<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


RODZINA DE PRESLES
(LES AMOURS de PROVINCE)
PRZEZ
KSAWEREGO de MONTEPIN

TOM I.
ZBRODNIA PORUCZNIKA

I.
TULON.

Upraszamy czytelnika o cofnięcie się z nami do przeszłości, a mianowicie do pierwszych dni maja 8331 r. i o towarzyszenie nam do Tulonu w departamencie Var południowej Francyi. W owej epoce miasto to, jego ulice, port, przystań, przedstawiały dziwny, a zarazem ożywiony widok.
Za dwa dni wojska francuzkie miały siadać na okręty udając się na wybrzeże Afryki, posłane przez króla Karola X w celu podbicia Algieru.
W tem miejscu pozwolimy sobie podać kilka słów historyi, zanim wejdziemy w dziedzinę romansu. Zachowujemy na to jeden tylko rozdział i przyrzekamy, że będzie krótki.
Hussein zanim został Deyem Algeru, trzymał skromny sklepik z jedwabiem i przedmiotami przypadkowo nabytemi, w niższej części miasta i na jednej z najciemniejszych ulic okręgu nazywającego się Asaouaka. — Jemu to piraci berberyjskiej Regencyi, sprzedawali miększą część jedwabnych materyi zrabowanych z okrętów kupieckich. Hussein bowiem pomimo pozornej szczupłości swego handlu, w istocie prowadził ogromne interesa i zaopatrywał wszystkie haremy Wschodu, prześlicznemi tkaninami złotem przetykanemi z fabryk francuzkich.
Opłaty wnoszone do skarbu Deya przez piratów, nie mało przyczyniały się do zapełnienia kasy Casbuh.
Kiedy skutkiem pewnych trudności, w których szczegółowy rozbiór wchodzić nie uważamy za stosowne, ex-handlarz z Asaouaka został Dejem zmuszony był ustąpić wymaganiom Francyi, i powstrzymać w ich przedsiębiorstwach, coraz bardziej rozzuchwalonych piratów berberyjskich. — Uczynił to, lecz jęcząc pod ciężarem tej fatalnej konieczności, skutkiem której opłakane pustki zaczęły się ukazywać w kufrach Odjeac’u.
W dniu wyniesienia Husseina skarb publiczny zawierał sześćdziesiąt milionów. Kilka lat wystarczyło, aby cyfrę tę zredukować w sposób prawdziwie zastraszający.
Zirytowany podobnym stanem rzeczy, obawiając się aby go nie posądzono o roztrwonienie funduszów państwa — i o wybuch rewolucyi janczarów, Dey pędził życie w stanie ciągłej tajonej wściekłości, — podobny do lwa w niewoli myślącego o wyłamaniu krat, i odzyskaniu krwawej wolności.
Groźne wiadomości doprowadziły do szczytu wewnętrzny gniew, oczekujący tylko sposobnej chwili aby na zewnątrz wybuchnąć.
Pewnego dnia Bey Konstanty dłużny w owej chwili sześćdziesiąt tysięcy piastrów, odmówił zapłacenia tego haraczu.
Pokolenia Atlasu jednocześnie okazały podobną niesubordynację, zwinęli namioty i udali się na pustynię — nie podobna było wydobyć od nich choćby jednego budżu; — emisaryusze, którym polecono ściągnięcie haraczu, przywieźli zamiast pieniędzy, pięćset głów buntowników, które zostały wystawione na murach Casbahy, aby przerazić tych, którychby brała ochota naśladować ich nieposłuszeństwo.
Hussein nie miał żadnego wstrętu do uciętych głów, lecz o wiele nad nie przekładał brzęczące piastry! Czaszki krnąbrnych — myślał rozsądnie — służą za żer krukom i drapieżnym ptakom. To jest dobrze i sprawiedliwie; lecz niezapełnia wcale moich kufrów!!...
Zapełnić kufry!! — To było ostatnie słowo zagadki, której rozwiązania Dey szukał wszelkimi sposobami.
— Tak, — zawołał — trzeba znaleść lekarstwo!... trzeba znaleść za jakąbądż cenę!... a przedewszystkiem znaleść je prędko, gdyż z każdym dniem, z każdą godziną położenie się pogorszą!!...
I zapytywał swych doradców.
— Deyu, — odpowiedział mu jeden z nich — co robi lew, kiedy jest głodny i kiedy lwiątka żądają żeru?... — Wychodzi ze swej jaskini i oczekuje na pierwszego przechodzącego! — Pierwszy, który nadejdzie, jest jego dobrem! — Rzuca się na niego, — chwyta go, — dusi, — i rozrywa zębami na sztuki, — zanosi do jaskini i rozdziela pomiędzy lwiątka. — Oto co robi lew i oto co należy uczynić....
— Niegdyś, — dodaje drugi doradca, — złoto spływało przez wierzch studni Casbahu, — wkrótce aby zaczerpnąć, należało schylić ciało na poręczy studni i wyciągnąć ręce. — Dziś aby dostać się do złota, trzeba używać drabiny. — Jutro bezwątpienia, nawet schodząc na sam dół, nic się nie znajdzie... Kiedy źródła się wyczerpują, studnia jest sucha... Łatwo to wytłomaczyć. — Dawniej piraci berberyjscy, zapełniali bez przerwy skarb Odjeac’u. Skazałeś piratów na bezczynność, skarb się opróżnił. — Chcesz napełnić go?...
— Chcę.
— A więc rozpocznij na nowo wojnę na brzegach Francyi, Hiszpanii i Włoch... — pozwól naszym okrętom rozpuścić żagle... — niech znowu buja półksiężyc po morzach!... — dodał doradca.
— Jeśli to uczynię, — odrzekł Dey — czyż niewierni nie powrócą oblegać Algier?...
— Eh! cóż to ciebie obchodzi?... Karol V, Andrzej Doria, Jan Duquesne, czyż nie większymi byli wojownikami aniżeli stary król Karol X? Pomimo to nie zdołali zdobyć murów świętego miasta!
— Jeśli niewierni ośmielą się nas zaatakować, Allah ocali wojowniczy Algier!! — Tak jak to już nie raz uczynił, zaopiekuje się miastem bronionem przez Proroka!! — Pokój przyprowadza cię do ruiny. — Milczenie twych dział zapowiada upadek twej potęgi i twej fortuny!... — Pozwól niech proch przemówi, a zdobędziesz na nowo dawny urok, i złoto powróci do twych kufrów!!
Dey aż nadto był usposobiony pójść za tą nieszczęsną radą; — namyślał się jednakże — nie śmiał zerwać maski, której sznurki coraz bardziej się rozluźniały.
Pewna okoliczność, błaha prawie, spowodowała nagłe opadnięcie maski.
Francya winna była siedem milionów pewnemu żydowi zwanemu Jakób Bacri, pod którego nazwiskiem ukrywał się Dey.
Z powodu części tej sumy, powstała trudność, która wywołała następującą scenę pomiędzy Deyem Husseinem a panem Deval konsulem francuskim.
Był to dzień uroczystej audyencyi.
W chwili kiedy pan Deval skłonił się przed Deyem, ten ostatni zawołał zirytowanym głosem, podczas gdy spojrzenia jego, ciskały dwie ponure błyskawice z oczu na wpół zamkniętych, z pod gęstych czarnych brwi, dziwny stanowiących kontrast z białością długiej jego brody:
— Konsulu Francyi, napisałem dwa listy, jeden do twego pana, króla Karola X, drugi do jego ministra barona de Damas... Czy przynosisz mi odpowiedzi na te listy?...
— Nie otrzymałem nic dla Twej Wysokości... — odpowiedział pan Deval.
— To niepodobna!.. — rzekł sucho Hussein.
Otrzymawszy to publiczne zaprzeczenie, konsul zbladł; — lecz zadając sobie energiczny przymus, zachował milczenie.
Hussein mówił dalej:
— Jeżeli ani król, ani minister nie odpowiadają na moje listy, to znaczy, że ich nie otrzymali, żeś ty ich przejął.
— Twoja Wysokość, nie możesz posądzać mnie o podobne nadużycie zaufania. — odrzekł pan Deval, — wiesz dobrze, że czyniłem wszystko co tylko odemnie zależało, aby utrzymać dobre stosunki pomiędzy Twą Wysokością i krajem, który mam zaszczyt reprezentować. — Kompania Afrykańska płaciła ci tylko sześćdziesiąt tysięcy franków, podniosłem tę sumę do dwóchkroć tysięcy. Otrzymujesz za połów korali nowy haracz, którego nie masz żadnego prawa....
— To co mi zostało przyznane, z prawa mi się należało! — przerwał Hussein. — Reklamacye moje były sprawiedliwe, są one również słuszne o dwa miliony pięćkroć sto tysięcy franków, które Francja mi winna, a odmawia zapłaty.... — Pieniądze te przedstawiają legalną wierzytelność!
— Francya była winna siedem milionów Jakóbowi Bacri, — zapłaciła mu cztery i pół... — reszta przelaną została do kasy depozytów dla zaspokojenia poddanych francuzkich, będących wierzycielami Bacri’ego.
— Do mnie tylko samego wierzyciele ci odnieść się byli powinni, gdyż to do moich rąk miała być wypłacony całkowita suma...
»Napisałem do twego króla i jego ministra, aby przeleli bezzwłocznie do mego skarbu te dwa miliony i pół.... — Dla czegóż mi nie odpowiedzieli?
— Ponieważ, — odrzekł dumnie pan Deval przyprowadzony do ostateczności — ponieważ twoja proźba do ministra napisaną była w sposób zbyt rozkazujący i zuchwały... — a co do króla mego pana, nie dosyć pamiętałeś o odległości dzielącej króla Fracji od Deya Algieru!
— Nędzniku!! — krzyknął Hussein, zrywając się, jak gdyby się chciał rzucić na pana Deval, i chwytając ręką za rękojeść swego kandżaru.
Konsul spokojny, z rękami skrzyżowanemi na piersiach, nie cofnął się ani o krok jeden, Lecz już Dev porzucił myśl morderstwa, aby zastąpić ją zniewagą.
Drżącą z gniewu ręką podniósł swój wachlarz z piór i uderzył nim pana Deval w policzek.
— Dayu Algeru, — odpowiedział konsul nie tracąc cudownej zimnej krwi, jakiej dał dowody od początku tej trudnej audyencyi, — to mnie nie zelżyłeś, „lecz Francyą“. Francja potrafi się zemścić....
— Powiedz twemu panu, że się go nie obawiam!... powiedz mu, że wypowiadam mu wojnę... powiedz mu, że za kilka tygodni, handel jego na morzu Śródziemnem istnieć przestanie!...
— Odpowiadam ci w imieniu mego pana, że Francja nie ścierpi, aby piraci na nowo rozpoczęli rozbijać! — Zniszczy niewolnictwo chrześcian w twem państwie! — przestanie płacić haniebny haracz, jaki do dziś dnia państwa morskie, tyle są słabe, że ci płacą!!
— Strzeż się konsulu Francji!!
— Czego? Deyu Algieru?
— Nie chciej ażebym sobie przypomniał, że Deyowie, moi poprzednicy, przywiązywali chrześcian do paszcz swych armat!!
— Deyu Algieru, nie ośmielisz się.
Owładnięty bohaterską postawą pana Deval, Hussein wahał się przez minutę.
Nakoniec rozsądek wziął górę nad wściekłością.
— Lew pustym nie raczy zgnieść robaka! — rzekł z emfazą! — Wynoś się z tego pałacu! — wynoś się z moich krajów. — Wypędzam cię konsulu Francyii!
— Deju Algeru... do widzenia! — odpowiedział pan Deval.
I wolnym, mierzonym krokiem, opóścił salę audycncyjną i wyszedł z Casbahy.
Działo się to 30 kwietnia 1827 r.
Dopięto jednakże około miesiąca stycznia 1830 wyprawa do Afryki, postanowioną została na radzie królewskiej, — i to po długich i licznych opozycyach, zwalczonych wytrwałością pana do Bourmont.
Najjaśniejszy Panie, — rzekł minister, który cokolwiek później postawiony być miał na czele wyprawy; — należałoby prowadzić tę wojnę, choćby tylko dla tego aby dowieść, Europie, że król Francyi niepozwala się bezkarnie znieważać dowódcy piratów.
Słowa te, które przytaczamy dosłownie, — większy wywarły wpływ na umysł Karola X aniżeli najpoważniejsze argumenta, i jak już wyżej mówiliśmy wyprawa została postanowioną.
Admirał Duperré powierzone miał sobie dowództwo floty.
Pan de Bourmont mianowany został naczelnym generałem.
Wzięto się dzieła natychmiast, ażeby dopełnić olbrzymich przygotowań uzbrojenia, i w końcu kwietnia, trzysta statków oczekiwało w przystani Tulonu ładunku ludzi, amunicyi i wszelkiego rodzaju prowizji.
Tulon, jak wspominaliśmy na początku tego rozdziała, przedstawiał w tej chwili jedyny w swoim rodzaju widok, takiego ożywienia, ruchu, malowniczego nieładu, o jakiem żadne pióro, ani pendzel nie zdołałyby dać jak najbardziej niedokładnego choćby wyobrażenia.
— Oficerowie i żołnierze, w najrozmaitszych mundurach i najrozmaitszej broni, zapełniali ulice i place publiczne, wspólnie z mnóstwem ciekawych przybyłych z czterech stron Francji, a nawet z dalszych krajów, aby przyjrzeć się ambarkowaniu na okręta wojsk i odjazdowi wyprawy afrykańskiej.
Miriady robotników, pracowały dzień i noc, zapełniały arsenał i warsztaty morskie z bezprzykładną pilnością.
Aby dać wyobrażenie bajecznego nagromadzenia prowizyi, złożonej w stosy na brzegu morza, dość będzie powiedzieć, że przygotowywano dla armii lądowej żywności na trzy miesiące, — flota zaś zaopatrzoną była na sześć miesięcy. — Beczki z winem, baryłki z mąką i jarzynami, ułożone w stosy trzema rzędami, tworzyły długie i wysokie mury. Furaż, faszyny, kosze, przedstawiały wielkie góry. Nakoniec, każde działo miało tysiąc ładunków, — i óśm milionów kartuszów miało być rozdzielone pomiędzy żołnierzy!..
Wpośród tego to ożywionego obrazu, w początku maja, w mieście którem zajmujemy się, odegrają się pierwsze sceny prologu naszej książki.


II.
OBŁAWA NA GALERNIKÓW.

Dziewiątego maja 1830 r., około godziny trzecicj po południu, podczas ponurej pogody, pod szarem zamglonem niebem, czyniącej ten wiosenny dzień, podobnym raczej do jesieni; jeździec siedzący, na dość lichym koniu jechał drogą królewską prowadzącą z Marsylii do Tulonu.
Był to młody wysoki człowiek, dwudziesto pięcie lub sześcio letni; — cera jego twarzy była blada, oczy czarne, wyraziste, gęsto ciemne włosy krótko ostrzyżone i długie zakręcone wąsy.
Ubrany był w mundur jednego z pułków linjowej piechoty, na którym świeciły epolety porucznika, i chociaż nic służył w kawaleryi, sposób jego siedzenia na koniu okazywał doświadczenie skończonego jeźdźca.
Stworzenie na którem siedział, było aż nadto łatwem do prowadzenia.... Było to lichy wynajęty pojezdek, z wystającemi żebrami, grzbietem kanciastym, i z kolanami widocznie zerwanemi. — Chód jego wahający; — mozolny i przerywany kłus, okazywał zmęczenie blizkie zupełnego wyczerpania. — Nieszczęśliwe zwierzę potykało się prawie za każdym rokiem, tak że porucznik zmuszony był trzymać go silnie w lejcach, strzedz bezustanku, i powstrzymywać go od ciągłego przyklękania.
Trzy godziny przed tem, to jest w południe i kilka minut, młody człowiek zadrżał w strzemionach usłyszawszy całkiem wyraźny huk pięciu armatnich wystrzałów — strzały następowały jeden po drugim w równych przerwach, przynosił mu je powiew wiatru od strony Tulonu a echa brzegów powtarzały do nieskończoności brzmiące ich modulacye.
Począwszy od chwili, w której wystrzały te rozległy się w przestrzeni, porucznik spostrzegał, co chwila pędzące wśród pól z prawej i lewej strony drogi bandy chłopów uzbrojonych w fuzye, widły i kosy.
Wieśniacy ci biegli co sił ku jakiemuś nieznanemu celowi, wydając okrzyki, i kierując się, jedni w stronę morza, inni zaś w przeciwnym kierunku, na pola zasiane wioskami.
— Cóż to się u dyabła tutaj dzieje? — zapytywał siebie młody człowiek kilkakrotnie. — Czyżby hordy wilków lub sfory wściekłych psów dały sobie schadzkę w tej okolicy?...
Naturalnie nie podobna mu było odpowiedzieć sobie na te pytania, a piesi idący tąż samą drogą, których mijając zapytywał, tyle o tem wiedzieli co i on sam.
Nakoniec o jakąś milę od miasta, do którego dążył, usłyszał za sobą regularny galop koni, wskazujący, że jadący na nich byli to kawalerzyści.
Wjechał na w zniesienie dość strome, w tem miejscu drogi, odwrócił się i ujrzał o parę set kroków za sobą, galonowane kapelusze i żółte akselbanty dwóch żandarmów w pełnych mundurach.
Godne te podpory porządku publicznego dostały się na wyniosłość, w pełnym galopie, lecz wkrótce zwolnili koniom biegu, aby dozwolić im wytchnąć i zrównali się z podjezdkiem oficera piechoty.
Żandarmi mieli poczciwe twarze, marsowe a zarazem i łagodne. — Jeden z nich był brygadierem.
Konie ich dzielne stworzenia z zaokrąglonymi grzbietami, szerścią błyszczącą, zły prędzej stępo aniżeli nędzna szkapa oficera kłusowała ze Wszystkich swych sił; — w parę więc sekund minęli ją, — a żandarmi przejeżdżając oddali porucznikowi pokłon wojskowy.
— Otóż jak się zdaje, — pomyślał młody człowiek, — wyborna zdarza się sposobność zadowolenia mojej ciekawości.
I dodał głośno:
— Brygadierze!
— Na rozkazy, panie poruczniku? — rzekł brygadyer na to zawołanie, ściskając lewą ręką cugle, aby konia zatrzymać i powtórnie salutował, przykładając prawą rękę do galonowego kapelusza.
— Zapewne będziesz mi mógł wyjaśnić dwie rzeczy, które od kilku godzin bardzo mnie zaciekawiają.
— Uczynię to z przyjemnością, panie poruczuiku, jeżeli tylko rzeczy to są zdolne znaleść się w mej możności, a właściwie do mego rozporządzenia...
— Przedewszystkiem, czy wiesz dla czego, mniej więcej o dwunastej w południe, dano pięć wystrzałów z armaty?
— Znam pochodzenie tych strzałów, panie poruczniku, tak jak gdybym sam je wymyślił.
— I to jest?...
— Jest to w celu oznajmienia okolicznej ludności, mieszczanom, wieśniakom i chłopom, że powinni otworzyć oczy i mieć się, jak ten tam mówi, na ostrożności, z uwagi, że miała miejsce wykrętna ucieczka, łotrów z galer.
— Ah! do licha! A więc dziś w południe sygnalizowano ucieczkę?
— Gorzej jeszcze, panie poruczniku... dla jednego zwykłego i prostego galernika, który zmiata, dają tylko jeden prosty i czysty wystrzał z działa, — dla dwóch dwa, trzy dla trzech i tak dalej, wielu jest galerników i wiele jest dział.... Wskutek więc tego co miałem zaszczyt zaraportować, ponieważ pan porucznik usłyszał pięć wystrzałów z paszcz ognistych, to znaczy, że pięciu galerników dało nogę, jak tan tam mówi.... Decampatus, Decampaticos!!
— Jakto! zawołał młody człowiek, — pięciu galerników zdołało uciec!!
— Tak panie poruczniku, ani krzty więcej!... i to wcale sprytnie!... Ah! łotry! trzeba przyznać, to zuchy nie ladą, z tem wszystkim! — Był to figiel dzielnie przygotowany i przeprowadzony z całą cierpliwością....
— Czy wiesz szczegóły tej ucieczki?
— Jak gdybym je sam wymyślił.
Na to nowe pytonie porucznika, wymowny brygadier, puścił się w opowiadanie nadzwyczaj rozwlekłe i ubarwione kwiatami wymowy, następujących faktów.
Tegoż samego dnia o dziesiątej z rana, wiosłowa szalupa, zajęta przez dziesięciu galerników, pod nadzorem dobrze uzbrojonych trzech strażników, wyszła z portu, podczas bardzo spokojnego morza, udając się do przystani, gdzie galernicy mieli zabrać się do zwykłej swej pracy.
Nagle wielka łódź żaglowa, kierowana przez czterech czy pięciu majtków podejrzanej miny, wyglądających na cudzoziemców, zbliżyła się do szalupy, i rozmowa bardzo ożywiona, lecz niezrozumiała dla strażników, rozpoczęła się pomiędzy tymi majtkami, a dwoma czy trzema z galerników.
Na rozkaz dany przez dozorców, aby wiosłowali w milczeniu, ci ostatni odpowiedzieli szyderczym śmiechem.
Od szyderstwa, przeszli do gróźb, a od gróźb na drogę czynu.
Oparci o tylny burt szalupy, strażnicy widzieli się zmuszeni użyć broni, i dwaj galernicy śmiertelnie ranni stoczyli się w morze.
Natychmiast część załogi rzuciła się na nieszczęśliwych strażników, i po zbiciu ich i skopaniu nogami, wyrzucili ich z szalupy do morza.
Po dokonaniu tej zbrodni, pięciu galerników wskoczyło na łódź, która zbliżyła się dc szalupy i wkrótce w oczach wszystkich zniknęła wśród niezliczonych statków tłoczących się w przystani.
Trzej pozostali przy życiu galernicy, którym już nie wiele pozostało do odcierpienia kary, a tym sposobem nie mogący myśleć o ucieczce, wyłowili z wody strażników, na wpół umarłych, z których jeden po kilku minutach oddał ostatnie tchnienie; poczem wziąwszy wiosła, powrócili do portu bardzo wolno, tak aby dać swym eks-towarzyszom czas konieczny do omylenia pierwszych poszukiwań.
Jak tylko straszna ta wiadomość doszła do kogo należało, alarmowe działo poczęło grzmieć, siejąc postrach wśród mieszkańców wsi. Chłopi bowiem z okolicy Brestu, Rochefortu i Tulonu, więcej nierównie obawiają się zbiegłego galernika, aniżeli wilka lub psa wściekłego; — I przyznać jesteśmy zmuszeni, że mają w tom wiele słuszności.
Można więc mieć wyobrażenie jaki strach wywarło owe pięć strzałów, oznajmiających, że aż pięciu wcielonych szatanów, jednocześnie zdołało zerwać łańcuchy.
Porucznik skoro dowiedział się o tych szczegółach, które stawiliśmy przed oczy czytelnika, w dalszym ciągu zadawał pytania na które brygadier czuł się w obowiązku odpowiadać z niewyczerpaną uprzejmością, i bezprzykładną rozwlekłością.
Dowiedział się, że uzbrojone bandy chłopów, które widział biegnące przez pola, były to oddziały wiejskie, z zapałem przedsiebiorący obławę na galerników, w podwójnym celu: uwolnienia kraju od tak niebezpiecznych włóczęgów, oraz zyskania premium dość znacznego, wypłacanego przez administracją galer, temu który dostawi żywego lub umarłego, zbiegłego galernika.
— A czy posiadają już — zapytał młody człowiek — rysopisy tych pięciu łotrów?...
— Tak jest, panie poruczniku, a towarzysz mój i ja, udajemy się właśnie połączyć się z brygadą sąsiedniej żandarmeryi, ponieważ należymy do żandarmeryi Tulonu, w tym jedynym celu aby jej zakomunikować, według rozkazu, rysopisy powyżej wzmiankowane..., a nawet ponieważ pozostaje mi jeden egzemplarz dla mojej osobistej wiadomości, jeżeli pan porucznik uczuwa ciekawość obznajmienia się bliższego, oto jest....
Mówiąc te słowa, brygadier wyjął ze skrzydeł swego kapelusza papier i podał go młodemu oficerowi.
Ten ostatni przeczytał co następuje:
Tomasz Bondois; morderca (ciężkie roboty na całe życie), — lat czterdzieści osiem, — nos zakrzywiony, włosy siwiejące, wzrost wyższy od średniego, blizna na wierzchniej wardze. — Niebezpieczny.
Piotr Farric; — dwa razy morderca (ciężkie roboty na całe życie), lat pięćdziesiąt, — nos spłaszczony — ślepy na lewe oko, włosy siwe kędzierzawe, — mały i gruby. — Bardzo niebezpieczny.
Wincenty Jarry; — morderca, — (dwadzieścia lat ciężkich robót), — lat trzydzieści© dwa, twarz czerwona, — włosy błąd, — oczy niebieskie — na swój wiek wygląda bardzo młodo.. — Niebezpieczny....
Jan Espareil; — morderca, (ciężkie roboty na całe życie), — wieku lat sześćdziesiąt — chudość nadzwyczajna. siła niezwykła, — wzrost wysoki, — białe włosy, — szeroka blizna na czole, druga blizna na lewym policzku. — Bardzo niebezpieczny.
Piotr Caboul: — morderca, — (dwadzieścia jeden lat ciężkich robót), — lat dwadzieścia osiem, mały, — blondyn, bez zarostu, — twarz kobieca. — Niebezpieczny.
— Ależ, — rzekł młody człowiek uśmiechając się i oddając papier z rysopisami brygadierowi, — jak się zdaje, mniej więcej wszyscy ci zbóje, okropnie są niebezpieczni!!
— Podzielam pańską opinią panie poruczniku, — są to skończone łotry, gorsi od dzikich zwierząt w lesie i czarniejsi jak dusza szatana!! Najlepszy z tej chałastry potnie panu ludzkie stworzenie, bez kłopotu, na cztery części, dla tego aby mu zabrać piętnaście sous i to z taką naturalnością, jak gdybym ja gwiznął kieliszek wódki, uczciwszy uszy pana porucznika.
— Czy sądzisz, że zostaną schwytani?
— Co do togo nie ma cienia nawet wątpliwości w moim umyśle... Na czterdziestu dziewięciu zbiegłych galerników, chwytają, w ogólności czterdziestu ośmiu i to najpóźniej we dwa dni po ucieczce. — Bo galernik, widzi pan porucznik, choćby nałożył na siebie ubranie uczciwego człowieka, ci co mają w tych rzeczach doświadczenie, zwietrzą go zawsze o piętnaście choćby kroków.
— A chłopi, czy znają się na tem?
— Tak formalnie, jak gdyby ktoś powiedział, że pies myśliwski, który otrzymał edukacyę, rozróżni zająca od kocicy.
— A kiedy napotkają galerników podczas obławy, co wtedy czynią?
— Do licha, panie poruczniku, niepodobna żeby pan nie znał przysłowia: »Miłosierdzie dobrze zrozumiane rozpoczyna od siebie samego,« i to drugie: »Trzeba schrupać wilka, z obawy aby wilk kiedykolwiek i gdziekolwiek nas samych nie schrupał....
— Tak, tak..., — rzekł młody człowiek śmiejąc się, — znam te aksyomata.
— A więc — mówił dalej brygadier, — chłopi stosownie postępują w tej rzeczy... używają rąk, wideł i kos, przez ostrożność, aż dopóki galernik nie przestanie się ruszać....
— To znaczy, że ich zabijają?...
— To się zdarzało w nie jednej okoliczności; — lecz zdarza się także, że galernik nie jest na dobre zabity, i może jeszcze przyjść do siebie... — Zresztą galernik, któremu raz uciec się udało, próbuje zawsze poraz drugi, a skoro tylko te wcielone dyabły wyrwą się na wolność, korzystają z niej, aby mordować, rabować, palić i tam dalej!
Rozmowa ta przedłużała się jeszcze kilka minut pomiędzy porucznikiem piechoty a brygadierem; poczem ten ostatni, oddawszy znowu ukłon wojskowy, dał koniowi ostrogę i wraz z swym towarzyszem pogalopował ku miastu, w którego bramach w krotce obadwaj znikli.
Młody człowiek jechał dalej w tym samym kierunku, i przechodził w myśli wszystko co słyszał o zbiegłych galernikach.
W miejscu w którem się znajdował, droga była zagłębioną, a brzegi jej wznosiły się na kilka stóp wysokości i uwieńczane były żywopłotem. Jednem słowem było to miejsce bardzo wygodne do zasadzki.
— Jeżeli, — myślał oficer, — jeden z tych bandytów, którzy za piętnaście sous krają człowieka na cztery części, rzucił by się z poza tego płotu, aby obedrzeć mnie z munduru — i trochy pieniędzy, które mam w kieszeni, pozycya moja byłaby dość ambarasującą.
I machinalnie obejrzał kurki pistoletów, znajdujących się w olstrach przytwierdzonych do siodła.
Była to rozsądna lecz zbyteczna ostrożność.
Jedyne to miejsce przedstawiające jakieś niebezpieczeństwo, zostało wkrótce przebyte.
Wyniosłości zrównały się, — płotów więcej nie było, i z wysokości płaskowzgórza, na które wjechał młodzieniec, ujrzał w niewielkiej odległości u swych stóp Tulon z jego białemi domami tłoczącemi się u brzegu niebieskich fal Śródziemnego morza, podczas gdy cokolwiek dalej przystań pokryta statkami, przedstawiała widok prawdziwie imponujący.
— Tej wspaniałej dekoracyi, brak tylko, — mówił do siebie porucznik, — promienia słonecznego.... Potok światła spadający z nieba, dopełniłby piękności tego cudownego obrazu.
Lecz słońce się nie ukazało, natomiast mgła coraz gęstsza, tak rzadko zdarzająca się na brzegach Prowancyi, opadła na morze, i wkrótce zaledwie było można rozróżnić wielkie okręta, majestatycznie kołyszące się, i podnoszone w regularnem tempie, przez krótkie i szybkie fale.
Nareszcie porucznik wjechał do miasta.
Wyjął z kieszeni papier z adresem domu, do którego miał odprowadzić wynajętego podjezdka.
Odszukał ten dom nie bez trudu, pierwszy raz bowiem w życiu znajdował się w Tulonie. — Pozbywszy się konia, wyjąwszy z olster siodła pistolety własnością jego będące i włożeniu ich w kieszenie, poszedł w stronę wybrzeża, aby się przyjrzeć tym niezmiernym przygotowaniom do wyprawy algierskiej, o których wspominaliśmy w poprzednim rozdziale.
Po dwóch godzinach spędzonych na zadowoleniu swej ciekawości, młody człowiek powrócił do środka miasta, a począwszy ogromny apetyt, wszedł do wielkiej Kawiarni-Restauracyi, dobrze się przedstawiającej, na jednej z głównych ulic miasta.
Kawiarnia ta literalnie natłoczoną była gośćmi; przy żadnym stole nie pozostało ani jednego wolnego miejsca. Większa część obiadujących składała się z oficerów wszelkich stopni, należących do korpusów, kawaleryi, piechoty, artyleryi i marynarki.
Porucznik upewniwszy się, że kawiarnia całkowicie była zajętą, i że nie mógł marzyć nawet o znalezieniu wakującego miejsca, postanowił poszukać szczęścia gdzie indziej. — W tym celu skierował się ku drzwiom, lecz jeden z garsonów kawiarni, pod biegł ku niemu i zatrzymał go mówiąc:
— Jeśli pan zechce chwilkę poczekać, znajdziemy wolne miejsce... Kapitan, który siedzi przy stole Nr. 8, kończy deser, zażądał już rachunku i ognia do sygara... — wkrótce odejdzie....
— To dobrze, — odpowiedział porucznik, — zaczekam.


