— My tu już od pół godziny gwarzymy z mamą dobrodziéjką — ciągnęła daléj młoda staruszka — a gospodarza domu jak niéma, tak niéma.
Roman Gotard nie słyszał i nie widział nic, cały zatopiony w pełnéj zachwycenia kontemplacyi. Niestety! była to prosta tylko kontemplacya, pozbawiona w zupełności „bozkiéj rozmowy serc”; Żancia bowiem, która przy wejściu Romana Gotarda zapłonęła szkarłatnym rumieńcem, siedziała ze spuszczonemi powiekami, przez co naturalnie oczy jéj na mowę serca, wyrażającą się wzrokiem młodego mężczyzny, nie odpowiadały nic. Z twarzy jéj i postawy, sztywnie wyprostowanéj, poznać można było, że teraz, gdy była u celu swych życzeń, znajdowała się w miejscu i z ludźmi, w którém i z którymi znajdować się tak bardzo pragnęła, ogarnęła ją nieśmiałość, lękliwość i wstydliwość, niepozwalające jéj okazać i wymówić tego, co czuła, lub myślała. Sprawiało to jéj przykrość tém większą, że czuła na swéj twarzy palące spójrzenie Romana, które ją niezmiernie mieszało. Miała zaś to w swojéj naturze, że, pobudzona cierpieniem, była zdolną do czynienia nad sobą wysileń. Wstała więc nagle, i podnosząc spójrzenie na panią Różę, cichym, lecz pewnym głosem wymówiła:
— Ciociu! może-by nam już czas wracać do domu!
— A prawda, kochańciu — zawołała pani Róża, zrywając się z kanapki — zapomniałam, że tam twoja Drylska mrze ze strachu...
— Ciociu! — jęknęła Żancia.
Pani Róża, spostrzegłszy, że o mało nie wygadała się z tajemnicą domową, zaczęła co najprędzéj żegnać Wąsikowską, przy czém nie omieszkała przypomniéć jéj i sobie z przeszłości wielu jeszcze ludzi i wydarzeń, cytując zarazem imiona chrzestne, nazwiska, daty i różne inne tym podobne szczegóły. Roman Gotard tymczasem stał obok Żanci, milczał jeszcze chwilę, patrząc wciąż na nią, potém nagłym ruchem pochwycił obie drobne rączki, zwisające na sukni w białe i błękitne paski, i zarumieniony, drżący, bezpamiętny, zaczął okrywać je pocałunkami. Żancia drgnęła i odwróciła twarz, na któréj rumieńce mieniły się z bladością.
— Pani! — zaczął Roman Gotard — pani! — powtórzył.
Chciał zapewne wymówić jakieś dźwięczne, patetyczne słowo, których miał w głowie dykcyonarz cały, ale był na to zbyt silnie i szczerze wzruszonym. Żancia wyglądała dnia tego prześlicznie, obecność jéj tutaj była dla niego tak wielką, zupełną niespodzianką! Raz jeszcze więc przyciskając do ust drobne rączki, które dla tego tylko zapewne nie broniły się, że nie miały dość po temu śmiałości, wyrzekł:
— Dziękuję!
I nic więcéj nie powiedział, ale w tém jedném słowie najmniéj wprawne ucho dosłyszéć-by mogło uczucie wdzięczności i uwielbienia.
Wśród zmieszania przeróżnych uczuć, jakie ją ogarniały, Żancia przypomniała sobie nakoniec, że była młodą panną, dobrze wychowaną, że zatém...
Łagodnie wysunęła ręce swe z dłoni wędrownego artysty, podniosła główkę, strojną w biały kapelusik, i z wejrzeniem wilgotném jeszcze od wzruszenia, z postawą pełną arystokratycznego wdzięku, wyrzekła:
— Jestem prawdziwie szczęśliwą, że miałam sposobność poznać matkę pana.
Rzekłszy to, postąpiła szybko za wychodzącą już panią Różą.
Po wyjściu dwóch kobiet, jak bywa zwykle po przejściu wielkiego i niespodzianego wypadku, w izbie zajezdnego domu zapanowała cisza.
Roman Gotard stał z twarzą zwróconą ku oknu, z dłonią przyłożoną do czoła; matka jego siedziała nieruchoma, i z błogim uśmiéchem na ustach, utkwiła wzrok w krześle, na którém przed chwilą siedziała Żancia.
— Romusiu! — ozwała się nakoniec Wąsikowska.
