<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
SZYNKOWA POD MORSKIM KRÓLIKIEM.
Croquemagot i Cocodrille.

Domy mają swą fizyonomię tak jak i ludzie! Nie bierzcie proszę tego twierdzenia za parodoks, gdyż nie znalazłbym się w kłopocie, gdyby tego zaszła potrzeba, licznemi faktami stwierdzić zupełną prawdę tego co mówię.
Ileż razy zdarzało mi się, patrząc na pewne skromne domki uśmiechnięte i tchnące tym doskonałym porządkiem, niepokalaną czystością będącą zbytkiem biednego, mówiłem sobie: — Tu, pewno mieszkają szczęśliwi!
Ile za to razy, przeciwnie, zatrzymując się przed frontem rudery o murach jakby trądem pokrytych, zawilgoconych oknach, poszarpanych gałganach rozwieszonych na sznurach najeżonych węzłami, smutnych sztandarach najwstrętniejszej nędzy: — powtarzałem sobie, że to brudne domisko, musi być jedną z tych jaskiń, w których wielka armia rozpusty i zbrodni, rekrutuje swych żołnierzy!
Po zasiągnięciu informacyi okazywało się prawic zawsze, że przypuszczenia moje były słuszne.
Przypominam sobie wybornie, że temu osiem czy dziesięć lat, dziwaczny budynek ponurej powierzchowności, położony nie daleko łomów kamieni, z lewej strony drogi prowadzącej z Paryża do Fontenay-aux-Roses, zwrócił na siebie moją uwagę.
Był to czworobok o jednem piętrze pokryty dachówkami brunatnego koloru, gdzieniegdzie poprzedziurawianemi, na dole były drzwi i dwa okna. Szarawy tynk murów łuszczył się i zieleniał miejscami; — drzwi i okiennice, zawszę zamknięte, pomalowane były na wstrętny ciemno-czerwony kolor, jakby sączącej się krwi.
Dom byt nie zamieszkały i w małem ogrodzeniu, przeznaczonem niegdyś na ogród, rosły tylko pokrzywy.
Fizyonomia tego nędznego domu silnie mnie uderzyła:
— Nie podobna — myślałem, — aby tu wśród tych popękanych murów, i za temi czerwonemi okiennicami, jakaś zbrodnia nie została spełnioną!
Zapytywałem i dowiedziałem się, — bez najmniejszego zadziwienia, że dwa lata przedtem, jeden z kamieniarzy zamordował tam swoją żonę motyką, — naturalnie głowa kamieniarza wkrótce potem spadła na strasznej maszynie przy rogatce Saint Jacques.
Przepraszam za to zboczenie i powracam do mego opowiadania:
W części najbardziej oddalonej przedmieścia Tulonu, ciągnącego w kierunku Marsylii, w 1830 r. widzieć można było nędzne domostwo; — mury jego, jeżeli nie będzie zbyt zuchwałem użyć tego wyrażenia, były to chwiejące się przepierzenia, zbudowane z okrągłych kamieni, resztek statków, nawpół zgniłych desek przybitych gwoździami do słupów wkopanych w ziemię, i okrytych cienką warstwą wapna zarobionego piaskiem.
Dom składał się z parteru, podziemnego na trzy izby niejednostajnej wielkości, i ze strychu z okrągłem okienkiem.
Główne drzwi wychodziły na ulicę, a raczej na piaszczystą drogę, łączącą się z wielką arteryą przedmieścia. — Drzwi te oddzielone były od drogi rodzajem podwórza, szerokiego zaledwie na pięć lub sześć stóp.
Na prawo, na lewo i ztyłu domu znajdował się mały ogródek, otoczony żywym płotem, — ogród był wcale niewprawny, posiadał za to cztery altanki ocienione gęsiemi liśćmi pnącego się dzikiego wina.
W każdej z tych altanek, stał kwadratowy stół z drzewa Domalowanego na zielono, i dwóch ławek.