III.
JERZY I MARCEL

Jedna sześćdziesiąta część minuty żądanej przez garsona jeszcze nie upłynęła, kiedy kapitan inżynieryi, najmujący część stołu Nr 8, wstał, i zapiąwszy pendent swej szabli, opóścił salę restauracyi.
Młody oficer z pośpiechem zajął miejsce opuszczone przez kapitana.
W takim tłoku o jakim staraliśmy się dać pojęcie, nie można było myśleć o posiadaniu całego stołu, choćby nie wiedzieć jak małego, wyłącznie dla siebie. Porucznik więc był zmuszony wcisnąć się pomiędzy dwóch panów, których łokcie stykały się z jego łokciami z obu stron w sposób dość niewygodny; — lecz czyż w przeddzień wojny, nie było właściwem krzyknąć wesoło: A la guerre connne à la guerre!...
Nie będziemy się zajmować sąsiadem z prawej strony, młodziutkim podporucznikiem szaserów, zaledwie wyszłym ze szkoły wojskowej, który wydając garsonowi rozkazy, starał się zgrubiać głos swój niemal dziecinny, w sposób bardzo zabawny.
Sąsiad zaś z lewej strony, przeciwnie, będzie dla nas przedmiotem specyalnej uwagi.
Był to piękny młodzian trzydziestoletni, ubrany z prostotą a zarazem elegancyą, korzystnie podnoszącą jego postać wysmukłą i pełną wdzięku. Jego błąd włosy z popielatym odcieniem, zaczesane w pukle według mody ówczesnej i jedwabista broda ułożona na kształt wachlarza, jasno wskazywały, że nie należał do armii. Na stole obok rękawiczek, leżała cienka szpicróta z nerwu nosorożca, której złota gałka, przepysznie grawitowana, prawdziwym była klejnotem z powodu artystycznego wykończenia.
Młody ten człowiek, z wielkiem zajęciem przebiegał okiem szpalty dziennika National. Nie równie więcej zdawało się go to zajmować, aniżeli potrawy stawiane przed nim kolejno przez garsona, których zaledwie dotykał.
— Panie — rzekł do niego porucznikm sakujący z bardzo wtąpliwem zadowoleniem zmysłów, pierwsze łyżki, klasycznej zupy prowansalskiej zwanej bouilla-baisse, — kiedy skończysz pan czytać dziennik, może zechcesz być tyle uprzejmym, aby mnie go pozwolić.
— Bardzo chętnie, mój panie, — odpowiedział blondyn, zatapiając się na nowo w czytaniu.
Po kwadransie skończył czytać nareszcie, i liberalny dziennik przeszedł do rąk porucznika, który biorąc go, podziękował skinieniem głowy.
Młody człowiek o jasnych włosach, dał znak ręką.
Garson podbiegł i stanął przed stołem w pozycyi znaku zapytania.
— Poproś do mnie pana Loustalot, rzeki młodzieniec.
Pan Laustalot, nie wielki pulchny człowieczek, o czerwonych świecących policzkach, ubrany poprawnie, we frak, czarne pantalony i biały krawat, był właścicielem restauracyi.
Szybkość z jaką podbiegł, i uniżony sposób w jaki zgiął kark do pokornego bardzo ukłonu, aż nadto był jasnym dowodem, że miał do czynienia z jednym ze znaczniejszych swych klientów.
— Oto jestem na rozkazy pana Jerzego... — rzekł słodkim głosem i tonem uległym. — Ośmielam się mieć nadzieję, że pan Jerzy nie uskarża się na usługę ani na smak jakiej potrawy?...
— Bynajmniej, Loustalocie.
— Wino Lamalgue zaledwie jest napoczęte... — czyżby przypadkiem pan Jerzy?...
Młody człowiek przerwał restauratorowi:
— Wino Lamalgue, jest wyborne, — jeśli mało go piłem to dla tego, że mało miałem pragnienia... — Nie o to mi chodzi Loustalocie....
— A o cóż więc, panie Jerzy?
— Czy znasz ostatnie nowiny?
— Jakie nowiny, panie Jerzy?
— O ucieczce dziś rano....
— Wiem tylko to co wszyscy wiedzą w mieście, to znaczy, że dotychczas nie ma nic nowego co do tej ucieczki....
— Jakto, czyż nie udało się złapać ani jednego z pięciu galerników?...
— Niestety, nie!... a jednak przeszukano wszystkie zakąty, portu, warsztatów, arsenałów,... zrewidowano wszystkie podejrzane domy Tulonu i przedmieścia. Robiono obławy w okolicach....
— I nic?...
— Nic a nic! nawet najmniejszej wskazówki....
— Do licha! Loustalocie, to wcale nie wesoło, zwłaszcza dla tych, co teraz mieszkają w bastidach i willach okolicznych!
— A szczególniej dla pana panie Jerzy...
— Oh! ja nie mam się czego obawiać.... wiadomo wszystkim, że mam ludzi przy sobie a dom mój jest prawdziwym arsenałem....
— To prawda! — nie dobrze by wyszedł ten coby ośmielił się pana zaczepić w pańskim domu, panie Jerzy!... Łotry z pewnością nie wynieśli by całych kości... he, be!
— Dla tego też nie obawiam się... — lecz mieszczanie mieszkający z żonami i dziećmi, spokojne pędzący życie, — drobni właściciele, ci są w prawdziwem niebezpieczeństwie!...
— Cała żandarmerya jest na nogach...
Młody blondyn wzruszył ramionami.
— Żandarmerya!... — zawołał. Przybywa ona zawsze aby skonstatować zbrodnię, a nigdy ażeby jej przeszkodzić! Nie jest to zresztą jej wina.... — Nie można zgadnąć, że kradzież lub morderstwo ma być spełnione w tem lub innem miejscu....
— Doskonale wyrozumowane, panie Jerzy... — Pozwól pan jednak powiedzieć sobie, że mniej jest powodów do niepokojenia się, aniżeli zdaje się pan przypuszczać....
— Jakim sposobem?...
— Powszechnie sądzą, i takiem jest i moje własne przekonanie, że tych pięciu zbiegłych galerników nie ma ani w mieście, ani w okolicy...
— Gdzieżby więc się podzieli?
— Na pełnem morzu, w statku, który im dał schronienie i którego majtkowie niewątpliwie byli z nimi w porozumieniu...
— Być to może Loustalocie, ale pytam się ciebie, coby u dyabła robili na pełnem morzu?
— Prawdopodobnie oczekują nocy, aby wylądować na jakim odludnem miejscu brzegu, co najmniej o pięć lub sześć mil, zkąd,... W interesie ich leży, aby nie być natychmiast napowrót schwytanym, oddalić się od Tulonu jak tylko można najprędzej.
— Być może masz słuszność Loustalocie... — jesteś rozsądnym człowiekiem.
— Pan Jerzy pochlebia mi!...
— Nie. na honor... — mówię to co myślę... — Pragnę abyś się nie mylił, — jeżeli ci bandyci zbiegli, aby więcej tu nie powrócić, lub przynajmniej po wrócić w kajdanach na nogach i rękach, — szczęślwej drogi!
— Pan Jerzy nie ma nic więcej mi do rozkazania?
— Nic więcej... — Ale, każ mi podać kawy, i przyślij rachunek....
— Czy pan Jerzy powraca dziś wieczór do willi?
— Koniecznie... — Moi ludzie, których tam zostawiłem, słyszeli zapewne pięć alarmowych wystrzałów... — jeśli bym nie powrócił na noc, wyobrażaliby sobie, że zostałem zamordowany na drodze, a zresztą umieraliby ze strachu i na własny rachunek.... A przytem mam w willi dość wielką liczbę, przedmiotów pewnej wartości, nad któremi chcę sam czuwać...
— Ale przynajmniej pan Jerzy, nie pojedzie sam? Noc właśnie się zapada, — i rozsądek....
— Bądź spokojnym Loustalocie... mój kamerdyner Dominik towarzyszy mi.... Jest to stary żołnierz, — zuch z którym nie łatwo by sobie poradzili....
Loustalot oddalił się, aby przysłać młodemu człowiekowi, którego jak słyszeliśmy nazywał panem Jerzym, kawę zażądaną, którą mu wkrótce przyniesiono w porcelanowej białej filiżance ze złotemi prążkami.
Porucznik zamiast czytać National, gniótł go w ręku z roztargnieniem, przysłuchując się z pewnem zainteresowaniem poprzedniej rozmowie. — Od kilku godzin o niczem innem nie słyszał jak tylko o zbiegłych galernikach, i obecność w te okolicy tych pięciu szatanów urwanych z łańcucha, sprawiała mu wzruszającą ciekawość, podobną do tej jakie; doświadcza uważny widz przysłuchujący się pierwszym scenom porywającego dramatu, tajemnicza ekspozrycya którego, obiecuje wiele rozmaitości i wzruszeń.
Być może zresztą, zainteresowanie się jakie obudzało w nim wszystko co się tyczyło, ucieczki galerników, było rodzajem przeczucia gdyż ta ucieczka — rzecz dziwna! — miała — jak to wkrótce zobaczymy — straszny wywrzeć wpływ, choć nie bezpośredni, na całe jego życie.
Obiad jego miał się ku końcowi, zawołał garsona i zapytał go:
— Czy nie wiesz czasem, gdziebym mógł wynająć konia?
— Wiem panie, bardzo dobrze... Maneż znajduje się o dwieście kroków ztąd, i można tam dostać wybornych koni na przejażdżkę....
— Bądź tak grzeczny i poślij do maneżu uprzedzić, ażebym miał do mego rozporządzenia na pół godziny konia osiodłanego i okiełznanego?
— Natychmiast panie
— Słowo jeszcze, proszę cię... czy mógłbyś mi wskazać drogę, do willi Labardès?
— Ah! panie, co do tego to nie... — nie jestem z Talonu:... ale oto gospodarz, który będzie mógł pana z pewnością objaśnić.
Loustalot słysząc, że o nim mowa, zbliżył się.
Porucznik powtórzył pytanie.
— Willa pana barona Antydesa de Labardès? rzekł restaurator, drapiąc się palcem w czoło. — Tak jest panie, słyszałem o niej.... — Wiem, że leży on o półtory mili ztąd, lub coś koło tego... lecz nie mogę pana objaśnić w której to stronie....
— Otóż to wiadomości nie grzeszące dokładnością! rzekł oficer uśmiechając się.
— W tej chwili młody człowiek o jasnych włosach, którego nazywać będziemy Jerzym, zabrał głos.
— Panie, — rzekł do porucznika, przebacz mi że zadam mu jedno pytanie, nie mając zaszczytu być mu znanym....
— Czy masz pan zamiar udać się dziś jeszcze do willi Labardês?...
— Tak jest panie, taki jest mój zamiar....
— Noc już zapada, i niewątpliwie zabłądzisz pan ze dwanaście razy, zanim tam przy będziesz, chyba jeżeli weźmiesz pan przewodnika.
— Tam do dyabła!
— Ale mogę uczynić panu pewną propozycyą, która, jeśli uznasz za stosowne ją przyjąć, usunie natychmiast wszelkie trudno ci....
— Propozycyą pańska z góry jest przyjętą, i to z wielką wdzięcznością.... Jakaż ona jest, jeśli łaska?...
— Ja sam mieszkam w willi położonej w niewielkiej odległości, od willi barona de Labardès... może więc zechcesz jechać razem ze mną, i mnie wziąść za przewodnika.... — Czy to panu dogadza?...
— Ah! panie, zawstydzasz mnie!
— A więc rzecz ułożona.
— Tak jest, nie wiem prawdziwie jak mam panu podziękować....
— Dajże pan pokój! nie zasługuje to na podziękowanie! Ale teraz jeszcze jedna rzecz: niepotrzebujesz pan posyłać po konia do maneżu.
— Jak to?
— Mam tu konia... każę memu kamerdynerowi nocować w Tulonie, i weźmiesz pan klacz, na której on jeździ, jest to przepyszne zwierzę pół-krwi, tysiąc razy lepsze od szkap z maneżu....
— Ależ doprawdy, obawiam się nadużyć...
— Nadużyć czego?... — Pomiędzy młodymi ludźmi czyż wypada robić ceremonie?... Oddaję panu dziś wieczór małą usługę.... któż wie, czy jutro lub pojutrze, nie będziesz pan miał sposobności toż samo dla mnie uczynić?...
— Jutro byłoby to jeszcze możliwe chociaż mało prawdopodobne, — lecz pojutrze to całkiem co innego....
— Dla czego?
— Ponieważ pojutrze z rana, siadam na okręt....
— Bierzesz pan udział, zapewne, w wyprawie do Afryki?
— Tak panie.
— A na jakim statku, przeprawiasz się pan?
— Na Dydonie.
— Ah! — rzekł Jerzy wzdychając — jesteś pan szczęśliwy, panie, bardzo szczęśliwy!! — Jesteś żołnierzem!... jedziesz na te chwalebne niebezpieczeństwa... — Jedziesz jako porucznik... — kto wie, powrócisz może kapitanem i dekorowanym!!...
— Albo kaleką! — dodał oficer śmiejąc się.
— To mniejsza... — Piękne są rany zadane kulą wroga!! — Ah! chciałbym być na pańskiem miejscu!...
— Masz pan zamiłowanie do życia wojskowego?...
— Tak jest, — do życia czynnego. pod namiotem i na polu bitwy....
— Cóż więc panu przeszkadza, poświęcić się karyerze wojskowej?
— Wiele rzeczy... — między innemi jedna... Będąc jeszcze bardzo młodym, miałem nieszczęście znaleść się bogatym....
— Nieszczęście, z którem się łatwo pogodzić! — przerwał porucznik z uśmiechem.
— Bezwątpienia, a pomimo to nieszczęście było rzeczywiste.... — Osiemdziesiąt tysięcy liwrów renty w osiemnastym roku, skazuje młodzieńca na próżniactwo, pociągające za sobą z konieczności szaleństwa, i mnóstwo głupstw.... — Zresztą powtarzam panu, żołnierskie życie entuzyazmowało mnie w obozie i na polu bitwy, lecz życie w koszarach i garnizonach, mało wzbudzało we mnie sympatyi.
— Ah! panie, — zawołał porucznik z przeświadczeniem; — jak ja pana rozumiem!...
— A więc jesteś pan mego zdania?
— W zupełności....
— Dowodzi mi to aż nadto, że mam słuszność... o czem zresztą nigdy nie wątpiłem....
— Co do tego jednakże — rzekł porucznik — przychodzi mi do głowy pewna myśl...
— Cóż to za myśl?...
— Ponieważ wojna pana tak nęci, dlaczego nie miałbyś przyjąć w niej udziału, w charakterze ochotnika wyprawy Algierskiej?... Słyszałem w Marsylii, że wielu młodych ludzi, w najpiękniejszych znajdujących się pozycyach, ma połączyć się z armią, wsiąść z nami na okręta, i brać udział w kampanii, jako amatorowie.
— Oh! myślałem już o tem nieraz, i być może istotnie zdecydowałbym się spróbować na panach Beduinach jak daleko niesie moja myśliwska fuzya angielska Joel’a Montona.
— A więc panie jeżeli kiedykolwiek zamiar ten przyprowdzisz do skutku, — czego pragnę serdecznie — pozwól mi mieć nadzieję, że zdarzy mi się sposobność okazania panu w Afryce całej mej wdzięczności za usługę, którą oddajesz mi dziś wieczór.... Oto moja karta.... — Wizyta pana pod ramami Algieru uczyni mnie bardzo szczęśliwym....
Młody blondyn skłonił się z uprzejmą grzecznością, i wziął z miną zadowoloną kąrtę, którą mu podał oficer, i przeczytał:

MARCELI de LABARDÈS
Porucznik 17-go liniowego pułku.

— Nie potrzebuję pana zapytywać, — rzekł Jerzy, — czy jesteś krewnym mego szanownego sąsiada barona de Labardès... — Jesteś pan zapewnie jego synowcem, gdyż nie sądzę aby miał syna....
— Istotnie jestem jego synowcem, — odpowiedział porucznik, — syn młodszego jego brata. — Czy znasz pan mego stryja?...
— Tylko z widzenia. — Mam zaszczyt witać go kiedy się spotykamy, lecz nie robi on na moją korzyść wyjątku od swych zwyczajów odosobnienia się, których się trzyma z nadzwyczajną ścisłością.... Pański stryj, nie lubi świata, żyje samotnie; — nikogo nie odwiedza i nieprzyjmuje też nikogo... Co dzień, jeżeli jest ładna pogoda, odbywa jednogodzinny spacer piechotą, albo na swym koniu pirenejskim, i ta przechadzka zdaje się być jedyną jego rozrywką. — Czy oczekuje pańskich odwiedzin?
— Tak... — wie że mam spędzić u niego cały dzień jutrzejszy... chociaż być może, że moje przybycie dziś wieczór, zastanowi go cokolwiek....
— Niespodzianka przyjemna na którą się skarżyć nie powinien!... — Ale jakim się to u licha dzieje sposobem, żeś pan nie znasz drogi do willi Labardès?
— To rzecz bardzo prosta. — Jestem w Prowancyi poraź pierwszy... — stryja mego widziałem tylko cztery razy w życiu, i zawsze albo w Paryżu, albo u mego ojca, w Normandyi....
— Ależ to wyborne, — zawołał młody blondyn — prawdziwie niewiem gdzie miałem głowę!... — Teraz dopiero spostrzegam się, że pana wypytuję w sposób najbardziej niedyskretny i męczący!... — Uczyniłeś mi pan zaszczyt powiedzieć swoje nazwisko... a nie wiesz pan kto ja jestem.... — Przedstawię się więc sam panu, i to nie będzie długo trwało, gdyż mało mam tytułów do wymieniania, jakiejkolwiek byłyby one natury.... — Nazywam się Jerzy Herbert... — Jestem bardzo bogaty, niczem się nie zajmuję, i dość często się nudzę. — Mam wielu przyjaciół, z zapałem wysławiających mnie jako najlepszego chłopca w święcie, ponieważ w chwilach kłopotu, nie daję się długo prosić o dwadzieścia pięć ludwików, i tyle jestem dyskretny, że się nigdy o nie nie upominam.... — Mam lat trzydzieści i obyczaje bezżennego zwolennika decorum, który myśli, że cokolwiek wcześniej lub później, przyjdzie mu zakończyć tragicznie... innemi słowami ożenić się... Teraz kochany panie de Labardès, znasz mnie tak doskonale, jak gdybyśmy nie rozłączali się przez całe życie... — Moje winy względem pana są już naprawione, i pozostaje nam już tylko puścić się w drogę, jeżeli pan chcesz przybyć do stryja, przed godziną, o której zwykle kładzie się spać, gdyż mówił mi jego lekarz, będący także i moim, że kładzie się do łóżka, punktualnie o godzinie dziewiątej....
— Jestem na pańskie rozkazy... — odpowiedział Marceli.
Dwaj młodzi ludzie wyszli z restauracyi i skierowali się ku najpiękniejszej ulicy, w najarystokratyczniejszej stronie miasta położonej.
Jerzy Herbert, zatrzymał się przed wspaniałym pałacem, którego fasada, w stylu odrodzenia, ozdobioną była wytwornemi rzeźbami. — Rozkoszne budowle ulicy Jean Goujon na polach Elizejskich, mogą jedynie dać wyobrażenie o jogo piękności.
— Do kogóż mnie pan prowadzisz? — zapytał Marceli de Labardès, widząc swego towarzysza biorącego za rzeźbiony młotek bramy wjazdowej.
— Ależ do mnie... — odpowiedział Jerzy, — jest to mój dom miejski. — Ztąd weźmiemy konie.
Służący ubrany w liberyę fantastyczną, lecz bardzo elegancką, otworzył bramę.
— Dominiku, — zapytał go młody człowiek, — czy konie gotowe?
— Tak panie, pozostaje tylko okiełznać je.
— To dobrze. — Będziesz tu spał tej nocy. — Ten pan mi towarzyszy... włóż na klacz jedno z mych siodeł.
— Dobrze panie.
— Mój przyjacielu, — rzekł Marceli do lokaja idącego ku stajni, — zobowiążesz mnie bardzo dodając olstry do siodła konia na którym mam jechać....
— Olstry! — powtórzył Jerzy śmiejąc się, — a to poco, mój Boże!...
— Ponieważ mam w kieszeniach dwa pistolety. A nic na świecie tak nie zawadza w jeździć, i byłbym bardzo szczęśliwy pozbyć się ich.
— Słyszałeś Dominiku?...
— Tak jest panie, Służący odszedł.
— Zresztą, — dodał Marceli, — podczas gdy — zbiegli galernicy włóczą się po świecie, zdaje mi się dość rozsądnie być uzbrojonym....
— Prawda, rzeczywiście masz pan słuszność. — Zapomniałem zupełnie o tych łotrach.... Gdybym także wziął pistolety? Co pan o tem myślisz?
— Myślę, że ta ostrożność; może stać się pożyteczną....
Jerzy namyślał się przez chwilę.
— Oh! na honor, rzekł nakoniec, porzucam ten zamiar.
— Dla czego?....
— Trzebaby dodawać olstry i do mego siodła, — a po nic należałoby wchodzić na pierwsze piętro, — nabijać pistolety. — to wszystko zrobiłoby nam zbyt wiele kłopotu, i straty czasu... — zresztą wystarczy że pan będziesz uzbrojony... — Założyłbym się chętnie o sto tysięcy przeciw jednemu, że sposobność użycia broni nie nastręczy się... — Tak jak słusznie zauważył Loustalot, który jest dość sprytny, że zbiegli galernicy, muszą być teraz bardzo daleko od Tulono, — jeżeli nawet nie są już schwytani. — Niewątpliwie ci bandyci nie są tak głupi, aby zostawać w pobliżu paszczy wilka!... A nakoniec, nigdy w życiu, jeżeliby przypadek postawił ich na naszej drodze, nie przyjdzie im do głowy tak śmieszna fantazya, żeby zaatakować ludzi jadących konno... — Możemy więc puścić się w drogę, bez najmniejszej obawy.... — Zaręczam, że cało przybędziemy do portu!...
W tej chwili odgłos podkutych kopyt końskich rozległ się po bruku dziedzińca, i lokaj Dominik ukazał się, trzymając dwa konie.
Marceli rzucił zachwycone spojrzenie na te wspaniałe rumaki, których doskonałość kształtów, ostatnie błyski zmroku pozwalały jeszcze ocenić.
Wierzchowiec Jerzego Herberta, był to koń rasy berberyjskiej czystej krwi, mlecznej białości. — Grzywa jego i ogon wyglądały jak jedwabiste kędziory pięknej kobiety. — Sieć krzyżujących się żyłek rysowała się czysto pod delikatną tkanką skóry.
Auglo-normandzka klacz przeznaczona dla Marcela, mniej może miała dystynkcyi, z jej maścią czarną i błyszczącą jak skrzydło kruka; było to jednakże zwierzę wielkiej piękności i znacznej wartości.
Porucznik pozbył się pistoletów włożywszy je do olstrów, i wskoczył na grzbiet klaczy z lekkością i dokładnością doskonałego jeźdźca.
Jerzy Herbert ze swej strony również dosiadł konia.
Oba konie przebierały w miejscu nogami niecierpliwie.
Dominik otworzył bramę i obaj młodzieńcy wyjechali z pałacu.
— Jedziemy na lewo, — rzekł Jerzy do Marcela. — Musimy jechać wzdłuż wybrzeży, aby wydostać się z miasta na przedmieście.
Pozwólmy oddalić się młodym ludziom, których odnajdziemy wkrótce, i poprosimy czytelników, aby nam towarzyszyli gdzieindziej, uprzedzając ich w każdym razie, że znajdą się w bardzo złem towarzystwie.


IV.
SZYNKOWA POD MORSKIM KRÓLIKIEM.
Croquemagot i Cocodrille.

Domy mają swą fizyonomię tak jak i ludzie! Nie bierzcie proszę tego twierdzenia za parodoks, gdyż nie znalazłbym się w kłopocie, gdyby tego zaszła potrzeba, licznemi faktami stwierdzić zupełną prawdę tego co mówię.
Ileż razy zdarzało mi się, patrząc na pewne skromne domki uśmiechnięte i tchnące tym doskonałym porządkiem, niepokalaną czystością będącą zbytkiem biednego, mówiłem sobie: — Tu, pewno mieszkają szczęśliwi!
Ile za to razy, przeciwnie, zatrzymując się przed frontem rudery o murach jakby trądem pokrytych, zawilgoconych oknach, poszarpanych gałganach rozwieszonych na sznurach najeżonych węzłami, smutnych sztandarach najwstrętniejszej nędzy: — powtarzałem sobie, że to brudne domisko, musi być jedną z tych jaskiń, w których wielka armia rozpusty i zbrodni, rekrutuje swych żołnierzy!
Po zasiągnięciu informacyi okazywało się prawic zawsze, że przypuszczenia moje były słuszne.
Przypominam sobie wybornie, że temu osiem czy dziesięć lat, dziwaczny budynek ponurej powierzchowności, położony nie daleko łomów kamieni, z lewej strony drogi prowadzącej z Paryża do Fontenay-aux-Roses, zwrócił na siebie moją uwagę.
Był to czworobok o jednem piętrze pokryty dachówkami brunatnego koloru, gdzieniegdzie poprzedziurawianemi, na dole były drzwi i dwa okna. Szarawy tynk murów łuszczył się i zieleniał miejscami; — drzwi i okiennice, zawszę zamknięte, pomalowane były na wstrętny ciemno-czerwony kolor, jakby sączącej się krwi.
Dom byt nie zamieszkały i w małem ogrodzeniu, przeznaczonem niegdyś na ogród, rosły tylko pokrzywy.
Fizyonomia tego nędznego domu silnie mnie uderzyła:
— Nie podobna — myślałem, — aby tu wśród tych popękanych murów, i za temi czerwonemi okiennicami, jakaś zbrodnia nie została spełnioną!
Zapytywałem i dowiedziałem się, — bez najmniejszego zadziwienia, że dwa lata przedtem, jeden z kamieniarzy zamordował tam swoją żonę motyką, — naturalnie głowa kamieniarza wkrótce potem spadła na strasznej maszynie przy rogatce Saint Jacques.
Przepraszam za to zboczenie i powracam do mego opowiadania:
W części najbardziej oddalonej przedmieścia Tulonu, ciągnącego w kierunku Marsylii, w 1830 r. widzieć można było nędzne domostwo; — mury jego, jeżeli nie będzie zbyt zuchwałem użyć tego wyrażenia, były to chwiejące się przepierzenia, zbudowane z okrągłych kamieni, resztek statków, nawpół zgniłych desek przybitych gwoździami do słupów wkopanych w ziemię, i okrytych cienką warstwą wapna zarobionego piaskiem.
Dom składał się z parteru, podziemnego na trzy izby niejednostajnej wielkości, i ze strychu z okrągłem okienkiem.
Główne drzwi wychodziły na ulicę, a raczej na piaszczystą drogę, łączącą się z wielką arteryą przedmieścia. — Drzwi te oddzielone były od drogi rodzajem podwórza, szerokiego zaledwie na pięć lub sześć stóp.
Na prawo, na lewo i ztyłu domu znajdował się mały ogródek, otoczony żywym płotem, — ogród był wcale niewprawny, posiadał za to cztery altanki ocienione gęsiemi liśćmi pnącego się dzikiego wina.
W każdej z tych altanek, stał kwadratowy stół z drzewa Domalowanego na zielono, i dwóch ławek.
Na co ten zbytek stołów i siedzeń? zapytają zapewne czytelnicy. — To co ich zadziwia wyda się bardzo prostem, gdy dowiedzą się, że nad głównemi drzwiami kołysała się skrzypiąca na zardzewiałych zawiasach, płyta blaszana, na której nie zbyt wprawny penzel namalował, jakieś fantastyczne zwierzę z wyższą częścią cielą niedającą się określić, a zakończone, według wszelkiego prawdopodobieństwa rybim ogonem.
Intencyę artysty zresztą tłomaczył następujący napis, u stóp potworu czerwonemi literami niezgrabnie nakreślony:

POD MORSKIM KRÓLIKIEM

DOBRE WINO I LIKIERY

dubeltowe piwo marcowe.