Roman Gotard zwrócił się i postąpił na środek izby. Głowę podniesioną miał bardzo wysoko, jedną ręką strzępił sobie nad czołem bujne włosy, drugą muskał wąsika. Na ustach jego, drżących przed chwilą szczerém wzruszeniem, osiadł teraz tryumfujący uśmiéch, oczy, rozpłomienione niedawno prawdziwém uczuciem, patrzały z radosną dumą.
— A co, mamo? — wymówił — czym ja mamie nie mówił, że uczyniłem na niéj ogromne wrażenie? To, mamo, panna z wielkiego domu, i jeżeli przyszła tutaj, snadź chciała okazać mi, że znaczę dla niéj więcéj, daleko więcéj, niż jakiś tam metr muzyki!...
— Śliczna panienka! — zawołała, składając ręce jak do pacierza, Wąsikowska — takie to delikatne, dobre, potulne...
— Ale co tam mama zna się! potulne, dobre! to niepospolita istota, moja mamo! czy mama uważała, jaki to wdzięk prawdziwie arystokratyczny! jaka postawa pańska...
— Prawda, prawda to wszystko, mój Romulku! tylko, że...
— Co tylko?
— Tylko boję się, ażeby się to tak samo nie skończyło, jak z tą panną Adelą w Mińsku...
Roman Gotard sponsowiał cały.
— A, że mnie téż mama zawsze z nieba na ziemię ściągnąć musi! Panna Adela! i któż była ta panna Adela? nawskróś zmateryalizowana istota! jeżeli mama nie chce robić mi największéj w świecie przykrości, niech mi nigdy takiego bluźnierczego porównania nie czyni!
Wąsikowska, przelękniona surowym głosem syna, i zmartwiona tém, że sprawiła mu przykrość, pochyliła głowę, i milcząc, brała się już do zszywania płótna. Ale Roman Gotard, zaledwie spostrzegł smutek matki, wnet ku niéj poskoczył i rękę jéj pochwycił:
— No, przepraszam cię, mateczko kochana, ja tak tylko przez prędkość powiedziałem.
I, wpadając w wesoły bardzo humor, i obejmując ramieniem kibić matki, zawołał:
— Ech! zobaczysz, mateńko! wszystko dobrze będzie! Znikną przed nami ziemskie zapory, których się dla nas obawiasz... serca dążą do siebie, jak gwiazdy na niebie, powiedział jakiś poeta... to bogata panna, matuniu, i zobaczysz.. ty i ja zajaśniejemy jeszcze kiedyś na świecie, użyjemy życia... Salony, mateczko, lokaje... meble, aksamitem kryte... wszystkiego w bród!...
Nagle spójrzał na krzesło, na którém siedziała była Żancia; wdzięczna postać młodéj panienki, musiała stanąć mu przed oczyma, bo zerwał się z siedzenia na równe nogi, obie ręce podniósł do czoła, i w paroxyzmie najwyższego zachwytu, najnamiętniejszego uniesienia, zawołał:
— To nadludzka istota, mamo! to... ziemski Anioł!...
Pani Herminia tymczasem, ukończywszy swą, w dobroczynnych celach podjętą, wędrówkę, wróciła do domu w kwadrans zaledwie po powrocie Żanci.
— Czy moja córka znajduje się w salonie, czy w swoim pokoju na górze? — zapytała służącego, który wybiegł na jéj spotkanie.
— Panienka tylko co wróciła z miasta i jest teraz w swoim pokoju.
Pani Herminia stanęła nieruchoma, oczyma pełnemi zdumienia patrząc na lokaja, zwiastującego jéj tę nieprawdopodobną wiadomość. W mgnieniu oka jednak przypomniała sobie, że nie należy służącego wtajemniczać w zajścia rodzinne i spokojniejszym już głosem rzekła:
— Proś do mnie Drylską.
Lokaj odchodził, gdy pani Herminia, zmieniając
nagle zamiar swój, zwróciła się ku niemu.
— Nie — rzekła — proś do mnie moję córkę.
— Drylska mogła-by skłamać — mówiła do siebie pani Herminia — Żancia powie mi prawdę z pewnością... dokąd ona chodziła... z kim?
Twarz miała wzburzoną i niespokojnym krokiem chodziła po pokoju, ale zaledwie usłyszała w przyległéj sali jadalnéj leciuchny krok Żanci, zmieniła natychmiast postawę i wyraz twarzy. Chłodna i sztywna, z brwią tylko zsuniętą nieco, usiadła na fotelu. Żancia weszła do salonu i, zbliżywszy się do matki, chciała na powitanie pocałować ją w rękę, ale pani Herminia żywo rękę swą usunęła i, wskazując obok stojące krzesło, rzekła:
— Usiądź, Żanciu, mam z tobą do pomówienia!