Na co ten zbytek stołów i siedzeń? zapytają zapewne czytelnicy. — To co ich zadziwia wyda się bardzo prostem, gdy dowiedzą się, że nad głównemi drzwiami kołysała się skrzypiąca na zardzewiałych zawiasach, płyta blaszana, na której nie zbyt wprawny penzel namalował, jakieś fantastyczne zwierzę z wyższą częścią cielą niedającą się określić, a zakończone, według wszelkiego prawdopodobieństwa rybim ogonem.
Intencyę artysty zresztą tłomaczył następujący napis, u stóp potworu czerwonemi literami niezgrabnie nakreślony:

POD MORSKIM KRÓLIKIEM

DOBRE WINO I LIKIERY

dubeltowe piwo marcowe.

Dom ton był szynkownią!! — Dziwną szynkownią której próg przestąpić zwykłemu śmiertelnikowi wcale nie łatwe przychodziło.
Tegoż samego dnia, — 9 maja 1830 r., — kilka minut po dziesiątej z rana, pewne indywidum ubrane w kaftan i mały skórzany kapelusz, jaki zwykle noszą majtkowie marynarki handlowej, szło wielką drogą przedmieścia.
Człowiek ten wydawał się tak pijanym, że z trudnością przychodziło mu utrzymać środek ciężkości, nogi jego chwiejące zataczały po bruku ulicy tak groźne elipsy, że za każdym krokiem można było obawiać się, że padnie twarzą w rynsztok.
Mieszkańcy przedmieścia Tulonu zbyt przywykli do podobnego widoku, aby chociaż przez chwilę zwrócić na to uwagę.
Kilku robotników okrętowych, mówiło sobie naiwnie, widząc przechadzającego się pijaka. — A jednak, tak samo będziemy wyglądali w niedzielę!!...
Kilkoro dzieci biegło za nim z krzykiem, i wołając żartobliwie: — Upadnie!... — Nie upadnie!
I to wszystko.
Pijak jednak nie upadł. Ciągle zataczając się, dowodził aż do oczywistości, że chociaż chodzenie zygzakiem, najdłuższą jest drogą pomiędzy jednym punktem a drugim, przybywa się jednak zawsze... z czasem.
Majtek minął tedy ostatnie domy przedmieścia i znalazł się na wysokości Morskiego Królika.
W tem miejscu stanął, i obracając się tak jak to zwykle czynią pijani perorujący z mnóstwem giestów i rzucił okiem na drogę którą przybył. — Spojrzenie to błyszczące, szybkie, cudownej jasności, dziwny stanowiło kontrast z postawą całego jego ciała zdającego się być targanem przez straszliwe kołysanie okrętu.
Droga była pusta. — Z przodu i z tyłu nikogo... — Cała ludność miasta skupiała się na placach publicznych i na wybrzeżach.
Majtek, na chwiejących się nogach nagle dał dwa susy.. z których drugi rzucił nim jakby bela wyładowywanej z okrętu bawełny, w sam środek ogródka.
Jak tylko znalazł się pod opieką żywopłotu, a tem samem zdała od oczu, pijak wyprostował się jak łuk, z którego strzałę wypuszczono, i wszelkie symptomata pijaństwa zniknęły.
Widocznie odgrywał on rolę w tajemniczym jakimś celu, z biegłością doskonałego komedyanta.
Zbliżył się do drzwi i poruszył klamką bez hałasu. — Drzwi nie dawały się otworzyć; — zamknięte były z wewnątrz.
Nie nastając więcej, majtek przeszedł na drugą stronę domu. — Drugie drzwi równie jak pierwsze były zamknięte, lecz bez klamki ani zamku na zewnątrz, wybite były w murze, obok wązkiego okna, i do szyby którego majtek przyłożył oczy.
Podwójna przeszkoda nie dozwalała nic zobaczyć: — przedewszystkiem gruba warstwa kurzu i pajęczyn, odejmująca szkłu przezroczystość; — nakoniec skrawek żaglowego płótna zawieszony w rodzaju firanki.
W miejsce oka, majtek przyłożył ucho, i przez kilka sekund przysłuchiwał się uważnie.
Usłyszał szeptanie zaledwie dające się rozróżnić, lekkie mruczenie, takie, jakie wydają dwa gipsy ostrożnie tłumione.