Dom ton był szynkownią!! — Dziwną szynkownią której próg przestąpić zwykłemu śmiertelnikowi wcale nie łatwe przychodziło.
Tegoż samego dnia, — 9 maja 1830 r., — kilka minut po dziesiątej z rana, pewne indywidum ubrane w kaftan i mały skórzany kapelusz, jaki zwykle noszą majtkowie marynarki handlowej, szło wielką drogą przedmieścia.
Człowiek ten wydawał się tak pijanym, że z trudnością przychodziło mu utrzymać środek ciężkości, nogi jego chwiejące zataczały po bruku ulicy tak groźne elipsy, że za każdym krokiem można było obawiać się, że padnie twarzą w rynsztok.
Mieszkańcy przedmieścia Tulonu zbyt przywykli do podobnego widoku, aby chociaż przez chwilę zwrócić na to uwagę.
Kilku robotników okrętowych, mówiło sobie naiwnie, widząc przechadzającego się pijaka. — A jednak, tak samo będziemy wyglądali w niedzielę!!...
Kilkoro dzieci biegło za nim z krzykiem, i wołając żartobliwie: — Upadnie!... — Nie upadnie!
I to wszystko.
Pijak jednak nie upadł. Ciągle zataczając się, dowodził aż do oczywistości, że chociaż chodzenie zygzakiem, najdłuższą jest drogą pomiędzy jednym punktem a drugim, przybywa się jednak zawsze... z czasem.
Majtek minął tedy ostatnie domy przedmieścia i znalazł się na wysokości Morskiego Królika.
W tem miejscu stanął, i obracając się tak jak to zwykle czynią pijani perorujący z mnóstwem giestów i rzucił okiem na drogę którą przybył. — Spojrzenie to błyszczące, szybkie, cudownej jasności, dziwny stanowiło kontrast z postawą całego jego ciała zdającego się być targanem przez straszliwe kołysanie okrętu.
Droga była pusta. — Z przodu i z tyłu nikogo... — Cała ludność miasta skupiała się na placach publicznych i na wybrzeżach.
Majtek, na chwiejących się nogach nagle dał dwa susy.. z których drugi rzucił nim jakby bela wyładowywanej z okrętu bawełny, w sam środek ogródka.
Jak tylko znalazł się pod opieką żywopłotu, a tem samem zdała od oczu, pijak wyprostował się jak łuk, z którego strzałę wypuszczono, i wszelkie symptomata pijaństwa zniknęły.
Widocznie odgrywał on rolę w tajemniczym jakimś celu, z biegłością doskonałego komedyanta.
Zbliżył się do drzwi i poruszył klamką bez hałasu. — Drzwi nie dawały się otworzyć; — zamknięte były z wewnątrz.
Nie nastając więcej, majtek przeszedł na drugą stronę domu. — Drugie drzwi równie jak pierwsze były zamknięte, lecz bez klamki ani zamku na zewnątrz, wybite były w murze, obok wązkiego okna, i do szyby którego majtek przyłożył oczy.
Podwójna przeszkoda nie dozwalała nic zobaczyć: — przedewszystkiem gruba warstwa kurzu i pajęczyn, odejmująca szkłu przezroczystość; — nakoniec skrawek żaglowego płótna zawieszony w rodzaju firanki.
W miejsce oka, majtek przyłożył ucho, i przez kilka sekund przysłuchiwał się uważnie.
Usłyszał szeptanie zaledwie dające się rozróżnić, lekkie mruczenie, takie, jakie wydają dwa gipsy ostrożnie tłumione.
Majtek pokręcił głową z miną zadowoloną, i końcem palca uderzył w szybę bardzo cicho; — poczem powrócił do dawnej pozycyi i znowu przyłożył ucho. — Lecz było to napróżno, — głosy ucichły; nie słyszał już nic, ani szeptów ani mruczenia.
Wtedy paznogciem uderzył w szkło szyby cztery razy. — Uderzenia te były tak rozdzielone; — jeden, — jeden, dwa, — jeden, — jeden, dwa.
Ciężkie kroki rozległy się wewnątrz domu, czyjaś ręka podniosła płachtę żaglowego płótna i nawpół otworzyła małe okienko, lecz niepodobna było dojrzeć ciała do którego ta ręka należała.
W tej samej chwili zachrypły głos wydobył się z niewidzialnych ust i zapytał:
— Kto jesteś?...
— Przyjaciel zielonych czapek i czerwonych kaftanów... — odpowiedział majtek.
— Zkąd przychodzisz?
— Z kraju w którym koszą łąkę cały rok.
— Czego żądasz?
— Gwiazd w południe.
— Która godzina?
— Godzina w której nie mogę wrócić tam zkąd przychodzę.
Te formuły, tak całkiem z pozoru nieznaczące, Ł nie były niczem innem jak tylko słowami porozumienia.
Odpowiedzi nowo-przybyłego były jasne i dokładne, ochrypły więc głos mruknął z wyrazem złego humoru:
— To dobrze, wejdź!...
Majtek począł się śmiać.
— Ależ do trzystu dyabłów, — zawołał, — jeżeli chcesz żebym wszedł, otwórz drzwi! — Zdaje mi się, że przecież nie żądasz, abym wszedł przez to okienko, albo dziurkę od klucza....
— Zaczekaj chwilę... — rzekł głos.
— Pospiesz się! — interes który mnie tu przyprowadza jest pilny....
Po chwili dał się słyszeć odgłos żelaztwa wewnątrz domu.... Odsuwano zardzewiałe zasuwy, — potem żelazna sztaba, spadla na cegły podłogi z metalicznym hałasem; — drzwi obróciły się na zawiasach i nawpół otworzyły się, — lecz zwolna, — dyskretnie — jakby z żalem.
Mieliśmy słuszność mówiąc, że nie każden wchodzi tak jakby chciał do szynkowni pod Morskim Królikiem!...
Zacna szynkownia! — któżby ją ośmielił się oskarżać, że ugania się za klientami??...
Majtek próg przestąpił... Drzwi zamknęły się za nim, i gospodarz przeprowadziwszy go przez izbę całkiem ciemną, wprowadził go do pokoju cokolwiek więcej oświetlonego, przeznaczonego dla pijących, gdy przypadkiem szynkownia raczyła otworzyć się dla wybranych gości... — rzecz to bardzo rzadka!!...
Ściany tej sali były, przynajmniej dawniej pobielone wapnem. — Wzdłuż tych ścian cztery deski podtrzymywane przez klamry ze starego żelaza, oderwane od rozbitego jakiegoś statku, dźwigały kotły i rądle w bardzo złym stanie i całą bateryę kuchenną, z ordynarnego fajansu. — Obok talerzy i półmisków, stało kilka tuzinów butelek wina i flaszek wódki.
Rzeczy te stanowiły przedmioty użyteczne, pierwszej potrzeby.
Co do części ornameatacyjnej, o tej również nie zapomniano. — Ozdoby składały się z mnóstwa bazgrot, brutalnych, i niedołężnych szkiców, nakreślonych węglem na ścianach.
Jedno jednakże z tych dzieł sztuki musiało zwrócić uwagę znawcy. — Była to prześliczna mała gilotyna, naszkicowana czerwoną kredą, i wzięta w chwili, kiedy pacyent przywiązany do huśtawki, poddaje swą głowę, pod fatalny nóż mający zadowolnić sprawiedliwość ludzką, zanim sprawiedliwość boska wyrzeknie z kolei. — Szkic ten odznaczał się wielką starannością, zastanawiającem wykończeniem szczegółów, a szczególniej poprawnością rysunku. — Niewątpliwie wprawna ręka narysowała go. Któż opowie historyą nieznanego artysty, którego zniechęcona ręka porzuciła ołówek, aby pochwycić nóż zbrodniarza?...
W kominie pod ogromnym kotłom, z którego wydobywała się gęsta para, z akompaniamentem kuchennego zapachu, nie mającego nic w sobie nieprzyjemnego, palił się wielki ogień, utrzymywany klepkami od starych beczek i drzewem pochodzącym z zatopionych statków.
Dzięki temu ogniowi, izba dostatecznie była oświecona, gdyż tak jak i w pierwszej, łachmany żaglowego płótna wisiały przed oknami, niby firanki, a grubość tkaniny, dopuszczała tylko zaledwie słabą bardzo dozę promieni słonecznych.
W pośrodku izby stal wielki stół bez obrósa, otoczony kulawemi stołkami. — Na tym stole, ustawione były różne przedmioty: wielki półmisek i puste talerze, — widelce cynowe i noże żelazne, ołowiane kubki, — kawał razowego chleba, — napoczęta butelka wódki, fajki i tytuń.
Teraz kiedyśmy opisali dekoracye, powiedzmy słów kilka o osobach znajdujących się na scenie, w chwili kiedy wprowadziliśmy czytelnika do tej przerażającej jaskini.
Osób tych było dwie: — mężczyzna i kobieta. — Co za para!!
Nigdy bardziej złowrogie fizjonomie nie ukazały się na błotnistym bruku wielkich miast, w chwilach kiedy wybuchają krwawe rewolucje.
Mężczyzna zdawał się mieć lat sześćdziesiąt. — W jakim wieku była kobieta?... — Żaden fizyolog nie nalazł by rozwiązania tej zagadki... — mogła mieć czterdzieści lat, — mogła również mieć osiemdziesiąt, a nawet i sto.
Nic nie pozostało z młodości, nic również z dojrzałego wieku, wszystko w jej twarzy zatarła rozpusta, i wszelkie nadużycia i występki. — W ohydnych kształtach tego ciała okrytego łachmanami, nie było nic kobiety.
Ten mężczyzna i ta kobieta, wyglądali zresztą tak jak gdyby umyślnie dla siebie stworzeni.
Tak jedno jak drugie mieli brody, z małą tylko różnicą, — jedno i drugie mieli na sobie kaftany marynarskie, w smutnym stanie i powykręcane buty.
Oboje zresztą z blaszanych kubków wychylali szerokiemi haustami wódkę z pieprzem i palili z krótkich fajek nałożonych tytuniem pochodzącym z kontrabandy.
Nowo przybyły stał przed nimi, z rękami skrzyżowanemi na piersiach, mrugając przyjemnie okiem, i uśmiechając się s wyrazem pełnym uprzejmości:
— Dzień dobry wam.... — Co słychać?... — wszystko dobrze..,. — Tem lepiej!... — Ja także — na wasze usługi, gdybym był zdolny....
Gospodarze Morskiego Królika przyglądali mu się ciekawie lecz z pewną nieufnością, podczas gdy do nich tak mówił. — Niewątpliwie widzieli go po raz pierwszy.
Majtek z łatwością zauważył ten brak zaufania. — Nie tłomacząc się jednak wcale, począł się śmiać, i zawołał:
— No, no, ojcze Croquemagot, przyjrzyj mi się dobrze, wybadaj mnie wzrokiem, to nic nie kosztuje! — Pozwól sobie do syta widoku ładnego chłopca, jak również i pańska małżonka, pyszna kobieta, — słowo honoru!! — Tym sposobem jeżeli przyjrzycie się mej faciès, przez bagatelkę czterdziestu dziewięciu lub sześćdziesięciu jeden minut, będziecie mieli szczęście zapamiętać moją gałkę cokolwiek później, gdyż zanadto pochlebia mi zrobienie waszej nieocenionej znajomości, — abym nie miał uprawiać jej na przyszłość z wszelką przyjemnością, a mam nadzieję, że i z wzajemnością!...
Fałszywy majtek zakończył dziwacznym ukłonem swój improwizowany speech, z całą werwą, podróżującego kupczyka.
Był to tęgi chłop wysokiego wzrostu, który! budową mógł walczyć o lepsze z Herkulesem Farnezyjskim. Pod małym marynarskim kapeluszem włosy miał krótko obcięte, tak aby okazać czoło wązkie i gorzałę. — Szeroka fioletowa blizna, pochodząca z upadnięcia lub uderzenia pięści, otaczała prawe oko i dochodziła do środka policzka.
Dolna część twarzy była szeroką i kwadratową. — Zęby wystające, podnosiły dolną wargę.
Oczy małe lecz bardzo żywe, miały wyraz jowialny, nie godzący się z resztą tej złowrogiej fizjonomii.
— Więc znasz moje przezwisko! — rzekł człowiek, którego słyszeliśmy nazwanego Croquemagot.
— Jak widzicie.
— A jednak ja was nie znam...
— Nie znaliście mnie przed chwilą... — ale znacie mnie teraz.
— Jak się nazywasz?...
— Cocodrille, na wasze usługi....
— W czyjem imieniu przychodzisz?
— W imieniu kogoś, którego wyjątkowo szanujesz, — w imieniu Amerykanina.
Wyraz nieufności na twarzy ojca Croquemagot, zniknął jakby pod wpływem czarów, a na jego miejsce zarysował się nadzwyczaj uprzejmy uśmiech.
— Ah! — rzekł, — więc znasz Amerykanina?...
— Jesteśmy obaj, on i ja, dwaj przyjaciele, — dwa palce u jednej ręki, — dwie pestki winogrona, — dwa garby wielbłąda, dwie zwrotki piosnki....
— Jest to jeden z dobrych, ten Amerykanin!... sławny!... silny!!...
— Prawdziwy Morski Królik, ojcze Croquemagot!...
— A więc ponieważ przychodzisz w jego imieniu... witam cię serdecznie....
— Tegom się spodziewał....
— Usiądź tu.
— Niepotrzeba, nogi są zdrowo....
— Zapal fajkę.
— Nałożę moją.
— Napijesz się czego?
— Z przyjemnością.
— Co wolisz wina, czy wódki?
— Co tylko masz najpieprzniejszego....
— Pan jest usłużny.
— Dziękuję!...
Fałszywy majtek, odpowiadający na piękne nazwisko Cocodrilla, zbliżył do ust i jednym tchem wychylił kubek napełniony wódką po brzegi. — Poczem mlasnął językiem z miną żywego zadowolenia, i zawołał.
— Ab! do stu dyabłówi także mi mów!... w podniebieniu, jakby sto szpilek, a w żołądku aksamit.... Ojcze Croquemagot, powtórzę na twoje zdrowie i waszej zacnej małżonki....
Wychylił nowy kubek z równie przyjemnem jak pierwsze uczuciem.
— Teraz, — rzekł ocierając usta rękawem i przybierając poważną minę, — teraz będziemy mówić o interesie....
— Czyż by było coś w powietrzu? zapytał szynkarz.
— Do licha! spodziewam się że jest i to nie bagatelal...
— I cóż takiego?
— Koleżeński żarcik... — poprostu mała grzeczność dla nadzorców galer....
— Ucieczka!!... — zawołał Croquemagot z miną pomieszaną.
— Więcej aniżeli to.
— Dwie ucieczki!!
— Dalekim jesteś od prawdziwego rachunku!!... alarmowe działo, niedługo da pięć strzałów.... — Ni mniej ni więcej!!...
— Gwałtu!! — zawołał szynkarz, — pięciu zbiegłych!! Nieszczęśliwi!! — z tą ich manią uciekania, skończą na tem, że mnie skompromitują!! — Wiem niewątpliwie, że już od dawna policya niedowierza Morskiemu Królikowi....
— Ah ba! cóż chcesz?... jesteś notaryuszem, bankierem i oberżystą galerników! — masz z tego zyski... słusznem jest abyś ponosił także i ciężary.... Zresztą już czas... — przygotuj klatkę, — ptaszki wkrótce przyfruną.
Croquemagot głębokie wydał westchnienie.
— Chodźmy, — rzekł, — ponieważ tak trzeba, pomożesz mi....
I w towarzystwie nowoprzybyłego przeszli do sąsiedniej izby.


V.
REWIZYA

Croquemagot i Cocodrille pozostawali przez dziesięć minut w ciemnej izbie znajdującej się obok głównej sali szynkowni; praca której się oddawali, zależała poprostu na przeniesieniu w inne miejsce pęków chróstu leżących przy ścianie w pośrodku izby i ułożenia ich w innem.
Skończywszy tę robotę, dwaj ludzie powrócili do sali. — Cocodrille nalał sobie trzeci kubek wódki, a Croquemagot otworzył na rozcieź drzwi wychodzące. na małe podwórze koło drogi.
Zacząwszy od tej chwili, szyld Morskiego Królika stał się na piękne, rzeczywistością. — Dom tak starannie zamknięty i tak niedostępny, odzyskał swój tytuł szynkowni. — Według nęcących obietnic wypisanych czerwonemi literami na blasze, ofiarowywał rzeki wybornego wina, starej wódki i piwa marcowego ekstra-musującego!...
Szynkarka, jako zacna gospodyni, zabrała się z chwalebną pilnością do szumowania zupy gotującej się w kotle. — Croquemagot i Cocodrille, usiedli jeden naprzeciw drugiego, — nałożyli fajki i rozmawiali o różnych rzeczach, tonem budującej zgody i i serdeczności.
Godzina upłynęła.... — Zegary dzwonnic Tulonu zabierały się wybić dwunastą.
Nagle strzał padł jak piorun, tak iż szyby okien szynkowni zadrżały w swej ołowianej oprawie.
Było to pierwsze uderzenie alarmowego działa.
— Ah! ah! — rzekł Cocodrille.... — uwaga!! — Raz!
Drugi strzał dał się słyszeć.
— Dwa! — mruknął Croquemagot.
— Trzy!
— Cztery!
— Pięć.... — zawołali kolejno obaj bandyci.
— Interes udał się niewątpliwie... — dodał Cocodrille... — Nigdy o tem nie wątpiłem.... Rzecz cała zbyt dobrze była ułożona aby się miała nie powieść.... Kolędy muszą już teraz być niedaleko ztąd.... Zapewne już byli na brzegu, kiedy o ucieczce się dowiedziano,.. — Powiedz no ojcze, jak się tam nazywasz, czy wiesz, że to dość zuchwale: — pięciu zbiegów przechodzących przez port i miasto z laskami w ręku, w samo południe!! — Myślę, że o tem długo mówić będą...
Szynkarz opóścił głowę na piersi i zdawaj się bardzo wzruszony, prawie drżący.
— Ah! do trzykroć stotysięcy dyabłów! — zakrzyknął Cocodrille, — niemiej że takiej miny zmokłej kury, mój kolego!! — Aby sobie dodać odwagi pomyśl tylko o pięknych zyskach, które wpadną ci do kieszeni!! — Możesz być pewny, że będą nie małe!!..
Skutek tych słów był natychmiastowy... — niepewny uśmiech, ukazał się na ustach ojca Croquemagot.


∗             ∗

Podczas gdy w szynkowni pod Morskim Królikiem miał miejsce powyższy dyalog, dziesięciu majtków, hałasując straszliwie, śpiewając i wybuchając głośnym śmiechem, szło drogą przedmieścia i kierowali ku wsi, a tem samem ku gościnnemu domowi ojca Croquemagot.
Majtkowie, którzy zapewne więcej aniżeli wypada bawili się butelką, tworzyli dwie bandy, po pięciu każda w pewnej od siebie odległości, i zajmowali całą szerokość ulicy, pięciu bowiem z każdej bandy trzymało się pod ręce i szło frontem dwoma szeregami.
Idąc śpiewali chórem na cały głos z odurzającym zapałem pieśni dobrze znane w morskich portach, i których zwrotki akompaniowano były tak przerażającemi wrzaskami, że od nich głusi by zadrżeli a zmarli przebudzili się w mogiłach.
Nieliczni mieszkańcy przedmieścia, którzy nie poszli do Tulonu, wychodzili przed progi swych domów, aby przyjrzeć się przechodzącym hałaśliwym majtkom: — wesołość ich zresztą była całkiem nie szkodliwą, gdyż nie tylko ci uczciwi marynarze nie znieważali nikogo, ale nawet nie pozwalali sobie najmniejszego żarciku z ładnemi tulonkami, które spotykali po drodze.
A jednakże przypatrując się uważniej tym dziesięciu zuchom, trudno by podejrzywać ich o podobną wstrzemięźliwość. — Wcale bowiem nie odznaczali się powierzchownością, ci wrzaśliwi majtkowie, zdający się należeć raczej do załogi pirackiego okrętu, aniżeli okrętu wojennego lub kupieckiego statku.
Długie brody różnokolorowe, godne saperów lub baszów, okalały twarze dzikie fizyonomie burzliwe. — Gorące przytem kolory pijaństwa nie oświecały bladych ich twarzy. Wyraz oczu zdawał się zadawać kłamstwo gorączkowej egzaltacyi głosu i śpiewów.
Obserwator może by to zauważył, — lecz nie wszyscy są obserwatorami, — i każdy zresztą wie, że marynarza nie można sądzić po powierzchowności. — Stary majtek z pokiereszowaną twarzą, okryty medalami i dekoracjami, podobny często bywa w uderzający sposób do bandyty z melodramatu.
W chwili kiedy pierwsza z dwóch band ujrzała zdała szyld ojca Croquemagot, śpiewacy nowe zadali wysilenie swym płucom, i głosy ich grzmiały jak dzwny katedry.
Na ogłuszający hałas tych wrzasków dochodzących do szynkowni: —
— Otóż oni... — rzekł Cocodrille do szynkarza, — to oni z pewnością....
— Oni!! — powtórzył Croquemagot, jakby oszołomiony. — Gwałtu!! co za hałas!... Jak to być może, że nie zaaresztowali ich dwadzieścia razy podczas drogi!!...
— Właśnie dla tego, że hałasowali nie zostali aresztowani! — Nikt na nich nie zwracał uwagi, a wiesz dla czego, ojcze Croquemagot?... o to dla tego, że wyglądają właśnie tak jak gdyby chcieli zwrócić na siebie uwagę całego świata... — Rozumiesz teraz?
Croquemagot nic na to nie odpowiedział.
Tymczasem pierwsza banda doszła do szynku i znikła w jego wnętrzach, wyjąć ciągle tak, że się szyby trzęsły.
Drugi oddział poszedł w ślad za niemi i podczas kilku następnych minut, w wielkiej sali Morskiego Królika, zwykle tak ponurej i smutnej, rozlegały się krzyki i śpiewy.
Wtedy można było ujrzeć, bladą i złowrogą twarz w okrągłem okienku na dachu, jakby gipsowy maskaron; — poczem śpiewy i krzyki umilkły i znowu milczenie zapanowało.
Drzwi od gabinetu były szeroko jak nigdy otwarte....
Któżby ośmielił się podejrzywać, wobec tego progu tak łatwego do przestąpienia, że Morski. Królik ma coś do ukrywania?...


∗             ∗

Dwie godziny upłynęły od czasu, kiedy alarmowe sygnały zadrżały w powietrzu.
Blada twarz nie poruszała się z krągłego okna, przemienionego na obserwatoryum. W sali na dole rozmawiano, lecz cichym głosem.
Nagle lekkie gwiźnięcie dało się słyszeć z wysokości strychu, poprzedzające słowo wymówione bardzo wyraźnie, chociaż nadzwyczaj cicho:
— Strzeżcie się... nadchodzi policya!...
Natychmiast nowy wybuch śpiewów rozległ się w szynkowni, poczęto trącać się kubkami, i pijackie głosy rozpoczęły unissono, nie kończące się kuplety: pieśni marynarzy; podczas straży nocnej.
Ostrzeżenie ze strychu nie myliło się.
Komisarz policyi, opasany szarfą, w towarzystwie czterech agentów, pół tuzina żandarmów i oddziału piechoty, z bagnetami na karabinach, ukazał się na drodze prowadzącej do szynkowni pod Morskim Królikiem.
W miarę jak ten mały oddział przybliżał się i odgłos śpiewów wyraźniej dochodził do ich uszu, na fizyonomii komisarza okazał się wyraz zadziwienia i wahania.
Doszedłszy do drzwi od ogródka, podoficer piechoty, kazał wykonać rozkazy, które sam otrzymał, ustawiając żołnierzy, naokoło żywopłotu otaczającego dom, z poleceniem posłania kuli pierwszemu lepszemu, któryby usiłował plot ten przebyć.
To uczyniwszy, pan komisarz wraz z agentami i żandarmami wszedł do dalszej sali, i próg przestąpiwszy zawołał:
— Cokolwiek ciszej, panowie, proszę....
Sześciu ludzi siedziało około stołu, na którym tyleż stało butelek, znacznie już napoczętych.
Croquemagot z dzbankiem w ręku chodził tam i napowrót.
Wobec niebezpieczeństwa, odzyskał przytomność, i gdy usłyszał głos komisarza, obrócił się żywo i wzrokiem i ruchami, okazał najwyższe zadziwienie.
Postawiwszy dzbanek na stole, zbliżył się do komisarza i zapytał go, kłaniając się do samej ziemi.
— Mam nadzieję, że to nie o mnie panu chodzi, panie komisarzu?
— Nazywasz się Jakób Beru? — rzekł komisarz.
— Do usług pana komisarza, jeżeli mógłbym w czem być mu pomocnym....
— W różnych epokach byłeś kilkakrotnie sądzony i karany?
— Takie to moje nieszczęście, panie komisarzu, gdyż zawsze byłam karany niesprawiedliwie, zawsze na skutek zeznań, składanych przeciwko mnie przez moich wrogów....
— Używasz jak najgorszej sławy....
— Mój Boże! o kimże źle nie mówią na tym świecie? — Złośliwe języki pozwalają sobie spotwarzać mnie całem sercem, ponieważ jestem biedny, i bardzo mi trudno dać sobie radę w interesach.... — Jednakże nic nikomu nie jestem dłużny.... Czy oskarżają mnie o coś, panie komisarzu?
— Oskarżają cię, że przechowujesz skradzione rzeczy, że jesteś bankierem galer, i masz zawsze gotową kryjówkę dla zbiegłych galerników, twych klijentów, w razie ucieczki.
Jakób Béru, przezwany Croquemagot, — wzniósł oczy i ręce ku niebu, przybrał postać zgryzioną, i przygotowywał się zbić piorunującą repliką to kłamliwe oskarżenie, rzucone przeciwko niemu; — lecz nie miał da to czasu.
Komisarz mówił dalej:
— Ponieważ zatem, pięciu galerników zbiegło dziś rano, przychodzę z rozkazem dokonania poszukiwać zwiedzenia całego domu, w którym spodziewam się znaleść tych, których szukam.
— Szukaj panie komisarzu, — odrzekł Croquemagot, z doskonałą pewnością siebie; — szukaj, badaj, śledź... poszukiwania pańskie będą dowodem mej niewinności!... Dom mój do pana należy, każ go pan zburzyć, jeżeli chcesz, ponieważ i tym razem jeszcze jestem ofiarą potwarzy.... — Z biednym człowiekiem jak ja, wszystko wolno, — wszystko jest dobrze!!
Komisarz nie uważał za stosowne podnosić tego, co ostatnie słowa szynkarza zawierały w sobie ubliżającego dla sprawiedliwości.
— Kto są ci ludzie? — zapytał, wskazując na sześciu majtków.
Ci ostatni powstali i wymienili swe nazwiska bez najmniejszego wahania.
Według ich zeznania, obcy byli w tym kraju i należeli do załogi statku z Nantes nazwiskiem Quibron, wynajętego przez spekulanta pana Hennequiu. Statek ten udaje się z wyprawą afrykańską, biorąc ładunek wszelkiego rodzaju, cennych win, — zapasy te oddane być mają do rozporządzenia oficerów armii francuzkiej pod namiotami restauracji, mającej się urządzić na brzegu afrykańskim, zaraz po wylądowaniu.
Na sześciu znurzanych kapeluszach majtków słowo Quiberon świeciło złotemi literami.
Komisarz znalazł w zupełności naturalnemi i prawdopobnemi odpowiedzi tych dzielnych marynarzy, niepotrzebujących wcale zajmować się reputacją, mniej lub więcej dobrą szynkarzy, u których wydają swą gażę. — Przestał więc zajmować się niemi.
Podczas gdy badał ich tak pobieżnie, trzech agentów i dwóch żandarmów, weszło po schodach, a raczej po drabinie prowadzącej na strych.
Zeszli napwrót kurzem i pajęczyną okryci, lecz nic nie odkryli. — Strych był pusty.
Komisarz dał znak.
Agenci otworzyli drzwi do drugiej izby, w której prawie zupełna ciemność panowała. — Owe niby firanki z kawałków płótna, zawieszone przed szybami zostały cokolwiek odchylone, i słabe światło, pozwoliło przekonać się, że ściany zupełnie są nagie, i, że w izbie tej nie było żadnego sprzętu. Dwie rzeczy tylko zwróciły uwagę policyj przedewszystkiem, że dwanaście pęków chróstu ułożonyonych przy jednej ze ścian izby, a przy tem rodzaj drzwi w podłodze podnoszących się zapomocą żelaznego kółka średniej wielkości.
Rozpoczęto od odrzucenia w inne miejsce pęków chróstu. Nic one ukrywały.
Następnie jeden z agentów schwycił za kółko, podniósł drzwi, i ukazały się pierwsze stopnie drabiny, zagłębiającej się pod ziemię.
— Dokąd się schodzi po tej drabinie? — zapytał komisarz szynkarza, przyglądającego się rewizyi.
— Dekądże u dyabła by miała prowadzić, jeżeli nie do piwnicy?
Zapalono latarnię i wszyscy zeszli do piwnicy; — znaleziono dwie lub trzy beczki wina, kilka baryłek wódki i stare oksefty puste i spróchniałe, które zostały starannie obejrzane.
Ponieważ ściany tej piwnicy mogły zawierać jaką kryjówkę, zostały opukane młotkiem, lecz wszędzie dźwięk pełny i matowy wskazywał, że nie było nigdzie żadnego zagłębienia
Pozostała więc tylko do zwiedzenia trzecia izba, służąca małżonkom Croquemagot za pokój sypialny.
Ta ostatnia część rewizyi nie doprowadziła do żadnego rezultatu, zarówno jak i poprzednie operacye.
Komisarz rozkazał zaprzestać poszukiwań.
— I cóż, panie komisarzu, — zawołała szynkarz tryumfujący, — widzisz więc pan....
— Widzę, że w tej. okoliczności przynajmniej... nie masz nic sobie do wyrzucenia, i winszuję ci tego.... Recz była ważna... — Chodziło o ciężkie roboty dla ciebie, — artykuł 243 kodeksu karnego....
— Ogłaszasz pan moją niewinność, o panie komisarzu.... — to dobrze.... — to sprawiedliwie... — ale jak pan wynagrodzisz mi tę krzywdę, którąś mi pan uczynił?...
— O jakiej krzywdzie, chcesz mówić?...
— krzywdzie ogromnej, uczynionej mojej dobrej sławie, przez tę rewizyę, która zhańbiła moje ognisko domowe....
— Twoja dobra sława!! — powtórzył komisarz wzruszając ramionami. — W twoim własnym interesie, Jakóbie Béru, radzę ci, nie wspominaj o tem!
W kilka minut później, komisarz, agenci, żan, a gospodarze pozostali sami w sali, z majtkami Quiberona.
Szanowne te osoby zamieniły owe niedające się opisać spojrzenia, a jednocześnie marynarze, z automatyczną regularnością, wszyscy wykonali ów gest uliczników paryzkich, zależący na przyłożeniu wielkiego palca lewej ręki do nosa, a małego de wielkiego prawej, poruszając przytem szybko innemi palcami, jak gdyby grając na flecie.
Jeden z majtków wskoczył na drabinę prowadzącą na strych i wyjrzawszy oknem, stwierdził, że policyantów już nie widać.
Inny z nich obadał w około dom, aby się zapewnić, czy policya nie pozostawiła szpiega.
Wtedy Croqumagot i Cocodrilie wzięli latarnię, przeszli do drugiej izby i zbliżyli się do miejsca, które stos chróstu przerzucony przez agentów, zakrywał.
Przełożyli szybko ten chróst w inne miejsce izby, z którego go przedtem wzięli, odsłaniając tym sposobem tę część ściany, przy której złożyli je agenci własnemi rękami. — To uczyniwszy Croquemagot ukląkł na ziemi i wyjął dwa gwoździe z wielkiemi główkami, która nie przedstawiając żadnego oporu, przytrzymywały deskę forsztowąnia, znajdującego się przy samej podłodze.
Deska ta opadła jak pulpit biurka, i pozwoliła dojrzeć wyższą część kryjówki wązkiej a długiej, w której ukazało się pięć głów z błyszczącymi oczami, ułożonych jedna obok drugiej. — Głowy te należały do pięciu zbiegłych galerników, których ciała znikały w tej kryjówce prawie nie do znalezienia, wybudowanej w samych fundamentach domu. — Aby ją odkryć, trzeba by było zburzyć chyba cały dom do szczętu.
Croquemagot sprytnie wymyślił ów stos pęków chróstu złożony właśnie w pobliżu podejrzanego miejsca, przekonany, — a doświadczenie dowiodło, że miał słuszność, — przekonany, powiadamy, że pierwszą czynnością agentów będzie odsunąć te pęki i położyć je własnemi rękami przy samym, otworze tajemniczej kryjówki.
— No i cóż, — zapytał jeden z galerników, re wizyą skończoną?...
— I z jak najlepszym skutkiem, — odpowiedział szynkarz... — Już nie powrócą...
— Czas był wielki! — Czy wiesz ojcze Croquemagot, że zaczynaliśmy się na piękne dusić w tej norze!...
— A więc teraz, moje dzieci, oddychajcie sobie do woli...
— Czy możemy już wyleść z tej dziury?...
— Oho! ani myśleć! trzeba zostać aż do nocy....
— A więc przynieście nam pić przynajmniej.
— Chciałem wam to właśnie zaproponować.
Szynkarz wyszedł, i powrócił po chwili z butelką wódki i pięciu kubkami, włożonemi jeden w drugi.
Zbiegowie wyciągnęli — ręce, aby pochwycić za kubki.... Croquemagot ponalewał je, i jednym haustem wypróżnione zostały, z wojskową dokładnością.
— A teraz, — odezwał się do Cocodrilla, ten z galerników, który zdawał się największy wywierać wpływ na swych towarzyszy, jaki zwykle na galerach daje sława zbrodni, — pogadajmy trochę o pięknych i dobrych interesach, o których już wspominałeś... — Czy masz cośkolwiek gotowego zaproponować nam natychmiast?... Uprzedzam cię, ze nie chcemy tracić ani sekundy.... Ręce nasze i nogi zardzewiały, chcielibyśmy je odświeżyć, jak najprędzej....
— Kiedy tak, — odpowiedział wesoło Cocodrille, nic nam nie przeszkodzi zrobić, na wszelki przypadek, małą przechadzkę po okolicy dzisiejszej jeszcze nocy, — choćbyśmy mieli powrócić z próżnemi rękami... a na jutro mam przygotowane dwie operacye, prawdziwie złote....
— Nie chwalisz się, co! Cocodrille?
— Tak mało się chwalę i operacye te są tak piękne, że sami nawet będziecie zadziwieni!!...
— O cóż więc chodzi?... powiedz.
— Powiadam wam, że coś przepysznego.... Słuchajcie zresztą, zobaczycie....
Wtedy pomiędzy Cocodrillem i galernikami rozpoczęła się przerażająca rozmowa, w którą na teraz nie wtajemniczamy czytelników, — dowiedzą się bo wiem aż nadto wcześnie o jej rezultatach.
Powiedzmy tylko, że w tym menstrualnym dyalogu, gdzie każde słowo wyobrażało pchnięcie nożem, dwa domy wymienione były ze dwadzieścia razy przez Cocodrilla: willa Labardès i willa Salbert.