Usunięcie ręki oznaczało gniew, „mam z tobą do pomówienia!” zapowiadało uroczystą rozmowę; jedno i drugie w połączeniu lodem przestrachu ścięło myśli i uczucia Żanci. Wielka tajemnica jéj odkrytą być musiała... ale... o ile? do jakiego stopnia?
Słaby rumieniec, którym szybki chłód wśród ożywczego, świéżego powietrza, a może i doznane wrażenie, okrasiły policzki młodéj dziewczyny, zniknął bez śladu. Pobladła, ze spuszczonemi powiekami, usiadła na brzegu wskazanego sobie krzesła, sztywna i wyprostowana, jak dobrze naciągnięta struna.
— Żancia wychodziła beze mnie na miasto? — zaczęła indagacyą swą pani Herminia. Brwi jéj były wciąż ściągnięte, czoło chmurne, a oczy suche i gniewne, nieco bacznie w twarz córki wpatrzone.
— Wychodziłam, mamo — wymówił nakoniec głosik nieśmiały i pokorny.
— Z kim?
Znowu chwila milczenia.
— Gdzie byłaś?
Chwila milczenia daleko dłuższa od poprzednich.
— Przeszłyśmy z ciocią parę ulic i wróciłyśmy.
— Nie zachodziłyście nigdzie?
Tym razem pierś Żanci zaczęła oddychać ciężko, drobne jéj ręce, nieruchomo dotąd złożone na kolanach, zaczęły miąć i obracać w palcach szarfę w białe i błękitne paski. Z większą trudnością przychodziło jéj snadź kłamać przed matką, niż przed Drylską. A jednak wymówiła z pewnym nawet pośpiechem:
— Nie zachodziłyśmy nigdzie, mamo!
— Niech Żancia spójrzy na mnie!
Żancia podniosła powieki. Źrenice jéj, zwilżone trochę i trochę smutne, utkwiły w twarzy matki. Zdjęło snadź ją jakieś wahanie, lub może uczuwała wewnętrzny poryw jakiś, bo poruszyła się na krześle, pochyliła się nieco ku pani Herminii, usta jéj drgnęły. Gdyby pani Herminia miała w téj chwili na twarzy swéj wyraz łagodności i pobłażliwości, gdyby wyciągnęła rękę ku córce i przygarnęła ją ku sobie, Żancia zsunęła-by się może do kolan matki i wyznała jéj wszystko. Ale brew surowéj damy była ściągniętą, wzrok suchy i nakazujący, postać sztywna. Źrenice téż Żanci oschły w mgnieniu oka, kibić wyprostowała się znowu, na wzór dobrze naciągniętéj struny, usta zamknęły się i zarysowały wązką linią, w któréj oko znawcy dojrzéć-by mogło zarys głuchego buntu i powstałego zeń uporu.
— Czy Żancia z pewnością prawdę mówi?
Żancia nie milczała już ani sekundy.
— Prawdę, mamo! — rzekła bez najmniejszego wahania.
— Jeszcze jedno pytanie: czy to pani Cieciórkowa namówiła Żancię do tego spaceru?
Tym razem młoda dziewczyna żywo podniosła głowę, oczy jéj błysnęły silném postanowieniem bronienia pani Róży.
— O! nie, mamo — rzekła głośniéj, niż mówiła wprzódy — nie, nie! — powtórzyła z mocą.
— Jakże to było?
— Ja sama, mamo, póty prosiłam ciocię, póty prosiłam, aby mnie z sobą wzięła, że się musiała zgodzić na to... Ciocia nie chciała, abym z nią szła, z pewnością nie chciała... mówiła mi, że ja bez pozwolenia mamy wychodzić nie powinnam... że młoda panna nie powinna nigdy miéć własnéj woli... że ludzie Bóg wie co o mnie mogą pomyśléć, jeśli bez mamy wyjdę na ulicę... wszystko to ciocia mi mówiła, ale ja, mamo, słuchać nie chciałam i poszłam...