Majtek pokręcił głową z miną zadowoloną, i końcem palca uderzył w szybę bardzo cicho; — poczem powrócił do dawnej pozycyi i znowu przyłożył ucho. — Lecz było to napróżno, — głosy ucichły; nie słyszał już nic, ani szeptów ani mruczenia.
Wtedy paznogciem uderzył w szkło szyby cztery razy. — Uderzenia te były tak rozdzielone; — jeden, — jeden, dwa, — jeden, — jeden, dwa.
Ciężkie kroki rozległy się wewnątrz domu, czyjaś ręka podniosła płachtę żaglowego płótna i nawpół otworzyła małe okienko, lecz niepodobna było dojrzeć ciała do którego ta ręka należała.
W tej samej chwili zachrypły głos wydobył się z niewidzialnych ust i zapytał:
— Kto jesteś?...
— Przyjaciel zielonych czapek i czerwonych kaftanów... — odpowiedział majtek.
— Zkąd przychodzisz?
— Z kraju w którym koszą łąkę cały rok.
— Czego żądasz?
— Gwiazd w południe.
— Która godzina?
— Godzina w której nie mogę wrócić tam zkąd przychodzę.
Te formuły, tak całkiem z pozoru nieznaczące, Ł nie były niczem innem jak tylko słowami porozumienia.
Odpowiedzi nowo-przybyłego były jasne i dokładne, ochrypły więc głos mruknął z wyrazem złego humoru:
— To dobrze, wejdź!...
Majtek począł się śmiać.
— Ależ do trzystu dyabłów, — zawołał, — jeżeli chcesz żebym wszedł, otwórz drzwi! — Zdaje mi się, że przecież nie żądasz, abym wszedł przez to okienko, albo dziurkę od klucza....
— Zaczekaj chwilę... — rzekł głos.
— Pospiesz się! — interes który mnie tu przyprowadza jest pilny....
Po chwili dał się słyszeć odgłos żelaztwa wewnątrz domu.... Odsuwano zardzewiałe zasuwy, — potem żelazna sztaba, spadla na cegły podłogi z metalicznym hałasem; — drzwi obróciły się na zawiasach i nawpół otworzyły się, — lecz zwolna, — dyskretnie — jakby z żalem.
Mieliśmy słuszność mówiąc, że nie każden wchodzi tak jakby chciał do szynkowni pod Morskim Królikiem!...
Zacna szynkownia! — któżby ją ośmielił się oskarżać, że ugania się za klientami??...
Majtek próg przestąpił... Drzwi zamknęły się za nim, i gospodarz przeprowadziwszy go przez izbę całkiem ciemną, wprowadził go do pokoju cokolwiek więcej oświetlonego, przeznaczonego dla pijących, gdy przypadkiem szynkownia raczyła otworzyć się dla wybranych gości... — rzecz to bardzo rzadka!!...
Ściany tej sali były, przynajmniej dawniej pobielone wapnem. — Wzdłuż tych ścian cztery deski podtrzymywane przez klamry ze starego żelaza, oderwane od rozbitego jakiegoś statku, dźwigały kotły i rądle w bardzo złym stanie i całą bateryę kuchenną, z ordynarnego fajansu. — Obok talerzy i półmisków, stało kilka tuzinów butelek wina i flaszek wódki.
Rzeczy te stanowiły przedmioty użyteczne, pierwszej potrzeby.
Co do części ornameatacyjnej, o tej również nie zapomniano. — Ozdoby składały się z mnóstwa bazgrot, brutalnych, i niedołężnych szkiców, nakreślonych węglem na ścianach.
Jedno jednakże z tych dzieł sztuki musiało zwrócić uwagę znawcy. — Była to prześliczna mała gilotyna, naszkicowana czerwoną kredą, i wzięta w chwili, kiedy pacyent przywiązany do huśtawki, poddaje swą głowę, pod fatalny nóż mający zadowolnić sprawiedliwość ludzką, zanim sprawiedliwość boska wyrzeknie z kolei. — Szkic ten odznaczał się wielką starannością, zastanawiającem wykończeniem szczegółów, a szczególniej poprawnością rysunku. — Niewątpliwie wprawna ręka narysowała go. Któż opowie historyą nieznanego artysty, którego zniechęcona ręka porzuciła ołówek, aby pochwycić nóż zbrodniarza?...