VI.
ZASADZKA.

Porzućmy nikczemnych gości szynkowni Croquemagots, i poleczmy się z Jerzym i Marcelem, których pozostawiliśmy kłusujących razem, drogą prowadzący zarówno do willi barona de Labardès jak i do bastydy młodego, bogatego prowansalczyka.
W chwili kiedy dwaj jeźdcy wyjechali z miasta noc zapadła, — noc tem głębsza, że księżyc był w pierwszej kwadrze i wielkie czarne chmury okrywały niebo, niedozwalając blademu promieniu gwiazd oświecić ziemię.
Kiedy młodzi ludzie minęli ostatnią miejską latarnię przedmieścia, ciemność zdawała się tak głęboką, że nie mogli nawet rozróżnić swych rąk trzymających cugle, a tembardziej, drogi po której konie ich stąpały.
— Nie zajmuj się pan wcale swoją wierzchówką, — rzekł Jerzy do Marcela, — puść jej cugle na szyję, i zdaj się na nią.... W ciemności zarówno jak i podczas białego dnia, zna ona najmniejsze zakręty drogi, i mogę pana zapewnić, że nie potrzebujesz się obawiać żadnego fałszywego kroku....
Po kilku minutach oczy podróżnych przywykły o tyle do ciemności, że poczęli wyraźnie rozróżniać, rysujące się na niebie czarne sylwetki drzew, któremi droga z obu stron była wysadzoną. Droga ta ciągnęła się prosto przed nimi, jak gdyby szarawa wstęga. Morze ryczało z lewej strony, gdyż wiatr, bardzo silny wiejący w stronę lądu, zerwał się przed wieczorem i wrzucał na skały wybrzeża fale krótkie i urywane.
Pomiędzy młodymi ludźmi wieku Jerzego i Marcela, obu dobrze wychowanymi, à szczególniej gdy jeden oddał drugiemu usługę, zażyłość i przyjaźń rozwija się zwolna, poufałość za to zawiązuje się prawie natychmiast.
Po kwadransie jazdy, porucznik i prowansalczyk byli z sobą na jak najlepszej w świecie stopie.... Jerzy wypytywał Marcela, nie myśląc, żeby dopuszczał się niedyskrecyi, a Marcel odpowiadał chętnie na pytania swego towarzysza.
— Jakimże to sposobem, stało się kochany de Labardès, — zapytał Jerzy, że poraz pierwszy przyjeżdżasz do naszej pięknej Prowâncyi, bedącej kolebką twej familii?... — Jeżelibyś uczynił, to co byłoby całkiem naturalnem, to jest odwiedził kilka razy stryja, miałbym przyjemność poznać cię o wiele wcześniej...
— Niewątpliwie, — odrzekł Marcel, — często pragnąłem przyjechać tu, lecz okoliczności nie pozwalały.... — Z początku kolegium, później szkoła wojskowa, a nakoniec pułk, cały czas mi zabierały.... — Oprócz tego — dodał młody człowiek, — były jeszcze innego rodzaju przeszkody, które zwalczyć dość było trudno. — Z Normandyi, gdzie mieszka mój ojciec, daleko jest do Prowancyi... podróż drogo kosztują, a familia moja jest biedną....
— Biedną!? — powtórzył Jerzy z zadziwieniem.
— Być może, — odrzekł Martel, — niewłaściwego wyrazu. — Dzięki Bogu, mój ojciec nie potrzebuje żadnych znosić prywacyi, ani też do nikogo żądać pomocy... — Nie jest więc biednym w literalnem tego słowa znaczeniu; — lecz zapewnienie mu dobrego bytu możebnem jest tylko dzięki jaknajściślejszej oszczędności. — Nauki moje drogo kosztowały... — trzeba było myśleć jednocześnie o zaspokojeniu potrzeb matki i siostry. — Wobec takiego stanu rzeczy, każden niepotrzebny wydatek, byłby prawdziwem szaleństwem....
— Zkądże pochodzi ta różnica majątków między braćmi?... — Twój ojciec, jak mówisz, skromne tylko może prowadzić życie, a stryj uchodzi za człowieka, mającego czterdzieści tysięcy franków dochodu.
— Rzecz to bardzo prosta. — Mój ojciec urodzi! się z drugiego małżeństwa mego dziada, a stryj po swej matce odziedziczył majątek... — Trudno mi zresztą uwierzyć, żeby istotnie był tak bogaty, jak tu utrzymują.
— Bądź pewien, że nic nie przesadzają... — Majątek barona de Labardès jest bardzo znaczny i powiększa się codziennie wskutek jego... jakże to mam powiedzieć?... jego oszczędności, idącej bardzo daleko...
Rozpalony koniec cygara Marcela słabe światło roztaczał na jego twarzy. — Jerzy Herbert spostrzegł na jego ustach pół uśmiechu.
— Wcale nie słowo oszczędność miałeś na ustach, kochany Jerzy, lecz skąpstwo, — odrzekł porucznik. Nieraz już, muszę się przyznać, słyszałem że mój stryj jest powszechnie znanym jako skąpiec... — Zdawałoby się, według tego co mi wolno przypuszczać, taką ma reputacyą w tej okolicy... — Nieprawdaż?...
— Powiedz mi szczerze...
— Czy chcesz tego?
— Proszę....
— A więc, tak. Baron de Labardès uchodzi za skąpca... i sądzę, — sam żądałeś odemnie szczerości, — sądzę więc, że reputacya nie była tak zasłużoną jak jego.... — Zresztą wszystko cokolwiek mógłbym powiedzieć, nigdy niedorówna rzeczywistości.... Przekonasz się zresztą, własnemi oczami....
— A więc, aby mi uczynić przysługę i uprzedzić mnie przed niemiłem zadziwieniem, opowiedz mi wszystko.... — Mój stryj ma zapewne manie Harpagona?...
— Ma je wszystkie....
— Wymień mi niektóre...
— Od wielu lat, oddalił jednego po drugim wszystkich swoich służących, których trzymał za życia swej żony... — Zachował tylko starego kamerdynera, starszego od siebie. Godność ta jednakże jest prostą synekurą... — Baron niekaże nigdy u siebie froterować posadzki ani czyścić mebli, z obawy zniszczenia ich... — Pozwala padać w ruinę murom otaczającym willę, aby uniknąć wydatku na reparacye.... — Ogród zostawia w dzikim stanie, aby nie płacić ogrodnika... — Mały konik Pyrenejski, nie wie co to jest owies i pasie się dowoli na zapuszczonych trawnikach i klombach parku... — W sobotę w wielkim kotle napełnionym wodą, gotuje się mały kawałek mięsa, i zakupuje się chleb dwunastofuntowy. — Bulion, mięso i chleb mają wystarczyć na cały tydzień na nakarmienie barona i kamerdynera Hieronima.... Oto co zobaczysz, kochany de Labardès... taką jest smutna dyeta na którą jutro będziesz skazany.
— Będę się starał przyjąć z wesołem sercem tę złą fortunę, — odpowiedział Marcel śmiejąc się. — i przyrzekam obie jak najmniejszy zrobić uszczerbek w skromnych prowizych mego stryja....
— Ależ umrzesz głodu!! — zawołał Jerzy.
— Ba! jeden dzień prędko przechodzi... — odrzekł Marcel.
— Posłuchaj, mam pewną prośbę do ciebie.
— Jakąż? — Przedewszystkiein przyrzecz mi, że nie dasz odmownej odpowiedzi, która bardzo by mnie zmartwiła....
— Przyrzekam z całego serca, — jeżeli wszak, odemnie zależy zadowolenie ciebie.... — Już jestem obowiązanym ci, i pragnąłbym dług mój spłacić jak najprędzej....
— A więc jutro, w moim wiejskim domu będę miał na wieczerzy kilku z moich przyjaciół, pomiędzy którymi znajdują się trzej oficerowie, wyjeżdżający za dwa dni tak jak i ty do Algieru.... — Zechciej uczynić mi przyjemność połączenia się z nami....
— Dziękuję za to uprzejmo zaproszenie...
— Przyjmujesz więc?
— Tak jest, przyjmuję, jeśli sądzisz, że mogę bez obrażenia mego stryja, z którym jeden tylko dzień mogę przepędzić, odjechać tak nagi wieczorem....
— Rozumiem tę skrupulatność, lecz zaraz uspokoję cię....
— Jakto?
— Pan de Labardès, jak już mówiłem, punkt o dziewiątej regularnie kładzie się spać.... — Nie zmieni dla pana swoich przyzwyczajeń... położy się o zwykłej godzinie, i poradzi także uczynić toż samo... — Zamiast więc udawać się do swego pokoju, przyjedziesz pan poprostu do mnie... — my siądziemy do stołu dopiero o dziesiątej.... Widzisz więc, że wszystko da się ułożyć.
— Wybornie.... Jednakże....
— Cóż takiego?
— Jeszcze jedna uwaga?...
— Zobaczmy!...
— Moje ubranie....
— Co chcesz przez to powiedzieć?...
— Jako oficer niezamożny, włożyłem do podróży najbardziej wytarty z moich mundurów... inne pojechały z bagażami pułku, i zapewne teraz znajdować się muszą na pokładzie Dodony... — Mała walizka. którą mam z sobą, zawiera tylko trochę bielizny... nie podobna mi więc przebrać się....
— Cóż to szkodzi?...
— Szkodzi wiele.... Stary mój mundur tak jest wytarty, że zbyt smutnem byłby jako ceremonialne ubranie...
— Ale któż mówi o ceremonii!! Będzie to tylko poprostu kawalerska wieczerza.
— Jednakże, moja miłość własną....
— Miłość własna niedorzeczną w tej okoliczności, — przerwał Jerzy, — pozwól mi to powiedzieć... — Trzej oficerowie, o których wspominałem, nie wątp, ża tak samo włożą swe mundury kampanii.... — Nie opieraj się więc na tak śmiesznym pretekście, aby mi odmówić!! — Zresztą jeżeli ci chodzi koniecznie o to, aby kokietować ubraniem, jak gdybyś miał paradować przed tuzinem ładnych kobiet, ofiaruję ci jeden z moich fraków, który będzie niezawodnie dobrze leżał ponieważ jesteśmy jednego wzrostu... — Ostatni zarzut obalony... — jesteś więc, zgoda?...
— Zgoda....
— Przyrzekasz?...
— Przyrzekam.
— Mój kochany de Labardès, jesteś nadzwyczaj miłym człowiekiem, i stanowczo pojadę odwiedzieć cię w Afryce....
— Biorę cię za słowo, a jeśli obciąłbyś zapomnieć, przypomnę ci....
— Nie będziesz potrzebował....
Jerzy Herbert, mówiąc te ostatnie słowa, zatrzymał konia.
Marcel machinalnie, ścisnął cugle swojego.
— A teraz, — rzekł Prowansalczyk, — pozostaje mi tylko życzyć ci dobrej nocy i do widzenia, do jutra....
— Więc! tutaj się rozstajemy?... — zawołał Marceli...
— Tak! wszak widzisz, że tu droga się załamuje.
— Widzę, ale niepewnie...
— Ja jadę na lewo i za dwadzieścia minut będę w mej willi.... Ty pojedziesz dalej na prawo, i po kwadransie drogi ujrzysz z lewej strony długi mur i kratę żelazną bramy.... — Brama ta prowadzi do domu stryja... — Niepodobna się omylić, gdyż willa Labaidds zupełnie jest odosobnioną...
— Ale, a twoja klacz?
— Moja klacz przenocuje w stajni barona.
— Jakżesz ją jutro odesłać?
— Nie potrzebujesz jej odsyłać.... Odprowadzisz mi ją sam, przyjeżdżając wieczorem.
— Biedne zwierzę, z trudnością pogodzi się z zielonem zielskiem, o kiórem wspominałeś, mówiąc o podjezdku mego stryja.
— A sam, będziesz zmuszony zadowolnić się kawałkiem suchego chleba, i cieniutkim plasterkiem zimnego mięsa. — nie spodziewaj się niczego więcej, — rzekł Jerzy śmiejąc się. — Klacz uczyni tak jak ty, wynagrodzi sobie na wieczerzy.
— A więc, ponieważ usuwasz tak łatwo wszelkie trudności, do widzenia, do jutra... — rzekł porucznik.
— Do widzenia!... — powtórzył Prowansalczyk. Dwaj młodzi ludzie zamienili serdeczny uścisk ręki, jak gdyby znali się od lat dziesięciu, i rozjechali w przeciwne strony.
— Śmieszna rzecz to życie! — myślał Marcel. — Ten ktoby mi dziś rano powiedział, że wieczorem będę miał przyjaciela w okolicach Tulonu, bardzo by mnie zadziwił!!...
— Wyborny chłopiec, ten młody oficer!... —.mówił sobie jednocześnie Jerzy. — Ten stary sknera baron Antides, powinien pospieszyć się z pozostawieniem mu swego majątku, synowiec przynajmniej po trafi używać go....
Prowansalczyk zaledwie ujechał sto kroków, kiedy nagle zdawało mu się, że szarawe jakieś cienie powstają, aby mu zagrodzić drogę.
— Tam do dyabła! szepnął, — co to ma znaczyć?...
I w tej samej chwili krzyknął rozkazującym głosem:
— Z drogi, ktokolwiek bądź jesteście:! I zebrawszy cugle, spiął konia ostrogami; — lecz w chwili, kiedy szlachetne zwierzę posłuszne swemu panu, wniosło się do skoku, cztery ręce schwyciły go za cugle, i Okuta gałka sękatego kije, ze straszną siłą zadała mu cios w sam środek czoła.
Koń zarżał z boleści i padł na ziemię, aby się już więcej nie podnieść.
— Na pomoc!! — krzyknął młody człowiek z siłą, jaką daje rozpacz, — do mnie!... do mnie!...
Poczem stoczył się na ziemię jakby bez czucia obok trupa swego wierzchowca.
Ostatnie rżenie konia, — wołanie o ratunek Jerzego Marcel posłyszał.
— Zbrodnia!! — Oh! mój Boże, abym tylko me przybył za późno!!...
Zawróciwszy w miejscu klacz, całą drżącą na odgłos ostatniej skargi towarzysza, zebrał cugle i spiął ją ostrogami.
Waleczne zwierzę rzuciło się naprzód i pędziło jak uragan....
Marcel, obie ręce zagłębił w olstry — wyjął pistolety, — odwiódł kurki, — wziął jeden z nich w zęby, aby lewą ręką trzymać cuglami klacz, która zaczęła ponosić, i przybył mniej aniżeli w ciągu minuty, na scenę dramatu krótkiego, lecz straszliwego, bo odgrywającego się w ciemnościach.
Nagle klacz stanęła w miejscu... drżała i parskała gwałtownie, — przednie jej kopyta dotknęły ciała konia leżącego w poprzek drogi.
Marcel posłyszał przerażone głosy szepczące;
— Rzecz skończona!... uciekaj kto może!...
W tej samej chwili cienie, zaledwie dające się rozróżnić, przebiegły koło niego...
Zmierzył na los i wystrzelił. Błysk prochu pokazał mu sześciu uciekających ludzi. — Jeden z nich w chwili gdy przeskakiwał rów przydrożny, ciężko upadł na wznak.
Kula porucznika przeszyła mu ciało. — Inni poczęli biedź prędzej.
Marcel gotów był do drugiego strzału, lecz było za późno, — słyszał już tylko oddalony odgłos szalonego biegu bandytów. — Nie chciał na niepewne tracić kuli mogącej się jeszcze przydać, i zabierał się zsiąść z konia, aby się upewnić, czy ostatnie tchnienie życia ożywiało jeszcze Jerzego Herberta, gdy glos jego uspokoił go, mówiąc:
— Ah? na honor, mój drogi przyjacielu, zawdzięczam ci życie!!... — Gdyby nie ty, ci nędznicy byliby mnie niezawodnie dokończyli!!...
— A więc żyjesz... — zawołał z radością Marcel....
— Tak mi się zdaje przynajmniej!!...
— Ale jesteś ranny?
— Obawiam się, że tak....
— Niebezpiecznie?
— Spodziewam się że nie... — Największe jak minię zdaje złe jest, że mam nogę przyciśniętą ciałem mego biednego Dżali, — który obawiam się, nosił mnie dziś wieczór poraz ostatni.... Żałowałbym go bardzo — było to najlepsze zwierzę z mej stajni. — Czy chcesz uczynić mi przyjemność, podać mi rękę, i pomódz podnieść się?...
Marcel zeskoczył z klaczy — wydobył Jerzego z pod konia, i ten ostatni, opiekając się na nim, zdołał, bez wielkiego trudu stanąć na nogi.
— Jakże się czujesz? — zapytał porucznik.
— Bardzo dobrze, — daleko lepiej, aniżelim się spodziewał... — nic nie mam złamanego... — Lewe biodro mam trochę stłuczone, lecz zaledwie czuje uderzenie noża.
— Uderzenie noże!! — powtórzył Marcel z przerażeniem.
— Proste zadrapanie... ostrze musiało ześlizgnąć się... — Jeden z tych łotrów ściskał mnie za gardło, jak mógł najlepiej, podczas gdy drugi zarzynał mnie delikatnie... — Ostatecznie to są jacyś niezgrabiasze, którym się napad nie udał... — Udawałem umarłego, i dobrze na tem wyszedłem.... Zadowolnili się przeszukaniem mych kieszeni... Lecz, gdyby nie ty, mam przekonanie, że nie odeszliby, zanim by nie dokończyli swej brzydkiej roboty....
— Cóż teraz zrobimy?
— Zobaczmy przedewszystkiem, czy biedny Dżali żyje jeszcze.
Jerzy i Marceli podnieśli łeb konia. — lecz ten upadł napowrót. Dżali został jak piorunem rażony uderzeniem pałki, zdolnem zabić byka na miejscu.
— Nie myślmy już o tem... — szepnął Jerzy. — Biedny Dżali! Słowo honoru, bardzo mnie to boli!... — Nie dla tego, że mnie kosztował pięć tysięcy franków... — dałbym dziesięć, żeby tył jeszcze... — Cóż chcesz... kochałem go.... — Muszę cię prosić ukochany przyjacielu o nową usługę i sprowadzić cię znowu z drogi, — dodał po chwili milczenia.... — Przyjedziesz cokolwiek później do twego stryja.... — źle nie będzie dziś wieczorem.... — Wsiądź na konia... ja umieszczę się za tobą... — klacz nas obu doskonale zaniesie. — Odwieziesz mnie do mego domu — weźmiemy ludzi z pochodniami, — i udamy się pod dobrą eskortą do willi Labardès.
Rzeczy się odbyły tak jak Jerzy Herbert żądał, klacz puściła się kłusem, tak swobodnie jak gdyby nie niosła podwójnego ciężaru.
Po upływie kwadransa dwaj jeźdźcy, dojechali do złoconych krat, prześlicznego wiejskiego domu.
Dziesięciu lokai, z których kilku trzymało latarnie i świece, — chodziło tam i z powrotem po wewnętrznym dziedzińcu, okazując symptomata wielkiego niepokoju.
Przerażeni, od południa, wystrzałami na alarm, lokaje uczuli zdwajający się strach, w miarę jak się noc zbliżała, a przedłużała nieobecność ich pana. — Nakoniec wystrzał z pistoletu Marcela, wprowadził ich prawie w stan szaleństwa.... — Byli przekonani, że Jerzy i Dominik zestali zamordowani przez zbiegłych galerników, i robili przygotowania, aby pójść: popukać ich tropów.
Ukazanie się młodego człowieka powitane zostało radosnemi okrzykami, które niewątpliwie wielki mu zaszczyt przynosiły, dowodziły bowiem aż do oczywistości, że był kochany przez swych służących, — rzecz bardzo zastanawiająca, nie zdarzająca się prawie nigdy, najlepszym nawet panom, w tym wieku cywilizacyi i postępu.
W kilku wyrazach, Jerzy opowiedział zaszłe wypadki, i kiedy wskazał na Marcela, jako swego zbawcę, poczęli cisnąć się około porucznika i całować go po rękach.
Gospodarz domu, położył kopiec tym owacyom, biorąc świecę, z rąk jednego z lokai i wchodząc do domu, dawszy przedtem rozkaz osiodłania sześciu koni, nabicia kulami tyluż strzelb myśliwskich i przygotowania pochodni.
Dwaj młodzi ludzie wstąpili na schody szerokiego peronu ozdobionego Japońskiemu wazonami, napełnionemi rzadkiemi kwiatami; — przebyli szereg przepysznie umeblowanych pokoi i weszli do sypialnego pokoju udekorowanego w sposób prawdziwie niemal czarodziejski, o wiele przechodzący wszystko o czem Marcel mógł marzyć, dosięgający ostatnich krańców najbardziej wytatuowanego sybarytyzmu i szalonego zbytku.
Jerzy zapalił wszystkie świece u dwóch wielkich srebrnych kandelabrów, stojących na kominku... — szybko zrzucił surdut kamizelkę, i lekko pobladł, ujrzawszy szeroką plamę krwi na koszuli, przeciętej nożem na szerokość dwóch lub trzech cali.
Na szczęście pozory straszniejsze były aniżeli rzeczywistość. — Kiedy pierś została obmytą świeżą wodą, można było zdać sobie sprawę, z małego znaczenia rany.
Broń bandyty zdraniła ramię, kierujące je widocznie w serce... — Ostrze osunęło się na lewej piersi aż do wyższej części ramienia, zaledwie dotykano ciała, które przebiło w jednem tylko miejscu, dość lekko, lecz tak głęboko jednakże, że krew płynęła przez czas jakiś obficie.
— Mała rzecz... — zawołał Jerzy zupinie uspokojony... — Jutro już znaku nie będzie... — Ale zobacz no mój przyjacielu, zobacz jak ten łotr usiłował mnie zadusić swemi haczykowatymi szponami!!...
Istotnie, siny ślad dziesięciu żelaznych palców dawał, się widzieć na szyi młodego człowieka. — W kilku miejscach, paznogcie weszły w, ciało.
— Na honor! — dodał śmiejąc się, — wolę już uderzenie nożem... — to mniej dzikie!... Powiedzieć, że w dziewiętnastym wieku, o dwa kroki od wielkiego miasta, wznawiają się okropności Thongów i dusicieli Judyi!!... — Jeżeliby przeczytano coś podobnego w dziennikach paryzkich, z trudnością by uwierzono!... Ah! łotry.
— Cóż ci zabrali? — zapytał Marcel.
— Zegarek z łańcuszkiem, naturalnie, — sakiewkę, która zresztą zawierała zaledwie z dziesięć ludwików, i szpicrutę.... — Żałuję tylko szpicruty, której rączka miała wielką artystyczną wartość, a te łotry stopią ją w jakimś obrzydliwym tyglu, tak jak ordynarną bransoletkę wystrojonej na niedzielę mieszczki!!... Wandale!... cudowny klejnot, dzieło Froment-Meurice’a, z którego na wagę nie wyciągną nawet dwóch ludwików!... — To, i śmierć Dżali, oto są nieszczęścia tego wieczora.... — Ale, co tam co się stało to się nie odstanie... — nie myślmy o tem więcej...
Mówiąc te słowa Jerzy Herbert, szybko zmienił, ubranie.
— Jestem gotów, — rzekł do Marcela. — Jeżeli chcesz nic nam nie przeszkadza pojechać....
— Zaraz... — Łącz myślę o jednej rzeczy....
— O czem?...
— Dla czego, ranny i potłuczony upadkiem z konia, masz się trudzić siadając na nowo na konia towarzyszyć mi do domu mego stryja? Twoi służący wystarczą, aby zasłonić mnie przed wszelkiemi niebezpieczeństwem...
— Niewątpliwie... — lecz oprócz chęci nie rozstawania się z tobą, tylko jak można najpóźniej, wyznaję, że bardzo bym rad zobaczyć zblizka tego nędznika, któregoś tak dobrze w lot sprzątnął... — Zresztą zapewniam cię, że o wiele mniej czuję się potłuczonym aniżeli ci się zdaję... — Nakoniec postanowiłem towarzyszyć ci, i towarzyszyć ci będą...
— A więc jeżeli tak chcesz koniecznie, chodźmy....
— Ale, ale, — zapytał Jarzy, siedzący tyłem do kominka, — która godzina?
— Kwadrans po dziewiątej, spoglądając na zegar z prześlicznej saskiej porcelany, którego cyferblat podtrzymywały splecione syreny i trytony.
— Do licha!! — Od kwadransa twój stryj i Jakób obaj leżą w łóżku... w tej chwili zamykają oczy i zasypiają.... — Trudno nam mże przyjdzie rozbudzić ich.... — Jeżeli to nam się nie uda, powrócisz spać tutaj.
Dwaj młodzi ludzie wyszli z bastydy, i z wysokości peronu, ujrzeli, że rozkazy ich były wykonane.
Pięciu służących konno z fuzyami przez ramię i ze smolnmi pochodniami w rękach było gotowych.
Dwaj inni lokaje trzymali dwa konie przeznaczone dla Jerzego i Marcela, z krótkiemi dwururnemi karabinkami przytwierdzonemi do siodeł.
Prowansalczyk i oficer, wskoczyli na swych wierzchowców, poczem mała kawalkada udała się w drogę malowniczo oświeconą błyskami pochodni, których czerwone płomienie pochylały się pod działaniem wiatru, zostawiając za sobą snopy iskier.