Pani Herminia ze zdziwieniem słuchała słów córki; nie przypuszczała bowiem, aby pani Róża wygłaszać mogła zdania tak rozsądne, i do jéj zdań tak co do joty podobne. Dziwił ją téż trochę ogień, który zapłonął w źrenicach jéj córki, gdy broniła w ten sposób swéj staréj krewnéj, pewność i moc głosu, z jakiemi obronę tę wygłaszała. Myśli jéj nie nasunął się przecież ani cień przypuszczenia, że wszystko to dowodzić mogło wielkiéj tylko przebiegłości i skrytości, które rozwinęły się w charakterze młodéj dziewczyny, i również wielkiéj zdolności przywiązywania się do ludzi, jaką posiadało jéj serce. I owszem, objawy te poczytała ona za niezbite dowody szczerości, naiwności, niewinności, dziecięcéj prostoty i, patrząc na córkę, która spuściła znowu oczy i w sztywnéj siedziała postawie, doznała żywego zadowolenia i głębokiéj dla dziecka swego czułości. Starannie przecież ukrywając jedno i drugie uczucie, z jednostajnie zawsze surową i obojętną twarzą, zaczęła długą przemowę, któréj wszystkie zdania, niby około osi swych, obracały się około wyrazów: skromność, uległość, zapomnienie o sobie, poświęcenie chęci swych woli, lub przyjemności innych.
Po kwadransie, lub więcéj, mówienia, pani Herminia, zalecając córce, aby dla wynagrodzenia czasu straconego, siadła co prędzéj do fortepianu, na znak przebaczenia i przywróconéj łaski, przeciągnęła dłoń po uplotach jéj włosów. Żancia drgnęła lekko pod tém dotknięciem. Trudno ręczyć, czy pilnie słuchała ona, czy dokładnie słyszała mowę matki, o treści tak dobrze jéj znanéj, tak może sprzecznéj z tém, co czuła, czego pragnęła; ale serce jéj, przepełnione dnia tego wrażeniami, tajało i wyrywało się z piersi. Uczuwszy na głowie swéj dłoń macierzyńską, drgnęła, podniosła ku twarzy matki oczy, wilgotne znowu, osunęła się z krzesła i, pochwyciwszy ręce jéj, chciała przycisnąć je do ust gorących. Ale pani Herminia usunęła się żywo i z niezadowoleniem.
— Cóż tam znowu, Żanciu? — rzekła głosem wymówki, łagodnéj wprawdzie, ale zawsze wymówki — po co te sceny i ta exaltacya? wiész dobrze, iż znieść nie mogę wszelkiéj exaltacyi. Przywiązania swego do mnie dowodzić powinnaś posłuszeństwem, stosowaniem się do moich rad i zaleceń. Wszelkie zaś głośne i exaltowane demonstracye czułości nie przystoją młodéj pannie i psują układ jéj, który wszędzie i zawsze powinien zachowywać skromność i dystynkcyą.
Można-by rzec, że słowa te były wielką konwią zimnéj wody, wylanéj na głowę młodéj dziewczyny, tak nagle ostygła ona, powstała, wyprostowała się, jak struna, i wyszła z pokoju, z rękoma skromnie złożonemi śród skromnych białych i błękitnych pasków dziewiczéj sukni. Chód jéj i ruchy były znowu doskonale skromne, nieśmiałe i dystyngowane, a tylko, gdyby ktokolwiek uważnie na nią w owéj chwili patrzał, ujrzał-by w linii ust ściśle zwartych wyraz buntowniczego uczucia, a w suchych, złotawą iskrą świecących źrenicach, błysk żalu i goryczy.
Pani Herminia zaś pozostała w salonie pod wpływem głębokiego zadowolenia. Odniosła ona była tryumf nad własną słabością; przed chwilą bowiem uczuwała popęd silny, serdeczny, do ujęcia dziecka swego w ramiona, do uściśnienia go i ucałowania. Ale po bohatersku zwyciężyła samę siebie; uczucia jéj ustępowały przed jéj zasadami, które opiewały, że okazywanie przez rodziców miłości dla dzieci psuje te dzieci, i że iskra uczuć, spoczywająca w piersi młodéj panny, spać powinna pod popiołem póty, nim z więzienia tego nie oswobodzi jéj ołtarz ślubny. Była ona zresztą nietylko z siebie, ale i z córki swéj żywo zadowoloną.
— Jaka ona naiwna! — myślała w duchu — jak nieśmiała, szczera, przezroczysta! o! taka dziewica, to uosobienie czystości, niepokalaności, poezyi, wdzięku, to — ziemski anioł!...
Pani Róża podniosła się téż znacznie dnia tego w wyobrażeniach pani Herminii.
— Ktoby był sądził — myślała — aby ta płocha, stara lwica, mogła tak rozsądnie myśléć i przemawiać, jak się to okazuje z wyznania Żanci! Niepotrzebnie snadź niepokoiłam się tak bytnością jéj w naszym domu, i źlem może uczyniła, posądzając ją, że może ona źle wpłynąć na moje dziecko! Ale co się tycze Drylskiéj...