W kominie pod ogromnym kotłom, z którego wydobywała się gęsta para, z akompaniamentem kuchennego zapachu, nie mającego nic w sobie nieprzyjemnego, palił się wielki ogień, utrzymywany klepkami od starych beczek i drzewem pochodzącym z zatopionych statków.
Dzięki temu ogniowi, izba dostatecznie była oświecona, gdyż tak jak i w pierwszej, łachmany żaglowego płótna wisiały przed oknami, niby firanki, a grubość tkaniny, dopuszczała tylko zaledwie słabą bardzo dozę promieni słonecznych.
W pośrodku izby stal wielki stół bez obrósa, otoczony kulawemi stołkami. — Na tym stole, ustawione były różne przedmioty: wielki półmisek i puste talerze, — widelce cynowe i noże żelazne, ołowiane kubki, — kawał razowego chleba, — napoczęta butelka wódki, fajki i tytuń.
Teraz kiedyśmy opisali dekoracye, powiedzmy słów kilka o osobach znajdujących się na scenie, w chwili kiedy wprowadziliśmy czytelnika do tej przerażającej jaskini.
Osób tych było dwie: — mężczyzna i kobieta. — Co za para!!
Nigdy bardziej złowrogie fizjonomie nie ukazały się na błotnistym bruku wielkich miast, w chwilach kiedy wybuchają krwawe rewolucje.
Mężczyzna zdawał się mieć lat sześćdziesiąt. — W jakim wieku była kobieta?... — Żaden fizyolog nie nalazł by rozwiązania tej zagadki... — mogła mieć czterdzieści lat, — mogła również mieć osiemdziesiąt, a nawet i sto.
Nic nie pozostało z młodości, nic również z dojrzałego wieku, wszystko w jej twarzy zatarła rozpusta, i wszelkie nadużycia i występki. — W ohydnych kształtach tego ciała okrytego łachmanami, nie było nic kobiety.
Ten mężczyzna i ta kobieta, wyglądali zresztą tak jak gdyby umyślnie dla siebie stworzeni.
Tak jedno jak drugie mieli brody, z małą tylko różnicą, — jedno i drugie mieli na sobie kaftany marynarskie, w smutnym stanie i powykręcane buty.
Oboje zresztą z blaszanych kubków wychylali szerokiemi haustami wódkę z pieprzem i palili z krótkich fajek nałożonych tytuniem pochodzącym z kontrabandy.
Nowo przybyły stał przed nimi, z rękami skrzyżowanemi na piersiach, mrugając przyjemnie okiem, i uśmiechając się s wyrazem pełnym uprzejmości:
— Dzień dobry wam.... — Co słychać?... — wszystko dobrze..,. — Tem lepiej!... — Ja także — na wasze usługi, gdybym był zdolny....
Gospodarze Morskiego Królika przyglądali mu się ciekawie lecz z pewną nieufnością, podczas gdy do nich tak mówił. — Niewątpliwie widzieli go po raz pierwszy.
Majtek z łatwością zauważył ten brak zaufania. — Nie tłomacząc się jednak wcale, począł się śmiać, i zawołał:
— No, no, ojcze Croquemagot, przyjrzyj mi się dobrze, wybadaj mnie wzrokiem, to nic nie kosztuje! — Pozwól sobie do syta widoku ładnego chłopca, jak również i pańska małżonka, pyszna kobieta, — słowo honoru!! — Tym sposobem jeżeli przyjrzycie się mej faciès, przez bagatelkę czterdziestu dziewięciu lub sześćdziesięciu jeden minut, będziecie mieli szczęście zapamiętać moją gałkę cokolwiek później, gdyż zanadto pochlebia mi zrobienie waszej nieocenionej znajomości, — abym nie miał uprawiać jej na przyszłość z wszelką przyjemnością, a mam nadzieję, że i z wzajemnością!...
Fałszywy majtek zakończył dziwacznym ukłonem swój improwizowany speech, z całą werwą, podróżującego kupczyka.