VII.
BARON D£ LABARDÉS.

Podczas krótkiego czasu potrzebnego do dojechania na miejsce nocnej zasadzki, młodzi ludzie milczeli.
W chwili kiedy pochodnie oświeciły ciało zabitego Dżali, leżące w poprzek drogi, Jerzy zwolnił biegu swego wierzchowca i Marcel uczynił toż samo.
Po uczynieniu jeszcze ze dwudziesta kroków, młodzi ludzie zsiedli z koni i zbliżyli się doi trupa człowieka, leżącego blisko zabitego, konia.
Trafiony pomiędzy łopatki kulą Marcela, człowiek ten padł na wznak, zabity na miejscu, z rękoma wyciągniętemu jakby ukrzyżowany, z twarzą zwróconą w niebo.
Mógł mieć około lat pięćdziesięciu i twarz jego wydając się żyjącą pod migającem światłem pochodni, była przerażająca.
Po jego postaci krótkiej przysadzistej, siwiejących, kędzierzawych włosach, spieszczonym nosie, po lewem oku zakrwawionem, Marcel poznał w nim Piotra Farric’a, dwa razy mordercę i bardzo niebezpiecznego, którego rysopis zakomunikowany mu przez brygadyera żandarmeryi, czytał kilka godzin temu.
— Zawsze to jednego mniej! — rzekł — zbiegłych już tylko jest czterech! Jednakże zdaje mi się, że widziałem ich sześciu czy nawet siedmiu, podczas błyskawicy mego wystrzału...
— Ci panowie mają zapewne przyjaciół w święcie... — odrzekł Jerzy, śmiejąc się.
— Cóż to takiego błyszczy tam na ziemi koło trupa galernika? — zapytał młody oficer.
Prowansalczyk nie mógł powstrzymać się od radosnego wykrzyku.
— To cud! — zawołał. — To moja szpicruta wpadła w ręce tego bandyty. Stanowi to jedną więcej przysługę, prócz wszystkich innych, które już tobie zawdzięczam... Czyż będę wstanie kiedykolwiek odpłacić ci? Pragnę tego z całego serca, lecz szczerze mówiąc, nie mogę mieć nadziei...
Nie dając Marceolwi czasu na odpowiedź, Jerzy zwrócił się do służących. zapytał:
— Ta łąka z lewej strony drogi należy do mnie, nieprawdaż?...
— Tak jest panie, — odpowiedziało kilka głosów.
— A więc: jutro o wschodzie słońca jeden z was tu przyjdzie z ogrodnikami i każę im wykopać dół, w którym pogrzebany będzie biedny Dżali wraz z siodłem i musztukiem. Szlachetne zwierzę zasłużyło na honorowy pogrzeb. Pozostawiam sprawiedliwości zabranie ciała galernika. Napiszę jutro parę słów do prokuratora królewskiego, Józef wsiądzie na konia i odwiezie mój list do Tulonu.
Zaraz po wydaniu tych rozkazów kawalkada ruszyła znowu w pochód, wkrótce minęła miejsce, w którem droga się rozdzielała i Marcel ujrzał z lewej strony początek długiego muru w bardzo złym stanie, w wielu miejscach nawpół zawalony. Pęki cierni, zapełniające wyłomy, miały za zadanie odgrywać rolę muru, pozorną tylko stawiając przeszkodę.
— Jedziemy teraz wzdłuż własności twego stryja, — rzekł Prowansalczyk do porucznika.
— Domyśliłem się tego — odpowiedział ten ostatni z uśmiechem, wskazując gestem chwiejące się i popękane mury. Poczem dodał: — Czy dom mieszkalny jest w takim samym stanie zniszczenia?
— Nie mogę odpowiedzieć ci ściśle na to pytania, ponieważ nigdy nie przestąpiłem bramy will — ale sądzę, że utrzymanie wnętrza domu musi również wiele zostawiać do życzenia. Zresztą przybywamy już i będziesz mógł sam osądzić własnemi oczami.
W tej chwili Jerzy i Marcel znaleźli się naprzeciw wysokiej i szerokiej bramy żelaznej, w stylu Ludwika XV, z żłobkowanemi pilustrami.
Zardzewiały łańcuch wisiał na jednym z pilustrów z prawej strony.... Łańcuch ten, wprawiony w ruch przez jednego z lokal, spowodował prawdziwe jęki rozbitego dzwonu.
— Ah! — zawołał śmiejąc się Jerzy — co za ponure dźwięki!! — Możnaby sądzić, że stoimy przy wrotach jednego z tych złowrogich zamczysków, których zwykłemi gośćmi są bandyci i duchy, jakich opisy spotykamy na każdej stronnicy romansów Anny Radcliffe... — Jęki tego dzwonu zaalarmowały zapewnie wszystkich puszczyków całej okolicy....
— Żądam od nich jedynie, aby przebudziły służącego mego stryja — jeżeli naprawdę już śpi, — odpowiedział Marcel.
Upłynęło parę minut.
Nic nie oznajmiało, żeby posłyszano odgłos dzwonu, i nie spieszono się wyjść na przyjęcie gości.
Jerzy dał znak i lokaj jego zadzwonił poraz drugi, daleko mocniej i dłużej aniżeli za pierwszym razem.
Druga ta próba również się nie powiodła, jak pierwsza.
— Istotnie, — rzekł Marcel, chyba są głusi!
— Bah! odrzekł Jerzy, — wszak znasz przysłowie: Najbardziej głusi są ci, którzy słyszeć, nie chcą! Dokonamy trzeciej sumacyi a jeżeli i ta pozostanie bez natychmiastowego rezultatu, odwrócimy się tyłem do tego niegościnnego domu.... — pojedziesz na noc do mnie, stryjaszek dopiero jutro mieć będzie szczęście uściskać swego synowca.
Lecz w tej samej chwili, kiedy dzwon począł się poruszać poraz ostatni, słabe światełko zabłysło w dali z drugiej strony kraty.
— Nadchodzą — rzekł Marcel.
— Zaczynam wierzyć, — odrzekł Prowansalczyk.
Istotnie światło zbliżało się zwolna i chociaż z widocznem wahaniem, zbliżało się jednak ciągle. Wkrótce można było dostrzedz małego staruszka na pól ubranego, trzymającego w jednem ręku latarnię, w drugiem odwieczny karabin, zapewnie już nie zdatny do użytku.
Małym tym staruszkiem był Jakób, majordomus barona.
Przybywszy na pięćdziesiąt kroków od kraty, stanął.... Postawił latarnię na ziemi u swych nóg, — odciągnął kurek karabina z miną wcale wojowniczą, i zapytał głosem drżącym i złamanym
— Kto jesteście, wy, którzy hałas czynicie u naszych drzwi o podobnej godzinie?...
— Jestem synowcem twego pana, mój przyjacielu, — odpowiedział młody oficer, — jestem Marcel de Labardès....
— Pan Marcel!! — powtórzył stary sługa z radosną intonacyą, poczem pozbył się natychmiast karabinu, a wziął latarnię. — Ah! panie Marcelu, witam pana z całego serca.... — Jak pan baron będzie zadowolony!! Oczekiwaliśmy pana dopiero jutro z rana... — Z tego to powodu nawet pozwoliłem panu stać pod bramą, i proszę pana pokornie o przebaczenie....
Mówiąc te słowa, starzec włożył ogromny klucz w ciężki zamek i krata obróciła się na zawiasach.
W chwili rozstania się z porucznikiem, Jerzy powiedział mu:
— Nie chcę żebyś się narażał jutro wieczór sam jeden na wielką drogę.... — Cokolwiek przed dziewiątą, przyślę ci dwóch lokai uzbrojonych i z pochodniami, aby cię eskortowali....
— Czyż to potrzebna ostrożność?...
— Do licha!... zdaje mi się mój przyjacielu, że pomoc, jakakolwiek ona, jest nie do pogardzenia.... Miałem niedawno tego dowody, dzięki tobie!!
— A więc niech tak będzie, jak chcesz.... Będę czekał na twoją eskortę, aby się udać w drogę.
Po nowem uściśnieniu ręki, Jerzy odwrócił konia i szybko oddalił się, wśród światła pochodni podskakującego wskutek przyśpieszonego galopu koni.
Stary Jakób, — nazywający się Hieronim, starannie zamknął kratę, poczem, skierował kroki ku domowi, idąc prostą aleją, ocienioną włoskiem! topolami ogromnych rozmiarów.
Marcel, zawsze na koniu, jechał obok niego.
— Umieścimy pańskiego wierzchowca w stajni, — rzekł Hieronim, — a potem obudzę pana barona....
Budynek stajenny był rozległy, wykwintnie wybudowany, i mógł pomieścić dwanaście koni, lecz zapuszczony, wyglądał na zupełną ruinę. — Mały pirenejski podjezdek, zwykły wierzchowiec barona, stajnię tę zamieszkiwał sam, przywiązany na wpół zgniłym powrozem do pustego żłobu.
Marcel zdjął siodło i rozkieznał sam piękną klacz.
— Ja sądzę, panie, — wyszeptał stary sługa, — że pańska wierzchówka nie potrzebuje jeść dziś wieczór. Zużyliśmy dziś ostatni pęk paszy, a nasi dzierżawcy mają przynieść nam dopiero jutro rano....
Było to pobożne kłamstwo, na podobieństwo Caleba w Łucyi z Lammermooru.
Marcel wyszedł i uspokoił Hieronima co do apetytu swej klaczy.
— Czy jesteś pewny, — rzekł mu potem, — że mój stryj śpi?....
— Oh! tak panie... — Punkt o kwadrans na dziesiątą pan baron zamyka oczy i zaczyna chrapać, — a teraz już jest po dziesiątej.
— Czy nie obawiasz się, żeby nagłe przebudza2 nie nie zaszkodziło jego zdrowiu?
— Żadnego nie ma co do tego niebezpieczeństwa... przyjemność nigdy nie szkodzi, a pan baron nigdyby mi nie przebaczył, gdybym go nie uprzedził o przyjeździe jego synowca...
Hieronim, poprzedzając Marcela, przeszedł szerokie podwórze, na którem nietylko spotykały się najrozmaitsze okazy pasożytnych roślin, lecz przytem i prawdziwe zarośla.
Przebyli razem dziesięć stopni peronu z rowiedzionych płyt marmurowych... i weszli do antykamery, w której freski łuszczyły się, poczem do salonu imponujących rozmiarów, w którym meble z szaremi pokrowcami nie były używane od lat dwudziestu.
— Panie, — rzekł stary sługa, podsuwając fotel, — racz pan usiąść na chwilę... pójdę uprzedzić mego pana....
I wyszedł z latarnią, pozostawiając młodego człowieka w najgłębszej ciemności.
Nieobecność jego zresztą nie więcej trwała jak kilka minut, i powrócił oznajmiając, że pan baron oczekuje pana Marcela z niecierpliwością.
Sypialny pokój barona Antydesa de Labardès, przedstawiał dziwaczną mięszaninę rzeczy zbytkowych i najskromniejszych.
I tak, przytoczyć można jako przykład: obok bardzo bogatych mebli, okrytych chińskim haftowanym atlasem, pochodzącym od ojca barona, stało krzesło drewniane, używane przez chłopów, na którem skąpy baron zwykle odpoczywał. — Firanki z atłasu podobnego do pokrycia mebli, osłaniały łoże rzeźbione i złocone; — lecz kołdry i prześcieradła zbyt długiem użyciem przyprowadzone były do stanu gipiury, a pomimo to pan de Labardès nie mógł się na zmienienie ich zdecydować. — Obrazy mistrzów okryte były gazą, aby ustrzedz złocone ramy, od much nie znających dla niczego szacunku; — nakoniec ostatni ciekawy szczegół, który oryginalnością przechodził wszystkie inne, — zegar stojący na kominku, nie był nakręcony, ponieważ baron nie chciał niszczyć sprężyny!!...
Wątpimy, ażeby Harpagon Moliera mógł wpaść na podobny pomysł!
— Na honor szlachcica, mój chłopcze, — zawoła! pan de Labardès, w chwili kiedy Marcel wszedł do pokoju, — jestem zachwycony, widząc ciebie!!...
— A ja, mój kochany stryju, — odpowiedział porucznik, — jestem szczęśliwy, ze cię mogę uściskać. — I razem z moimi pocałunkami, przynoszę ci stryju pocałunki, które mój ojciec, matka i siostra kazali ci przywieść....
Uściski nic nie kosztowały, baron w tym razie mógł się okazać rozrzutnym, — przycisnął więc Marcela do serca po razy kilka z prawdziwym wylaniem czułości.
Baron Antydes de Labardès miał lat siedemdziesiąt pięć, był bardzo wysokiego wzrostu i straszliwie chudy, lecz dobrze zakonserwowany, — twarz jego długa przypominała drapieżnego ptaka, lecz nie pozbawioną była godności ani szlachetności. Nos wązki, zakrzywiony, jak dziob orła, był oznaką dobrej rasy, a spojrzenie jego oczu szarych, bardzo bladych niewątpliwie było cechą szlachcica.
Wierzch głowy całkiem był pozbawiony włosów, i świecąca czaszka, miała ton zżółkłej kości słoniowej, i zdawała posiadać jej twardość. — Około skroni długie kosmyki włosów białych jak srebro, okalały twarz i spadały na plecy.
Baron usiadł na łożu, aby przyjąć Marcela. Koszula jego otwarta od góry dawała dostrzedz prawdziwie przerażającą chudość piersi, podobnej do preparatu anatomicznego.
— Oczekiwałem cię dopiero jutro, mój chłopcze, — rzekł starzec po pierwszych wynurzeniach.
— Wiesz, że to bardzo nierozsądnie z twej strony, żeś nocą puścił się w podróż, gdy drogi są tak niebezpieczne.... Lecz nie wiesz zapewne, że pięciu galerników zbiegło w okolice Tulonu....
— Już jest tylko czterech, mój stryju....
— Dobra nowina!!
— Więc jednego schwytano?...
— Nie, mój stryju, został zabity....
— Tem lepiej!... Ale czy jesteś pewny tego co mi mówisz?...
— Tak pewny, jak to, że ciebie widzę mój stryju.
— Czy dowiedziałeś się o tem od osoby godnej wiary?
— Dowiedziałem się od siebie samego.
— Więc byłeś obecnym, kiedy zabito tego nędznika?
— Kula jednego z moich pistoletów wyprawiła go na tamten świat, a moja ręka pistolet ten trzymała....
Baron wydał okrzyk zadziwienia, i okrzyk ten powtórzony został przez Hieronima, który nie opuścił pokoju i dyskretnie lub niedyskretnie, jak kto woli, stał w zagłębieniu okna.
— I, zapytał pan de Labardès, — kiedy to się zdarzyło mój chłopcze?
— Co najwyżej godzinę temu.
— Daleko ztąd?
— O dwadzieścia minut drogi....
— Tak blisko od nas!?... drżę cały!... Szczegóły Marcelu, daj mi szczegóły....
— Oto są mój stryju....
Marcel opowiedział tak treściwie, jak tylko można, znane nam fakta.
Podczas gdy mówił pan de Labardès wznosił od czasu de czasu w górę ręce, aby tą wyrazistą pantominą okazać jak go interesuje niebezpieczeństwo, na jakie jego synowiec był narażony.
Kiedy Marcel dokończył, baron zawołał:
— Tym sposobem, mój sąsiad Jerzy Herbert, zawdzięcza ci życie?
— Mniej więcej, mój stryju.
— Jestem bardzo kontent, że miałeś sposobność oddać podobną usługę temu młodemu człowiekowi.... Jest to młodzieniec bardzo bogaty, i bardzo szanowany, któremu zarzucić by można dwie tylko rzeczy; — opinie cokolwiek zbyt liberalne, i szaloną rozrzutność z jaką traci swój majątek.., — Nie dla tego, aby napoczynał swój kapitał, nie jest tak głupi aby to czynić; lecz mam przekonanie, że roztrwania prawie cały swój dochód.... Sądzę, że masz zamiar udać się jutro na jego zaproszenie.
— Niepodobna było odmówić, przyrzekłem.
— Dobrześ uczynił.... Z przyjemnością patrzę na twe stosunki przyjaźni z Jerzym Herbertem, który kiedyś będzie twoim sąsiadem....
— Moim sąsiadem... — powtórzył Marce! z tonem zadziwienia.
— Niewątpliwie.
— Jakim sposobom?...
— Kiedy mnie już tu nie będzie, moje dziecię, dom ten będzie twoim....
— Ah! mój kochany stryju, — zawołał młody oficer z żywością, — czyż możesz mówić, czy możesz myśleć o podobnych rzeczach!!...
— Dla czegóż, by nie?... Nie należę do tych, którzy się śmierci boją.... Mam nadzieję żyć jak można najdłużej, lecz nakoniec mam już blizko siedemdziesiąt pięć lat i powinienem przewidywać dzień, w którym willa Labardès zmieni właściciela... Ale jeszcze na to czas.., mówmy więc o czem innem... Jesteś zmęczony, nieprawdaż?...
— Trochę.
— Hieronim zaprowadzi cię do pokoju, znajdziesz go może cokolwiek w nieporządku; lecz żołnierz nie powinien być bardzo wymagającym.... Jakoś tam noc ci przejdzie....
— Wszędzie mi dobrze, mój kochany stryju, a u ciebie lepiej niż gdzieindziej....
— Ale, ale, gdybyś przypadkiem był głodny, Hieronim da ci wieczerzę... Co mówisz o kawałku zimnego mięsa i kieliszku gaskońskiego wina?...
— Nie, nigdy wieczorem....
— Dobry zwyczaj... Doskonały zwyczaj!... wstrzemięźliwość jest matką zdrowiał... A więc, moje dziecię, ponieważ niczego nie potrzebujesz, idź położyć się do łóżka, odpocznij.... Życzę ci dobrego snu.... Jutro nagadamy się do woli.
Marcel uściskał rękę stryja i poszedł za służącym.
Ten ostatni zaprowadził go na pierwsze piętro, do pokoje całkiem zrujnowanego. Obicie nie trzymało się na ścianach, a może w wielu miejscach pożarły wełnianą materyę firanek u łóżka i pokrycie foteli. Dwie szyby stłuczone, zaklejone były papierem pomazanym oliwą.
Hieronim zapalił w jednam z lichtarzy, stojących na kominie, kawałek świecy, dwa cale wysoki i wyszedł z pokoju, mówiąc:
— Śpij pan dobrze, panie Marcelu, jutro przyniosę panu wody i serwetę do pańskiej toalety.
Młody człowiek czuł się prawdziwie wyczerpanym po trudach swej konnej podróży z Marsylii do Tulonu i po wzruszeniach, przebytych w końcu wieczora.
Rozebrał się szybko, i zamknąwszy się na klucz, rzucił się na łóżko, którego materac był niesłychanie twardy, lecz kiedy się odbierze twarde wychowanie, pościel mniej lub więcej miękka jest nieznanącym szczegółem.
Głowa Marcela zaledwie pięć minut spoczywała na poduszce, kiedy sen skleił jego powieki, przynosząc mu wspomnienia niedawnej przeszłości i śniło mu się, że strzałami z pistoletu położył trupem kolejno dwunastu zbiegłych galerników....
Kiedy porucznik otworzył oczy, dzień już był wielki, i radosne promienie wiosennego słońca, oświecały pokój zniszczony.


VIII.
STRYJ I SYNOWIEC.

W parę minut po przebudzeniu się młodego człowieka, ktoś z lekka zapukał do drzwi jego pokoju.
— Kto tam? — zapytał.
— To ja, panie Marcelu, drzwi są od wewnątrz zamknięte.
— Poczekaj chwilę, zaraz ci otworzę.
Porucznik wyskoczył z łóżka i drzwi otworzył.
Zacny factotum niósł wielki dzbanek z wodą, dobrze popękany i serwetę, mówiąc nieśmiało:
— Bądź pan tak dobry, panie Marcel, nie brać tego dzbanka za ucho... jest trochę nadpęknięte, zostałoby panu w ręku.... Jest to moja własna wina, uderzyłem tym uchem o ścianę, kiedym tu wchodził... ucho prawie nowe!...
— Bądź spokojny, mój przyjacielu, obejdę się z tem uchem z jaknajwiększą ostrożnością.
— A co do serwety, — mówił dalej Hieronim, rozwijając ją tak, iż można było widzieć, że same tylko cery były, — racz pan darować, że nie przynoszę panu lepszej. Pan baron powierzył mi klucze od szaf, zawierających całą jego bieliznę, płótna holenderskie, flamandzkie i saskie (Bogu dzięki nie brak ich nam), a ja, stary niedołęga, tak te klucze gdzieś zarzuciłem, że ich znaleść nie mogę; musiałem więc wziąć tę starą serwetę, która mi wpadła w ręce.... Nie jest ona ładna, ale zato świeża.... Uczyń mi pan tę łaskę i niewspominaj o tom panu baronowi... wymawiałby mi moją niezdatność i gniewałby się bardzo za brak względów dla jego synowca....
— Ust — nie otworzę! — odrzekł młody człowiek, wzruszony pobożnemi kłamstwami dobrego sługi, pragnącego, ukryć niesłychane skąpstwo swego pana.
Poczem zapytał go:
— O której godzinie śniadanie? Z początku Hieronim bardzo był zaambarasowany, lecz wkrótce przyszedł do siebie i odpowiedział:
— Pan baron bardzo lekkie je śniadanie, z powodu zdrowia. O dziesiątej je cokolwiek, nie siadając do stołu, bagatelkę, nic prawie... lecz dla pana, panie Marcelu, będzie coś solidniejszego.... — Chociaż nas jest tylko dwóch, nasza spiżarnia zaopatrzona jest zawsze w jakiś dobry kąsek....
— Nie kłopocz się o mnie, — rzekł młody człowiek, — wystarczy mi aż nadto toż samo co zwykle je mój stryj.
Hieronim zamilkł, lecz nie zdawał się przekonanym, a zapytawszy czy nie będzie potrzebny i otrzymawszy odmowną odpowiedź wyszedł z pokoju.
Porucznik, pozostawszy sam zbliżył, się do okna, otworzył je i przez długi czas przypatrywał się prześlicznemu widokowi, który miął przed oczami.
O ile wczoraj niebo było pochmurzone, o tyle teraz było czyste i promieniejące.
Wschodzące słońce zlewało swe ukośne promienie a niebieskie fale morza śródziemnego. Na lewym krańcu, u stóp białych domów Tulonu, dawała się widzieć, przystań z wielkiemi, nieruchomemi okrętami, około których tysiące małych statków o trójkątnych żaglach, podobnych do albatrosów lub mew, wykonywały fantastyczne ewolucye.
Marcel zachwycał się wspaniałością tej południowej natury, tego morza najpiękniejszego ze wszystkich mórz, gdy z tego kontemplacyjnego zachwytu wyrwał go głos, dający się słyszeć z dołu i krzyczący:
— I cóż, mój panie synowcze, jak się zdaje, stary twój stryj pierwszy musi ci powiedzieć dzień dobry....
Młody człowiek spojrzał na dół i ujrzał barona de Labârdèa w pantalonach flanelowych i starożytnym kaftanie aksamitnym, kiedyś czarnym, dziś prawie białym, przechadzającego się z laską w ręku, po alejach, z trudnością dających się rozpoznać, ogrodu całkiem dzikiego, lecz odznaczającego się bogatą wegetacyą drzew, pozostawionych samym sobie i którym nożyce ogrodnika od lat wielu rozrastać się nie przeszkadzały.
Aleje, wycięte kiedyś w kształt figur geometrycznych, dziś przedstawiały jeden wielki trawnik.
Bluszcz piął się po piedestałach posągów, poufale otaczał nogi Dyanny lub Wenus, i zdawał się powtórzyć dla tych bogiń cud nimfy, ściganej przez Apolina i zamienionej w drzewo.
Nakoniec w kasku bokża Marsa, ładna pliszka, o czarnej główce, usłała sobie gniazdko.
— Wybacz mi proszę, mój stryju, — odpowiedział Marcel na interpelacyą barona, — nie spostrzegłem cię, kochany stryju, tak byłem zatopiony w zachwycaniu się cudowną panoramą, roztaczającą się z tego okna.... Pośpieszę z dokończeniem ubrania, i zaraz schodzę na dół.
Istotnie po pięciu minutach Marcel zeszedł do ogrodu.
Co do rozmowy pomiędzy stryjem i synowcem, uważamy całkiem zbytecznem podawać ją, gdyż obracała się wyłącznie w sferze spraw familijnych Marcela, a ta rodzina nie jest powołaną do odegrania żadnej roli w naszem opowiadaniu.
Po raz pięćdziesiąty być może, stryj wraz z synowcem przeszli w całej długości aleje szpalerów, kiedy ujrzeli Hieronima, przybranego w kostium, który niegdyś możnaby nazwać liberyą, wychodzącego z domu z serwetą na ręku i zbliżającego się tak prędko, jak na to stare jego nogi pozwalały.
— Cóż to ma znaczyć? — szepnął baron, — dla czego ten stary waryat niszczy tak swój ceremonialny strój?
Zgadując wybornie, co się działo w umyśle pana de Labardès, factotum nie śmiał podnieść oczu na swego pana, gdy wymawiał uroczyście sakramentalne słowa.
— Pan baron jest usłużony....
— Jak to! — zawołał starzec, — jak to jestem usłużony?... Co to ma znaczyć?...
— To znaczy panie baronie, że śniadanie jest na stole.
— Wiesz dobrze, że z rana nie siadam do stołu....
— Tak jest, lecz ośmielę się zwrócić uwagę pana barona, że pan Marcel musi być bardzo głodny.
— To słusznie... — mruknął starzec — kiedy się jest młodym, jadłoby się od rana do nocy.... — A więc chodźmy na śniadanie....
— Nic pilnego, mój stryju, — rzekł porucznik, — apetyt mam nie wielki.
— Czy na prawdę?.
— Tak jest, mój stryju....
— Bah!... chodźmy jednakże. »Nie wierz gębie, połóż na zębie«, — jak mówi przysłowie... zobaczymy czy przysłowie ma słuszność....
I pan de Labardès z Marcelem skierował się ku willi, za nim szedł Hieronim tryumfujący, starając się wyprostować swą zgiętą postać.
Sala jadalna miała kształt ośmiokątny z plafonem malowany al-fresco, przedstawiającym amorki, kwiaty, owoce i ptaki o różnobarwnem upierzeniu.
Boaserye, rzeźbione cudownie, wyobrażały w pół-płaskorzeźbie sceny pasterskie Bouchera.
Wielkie szafy oszklone, stół na kręconych nogach, krzesła pokryte skórą wytłaczaną w kwiaty złocone, dopełniały dekoracyi i umeblowania.
Nie potrzeba dodawać, że to wszystko pochodziło z czasów zmarłego barona de Labardès, ojca barona Antydesa.
Na pierwsze spojrzenie, rzucone na stół, brwi tego ostatniego zmarszczyły się i istotnie było dla czego!....
Zamiast popękanych fajansowych talerzy, zwykle służących, Hieronim postawił chińską porcelanę... zamiast cynowego nakrycia, błyszczały srebra z herbami Labardèsôw — i na środku wielkiego półmiska srebrnego figurował kawałek zimnego mięsa, przeznaczony na cały tydzień i ubrany pietruszką!!
Nakomec gęste wino gaskońskie, ciemno czerwone błyszczało w weneckim flakonie w złote gwiazdki.
To wszystko stanowiło szalony zbytek, i wywołało owe groźne zmarszczenie brwi, lecz błagalny wzrok Hieronima wybuch powstrzymał.
Baron ukroił dwa kawałki wołowiny i jeden położył na talerzu Marcela, drugi zachował dla siebie.
W kilku kąsach mięso znikło z talerza młodzieńca....
— Czy mogę ofiarować ci więcej, mój chłopcze? — zapytał baron tonem jasno mówiącym: — odmów.
— Dziękuję ci po tysiąc razy, mój stryju. — odpowiedział Marcel, — mam już dosyć.
Twarz pana de Labardès rozjaśniła się, lecz niestety na krótko.
Hieronim wyszedł z sali jadalnej i po chwili powrócił, niosąc drugi srebrny półmisek, z którego rozchodził się przyjemny zapach pieczystego.
— Gwałtu! — myślał baron z niepokojem. — Cóż to za nowe szaleństwo tego starego waryata?!...
Niepewność trwała krótko, rzeczywistość przeszła wszystko, czego się obawiał.
Półmisek, postawiony drżącemi rękami Hieronima, zawierał kurczę rumiane, w miarę upieczone, przęślicznej powierzchowności.
Niemy z zadziwienia pan de Labardès po chwili dopiero odzyskał mowę, i porwany oburzeniem, zawołał głosem piorunującym;.
— Kurczę!?..., — Wszak to kurczę!?... — Tak niech mnie Bóg skarze! to kurczę!....
I głos jego, ile razy wymawiał wyraz kurczę, przybierał coraz wyższą i straszniejszą intonację.
Hieronim, bardzo wzruszony, blady, chwiejący się na małych nóżkach, najpokorniejszym tonem, szeptał mu do ucha:
— Na imię Nieba, panie baronie... na imię Nieba, dobry mój papie, uspokój się... to stary kogut...
Chociaż te słowa wymówione były bardzo cicho, Marcel je posłyszał. Tak były komiczne i wyraz twarzy starego sługi tak dziwaczny, że niepodobna było młodemu człowiekowi powstrzymać głośnego wybuchu śmiechu.
Wobec te; szczerej wesołości, pan de Labardès uczuł gniew znikający, jakby w skutek czarów... nawpół uśmiechnął się i czyniąc gwałtowne nad sobą wysilenie, rzekł:
— A więc, kogut czy kurczę, zjemy go....
Hieronim wyprostował się tryumfalnie.
Baron przysunął półmisek, do siebie, i usiłował zapuścić nóż pod skrzydło niewinnego ptaka, którego nieoczekiwany ukazanie się wywołało taką burzę.
— Tak jest, — powtórzył, zjemy go....
Lecz Marcel nie chciał pozostać w tyle za heroizmem, jaki pan de Labardès okazał w tej okoliczności.
— Kochany stryju, rzekł, kładąc rękę na ramieniu barona, — zapewniam, cię, że nie mógłbym wziąć w usta ani kawałka więcej....Jadłem już lepięj, aniżeli zwykle... Schowaj stryju na obiad to, wyborne pieczyste, czyniące honor talentom kulinarnym Hieronima....
Baronowi naturalnie nie trzeba było dwa razy tego powtarzać.
— Jak chcesz, mój chłopcze, — rzekł odsuwając półmisek; jak chcesz, ale przynajmniej — dodał, — napijesz się kieliszek mego gaskońskiego wina...
— Dziękuję ci, mój stryju...
— Chcesz więc?
— Nie, odmawiam....
— A toż dla czego?
— Nie piję nic, prócz wody.
— Na prawdę?
— Słowo honoru....
— Nie lubisz, czy też z zasady?
— Przez rozsądek... wino złe mi robi skutki... — odpowiedział Marcel z przymusem i nienaturalnym tonem.
Baron zatarł ręce.
— Wiesz co, moje dziecko, — rzekł — istotnie jesteś wzorowym chłopcem, gdybym miał syna, pragnąłbym, aby był do ciebie podobny!!... Trzeźwość i wstrzemięźliwość!... Kiedy posiada się dwie takie cnoty, ma się i inne, i idzie się wysoko!.. Przepowiadam ci piękną przyszłość!
— Przyjmuję tę wróżbę, — odrzekł Marcel, śmiejąc się.