Pociągnęła za taśmę od dzwonka i rzekła do lokaja:
— Poproś do mnie pannę Drylską.
W skutek rozmowy, która nastąpiła potém, panna Drylska siedziała wieczorem w pokoju Żanci i popłakiwała trochę, a ile razy otarła chustką łzy z oczu, tyle razy wzięła jednego daktyla z leżącego przed nią papierka i włożyła go do ust. Osładzający wpływ daktylów, albo może i wrodzona charakterowi duegny łagodność i wspaniałomyślność, sprawiły, że nie czyniła ona Żanci żadnych wyrzutów. Trzeba było zresztą miéć serce kamienne, aby czynić wyrzuty temu szczupłemu, blademu dziewczęciu, które, klęcząc obok popłakującéj i daktyle jedzącéj kobiety, zarzucało ramiona swe na jéj szyję, całowało ją w tłuste policzki, w załzawione oczy, a nawet w ręce igłą nakłute i, głosem pełnym głębokiéj skruchy, szeptało :
— Moja Drylsiu, moja kochana, dobra, Drylsiu! przebacz, że nabawiłam cię tylu nieprzyjemności! nie płacz już, nie płacz! mnie, widzisz, twoje łzy na serce padają!
— O, to poczciwe, złote serduszko! — zawołała Drylska, przyciskając do swéj szerokiéj i wypukłéj piersi szczupłą kibić dziewczyny. — Bodaj-bym nigdy z tego miejsca nie wstała, bodaj-bym nigdy mego kochanego lidzkiego powiatu na oczy moje nie zobaczyła, jeżeli to paniuńci złote serduszko choć raz przeze mnie zaboli! pani gniewa się na mnie... cóż robić? niech sobie gniewa się! ja pieszczotki mojéj męczyć i dręczyć i nie wypuszczać jéj na Boży świat, jak niewolnika jakiego, nie mogę! Dalibóg nie mogę i koniec! niech już paniuńcia będzie spokojna. Co tylko będę mogła, to zawsze zrobię, żeby cię ani główka, ani serduszko nie bolały nigdy!
— Ot to, to lubię — zawołała stojąca obok pani Róża — niech panna Drylska będzie pewna, że za jéj dobre chęci dla mojéj drogiéj rybki wyszyję śliczną stułę dla jéj brata proboszcza.
— Święty człowiek! — wyrzekła z namaszczeniem Drylska, splatając ręce.
— I siostrzenicy Kasi, jak będę wracała do Cieciórkowszczyzny, zawiozę z Wilna funt cukierków...
— Biedactwo moje! ono pewno, jak żyje, cukierków żadnych nie jadło!
Była to chwila, w któréj dwie kobiety zawarły z sobą przymierze, nie zaczepne wprawdzie, ale odporne, w imię wspólnego przywiązania do Żanci i tajemnego rozszerzania jéj swobód.
Z przymierza tego korzystać miał najbardziéj człowiek z hiszpańską bródką i nastrzępionemi nad śniadém czołem włosami, który w téj porze właśnie, siedząc w hotelowéj izbie przy stole, na którym stał kałamarz i leżała ćwiartka listowego papiéru, wzrokiem, w którym mieściła się cała tragedya, patrzał na niewinną belkę sufitu, i — gryzł pióro w zębach. Wkrótce przestał je gryźć, zawinął niém w powietrzu, niby zabójczém narzędziem i, spuściwszy ostry koniec jego ku papierowi, nakreślił: Pani!!!!!!
Pióro, jakby zmęczone wydaniem na świat sześciu wykrzykników, spoczęło znowu pomiędzy zębami piszącego, ręka zaś jego utonęła we włosach, które podniosła i roztrzepała w sposób sprzeciwiający się wszelkim normalnym prawidłom sztuki fryzyerskiéj. Przywołane w ten sposób natchnienie poczęło zbliżać się powoli do głowy, któréj cień, rysujący się na ścianie, przedstawiał dokładnie furę roztrzęsionego siana. „Jak smutny wendrowiec na pustyni Sahara spostrzega strumyczek wut przejżystych, tak ja Pani!!!!!! spostrzegłem dziś CIEBIE w tém okropném miejscu, w kturem żyć mi kazał nawskruś zmateryalizowany świat 19-go wieku!!!!!!”
Był to początek listu, który Roman Gotard, ośmielony i uszczęśliwiony zaszłemi w dniu tym odwiedzinami, pisał do Ziemskiego Anioła.