Był to tęgi chłop wysokiego wzrostu, który! budową mógł walczyć o lepsze z Herkulesem Farnezyjskim. Pod małym marynarskim kapeluszem włosy miał krótko obcięte, tak aby okazać czoło wązkie i gorzałę. — Szeroka fioletowa blizna, pochodząca z upadnięcia lub uderzenia pięści, otaczała prawe oko i dochodziła do środka policzka.
Dolna część twarzy była szeroką i kwadratową. — Zęby wystające, podnosiły dolną wargę.
Oczy małe lecz bardzo żywe, miały wyraz jowialny, nie godzący się z resztą tej złowrogiej fizjonomii.
— Więc znasz moje przezwisko! — rzekł człowiek, którego słyszeliśmy nazwanego Croquemagot.
— Jak widzicie.
— A jednak ja was nie znam...
— Nie znaliście mnie przed chwilą... — ale znacie mnie teraz.
— Jak się nazywasz?...
— Cocodrille, na wasze usługi....
— W czyjem imieniu przychodzisz?
— W imieniu kogoś, którego wyjątkowo szanujesz, — w imieniu Amerykanina.
Wyraz nieufności na twarzy ojca Croquemagot, zniknął jakby pod wpływem czarów, a na jego miejsce zarysował się nadzwyczaj uprzejmy uśmiech.
— Ah! — rzekł, — więc znasz Amerykanina?...
— Jesteśmy obaj, on i ja, dwaj przyjaciele, — dwa palce u jednej ręki, — dwie pestki winogrona, — dwa garby wielbłąda, dwie zwrotki piosnki....
— Jest to jeden z dobrych, ten Amerykanin!... sławny!... silny!!...
— Prawdziwy Morski Królik, ojcze Croquemagot!...
— A więc ponieważ przychodzisz w jego imieniu... witam cię serdecznie....
— Tegom się spodziewał....
— Usiądź tu.
— Niepotrzeba, nogi są zdrowo....
— Zapal fajkę.
— Nałożę moją.
— Napijesz się czego?
— Z przyjemnością.
— Co wolisz wina, czy wódki?
— Co tylko masz najpieprzniejszego....
— Pan jest usłużny.
— Dziękuję!...
Fałszywy majtek, odpowiadający na piękne nazwisko Cocodrilla, zbliżył do ust i jednym tchem wychylił kubek napełniony wódką po brzegi. — Poczem mlasnął językiem z miną żywego zadowolenia, i zawołał.
— Ab! do stu dyabłówi także mi mów!... w podniebieniu, jakby sto szpilek, a w żołądku aksamit.... Ojcze Croquemagot, powtórzę na twoje zdrowie i waszej zacnej małżonki....
Wychylił nowy kubek z równie przyjemnem jak pierwsze uczuciem.
— Teraz, — rzekł ocierając usta rękawem i przybierając poważną minę, — teraz będziemy mówić o interesie....
— Czyż by było coś w powietrzu? zapytał szynkarz.
— Do licha! spodziewam się że jest i to nie bagatelal...
— I cóż takiego?
— Koleżeński żarcik... — poprostu mała grzeczność dla nadzorców galer....
— Ucieczka!!... — zawołał Croquemagot z miną pomieszaną.
— Więcej aniżeli to.
— Dwie ucieczki!!
— Dalekim jesteś od prawdziwego rachunku!!... alarmowe działo, niedługo da pięć strzałów.... — Ni mniej ni więcej!!...
— Gwałtu!! — zawołał szynkarz, — pięciu zbiegłych!! Nieszczęśliwi!! — z tą ich manią uciekania, skończą na tem, że mnie skompromitują!! — Wiem niewątpliwie, że już od dawna policya niedowierza Morskiemu Królikowi....
— Ah ba! cóż chcesz?... jesteś notaryuszem, bankierem i oberżystą galerników! — masz z tego zyski... słusznem jest abyś ponosił także i ciężary.... Zresztą już czas... — przygotuj klatkę, — ptaszki wkrótce przyfruną.
Croquemagot głębokie wydał westchnienie.
— Chodźmy, — rzekł, — ponieważ tak trzeba, pomożesz mi....
I w towarzystwie nowoprzybyłego przeszli do sąsiedniej izby.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.