∗             ∗

Po południu tegoż; samego dnia, młody człowiek miał dowód zainteresowania się i sympatyi, jakiemi natchnął barona de Labardès i ten dowód był tekiem zaprzeczeniem zwykłego charakteru skąpca, że nie możemy się oprzeć chęci przytoczenia go.
Stryj i synowiec siedzieli obok siebie na kamiennej ławce, ocienionej olbrzymią topolą, w głębi ogrodu willi.
— Mój kochany chłopcze, — rzekł nagle starzec, — gaża porucznika nie jest zbyt świetną, a majątek twego ojca nie pozwala mu dawać dodatków do pensyi.... Czy nie jesteś zmuszony odmawiać sobie czasami zbytecznie w twych potrzebach?...
— Ależ mój stryju, prywacye te nie istnieją dla tego, który szczerze i z dobrej woli przyjmuje pozycyę taką, jaka ona jest i stosuje się do niej.
— Ba! ba!... cudowne to w teoryi... ale w praktyce to całkiem co innego.... Byłem przecież kiedyś młodym... dawno to już temu!.. Chodzi mi o to, abyś był zadowolony.... Jesteś moim synowcem... jesteś Labardès... nosisz moje nazwisko... Pragnę postawić cię tak, abyś był w stanie honor mu przynosić w świecie.
— Jakim sposobem, mój stryju?
— Posłuchaj mnie.... Są tacy, którzy mają mnie za milionera i ci ludzie, którzy mówią to... mylą się.... Nie jestem bardzo bogaty... nie, daleko do tego... ale zresztą mam się mniej więcej nie źle.... Udaje mi się związać dwa końce i w dobrych latach, na Świętego Sylwestra, zdarzy mi się czasem coś odłożyć. A więc skorzystasz z mych oszczędności, niech mnie Bóg skarżę!!... Dam ci... tak jest, na honor... nie cofam się... dam ci... dwadzieścia pięć ludwików!!...
— Dwadzieścia pięć ludwików!! — powtórzył Marcel zdumiony, tak niespodziewaną rozrzutnością, wydającą się nie do pojęcia.
— Tak jest, mój chłopcze... pięćset liwrów, pięknemi złotemi ludwikami.... Co na to mówisz?... hę?...
— Powiem ci, mój stryju — odrzekł młody człowiek, biorąc rękę barona i ściskając ją czule, — powiem ci, że nigdy nie zdołałbym podziękować ci godnie za twą dobroć, mój stryju, która mnie rozczula więcej, aniżeli wyrazić zdołam.... Lecz powtarzam ci stryju, że nie mam żadnych pragnień... nie mam potrzeb... Znaczna to suma, którą mi ofiarujesz, byłaby więc dla mnie, na teraz przynajmniej, całkiem bezużyteczną.... Przyjmuję ją jednak z wdzięcznością, i jako pochodząca od ciebie stryju, bardzo jest mi drogą.... Tylko, błagam cię, kochany stryju, abyś zachował ją w swych rękach, aż do dnia, w którym znalazłszy dla niej użytek, poproszę o nią.
Wyraz radości, nie dającej się wypowiedzieć, zabłysnął na pomarszczonej twarzy barona, podczas gdy mówił siostrzeniec.
— A więc moje drogie dziecię, — rzekł wzruszonym głosem, — masz słuszność... słuszność zupełną i znam wiele siwych głów, które mogłyby od twoich młodych wąsow brać lekcye rozsądku.... Strzedz będę twych pięciuset franków... pilnować ich będę przez miłość dla ciebie... będzie to twoja skarbonka, kasa, twój mały worek... i obiecuję ci, że ten worek będzie miał wiele....
I dwie łzy radości zwilżyły powieki starego szlachcica, na myśl, że w osobie swego synowca mieć będzie spadkobiercę, według swej myśli...


IX.

W którym po raz pierwszy będzie mowa o pięknej prownsalce.
Około godziny wpół do dziewiątej, Hieronim przybiegł oznajmić porucznikowi, że dwaj służący pana Jerzego Herberta przyjechali konno i dobrze uzbrojeni, żeby służyć za eskortę, w drodze od willi Labardès, do bastidy ich pana.
Stary factotum jednocześnie oznajmił, że własnemi rękami osiodłał klacz.
— Życzę więc ci dobrej nocy, kochany stryju, — rzekł Marcel, — muszę już cię pożegnać....
— O której godzinie myślisz powrócić? — zapytał baron.
— Przyznaję się, że nie wiem... wieczerza może się przedłużyć do późnej nocy...
— Bardzo jest nawet prawdopodobnem, że się przedłuży do rana, — odrzekł starzec z uśmiechem — kolacya młodych ludzi, znam się na tem.... Jak ci niedawno mówiłem, byłem młody.... W każdym razie, jeżeli festyn u twego nowego przyjaciela nie przedłuży się tak jak przypuszczam, prześpij się kilku godzin u niego na fotelu, tak aby do mnie przybyć za dnia.... — A to dla dwóch powodów.... — Przedewszystkiem, wiesz z doświadczenia, że nie dobrze teraz jest włóczyć się po drogach, po zachodzie słońca. A potem, Hieronim jest stary i nie łatwo zerwie się z łóżka w nocy, aby ci otworzyć.... Tak jak i jego pan, potrzebuje snu....
— Bądź spokojny mój stryju, powrócę około szóstej lub siódmej z rana.
— Czy będziesz u mnie jadł śniadanie?...
— Byłoby to dla mnie niemożliwem.... Co najwyżej będę miał dość czasu uściskać cię mój stryju, i odjechać zaraz do Tulona, gdyż prawdopodobnie wymarsz mojego półko rozpocznie się bardzo rano, a niechciałbym spóźniając, narazić się na niezadowolenie starszych.
— Masz słuszność, moje kochane dziecię, a więc do jutra rana, i wierz mi, że żegnając się z tobą, uściskam cię z ojcowskiem sercem, chociaż jestem tylko twoim stryjem....
Marcel ścisnął rękę starca, dla którego czuł szczere i żywe przywiązanie, i który miał istotnie wiele dobrego, pomimo swej oryginalności i skąpstwa.
Porucznik podszedł do klaczy, którą Hieronim oprowadzał po dziedzińcu; biedne zwierzę, na bardzo chudej tego dnia paszy będące.
Siadł na siodło i pojechał pod eskortą dwóch służących, z których jeden był to Dominik, kamerdyner Jerzego, pozostawiony przez niego wczoraj w Tulonie.
Pierwsze pytanie Marcela było:
— Pan Herbert nie cierpiał dziś na ranę?
— Nie, panie, — odpowiedział służący... — Dzięki panu i dzięki Bogu, rana mego pana dziś rano była tak nieznaczącą... że wstawszy, miał się tak jak zwykle....
— A prócz tego, jakie są wiadomości?... Czy zbiegli galernicy zostali schwytani?
— Niestety! nie. Mieliśmy niedawne w willi pana prokuratora królewskiego przybyłego dla dopełnienia autopsyi ciała łotra, którego pan zabił tak w porę, i dla przyjęcia zeznania od pana mego w tej sprawie.... Jest bardzo zaniepokojony... jak się zdaje, wszelkie poszukiwania żadarmeryi, wszelkie obławy chłopstwa nie doprowadziły absolutnie do niczego... Nie zadziwiłoby mnie, żeby ta banda szatanów nowego nieszczęścia nie stała się powodem dzisiejszej nocy....
— Spodziewajmy się, że nie... — rzekł Marcel.
— Tak jest panie, można spodziewać się... lecz z takimi bandytami, gorszemi od wściekłych wilków, trzeba się zawsze obawiać....
Jeźdcy minęli miejsce, w którym droga się rozchodziła.
Od tej chwili, mnóstwo eleganckich powozów, familijnych londans, uroczystych poczwórnych koczów lekkich odkrytych koczyków, przejeżdżało około nich, kłusem tęgich koni, w tym samym co oni kierunku.
W powozach tych dojrzeć było można przy świetle pochodni, młode i ładne kobiety w balowych toaletach. Pod fałdami białych burnusów i różowych mantyli odgadywało się nagie ramiona. Kolczyki, kolje i kolce z dyamentów rzucały blade ognie w ciemności, przypominając luciole, szukające się w krzakach przy drodze.
Marcelemu nie jednokrotnie w życiu dawało się słyszeć określenie kolacyi młodych łudzi: kolacya z kobietami.
Przez kilka chwil sądził, że te piękne i postrojone osoby, należały do świata dwuznacznego, łatwych cnót z Tulonu, udających się na wieczór do Jerzego. Lecz widok tarcz herbowych, majestatycznie rozpościerających się na portyerach każdego prawie z powozów, wywiódł go z błędu.
Widocznie, te powozy zawierały osoby, należące do najwyższej arystokracyi prowansalskiej.
— Cóż to znaczy — zapytał Dominika, — czy to jest jakiś hal tej nocy w okolicy?...
— Tak jest panie, jak zwykle co rok. w tej porze, wielki bal w blizkości od nas.
— U kogóż? — U państwa margrabiostwa de Salbert, których willa, jedna z najpiękniejszych w okolicy, znajduje się o kwadrans drogi od naszego domu.... Park willi Salbert graniczy z morem naszych ogrodów....
— Któż to taki ten pan margrabia de Salbert?
— Jest to wielki pan, bardzo bogaty; utrzymują, że posiada przeszło trzykroćstotysięcy franków renty.... Zimę przepędza w Paryżu... przyjeżdża do Prowancyi wraz z panią margrabiną w kwietniu i w pierwszej połowię Maja zawsze daje bal.... Kiedyś pan Jerzy bywał na tych balach... lecz od przeszłego roku przesiał...
— Dla czegóż to?...
— Pan Jerzy i pan margrabia de Salbert przestali się odwiedzać?...
— Czy coś zaszło między niemi?
— Tak jest, mój Boże... jakieś nieporozumienie...
— O co?
— Z powodu jakichś drobnostek... o nic prawie... poszło im podobno o polityczne opinie co do rządu. Dowiedziałem się o tem od kamerdynera pana de Salbert.... Margrabia wyrzucał memu panu pewnego dnia jego opinie... zaraz przypomnę sobie słowo... ah! tak: nadto postępowe... nie wiem dobrze co to znaczy. Mój pan odpowiedział, mówiąc o dumie arystokratycznej... margrabia odrzekł, że pewne zapatrywania się dobre są dla pospólstwa.... Wtedy mój pan podobno zawołał: — Panie margrabio, dziękuję mu za lekcyę, którąś mi dać raczył... skorzystam z niej... będę odtąd umiał trzymać się na swem miejscu, to jest wśród pospólstwa takiego jak ja.... Poczem opóścił willę Salbert. Odtąd nie postał tam nogą, przestał nawet bywać, u wszystkich osób utytułowanych w całej okolicy, z któremi dawniej był w przyjaźni.... Ostatecznie dobrze uczynił, ponieważ chciano go upokorzyć.... Nie potrzebuje nikogo pan Jerzy... jest bogaty, a kiedy się jest bogatym, można się obejść bez całego świata....
Kamerdyner zachował milczenie przez czas ja kiś, oczekując ze strony Marcelego dowodu uznania opinii, jaką wypowiedział. Lecz czekał napróżno.... Pan de Labardès milczał. Rad był przyjąć objaśnienia zkądkolwiek one pochodziły, o charakterze i zwyczajach swego nowego przyjaciela, lecz nie wypadało mu wyrażać swoją opinię co do tego przyjaciela przed służącym wielomównym i niedyskretnym.
Dominik gadatliwy z natury, nie uważał się za pobitego. Po chwili, rozpoczął na nowo:
— Tak, proszę pana.... Naprzód mój pan powiedział sobie: — Tak będzie! — Tak być musi.... Ma on żelazny charakter, jak co postanowi, to tak jak gdyby wszyscy notaryusze akt podpisali? Zostawił wszystkich utytułowanych u siebie, a sam został u siebie... A jednak znam jeden dom, do którego że iść nie może bardzo go serce boli... ponieważ tam jest magnes, który przyciągał go tak jak i wielu innych przyciąga!.... Pan, który nie jest tutejszy, nigdy zapewne nie słyszał o pięknej Prowansalce?\
— Nigdy...
— Mówią o niej jednak wiele, zaręczam panu, i to nie tylko tu, ale i w Marsylii.... a nawet dalej....
— Cóż to takiego ta piękna Prowansalka?...
— Jest to panna Dianna de Presles, córka generała, hrabiego de Presle, zamieszkującego swój zamek, o dwie małe milki ztąd....
— W jakimże wieku ta młoda osoba?...
— Dziewiętnaście lub dwadzieścia lat, jak myślę... być może mniej, ale w każdym razie nie więcej...
— I czy zasługuje na tęż sławę piękności?
— Ah! proszę pana, że zasługuje to zasługuje!... Pana Dianna piękniejszą od wszystkiego co tylko można sobie wymarzyć najpiękniejszego!... Ja, który jeździłem często z moim panem do Paryża, znam teatra, a nawet operę, nigdy nic piękniejszego nie widziałem....
— I sądzisz, że pan Jerzy zauważył tę pannę de Presles?...
— Oh! z pewnością panie zauważył... więcej nawet aniżeli potrzeba było dla jego spokoju.... Gadano w okolicy... że ją zaślubi.... nie zaślubi.... ale nakoniec, na szczęścić, pan Jerzy rozmyślił się.... Przez jakie czas bardzo był smutny, ale teraz ciągle już jest w dobrym humorze... Zkąd wnoszę, że piękna Prowansalka wywietrzała mu z głowy...
— Panna de Presles, będzie tej nocy na balu w willi Salbert?
— Chyba byłaby chora.... Pani margrabina i Pani de Presles, są z sobą prawie nierozłączne... Zresztą panna uwielbia taniec... jest to w jej wieku, nie mówią o pani de Presles, jej matce, nie mającej jak lat czterdzieści; prześliczna jeszcze kobieta, lubi także bawić się....
— A państwo de Presles nie mają innych dzieci prócz panny Dianny?...
— Mają syna, pana Gontrana, młodzieniaszka piętnastoletniego, wcielony dyabeł, proszę pana... obiecuje być z czasem skończonym urwisem:... Gdybym powtórzył panu wszystko, co już o nim opowiadają, pan by nigdy nie dał wiary....
W chwili, kiedy Dominik dawał tę odpowiedź na pytanie pana de Labardès, konie stanęły przy branie willi Jerzego.... Brama była otwarta... Brązowe lampiony peronu roztaczały w około siebie światło jakby gwizd, a okna jasnością błyszczące, dawały się domyślać, że wnętrze domu oświecone jest a girno.
Marce zeskoczył z konia i rzucił lejce Dominikowi.
Lokaj we fraku à la française, w jedwabnych pończochach i srebrnym na szyi łańcuchu, jak odźwierny ministeryum, zaprowadził go do salonu gdzie się znajdował Jerzy, otoczony kilkoma młodymi ludźmi, z których trzech miało mundury oficerów kawaleryi.
Prowansalczyk odszedł od grupy, podbiegł na spotkanie porucznika i uścisnąwszy mu ręce, rzekł, zwracając się do swych gości;
— Panowie, przedstawiam wam pana Marcela de Labardès, mego zbawcę, który pozwala mi nazywać się moim przyjacielem i proszę was, abyście go kochali przez miłość dla mnie, zanim zaczniecie go kochać dla niego samego, co nastąpi jak tylko cokolwiek go poznacie... to jest, zanim upłynie godzina.
Wszystkie ręce wyciągnęły się do młodego człowieka, ośmielonego od razu tem szczerem i serdecznem przyjęciem.
Przerwana ogólna rozmowa rozpoczęła się na nowo.
Jerzy zaprowadził Marcela do framugi otwartego okna.
— No i cóż, — zapytał go, — jakże stryj cię przyjął? Czy jesteś z niego kontent?
— Zachwycony... okazał się dla mnie bardzo dobrym....
— Doprawdy?
— Do tego stopnia, że czuję się rozczulonym i wdzięcznym nad wyraz....
— Kazał ci pościć jednakże?
— Bynajmniej... Jeżeli nie zabito tłustego cięlęcia, to przynajmniej upieczono kurczę na uczczenie mnie....
— Kurczę! — zawołał Jerzy z komicznem zadziwieniem.... — prawdziwe kurczę!! czyż to nie było kurczę z tektury?!
— Było delikatne, i upieczone w samą miarę.
— I jesteś tego pewny?...
— Jadłem je....
— Cud, mój przyjacielu!! cud!! lecz przynajmniej baron de Labardès krzyczał na głód, płakał na nędzę przed tobą... powiedział ci, że dzierżawcy pan swą nie płacą, że wszyscy go okradają, i wkrótce dojdzie do najsmutniejszych ostateczności?...
— Mówił mi przeciwnie, że ma się bardzo dobrze, że robi oszczędności, — i... — nie uwierzysz mi znowu! — dał mi dwadzieścia pięć ludwików....
— Co ty mówisz?... — zapytał Jerzy, udając, eż nie dosłyszał.
Marcel powtórzył mu cały frazes.
— No, no, — rzekł wtedy młody Prowansalczyk z najzabawniejszą zimną krwią, — podobna zmiana w sposobie życia twego stryja, zapowiada jakiś wielki kataklizm!! Nie zadziwiło by mnie gdyby rewolucya niedługo wybuchła.... Ale prawdziwie, — dodał, zmieniając ton mowy, — jestem zasmucony tem coś mi powiedział. — Seryo?
— Całkiem seryo?
— I to dla czego?
— Ponieważ, jeżeli się tak miłym, będę zmuszony cenić go i życzyć mu jak najdłuższych lat i wszelkiej pomyślności.
— A więc, cóż w tem złego?
— Zaczekajże!... W podobnym stanie rzeczy, nie będzie mi już wolno błagać niebios, tak jak to czynię dziś od samego rana, żeby zacny szlachcic jak najprędzej połączył się ze swemi przodkami.
— Jak to!! — zawołał Marcel. — Prosiłeś niebo o śmierć mego stryja!!...
— Nie chodziło mi o jego śmierć, lecz o spadek po nim... dla ciebie, naturalnie, który, jak się spodziewam, rzuciłbyś epolety w pokrzywy, zaraz po odziedziczeniu i został moim sąsiadem....
— A więc, ja z mej strony, — odrzekł młody człowiek, — pragnę, przysięgam ci z całej mojej duszy, aby dziedzictwo kazało na siebie oczekiwać jak najdłużej i przedłużyłbym życie mego stryja, gdyby to było w mej mocy, kosztem mojego..
— Szlachetne masz serce! — rzekł Jerzy z wzruszeniem, ściskając rękę porucznika. — Nie uważaj w mych słowach nic innego, jak to co w nich było istotnie, to jest żart i wierz mi, że szczęśliwy i dumny jestem z twojej przyjaźni.
Od framugi okna dwaj młodzieńcy przeszli na balkon, podtrzymywany wdzięcznie rzeźbionemi karyatydami i dominujący nad calem morzem i całą okolicą.
Na prawo dawały się widzieć, a raczej odgadnąć, gęste cienie lasu odwiecznych drzew, które w owej epoce, kiedy jeszcze nie było iluminacyi ogrodów, przedstawiały widok prawdziwie czarodziejski i podobniejszy do prześlicznej dekoracyi więcej aniżeli do samej natury.
Pod cieniami tych drzew, pod zaokrąglonemi kopułami gęstej zieloności, mnóstwo, niedające się niemal zliczyć, chińskich latarni z kolorowego szkła, rozlewało na biały piasek alei, szarawe pnie odwiecznych drzew i trawniki, łagodne i przyćmione światło wszelkich odcieni pryzmatu.
Dalekie perspektywy, dziwacznie oświetlona tem tajemniczem światłem, przybierały pozór fantastyczny prawie. W pewnych miejscach lampiony i latarnie zagasły, a te ciemne miejsca wśród świateł zielonych i różowych, wydawały się jak jaszcze rozwartych przepaści.
Czasami, gdy nocny zefir silniej powiewał, przynosił na swych skrzydłach wraz z zapachem kwiatów, dźwięki oddalonej muzyki żywego i wesołego tempa.
Chociaż przerywane wskutek nieregularności powiewu, dawały się odróżnić z łatwością motywa modnych oper, przemienione w skoczne galopy, walce i kadryle.
— Jeśli się nie mylę, — rzekł Marcel, — tam tańczą dzisiejszej nocy?...
I ręką wskazał uiluminowane drzewa, zkąd muzyka zdawała się przychodzić.
— Tak jest, mój kochany, — rzekł Jerzy z pewnym odcieniem smutku, — tak jest, nie mylisz się;... Tańczą tej nocy w willi Salbert, a te oświecone drzewa, które ztąd widać, dotykające mego ogrodu, należą do parku tej willi....
Powiedziawszy te słowa, młody człowiek pozostał czas jakiś zamyślony i marzący.
— W tej chwili, — myślał Marcel, — myśli o pannie de Presles, kocha ją jeszcze zapewne....


X.

Zarówno jak opuściliśmy szynkownią pod Morskiem Królikiem dla willi de Labardès, a tę ostatnią dla wiejskiego domu Jerzego Herberta, opóścimy również ten bogaty i gościnny dom, do którego zresztą powrócimy wkrótce, dla zamku de Presles tego samego dnia 30 maja 1830 r. o godzinie ósmej wieczorem.
Siedziba generała hrabiego de Presles, w niczem nie przypominała prześlicznych i kokieteryjnych willi, rozsianych na brzegach pięknej i żyznej Prowancyi.
Było to prawdziwe starożytne zamczysko, sięgające pierwszych lat piętnastego wieku.
Od tej epoki jednakże, kasztelani, dziedziczący zamek jeden po drugim (wszyscy należący do historycznej familii hrabiów de Presles), dodawali liczne anneksa do pierwotnej budowli i w każdem pokoleniu powiększali i starali się zastosować rodową swą siedzibę do współczesnych wymagań.
Zamek, położony na najwyższym punkcie wzgórza, pokrytego bujną wegetacyą panował nad morzem, i olbrzymie drzewa jego parku dochodziły prawie do piasczystego morskiego wybrzeża.
Niezmiernej wielkości korpusy budowli, wystawiane były z białego kamienia, którego czas zamiast nadać mu brunatno-szary kolor starości, pozłocił tylko. W rogach budowli wznosiły się wieżyczki wysmukłe, pokryte ładnemi łupkowemi, spiczastemi daszkami, dumnie sterczały niby feodalno strażnice. Rozmaite części budowli, stanowiące zamek, odznaczały się rozmaitością stylów, wskazujących epokę, w której były wznoszone. Jedne z nich sklepione w guście romańskim, inne z ostremi gotyckiemi łukami, inne nareszcie nosiły na sobie wykwintną cechę renesansu. Całość jednakże, chociaż nieregularna, czyniła wrażenie monumentalne i majestatyczne.
Arkady sklepione, na podobieństwo starożytnych klasztorów, okalały główny podwórzec i dozwalały mieszkańcom zamku przechadzać się bez względu na pogodę.
Urządzenie wewnętrzne i umeblowanie dostarczały okazów, tak jak i w zewnętrznej architekturze, najrozmaitszych epok i stylów.
Sala straży znajdowała się tam jeszcze z pułapem ze starego dębu rzeźbionym z wystającemi belkami, a w przerwach między niemi dawały się widzieć malowane tarcze herbowe, trofea z broni: rękawice, miecze, puklerze i panoplie szlacheckie wyłaniały się z cieniu, w którym ta sala wiecznie była pogrążona; przy dwóch ścianach przeciwległych, wznosiły się dwa wysokie rzeźbione kominy, tak prawie piękne, jak komin wielkiej sali pałach sprawiedliwości w Bruge.
Ztąd wchodziło się do obszernej jadalni, której ściany obite były bardzo ciekawemi flamandskiemi makatami, przedstawiającemu kiermasze, kreślone z komiczną werwą Dawida Teniersa.
Później szły salony z czasów Ludwika XIV, z sufitami, z ciężkiemi firankami z brokateli weneckiej, meblami bogato złoconemi.
W innej części zamku spotykało się styl Ludwika XV, a raczej Pompadour tak manierowany, a jednak tak pełen wdzięku ze swemi chińszczyznami i scenami pasterskiemi.
Nakoniec większa część salonów i buduarów, przeznaczonych na codzienny użytek, przedstawiały wyrafinowany comfort współczesny, połączony z pańskim zbytkiem dawnych dobrych czasów.
Z tysiąca drobnych szczegółów urządzenia, eleganckiego ułożenia pewnych rzeczy, mebli pozornie bez znaczenia, które jednak przyczyniały się do ogólnego porządku, symetryi i dobrobytu, łatwo było odgadnąć zręczny i czynny dozór kobiety, a raczej powiedzmy dwóch kobiet.
I niewątpliwie hrabina de Presles i panna Dianna, jej córka, zachwycającemu były gospodyniami domu, nie spuszczającemu się w niczem z wewnętrznych spraw domu na inicyatywę służących.
Przedstawimy matkę i córkę czytelnikowi, prowadząc go do pokoju, w którym panna Dianna kończyła tualetę na bal w willi Salbert, a to da nam sposobność rzucenia pobieżnego szkicu, wdzięcznego obrazka, jeżeli w każdym razie nam się to powiedzie.
Wyobraźcie sobie pokój średniej wielkości, całkowicie obity (ściany i sufit), perską materyą; na tle pranie białem, rozsiane bukiety róż, fiołków i liście bluszczu.
W jednym końcu tego pokoju, na białym dywanie o kwiatach purpurowych, umieszczona była tualeta Duchesse, na której weneckie stało zwierciadło, oprawione falami koronek.
Przed tą toaletą, stały dwie kobiety, pani de Presles i panna Dianna, obie w balowych sukniach, matka zapinała kolję z cennych pereł na zachwycającej szyi swej córki.
Osiem świec w dwóch kandelabrach jasno oświecało tę scenę rodzinną. Powiedzmy słów parę o tych kobietach.
Pani de Presles, jedyna córka gubernatora wyspy Bourbon, ożenionego z kreolką, sławną z piękności, miała lat piętnaście w chwili, kiedy oddała rękę hrabiemu de Presles. W 1830 r. dochodziła zaledwie trzydziestu dziewięciu lat, a zdawała się mieć co najwyżej dwadzieścia osiem.
Uchodziła za jedną z najbardziej zachwycających kobiet Prowancyi i zasługiwała w zupełności na tę reputacyę.
Wysoka i wysmukła, z cerą tej matowej i złotawej bladości, właściwej kreolkom, pani de Presles miała rysy starożytnej czystości, ożywione i iskrzące się współczesnym dowcipem. Pochodzenie jej zdradzał nietylko odcień cery, lecz także obfitość, prawie nie do uwierzenia, prześlicznych włosów brunatnopłowych, zebranych w ciężkiej masie na tyle głowy i niedbale zakręconych. Pochodzenie jej także zdradzało się przedewszystkicm w wyrazie oczu, długich czarnych, oczu Almei Wschodu, czasem zamglonych, jakby przez jakieś niejasne marzenie, czasem znowu iskrzących się i ciskających płomienie.
Pani de Presles, przez miłość macierzyńską wyrzekła się toalet różowych, białych lub niebieskich, które rozkwit jej świeżej i promieniejącej piękności dawał prawo zachowywać długi czas jeszcze. Ubraną więc były w suknię blado-fioletową, której stanik wydekoltowany pozwalał widzieć ramiona cudownie piękne. Kształty jej posągowe, godne dłuta Prascitelesa lub Fidyasza, odznaczały się wdziękiem kokieteryjnym, miluchnym, pieszczotliwym, jeśli można tak się wyrazić, przypominającym niektóre z tych pięknych patryszek, których typ otworzył ołówek Gavarniego. Dla pamięci tylko wspomnimy o jej rękach i nogach.
Nogi jej — były to nogi dziecka... ręce, — ręce kreolki i wielkiej damy.
Jaka więc była piękność Dianny, jeśli zyskała przy takiej matce przydomek Pięknej Prowansalki, co znaczyło królowa kwiatów tej Prowancyi ukochanej, gdzie dobry król René stworzył dwór miłości!...
Dianna miała lat dziewiętnaście... w niczem nie była podobną do matki, inaczej była piękną, inaczej była zachwycającą.
Dianna była równego z matką wzrostu, lecz szczuplejsza od niej. Postać jej pełna wdzięku, łączyła w sobie tę podwójną doskonałość kształtów jednocześnie zaokrąglonych i pełnych elegancyi.
Figura jaj wyniosła i prosta, jak młodego jesionu, nie potrzebowała, aby wydawać się bez zarzutu, udawać się do uczonej lecz sztucznej i kłamliwej pomocy gorsetu.
Biust jej miał owe cudowne kontury towarzyszek Dianny Łowczym, których powtarzały boskie torsy, frontony Ateńskich świątyń, w płaskorzeźbie z białego marmuru....
I jeżeli oko śledziło pod fałdami sukni falowanie ciała bez zarzutu i wzniosło się do twarzy, zatrzymywało się w zachwycie... zdawało się widzieć jakieś czarowne widzenie, anioła.... Wątpiło samo o sobie, patrzało jeszcze i wkrótce nie było w stanie oderwać się od tej głowy młodej i promieniejącej!...
Jak opisać to czoło gładsze od kości słoniowej, bielsze od kwiatu niepokalanej lilii, na którem jaśniała myśl i inteligencya... brwi cudownie zarysowane, jak gdyby nakreślone strzałą małego bożka Kupidyna, mytologicznej pamięci... jej oczy szczególniej, których aksamitne źrenice, jak niebo i jak Ocean miały odcień ciemno niebieski i głęboki?...
Nie było nic w świecie bardziej ruchliwego, zmiennego i czarującego nad jej oczy jaśniejące i łagodne, których wyraz zmieniał się co chwila, stosownie do myśli, przebiegającej jej umysł.
Czasami miały wyraz spokojny, z arystokratyczną impertynencyą... to znowu iskrzyły się dowcipem; to szydercze, jak epigramat... to nareszcie zamglone i wzruszone, zdawały się, z pośród długich rzęsów nawpół opuszczonych, dostrzegać niezmierzone przestworza wymarzonej miłości....
Mały jej nosek kokieteryjny i zgrabny, z różowemi i perłowemi nozdrzami, nosek taki, jakie stwarzał Watteau u swych bogiń Opery, wznosił się nad dowcipnemi i ruchliwemi równie jak oczy ustami, jakby z wilgotnego koralu, zdawały się z żalem tylko nakrywać ząbki, oślepiającej białości.
Włosy blado brunatne, z połyskiem popielatym, włosy te jedwabiste długie i gęste, przyprowadzające mężczyzn do szaleństwa, a kobiety do zazdrości, wieńczyły tę idealną głowę, tworząc naturalny dyadem, tę oznakę młodości i piękności, za którą nie jedna księżna oddałaby z całego serca wszystkie swoje dyamenty.
Do tego wszystkiego cośmy powiedzieli, dodajmy godność, wdzięk bez granie, coś niedonaśladowania w najdrobniejszych jej ruchach, a da to tylko nader słabe wyobrażenie, jak wyglądała Dianna de Preseles.
Dianna była ubraną z boską prostotą, miała sobie sukienkę z białego indyjskiego muślinu, na mniej aniżeli matki wydekoltowany, lecz dającą podpatrzeć początek cudnych ramion i rąk aż powyżej łokcia, różowych z zachwycającemi dołkami.
Kolia z pereł, o której wspominaliśmy, bransoletka również perłowa i trzy bukiety fiołków dopełniały tualety młodego dziewczęcia.
Jeden z tych bukietów Dianna miała we włosach, drugi w pośrodku stanika, a trzeci przy węźle białego swego paska.
Tak przystrojona, zdawała się rozlewać na około siebie rodzaj dziewiczego zapachu i łagodnego promieniowania.
Uśmiechała się do swego obrazu, odbijającego się w zwierciedle Duchesse i końcem nóżki uderzała w takt kadrylów żywego tempa, jakgdyby już je tańczyła.
Pani de Presles zapięła kolję.
Pochyliła się, aby złożyć pocałunek na atłasowem ramieniu swej córki i rzekła;
— Już skończone, moje drogie dziecię; teraz piękną jesteś jak anioł....
— Mniej piękną jak ty, moja dobra mateczko! — odpowiedziało żywo dziewczę.
— Pochlebnica!!
— Pochlebnica, ja?... Ah! moja mamo, nie myślisz tego co mówisz!... wiesz dobrze, że jestem uosobioną szczerością!!... Czy oskarżasz także zwierciadło o pochlebstwo?... Wszak ono prawdy nie ukrywa!! A więc przyjrzyj się sobie mamo... wybadaj je, a zobaczysz co ci odpowie....
— Mam się patrzeć w zwierciadło obok ciebie, moje dziecię!... — rzekła pani de Presles z uśmiechem.
— Dlaczegóżby nie?
— Ja, stara kobieta!...
— Stara kobieta!!... Ah! to wyborne!!... wołała Dianna z komicznym dąsem....
— Może będziesz utrzymywać, że jestem ciebie młodszą? Bóg mi świadkiem, że nie chciałabym, aby tak było!...
— A toż dla czego?
— Ponieważ, gdyby tak było, droga moja Dianno, nie byłabym twoją matką....
— Byłabyś więc moją siostrą....
— Dość tego, tak jest dobrze, jak jest teraz.... Bądź młodą, a mnie pozwól być starą....
— Jak to, jeszcze!!...
— Naturalnie, że jeszcze! odrzekła.
— Nakoniec, stara czy młoda, spójrz mamo na siebie», zdaje się, że nie możesz mi tego odmówić....
— Chcesz więc?...
Łącząc czyn ze słowami, Dianna swą zachwycającą ręką objęła kibić matki i zmusiła ją łagodnie, aby się pochyliła; tym sposobem obie ich twarze odbiły się jednocześnie jedna obok drugiej w weneckiem zwierciedle.
Jednocześnie z temi dwoma czarującemi głowami, istotnie wyglądającemi na siostry, wierne zwierciadło odbiło podwójny uśmiech.
Matka uśmiechała się do swej córki, córka uśmiechała się do swej matki.
— Jesteś więc już zadowoloną? — zapytała pani de Presles.
— Patrzałaś mamo, — odrzekła Dianna — i widziałaś, czyż nie jesteś dość piękną?...
— A jednak nie mnie przezwano piękną Prowansalką!...
Dianna tupnęła nogą....
— Ah! kochana mamo, — zawołała — nie mów mi o tym przydomku, który oburza mię ile razy pomyślę, że mnie go nadano, kiedy ty jedna masz do tego prawo!!
— No, moja mała, nie gniewaj się i pomyśl, że powodzenie twoje cieszy mnie więcej, jak ciebie samą.... Kiedy książka, obraz, dramat są oklaskiwane, komu serce bije z radości i dumy? Wszak autorowi....
— Być może, masz słuszność, moja poczciwa mateczko... nigdy się na to nie zapatrywałam z tego punktu widzenia!... Tu całkiem wywraca moje pojęcia!... Teraz pragnę być piękną, bardzo piękną... chcę, żeby wszyscy mnie uwielbiali, ponieważ do ciebie samej matko to uwielbienie powróci!...
Pani de Presles objęła rękami swą córkę i namiętny wycisnęła pocałunek na jej czole i włosach....
— Teraz już pogodziłyśmy się, — rzekła, — mówmy o czem innem.... Dobrze się myślisz bawić dzisiejszej nocy?...
— To nie ulega wątpliwości... tak lubię żaba wy! Czyż jest coś na świecie, co może więcej uszczęśliwić jak bal?...
— Jest moje dziecię....
— A cóż mogłoby być innego? — zapytała ciekawie Dianna.
— Są spokojne radości ogniska rodzinnego, czyste rozkosze związku opartego na szacunku i miłości, niewyczerpane szczęście macierzyństwa....
— Wiem o tem wszystkiem, moja dobra mamo; lecz mówiłam ci o przyjemności, nie o szczęściu....
— I zadziwiło cię, nieprawdaż? że z powodu rzeczy błahej odpowiedziałam ci poważnie. Oto dla czego tak uczyniłam.... Masz lat dziewiętnaście; a tem samem, jesteś w wieku zamążpójścia...
— Już!! — szepnęła Dianna, z prześliczną minką.
— W twoim wieku, moje dziecię, byłam już od lat czterech zamężną.
— Oh! ty mamo, to całkiem co innego.
— Dla czego? — Byłaś, niewątpię, daleko rozsądniejszą odemnie.
— Co ma znaczyć, że wcale ci nie pilno wyjść za mąż....
— Oh! nie, przysięgam ci mamo!! tak mi dobrze przy tobie....
— Od czasu, jak wiole bywamy w świecie, — mówiła pani de Presles, ucałowawszy Dianę po raz drugi... — Na wszystkich tych balach, zabawach, czy nie zauważyłaś nikogo?...
— Zauważyłam kobiety najmilsze i mężczyzn najlepiej wychowanych.
Pani de Presles uśmiechnęła się na tę odpowiedź, uczynioną z akcentem naiwności, z pewnością nie udanej.
— Właściwie nie o to ciebie pytałam... — rzekła po chwili.
— A więc, dobra mamo, wyraźniej mnie zapytaj.... Odpowiem, jak będę mogła najlepiej....
— Otóż powiedz mi, czy wśród tych ludzi światowych, z których kilku jest kawalerów bardzo dystyngowanych i którzy na wszystkich balach są twymi tancerzami, nic ma żadnego, który byłby dla ciebie sympatyczniejszym od innych? Dianna przez chwilę szukała we swych wspomnieniach.
— Mój Boże, niewiem... — odrzekła.
— Czy jesteś tego pewną?
— Oh! najzupełniej pewną. Jednakże, pozwól mamo.... Aby być absolutnie szczerą, muszę ci powiedzieć o jednym młodym człowieku, którego przekładam i to o wiele nad wszystkich moich utytułowanych tancerzy; lecz ponieważ od roku nie bywa u nas więcej i nie spotykamy go nigdzie, nie przyszedł mi na myśl odrazu....
— Cóż to za młody człowiek, moje dziecię?...
— Pan Jerzy Herbert.
— I jakież to były powody, że ci się więcej od innych podobał?
— Pan Herbert, nie mówił mi nigdy cienia nawet komplementu... był dowcipny i wesoły... umiał mówić o czem innem jak o deszczu i pogodzie... nakoniec bawił mnie... i to jest powód, że go żałowałam....
— I nic innego?
— Nie, na prawdę, nic innego.
— A więc z pośród wszystkich mężczyzn naszego świata, nie ma ani jednego, o którym byś sobie powiedziała, że zostałabyś chętnie jego żoną?
— Ah! kochana mamo, nigdy, przenigdy, ani cień podobnej myśli nie przyszedł mi do głowy!!
Uśmiech przebiegł po ustach hrabiny.
— A więc wszystko jest jak najlepiej i twoje serduszko zupełnie wolne, tem łatwiej wybierze.
— Mam wybierać? — zawołała Dianna. — Chodzi więc o wybór?...
— Posłuchaj — powiem ci coś w sekrecie, — wielkim sekrecie....
Dianna klasnęła w dłonie, jak dziecko.
— Sekret! — zawołała, — oh! Lem lepiej!! uwielbiam sekrety!! Mów prędko, kochana mamo....
— Proszono mię o twoją rękę.
— O moją?!
— Tak, o twoją... Czy cię to zadziwia?
— Oh! wcale nie!... I któż to taki?
— Trzej młodzi ludzie, wszyscy trzej bogaci, dobrze urodzeni i dobrze wychowani, bardzo mili wszyscy trzej i mogący zadowolnić nas pod każdym względem.
— Czy ja ich znam?
— Nie.
— A więc ten wybór, o jakim mówisz, moja mamo, jakże go dopełnić?
— Trochę cierpliwości, moje dziecię... ci pretendenci do twej ręki będą mi przedstawieni dziś wieczór, w twojej obecności, u pani de Salbert.... Zapewne będą z tobą tańcować....
— Ich nazwiska?....
— Nie powiem ci ich teraz.
— Dla czego?
— Ażebyś mogła być swobodną z innymi twymi tancerzami; co by było trudnem, gdybyś na nich patrzała, jako na pretendentów.... Pozostając zaś w zupełnej niewiadomości, nic cię nie będzie mieszać i będziesz mogła zdać sobie sprawę, jeżeli tajemnicza jakaś sympatya obudzi się w tobie do jednego z tych trzech nieznajomych.... Znaczyć to będzie, że głos twego serca przemówi... Teraz już wiesz wszystko, co wiedzieć powinnaś.... Czy przyznajesz słuszność mej idei?...
Przyznaję w zupełności, kochana mamo.... — Bal dzisiejszy będzie miał dla mnie interes rozdziału romansu.
— A rozwiązanie tego romansu ma wszelkie możliwe szanse, aby było szczęśliwem! — dodała hrabina. Rzecz rzadka na tym świecie!...
— Tak jest, jednakże serce mocno mi bić będzie, przy każdej nowej prezentacji!... Myśleć sobie będę: Być może, iż ten co kłania mi się jest mój przyszły mąż?... — Albo: może to mój mąż tańczy ze mną piątą figurę? — Ale, przedewszystkiem, uprzedzam cię droga mamo, że jeżeli nie tańczy jak anioł, nie chcę go!!
— Drogie moje dziecko! — odrzekła pani de Presles, śmiejąc się i całując córkę.
Rozmowa w tej chwili została przezwaną wejściem panny służącej, zapytującej, o której godzinie pani hrabina życzy sobie jechać.
— Powiedz, niech zaprzęgają! — odpowiedziała pani de Presles, — i niech Antoni zabierze miejsce na koźle. Pójdę zobaczyć, czy pan hrabia jest gotów.... Chcesz pójść ze mną, kochana Diaano, pokazać ojcu twoją tualetę?
— Idę, mamo...
Młoda matka z młodą córką wyszły razem i skierowały się, przez długie korytarze zamku, ku apartamentowi generała hrabiego de Presles.
Apartament ten, którego wszystkie okna wychodziły na morze, położony był w głównym, a tem samem najstarszym korpusie zamku.
Składał się z obszernego przedpokoju, sypialni, gabinetu do pracy i biblioteki.
Urządzenie biblioteki i gabinetu do pracy przedstawiało surowy zbytek. W tych dwóch pokojach hrabia Presles zgromadził większość sprzętów z czternastego, piętnastego i szesnastego wieku, pierwotnie rozrzuconych po różnych apartamentach tego ogromnego zamku. Były tu wysokie szafy z rzeźbionego orzecha, skrzynie i kredensy z czarnego dębu, gotyckie fotele, z rzeźbionemi oparciami. Ściany biblioteki, a przynajmniej ta część ścian, której nie zasłaniały ciężkie księgi, in-folio, oprawne, z brzegami jaspisowemi i zloconemi, była okryta drzewem.
Żadnego za to śladu tych starożytnych wspaniałości nie można było odnaleść w sypialni hrabiego, skromnie umeblowanej i mającej pozór prawie klasztorny.
Obicie z szarego drelichu, żelazne łóżko bez firanek, kilka krzeseł obitych skórą i mały stolik, oto wszystko.
Jedyną ozdobą tej celi, której prostoty nie wyparłby się Kartuz, był przepyszny portret pani de Presles, oraz trofea myśliwskiej broni wielkiej wartości.
Hrabia zawsze namiętnie lubił polowanie, lubił je tak, jak za dni młodości i oddawał mu się z zapałem, o ile pozwalały mu na to straszne ataki podagry, którym podlegał.


XI.
OJCIEC I SYN.

Jak tylko noc zapadała, wszystkie korytarze i schody zamku oświecane były za pomocą lamp, umieszczonych w pewnych odstępach.
Hrabina z córką w kilka minut przybyły do apartamentu generała i weszły do przedpokoju.
Pani de Presles, zapukała lekko do drzwi biblioteki, lecz nie otrzymała odpowiedzi. Zapukała poraz drugi i trzeci, cokolwiek mocniej, lecz bez skutku.
— Twój ojciec zapewnie jest w sypialni, — rzekła do Dianny — albo w gabinecie... nie słyszy nas...
Otworzyła drzwi, przestąpiła próg i nie mogła powstrzymać okrzyku zadziwienia, widząc, że pomyliła się w swem przypuszczeniu.
Generał był w bibliotece, siedział przy wielkiem biurze, zajmującem środek pokoju. Głowa jego oparta była na obu rękach, zakrywających całkowicie twarz, a pogrążony był w myślach tak dalece, że nie usłyszał pukania do drzwi i nie spostrzegał nawet obecności żony i córki.
— Mój Boże! — szepnęła hrabina, — co mu się stało?
I zbliżywszy się do męża, dotknęła z lekka jego ramienia.
Pan de Presles zadrżał i żywo podniósł głowę.
Bladość pokrywała jago twarz, powieki były czerwone i napuchnięte.
— To ty, moja droga!... ty moje dziecię... — rzekł, zmuszając się do uśmiechu.
Poczem dodał machinalnie, jakby nic zdając sobie sprawy z tego co mówił:
— Czekałem na was.... Czy już czas jechać? A więc, jestem gotów.... Wstał.
Pan de Presles był pięknym starcem, wysokiego wzrostu, lat sześćdziesięciu, wytwornej dystynkcyi w postawie, z powierzchownością prawdziwie książęcą.
Trudno było wyobrazić sobie typ bardziej arystokratyczny i rycerski.
Wysoki i szczupły, trzymał się prosto i silnie pomimo wieku.... Twarz jego, charakterystyczna a zarazem pełna finezyi, nosiła na sobie niezawodno ślady czystej rasy. Wielkie, jego blado-niebieskie oczy, łagodne i dumne zarazem — patrzały śmiało i nić zniżyły się nigdy przed innem spojrzeniem.
Włosy śnieżnej białości, obfite jeszcze i bardzo krótko obcięte, otaczały wysokie czoło, poorane głębokiemi zmarszczkami.
W tej chwili jednakże, twarz i oczy starego szlachcica wyrażały tylko boleść głęboką....
Generał ubrany był po balowemu. Szeroka wstęga Komandora Legii Honorowej otoczyła jego szyję. Gwiazda wielkiego krzyża Ś-go Ludwika błyszczała na lewej stronie czarnego fraka, a różnobarwne wstążki jakichś dziesięciu zagranicznych dekoracyi, wyglądały z dziurki od guzika.
Wystarczało okiem rzucić na pana de Presles, aby poznać w nim odraza reprezentanta wielkiej rasy i spadkobiercę średniowiecznych rycerzy. Starzec ten był istotnie synem krzyżowców i niebieska krew zachowała się bez żadnej przymieszki w jego żyłach.
— Jestem gotów, — powtórzył z tym samym niepewnym i bolesnym wyrazem, — jeśli chcecie jedzmy....
— Mój przyjacielu, — zawołała hrabina z niepokojem, — co ci jest?...
Generał spojrzał na nią z zadziwieniem.
— Ależ nic mi nie jest, moja droga, — rzekł, cóżby mi się mogło stać?... Dlaczegóż pytasz mnie o to?
— Dla tego, że mi się zdawało, iż jesteś smutny i zakłopotany... ponieważ znalazłam na twej twarzy wyraz cierpienia, zniechęcenia....
— Tymczasem omyliłaś się zupełnie... Dzięki Bogu, nigdy się nie czułem lepiej!... a co do mojego niby smutku, powtarzam ci, moja droga, dlaczego miałbym być smutnym?... Czyż nie posiadałem zawsze i czyż nie posiadam dziś jeszcze, wszystkiego co stanowi największe i najzupełniejsze szczęście?... żonę najlepszą i najpiękniejszą 3 pomiędzy wszystkich kobiet, córkę ukochaną, znaczny majątek?...
— A nasz syn Gontron, o którym zapominasz!! — dodała hrabina, zupełnie uspokojona naturalnym i ożywionym tonem ostatnich wyrazów męża.
— To prawda, — mruknął generał z goryczą, źle ukrytą, — to prawda... zapomniałem o Gontro — nie....
Potem nagle, bez przejścia, głosem, który stał się napbwrót łagodnym i czułym, dodał:
— Chodź uściskać mnie Dianno. Jakaś ty piękna!!... — tak prawie piękna, jak matka....
— A widzisz, mamo, widzisz, że miałam słuszność! — zawołało młode dziewczę tryumfująco; — nie chciałaś dać się przekonać przed chwilą, kiedy twierdziłam, że jesteś piękniejszą odemnie! — a jednak ojciec jest tego samego zdania! — Nieprawdaż, mój ojcze?...
— Tak jest, moje dziecię — odpowiedział starzec z uśmiechem, odmładzającym go o lat dwadzieścia, — serce moje i oczy przywykły, od dawnego czasu uważać twoją matkę za najpiękniejszą wśród wszystkich kobiet....
— I masz stotysięcy razy słuszność, mój ojcze!... ah! jaka ja szczęśliwa, gdy słyszę, że tak mówisz.... Niech mnie nazywają ładną Prowansalką, ile razy tylko chcą, eh, mój Boże nie sprzeciwiam się wcale, a nawet przyznaję chętnie, że mnie się to dość podoba.... Lecz w Prowancyi jest tylko jedna piękna Prowansalka, ale nie ja, tylko mama!...
— Która nie jest Prowansalką! — dodała hrabina, śmiejąc się.
— Prowansalka czy nie, wszystko jedno... pomimo tego jesteś mamo najpiękniejszą z najpiękniejszych i teraz jest nas dwoje przeciwko tobie.... — Nieprawdaż ojcze?...
— Tak, moje dziecię....
Nastąpiła chwila milczenia.
Bolesna chmura znikła poraź drugi z czoła pana de Presles; — oko jego rozjaśniło się, usta, uśmiechały się szczerze.
Zegar Boula, stojący na kominku, pomiędzy dwoma cudownemi roślinami japońskiemi, wydał srebrny dźwięk.
Oczy generała zwróciły się w tę stronę.
— Wpół do dziewiątej, — rzekł, — czy nie znajdujecie, że czas już udać się nam w drogę?
— Kazałam już zaprządz... — odpowiedziała hrabina. — Pozostaje nam tylko wziąść okrycia i wsiąść do powozu.... — Czy Gontran gotów?...
— Gontran nie jedzie z nami... — odrzekł hrabia.
— Dia czegóż? — odpowiedziała pani de Presles zaniepokojona.
— Z powodów, które później ci wytłómaczę.
— Czy powody te uznajesz?...
Generał spuścił oczy, nie odpowiadając. Hrabina nie nastawała.
— Ale przynajmniej, — rzekła po ohwili, — przyjdzie pożegnać się z nami?...
— Niema go w domu.
— Niema go w domu!... — powtórzyła pani de Presles.
— Sądzić by można, że to cię dziwi, — rzekł sucho generał, — zdaje mi się jednakże, że powinnaś być przyzwyczajoną do nieobecności swego syna.
I gdy z kolei hrabina nie odpowiedziała, pan de Presles mówił dalej:
— Kaźcie przynieść okrycia, i jedźmy....
W parę minut później otwarty kocz, zaprzęgnięty w dwa konie angielskie, szybko potoczył się ku willi Salbert.


∗             ∗

Aby dać zrozumieć czytelnikom głęboki smutek pana de Presles, zdającego się z tylu względów zupełnie szczęśliwym, wystarczy nam powtórzyć scenę, która na godzinę przed wyjazdem miała miejsce w bibliotece.
Generał zaraz po obiedzie, w chwili kiedy jego żona i córka udały się do swych apartamentów, aby się zająć ważną sprawą wieczornej tualety, czytał i odczytywał z widocznym wyrazem niezadowolenia, kilka listów, nadeszłych podczas obiadu.
Kiedy ukończył je czytać, generał wziął się za czoło, szepcząc:
— Oby łaska Baska oddaliła odemnie, ten kielich!.. zbyt byłby gorzki....
Poczem po kilku minutach zastanowienia się, zadzwonił.
— Czy wiesz, gdzie jest pan Gontron? — zapytał kamerdynera, który ukazał się we drzwiach.
— Zdaje się, że pan Gontron jest w swoim pokoju...
— Idź, powiedz mu, że chcę z nim pomówić.
— Idę, panie hrabio.
Lokaj wyszedł, Po pięciu minutach, Gontron wszedł do biblioteki.
Młody ten człowiek, możnaby powiedzieć nawet to dziecko, miał bowiem zaledwie lat siedemnaście, był żyjącym obrazem owych prześlicznych paziów o długich kędziorach, tych pięknych cherubinów miłości, dla których szlachetne kasztelanki w dawnych, dobrych czasach, dopuszczały się często czułych szaleństw, przynajmniej takie opisy znajdujemy w kronikach zamierzchłych wieków.
Z dystynkcyą ojcowską łączyła się piękność matki i wdzięk siostry, gdyż podobny był jednocześnie do generała, do pani de Presles i do Dianny.
Po hrabim wziął patrycjuszowski i rycerski typ; włosy czarne hrabiny i cerę bladą złotawą i upajające oczy.
Nakoniec z Dianną podzielał ten wdzięk doskonały, nie do naśladowania, który posiadała w tak wysokim stopniu.
Niewątpliwie generał słusznie mógł być dumnym z posiadania takiego syna, gdyby nie to, że ta cudna powłoka ukrywała w sobie zarodki namiętności i wszelkich złych instynktów, rozwijających się przedwcześnie w sposób zastraszający.
Gontrona de Presles można było określić w kilku słowach: dusza szatana w kształtach anioła.
Nie dla tego, aby młody chłopiec miał popełnić dziś już jakieś godne potępienia uczynki i żeby miał już na sumieniu ciężkie jakie przewinienia; lecz powtarzamy, instynktu jego były złe. Generał je widział, czuł i liczne miał w rękach dowody, drżał zatem na myśl o przyszłości.
Siedemnastoletni chłopiec, rozwięzły i marnotrawny, podstępny i chytry!! Czy nie można było istotnie obawiać się wszystkiego i czem się stanie w dwudziestym piątym roku, ten przedwczesny rozpustnik?...
— Mój ojcze, — rzekł Gontron, wchodząc z swobodną miną i czyniąc ruch (który był mu zwykły), jak gdyby zakręcał wąs nieobecny, — powiedziano mi, że chciałeś ojcze ze mną rozmówić się...
— Istotnie, oczekiwałem cię....
— A więc, jestem....
Młodzieniec, nie uważając lub też chcąc udawać, że nie uważa surowej fizyonomi i ponurego wyrazu twarzy generała, wziął krzesło i usiadł naprzeciwko.
Przez kilka sekund pan de Presles z mimowolnem rozczuleniem przypatrywał się pięknym rysom i wdziękowi tego dziecka, które pragnął uwielbiać z całej duszy, a widział się zmuszony drżeć o nie.
Gontron wytrzymał to spojrzenie ojca z niezachwianą pewnością siebie; lekki uśmiech podniósł nawet kąty różowych jego ust, odsłaniając ząbki bielsze aniżeli najczystsza kość słoniowa, uśmiech ten zdawał się mówić:
— Przypatrz mnie się, warto mnie widzieć!!...
Cała zresztą postawa młodzieńca okazywała spokój umysłu zadowolonego z siebie i sumienie bez zarzutu.
— Gontronie, — rzekł generał surowym tonem, — czy nie zgadujesz o czem chcę z tobą pomówić?...
— Bynajmniej, mój ojcze....
— Trudno mi temu uwierzyć, przyznaję....
— Mówię ci jednak ojcze najściślejszą prawdę.
— A więc sumienie nic ci nie wyrzuca?...
— Nic w świecie!...
— Jeżeli mówisz szczerzo, mój synu, jest to dla ciebie wielkiem nieszczęściem.
— W czem, proszę, powiedz, mój ojcze?...
— Smutnem jest, że potrzebujesz mnie pytać....
— Wszak, aby się dowiedzieć, muszę zapytywać...
— Gontronie!! — zawołał surowo ojciec.
— Co mój ojcze? — odpowiedział dzieciak zuchwale.
Błyskawica wypadła z oczu pana de Presles, — głęboka zmarszczka wyryła się pomiędzy brwiami — lecz ta gorączka gniewu trwała tylko kilka sekund.,.. Widocznem było, że przyrzekł sobie być spokojnym, i chciał dotrzymać sobie słowa.
— Gontronie, moje dziecko, — rzekł głosem wzruszonym, lecz z wielką dobrocią, — nie podobna, abyś w tym wieku miał już chęć buntować się przeciwko słowom ojca, który cię kocha... niepodobna żebyś nie słuchał rad tego, który pragnie jedynie twego dobra i mówi ci z głębokiem przekonaniem i boleścią: Mój synu, moje biedne dziecię, idziesz złą drogą!...
— Cóż więc zrobiłem, mój ojcze i co możesz mieć przeciwko mnie.... Mówisz do mnie, jak do winnego.... Cóż tak złego dopuściłem się?... Zkąd pochodzi, że wydajesz się ojcze zirytowanym.... Powiedz mi mój ojcze, gdyż na prawdę, zapewniam, że nie wiem.
— Dajesz w tej chwili dowód skrytości, która mnie zasmuca i która w moich oczach zdwaja twoje winy! Wierz mi, mój synu, porzuć ten system, nie doprowadzi cię on do niczego dobrego.
— Czy to jest skrytością, pytać o co jestem oskarżony?
— Tak, niewątpliwie, kiedy wiesz tak dobrze naturę i ważność tych oskarżeń.
Gontron odpowiedział tylko gestem przeczenia.
General mówił dalej:
— A więc niech tak będzie! nie wiesz o niczem... zgadzam się na to... chcę w to wierzyć i powiem ci wszystko!... — Od miesiąca po wiele razy upuszczałeś zamek pokryjomu, wśród nocy, aby jechać do Tulonu i zapełniałeś miasto hałasem twych skandalicznych awantur.... Przedwczoraj jeszcze, pokazywałeś się na ulicy w towarzystwie kobiety, której postępowanie, więcej jak lekkomyślne, nie jest dla nikogo tajemnicą!...
Gontron uśmiechnął się.
— Zaprzeczasz temu?
— Bynajmniej, mój ojcze.
— Przyznajesz się!!... i to z takim cynizmem?...
— Dlaczegóż nie miałbym przyznać się, kiedy to jest zupełna prawda?... Pozwól mi jednakie ojcze, uczynić ci, z całym szacunkiem, jedną uwagę....
— Mów....
— Pozycya moja w tej chwili wydaje mi się bardzo kłopotliwą.... Jeżeli zdaje mi się, że niewiem o mych występkach, oskarżasz mnie ojcze o skrytość... Jeżeli zaś nie myślę wcale ukrywać, zarzucasz mi cynizm... Cóż więc mam robić?....
— Czy nie możesz przyznać się do błędów, nie chełpiąc się niemi?...
— Czyż popełniłem błąd, przechadzając się z... gryzetką? Upewniam cię ojcze, że nie wiedziałem o tem....
— Nieszczęśliwe dziecko!... w twoim wieku!!...
— Mam lat siedemnaście, mój ojcze.... Książę Fronsąc miał tylko piętnaście, kiedy debiutował w karyerze awantur miłosnych, które miały uczynić go tak sławnym.... Prawda, że ten debiut miał miejsce z księżną Burgundyi, a nie z gryzetką... ale mówiąc szczerze, to nie moja wina, że księżne de Bourgogne rzadko się dają spotykać w Prowancyi....
Generał chciał odpowiedzieć. Gontron nie dał mu czasu.
— Nie skończyłem jeszcze, — mówił dalej, — i mogę poszukać i znaleść bliżej mnie moje przykłady, a raczej, jeżeli wolisz ojcze, moje wymówki... Przerzucając w archiwach naszej familii, wyczytałem, że hrabia Armand-Fryderyk-Henryk de Presles, mój pra-pra-dziad, mając najwyżej lat szesnaście, uwiódł wielką damę dworu, pojedynkował się z jej mężem i ranił go niebezpiecznie. Historyograf naszej familii znajduje to zachwycającem. Poślij mnie więc na dwór, mój ojcze, a obiecuję ci naśladować, jak będę mógł najlepiej, mego pra-pra-dziadka.
— Gontronie, — mówił generał po chwili milczenia, — serce mi się kraje na myśl, że nietylko dusza twoja jest zepsuta, lecz i sąd o rzeczach skrzywiony!... Z powodu twych haniebnych skandalów, mówisz mi o obyczajach rozluźnionych, lecz świetnych, dawnych czasów!! Nie ma i nigdy nie było dwóch moralności i dla wszystkich błąd był błędem. Lecz nakoniec rozumiem i wybaczam eleganckiemu szlachcicowi, nazywającemu się Fronsac lub de Presles, gdy ich błędy nie są upadlające!... Lecz nie mógłbym darować, zrozumieć de Presles lub Fronsaca afiszującego się pod rękę z ostatniego rzędu, jak ją nazywasz, gryzetką na ulicach prowincyonalnego miasta, gdzie każdy, widząc to, dziwi się, odwraca i z szyderstwem wskazuje palcem!
Gontron zaczerwienił się. Lecz rumieniec jego nie był bynajmniej zbawiennym wstydem... była to miłość własna dotknięta do żywego, tak, że krew z serca napływała mu do twarzy.
Spuścił głowę i zamilkł.
Hrabia de Presles mówił dalej:
— To jeszcze nie wszystko...
— Cóż więcej jeszcze?... — zapytał młodzieniec, rzucając na swego ojca spojrzenie, które względem innego, zdawałoby się pełnem gróźb....
— Pomimo świetnego i zaszczytnego tytułu skończonego łotra, do którego zdaje ci się, że masz już prawo, — mówił dalej starzec, — w pewnych rzeczach okazujesz naiwność prawdziwie dziecinną... I tak zrobiłeś znajomość z kilkoma młodymi ludźmi, najsmutniejszymi indywiduami w Tulonie, opanowali cię, pochlebiając twojej próżności i nie przychodzi ci na myśl, że jesteś w ich ręku zabawką. Eksploatują cię i szydzą z ciebie.
Czerwoność twarzy Gontrona stawała się coraz bardziej gorejącą.
— Któż więc mnie eksploatuje? — zapytał głosem drżącym z gniewu. — Kto szydzi ze mnie?...
— Kto?... Ależ do licha, nowi twoi przyjaciele... ci przypadkowi towarzysze, których zaledwie znasz nazwiska!... którzy zjadają trufle, piją szampana... i śmieją się z ciebie za plecami i którzy zmusili cię do zaciągnięcia w ciągu niecałego miesiąca długu, przeszło tysiąc franków wynoszącego, w kawiarni Piace-d’Arme....
— Ah! więc wiesz o tem, ojcze?... — wyjąknął Gontron.
— Oto rachunek, — odrzekł hrabia.
Dzieciak spuścił oczy, ale tym razem z pozorem prawdziwego zmięszania.
Pan de Presles mówił dalej:
— To jaszcze nie wszystko.... Powiedziano było, że będziesz wyeksploatowany aż do dna!... wystrychnięty na dudka! wydrwiony!... W latach, w których nie ma się jeszcze wad, ty masz już występki.. a pomiędzy niemi są takie, które zdawałyby się niezgodne z twemi siedemnastu latami... Jesteś graczem!
Gontron wyciągnął rękę, jakby chcąc zaprzeczyć.
— Jesteś graczem! — powtórzył generał silnym głosem. — Grasz ze swymi nowymi przyjaciółmi, a ci przyjaciele są łotrami, którzy cię oskubują, są złodziejami, którzy cię rabują.
— Złodziejami! — powtórzył młodzik z przerażeniem.
— Tak złodziejami!!... ściskasz rękę greków!... mówisz »ty« ludziom, którzy mieli do czynienia ze sprawiedliwością!!...
— Ależ to niepodobna!! niepodobna!! — zawołał Gontron.
— Czy grałeś przeciwko niby szlachcicowi, każąc mu się nazywać hrabią Ludwik de la Follade?...
— Tak.
— Czy przegrałeś do niego sumę dwóch tysięcy pięćset franków?
— To prawda.
— Nie mając pieniędzy, aby zapłacić tę sumę, czyż nie udałeś się do pewnego przemysłowca, pożyczającego młodym ludziom z dobrych familii na procenta pięćdziesiąt od sta.
— Nie mogę temu zaprzeczyć....
— Otrzymawszy odmowę opartą na twym wieku, czyż nie udałeś się do mego własnego bankiera, który odpowiedział ci, że się namyśli... co się równoważyło nowej odmowie; nakoniec, nie mogąc żadnym sposobem wystarać się o te dwa tysiące pięćset franków, czyż nie podpisałeś hrabiemu Ludowikowi de la Follade rewersu płatnego za miesiąc?...
— Mój ojcze, kto ci to powiedział?
— Oto ten rewers.
— Zapłacony??...
— Nie... lecz oddany....
— Oddany!!... dla czego??...
— Ponieważ prokurator królewski zajmował się sprawami szlachetnego hrabiego... ponieważ wezwany do sądu pan de Follade, próbował wydobyć się z kłopotu szczerością i wyznaniami... ponieważ, nakoniec, z pośpiechem wręczył sędziemu śledczemu ten kawałek papieru, nie mający racyi bytu, ani wartości, ponieważ przedstawiał sumę ukradzioną w grze nieszczęśliwemu dziecku, nie mogącemu jej zapłacić.... Oto w jakie wpadłeś ręce... i dla tego to mówiłem ci przed chwilą: «Gontranie, idziesz na złą drogę!!...« Nie miałeś więc słuszności, jak widzisz, odpowiadając mi, że nie wiesz o czem mówię i że twoje sumienie nic ci nie wyrzuca! Jeżeli sumienie twoje milczy, musi być chyba umarłe! Przed czem niech cię Bóg strzeże, gdyż w takim razie lepieby było gdybyś umarł!!...
Hrabia zamilkł.
Gontron z pochyłonem czołem, twarzy w ogniu, piersiami dyszącemi, zdawał się złamany.
Pan de Presles uczuł litość dla swego syna.
— Lekcya ta wystarczy być może... — myśłał.
I dodał głośno:
— Nie będę ci robił wyrzutów... nie dodam nic więcej do tych, które powinieneś czynić sam sobie.... Żądam jednej tylko rzeczy... pomóż mi, abym zapomniał o przeszłości.... W tym celu, potrzebujesz tylko chcieć, gdyż przyszłość jest w twoich rękach.... Pomyśl, że szlachectwo obowiązuje... nie zapominaj, że nazwisko, które nosisz, doszło do ciebie niesplamione i takie obowiązany jesteś przekazać je dzieciom, które Bóg da ci później i których strzedz będziesz, tak ja strzegę ciebie.... Nie żądam od ciebie żadnej obietnicy, fakta przemawiać będą.... A teraz moje dziecię, przebaczam ci... wszystko skończone.... Idź ubrać się na bal margrabiny de Salbert....
— Mój ojcze, — wyjąknął Gontron, podnosząc głowę, — nie miałem zamiaru towarzyszyć ci na ten bal....
— Miałeś inne projekta?
— Tak.
— Jakież to?
— Oh! mogę przyznać się do nich głośno... jestem zaproszony na wieczerzę młodych oficerów marynarki, odjeżdżających jutro na wyprawę do Algieru...
— Wieczerza ta ma się odbyć w Tulonie?
— Tak, mój ojcze.
— A więc ci młodzi oficerowie będą wieczerzać bez ciebie....
— Ależ....
— Co?...
— Przyrzekłem....
— Nie dotrzymasz przyrzeczenia i koniec... Tego rodzaju przyrzeczenia nie obowiązują do niczego....
— Czyż to nie znaczy, mój ojcze, że postępujesz ze mną, jak z dzieckiem?
— Gontronie strzeż się!! Nie tego mam prawo oczekiwać po tobie, po naszej rozmowie!...
— To dobrze, mój ojcze, jestem posłuszny. Idę się ubierać.
I młodzieniec wyszedł z biblioteki, rumieniec jego zniknął; — bladość na nowo jego twarz okryła.
Generał zajął się tualetą.
W chwili kiedy ją kończył, usłyszał na bruku dziedzińca odgłos końskich kopyt, a wkrótce potem hałas szybkiego galopu, oddalającego się szybko, rozległ się w alei.
— Idź i dowiedz się, co za przyczyna tego hałasu, — rzekł hrabia do swego kamerdynera.
Służący powrócił po chwili.
— I cóż?
— To pan Gontron, panie hrabio, pojechał do Tulonu.
— Jesteś tego pewny?
— Tak, panie hrabio?
— Już cię nie potrzebuję, możesz odejść...
Lokaj wyszedł.
Pan de Presles zostawszy sam, padł na fotel, jakby piorunem rażony, ukrył głowę w dłoniach i pozostał w tej postawie niemego smutku, aż do chwili, kiedy hrabina z Dianną, jak widzieliśmy, weszły do biblioteki.


XII.
WIECZERZA.

Podczas gdy Gontron de Presles galopował, drogą do Tulonu, gdzie go oczekiwała wcale nie wieczerza z oficerami marynarki, lecz orgia w towarzystwie kolegów rozpusty i kobiet złych obyczajów; podczas gdy generał, jego żona i piękna prowansalka, jechali do willi Salbert, zobaczmy co się dzieje w wiejskim domu, w którym zostawiliśmy Marcela de La bardès, Jerzego Herberta i gości tego ostatniego.
Kamerdyner wszedł oznajmić, że wieczerza jest zastawioną, współbiesiadnicy w liczbie dwunastu, licząc w tem i gospodarza domu, przeszli do sali jadalnej.
Sala ta, prawdziwie była uderzającą i dowodziła, że Jerzy Herbert miał w wysokim stopniu rozwinięte poczucie artystyczne, a tem samem zasługuj na zaszczyt opisania jej w kilku wierszach.
Cztery wspaniale kwatery, makaty haftowane z czasów Henryka III, oprawne były w boazerye że starego dębu rzeźbionego dłutem, pochodzące zapewne ze starego refektarza jakiego bogatego opactwa.
Przedmiot haftu każdej kwatery był w prostym stosunku do przeznaczenia pokoju, w jakim się znajdował.
Pierwsza przedstawiała, z całą możliwą naiwnością kostiumów i ruchów, żniwiarki związujące bogate snopy zboża, mającego przekształcić się na chleb.
Druga, okazywała winobranie: dziewczyny wkładały winogrona w kadzie, z których popłynie szlachetne wino, mające zapełnić piwnice.
Na trzeciej wyhaftowani byli myśliwi, zabijający zające i bażanty, dumę wystawnych stołów.
Czwarta nakoniec, przedstawiała rybaków, wyciągających ze swych sieci, karpie, węgorze, szczupaki, mające służyć do uczty.
Dębowe boazerye, służące za ramy, dzieło cierpliwości nie jednego pokolenia mnichów, oddawały w wypukłorzeźbie wszelkie narzędzia rolnictwa, powiązane z grupami owoców, jarzyn, ryb i zwierzyny.
Dwa przepyszne kredensy z tego samego drzewa i tej samej epoki co boazerye stały naprzeciw siebie; ich półki okryte szybami ze szkła weneckiego, zawierały skarby, które nie jedno muzeum mogłoby pozazdrościć.
Były to misy Bernarda Palissy, fajanse z Limoge, całe pokryte wypukłemi owocami i kwiatami, tak wybornie naśladowane i emaliowane, że naśladując naturę, oszukiwały oko.
Były tam kompletne zastawy cudownej chińskiej porcelany. Później stosy sreber, pucharów cyzelowanych przez złotników XVI wieku, tych wielkich artystów!! karafki i kielichy ze szkła czeskiego, ze złotemi gwiazdkami i delikatnemi arabeskami.
Firanki i portyery stanowiły makaty haftowane, podobne do tych, któremi ściany były obite, przedstawiające tegoż samego stylu przedmioty.
Krzesła rzeźbione z Wysokiem oparciem, pokryte były kordobańską skórą złoconą i ze złotemi frendzlami, cokolwiek przez czas zczerniałemi.
Pająk z żółtej miedzi, o dwudziestu czterech gałęziach, zawieszony był u sufitu.
Stół dębowy o kręconych nogach, prawie kwadratowy, pokryty przepysznym obrusem z fryzyjskiego płótna, którego desenie przedstawiały polowanie z jastrzębiem, dźwigał cudowne srebra i mnóstwo kryształów, na które padało oślepiające światło świec pająka i czterech kandelabrów, każdy o dziesięciu gałęziach.
Przez otwarte okna ciepły powiew wieczornego wiatru wchodził do sali, przynosząc od czasu do czasu, jakby jakiś niewyraźny szmer, melodye orkiestry balowej z willi Salbert.
Marcel siedział pomiędzy gospodarzem domu a jednym z oficerów kawaleryi, podporucznikiem, zaledwie dwadzieścia lat liczącym, nazwiskiem Edgar de Saint-Pons.
Rzadko się zdarza, żeby początek uczty nie był milczącym, choćby nawet współbiesiadnicy byli młodymi ludźmi.
Potrzeba, aby pierwszy apetyt był zaspokojony, gdy wesołość obiegała w około z pełnemi puharami, rozmowa się zawiązuje, wesoła i chałaśliwa, ożywiona i iskrząca się wybuchem dowcipnych słów, łączących się z wybuchami i iskrzeniem wina Aï.
Dopóki prąd jakiś magnetyczny nie powstanie pomiędzy współbiesiadnikami, nastrajając wszystkie umysły unissmo i rozwiązując języki, każdy bezwiednie trzyma się na ostrożności, oczekując aby ta iskra elektryczna, nie wiadomo skąd powstająca, zapaliła ogólną wesołość i złamała lody chłodu pojedynczych osób.
Uczta Jerzego Herberta, nie stanowiła wyjątku od tej ogólnej reguły. — Przez ciąg pierwszych kilku minut milczenie przerwało tylko czasem kilka słów, wymówionych pocichu i brzęk nożów i widelców.
Pragnąc jaknajprędzej położyć koniec temu stanowi rzeczy, gospodarz domu dał znak lokajom, którzy poczęli rozlewać w kieliszki mocne wina hiszpańskie, których działanie było szybkie i stanowcze.
Przewidziany rezultat, nie dał długo na siebie oczekiwać... obiecujące ożywienie odmalowało się na wszystkich twarzach i przerywane dyalogi zamienione z jednego końca stołu na drugi, zapowiadały, że rozmowa wkrótce stanie się ogólną.
Jerzy Herbert dawał przykład dobrego humoru, rozrzucając na wszystkie strony skarby dowcipu i werwy południowej.
Już kilka wybuchów śmiechu rozległo się po sali, a jak wiadomo, co do wesołości, pierwszy tylko krok jest trudny.
Kieliszki napełniały się i wypróżniały, aby się znowu znowu napełnić z szybkością godną wszelkiego uznania. Jeden Marcel nie złamał swego nałogu wstrzemięźliwości, z trudnością dającej się znosić w podobnej okoliczności.
Kilkakrotnie lokaje zbliżali się do niego, szepcząc mu na ucho uświęconą formułę:
— Madera, czy Porto?...
Poczem zmieniając tytuły, pytali:
— Johanisberg, czy Xeres?...
A nakoniec:
— Sauterne, czy Montruchet?...
Za każdą podobną prowokacyą, porucznik odpowiadał odmownym gestem, pozostawiając próżnemi cztery czy pięć kieliszków różnych kształtów i wielkości, dzielnie tylko wychyliwszy szklankę czystej wody.
Kiedy po raz drugi zabierał się do swego ulubionego napoju, Jerzy Herbert, spostrzegłszy dziwną wstrzemięźliwość swego sąsiada, kładąc mu rękę na ramieniu, niedopuścił wypicia wody i zawołał z komicznym zapałem.
— Panowie, mamy pomiędzy nami wielkiego przestępcę!... zdrajcę!... fałszywego kolegę!...
— Któż to taki? — zapytali wszyscy.
— Mój niegodny przyjaciel, Marcel de Labardès, siedzący tu przy mnie!
— Czegóż się dopuści!?...
— Niegodziwości nie do przebaczenia!! czynu bezecnego i dla którego wzywam was wszystkich, abyście się okazali bez litości!...
— Tak! takt... — zawołali współbiesiadnicy, — będziemy go sądzić, potępiemy go, wykonamy wyrok!... Ale zbrodnia... zbrodnia?...
— A więc, jeżeli chcecie wiedzieć (i drżę z oburzenia, mówiąc wam o tem), wychylił pierwszą szklankę wody i gdybym nie widział nie u wierzyłbym nigdy!! chciał wypić drugą!! Zgroza!!!...
— Zgroza!! — powtórzyli jednogłośnie grobowym głosem młodzi ludzie, zakrywając sobie obiema rękami twarz, jak gdyby nie czuli się w możności znieść widoku tak przerażającego zbrodniarza.
— Panowie, — rzekł Jerzy Herbert, — czy zechcecie ukonstytuować trybunał, aby sądzić w najwyższej instancyi i bez apelacyi Marcela de Labardès, tu obecnego, oskarżonego o spełnienie z rozmysłem i recydywą podwójnego zamachu, picia dwóch szklanek wody, nawet nie zaczerwienionej... za co powinien sam się zaczerwienić!!
— Tak! tak!... — odpowiedzieli biesiadnicy, oklaskując przytem, szkaradną grę słów amfitryona.
— Czy podobałoby się wam, panowie, zamianować mnie prezydentem tego honorowego trybunału?...
— Podoba się nam to.
— Przyjmuję więc ten urząd ze słuszną dumą i natychmiast przystępuję do badaniu!... Oskarżony Marcel de Labardès, obrona jest dozwoloną! Możesz jeżeli sobie życzysz, chociaż zostałeś schwytany na gorącym uczynku, co czyni zbyt łatwem zadanie oskarżyciela publicznego, — możesz, powtarzam, zaprzeć się zbrodni! — Zaprzeczasz?...
— Bynajmniej, — odpowiedział, śmiejąc się Marcel.
Proh pudor!... — mruknął Jerzy z bolesnym wyrazem, — dziwna zatwardziałość!... fatalny i niepodobny do prawdy cynizm!!... nowy i straszliwy dowód zepsucia młodego łotra!! wyznaje i śmieje się!!... — Śmiech ten godny jest człowieka, o którym powiada to mściwe przysłowie: pijący wodę są źli!!
W tem miejscu żywe wrażenie w audytorium i nowe oklaski? Kilka głosów zauważyło, że fizyonomia zbrodniarza okazywała ciągle usposobienie do śmiechu. — Dreszcz skandalu i oburzenia!
Jerzy zabrał głos:
— Oskarżony, co masz do powiedzenia na twoją obronę?
— Nic.
— A zatem, uznajesz się winnym? — winnym picia wody czystej i świeżej?...
— Tak jest i z częstszą recydywą aniżeli się wam wydaje!...
— Co znaczą te słowa, wydające się prowokacyą rzuconą naszej sprawiedliwości? — co chcesz powiedzieć, mówiąc o recydywie?...
— Chcę powiedzieć, że oddawna nie piłem ani jednej kropli wina....
— Oskarżony, byłbyś więc człowiekiem jakiego towarzystwa wstrzemięźliwości?...
— Na honor, nie... Pozostawiam towarzystwa wstrzemięźliwości mglistej Anglii! Niech żyje Francya!
— Oskarżony, odpowiedź ta przynosi zaszczyt twemu patryotyzmowi i dowodzi, że twe zepsucie nie jest jeszcze kompletne!... Będzie to powodem pewnego pobłażania ze strony twych sędziów.... Wytłómacz się więc bez obawy.... Czy dla tego pijasz tylko wodę, że nienawidzisz wina?...
— Nie nienawidzę wina? Bynajmniej...
— Jeżeli tak, dla czego okazujesz tak obraźliwsi pogardę boskiemu temu trunkowi?...
— Nie czuję dla niego ani pogardy, ani nienawiści.... Uczucie, które we mnie wywołuje, innej jest natury....
— Powiedz więc jakiego rodzaju jest to uczucie....
— Przestrach! — odpowiedział Marcel, u uśmiech zagasi na jego twarzy.
Ten wyraz: przestrach został wymówiony przez młodego człowieka z wyrazem tak poważnym, ze wzruszeniem tak widocznem, że Jerzy i biesiadnicy, w jednej chwili zapomnieli o granej przez siebie komedyi.
— Kochany mój przyjacielu, — rzekł gospodarz domu, porzucając parodyę urzędu prokuratora królewskiego, — wybacz, że pragniemy zadowolnić naszą ciekawość wywołaną twemi słowami.... Cóż ci uczyniło wino, ten przyjaciel bogatych, dobroczynny trunek, ożywiający i podtrzymujący słabych i wlewający trochę ciepła w ochłodłą krew starców?... Cóż ci ono zrobiło, że mówisz o niem z takiem przerażeniem?...
— Co mi zrobiło? — wyjąknął porucznik głuchym głosem.... — Doprowadziło mnie do popełnia zbrodni!
— Zbrodni! — powtórzyli współbiesiadnicy w osłupieniu.
— Tak jest! — mówił dalej młody człowiek, — jednej z tych zbrodni, których prawa ludzkie nie mogłyby dochodzić ani karać, jednej z tych zbrodni, które pozostawiają na życiu plamę nie do zmazania, a w sumieniu wieczny wyrzut, którego nic wygasić nie jest w stanie.
Ponure milczenie, zapanowało po ostatnich słowach Marcela, poczem młody człowiek mówił dalej: — Zbyt wiele już powiedziałem, aby resztę zamilczeć... — ponieważ spowiedź rozpocząłem, powinna być ona zupełną.... — Posłuchajcie mnie więc, a zrozumiecie dla czego, przed chwilą mówiłem, że wino nabawia mię przestrachu!...
Zapanowało głębokie milczenie. Wszyscy wytężyli uwagę, z największą ciekawością, Spodziewając się jakiegoś dziwnego zwierzenia.
— Niezawodnie słyszeliście panowie, — mówił porucznik, — o dziwnych halucynacyach, niewytóómaczonych upojeniach, w które wprawia mieszkańców Wschodu dym opium. Znacie przynajmniej z imienia, haczysz, ten produkt roślinny, niemal cudowny, przychodzący do nas, jak sądzę, z Azyi, a którego użycie powoduje chwilowe pomieszanie umysłu, przenoszące duszę i wyobraźnię w sferę fantastyczną nieprawdopobnego świata? Zapytacie zapewne, do czego zmierzam?... Oto do tego, że wino wywiera na mnie takiż sam wpływ, jaki opium i haczysz; nie upaja mnie, ale czyni mnie obłąkanym, a szaleństwo moje jest wtedy straszne! Charakter mój jest łagodny, ale kiedy wino pomięsza się z krwią mych żył i zamieni ją w płomienną lawę, cała moja natura ulega metamorfozie nie do pojęcia!... Z człowieka, którego w tej chwili macie przed oczami, nic nie pozostaje.... Złe instynktu, które, przysięgam wam, obce są mej naturze w zwykłem życiu, rozwijają się nagle!... Szał mnie ogarnia, wszystko co sprawiało mi słuszną odrazę, wydaje mi się dobrem, a natomiast wszelkie złe, przestaje mnie przerażać!... szatan, który mnie opanował, popycha mnie do złego, tak, że niemożliwem jest dla mnie stawić mu najlżejszy choćby opór, wola moja przestaje być moją własnością... dusza moja i ciało stają się biernemi niewolnikami upojenia i szaleństwa!! — Wiecie teraz, co wino ze mnie robi... — dowiecie się co mi ono uczynić kazało....
Przez kilka chwil Marcel znowu milczał. Pochylił głowę i wsparł ją na ręku. Lekkie drżenie ust wskazywało całą gorycz myśli, jakie wspomnienia te w nim wywoływały.
Nakoniec podniósł głowę i mówił dalej:
— Trzy lata temu, stałem garnizonem w małem departamentalnem miasteczku w północnej Francyi. Byłem wtedy podporucznikiem i należałem do innego pułku, aniżeli ten, w którym teraz służyć mam zaszczyt. Miałem za przyjaciela, a raczej za protektora, doradcę, przewodnika, — gdyż wielka różnica wieku i stopnia była między nami, — wyższego oficera, dla którego uczuwałem tyle uwielbienia, ile szacunku i sympatyi. Oficer ten, o którego prawdziwe nazwisko, proszę was, nie pytajcie i którego nazwę poprostu hrabią Raulem, był, o dwadzieścia lat starszym odemnie i w stopniu szefa batalionu. Był żonatym i ojcem młodego chłopczyka, mającego lat dziesięć, którego kochał z całej duszy, lecz ja rodziny jego nie znałem, ponieważ ani jego żona, ani syn nietowarzyszyli mu w garnizonach. Nie potrafię wyrazić wam do jakiego stopnia stosunki moje z hrabią Raulem były serdeczne, dodam tylko, że uczuwałem dla niego przywiązanie podobne do tego, które uczuwa syn dla swego ojca.... On podzielał to przywiązanie, jestem tego pewnym... nie tracił żadnej sposobności, aby mi je okazać.... Niestety!!... ostatni jego dowód dał mi w ostatniej życia swego godzinie!!...
Marcel zamilkł znowu na chwilę.
Nie potrzebujemy mówić, że uwaga słuchaczy zdwajała się, gdyż od pierwszego frazesu tego opowiadania, zainteresowanie ciągle wzrastało.
Marcel zbladł, wzrok jego wyrażał straszne udręczenie, przywołał na pomoc całą swą odwagę i mówił:
— Pewnego dnia, większa część oficerów pułku, pomiędzy którymi znajdował się i komendant Raul i ja, zebrała się na ucztę korpusu, wyprawioną przez porucznika, świeżo awansowanego na kapitana. Bankiet ten bardzo był ożywiony i wesoły, toasty szybko jeden za drugim krążyły. Ja jeden z pomiędzy wszystkich współbiesiadników dość smutną miałem minę, upierając się przy wznoszeniu wszystkich toastów czystą wodą, podczas gdy szampan lał się strumieniem wokoło mnie. Wstrzemięźliwość ta wydała się zbyteczną i śmieszną kilku młodym szaleńcom, obsypującym mnie przyjacielskiemi szyderstwami; lecz zamknąłem się w rozsądnej nieufności ku sobie i znosiłem te przycinki z całym stoicyzmem.... — Dałyby Nieba, żebym był zachował tę silę woli do końca!... — Na nieszczęście, tak się nie stało!!...
W miarę jak głowy się rozgrzewały, epigramaty moich kolegów, stawały się coraz bardziej dotkliwe i w końcu poczęły mnie drażnić. Cierpliwość mnie opóściła, napełniając więc kielich winem szampańskiem i wychyląjąc go dwa razy, raz po razu, rzekłem:
— Na honor, panowie, sami chcieliście, — zgadzam się... — tem gorzej dla was!... Sobie przypisze cie skutki tego, do czego mnie zmuszacie!!...
Przyklasnęli hałaśliwie i zawołali: — «Brawo Marcel!!...« — Niewiele brakowało, ażeby podporucznicy mego wieku uczynili mi owacye i obnosili mnie w tryumfie!
Jednakże uczta trwała dalej. Uczyniłem pierwszy krok nie powstrzymywałem się już więcej, nalewano mi ciągle w kieliszek, a ja go ciągle wychlałem.... Dotrzymywałem placu najtęższym pijakom.... Czułem ogarniający mnie szał i powtarzałem sobie machinalnie: Tem gorzej dla nich!... — sami tego chcieli!!...
Nagle naokoło stołu zapanowało głębokie milczenie.
Komendant Raul, mój przyjaciel i protektor, zabrał głos, mówiąc o jakimś fakcie bez znaczenie, który nawet mnie nie dotyczył, a ja w najenergiczniejszy sposób zadałem mu kłamstwo.
Upłynęła minuta.
Minuta ta długą była jak wiek.
Nareszcie komendant przerwał milczenie; wzruszył lekko ramionami i rzekł głosem najnaturalniejszym:
— Marcelu, moje dziecię, miałeś wielką słuszność odmawiając pić, wino ci szkodzi.
— To być może! — zawołałem, — ale to do pana nie należy i niemniej utrzymuję to com powiedział....
— Nie słyszałem.
— Mam powtórzyć?
— Nie potrzeba... zarówno nie będę słyszał drugim razem, jak i pierwszym....
Komendant odważny był jak jego szpada.... — dowiódł tego dwadzieścia razy, a zresztą wszyscy znali przywiązanie, jakiem mnie zaszczycał... Jego cudownie zimna krew i heroiczna łagodność wobec mojej gburowatej obelgi, obudziły jedynie sympatyą i admiracyą ogólną.
Posłyszałem lekkie szemranie, na którego znaczeniu całkiem się omyliłem. Sądziłem, że oburzano się na słabość hrabiego Raula i począłem mówić znowu, podnosząc głos z akcentem prowokacyi.
— Eh! do licha, komendant ma słuszność!! kiedy nie chce podnosić zadanej sobie obelgi, dobrze czyni, nie słuchając jej!!... — Panowie, wypijemy, jeżeli chcecie, za zdrowie ludzi ostrożnych!!...
Słowo ostrożnych wymówiłem z naciskiem, w taki sposób, ażeby uczynić je w sposób jak najdobitniejszy synonimem podłych i podniosłem mój kielich.
Toastu tego nikt nie powtórzył.
— A zatem! — zawołałem wypiwszy, — jak się zdaje, ostrożność jest tu na porządku dziennym!....
Ogromnym wybuchem śmiechu wszyscy współbiesiadnicy powitali te moje słowa. To zbiorowe wyzwanie, rzucone wszystkim oficerom pułku, było czemś tak niedorzecznem i śmiesznem i tak ujawniało moje szaleństwo, że niemożliwem było brać go na sery o i gniewać się o nie.
Mnie jednak krew uderzyła do głowy, tak, że zostałem oślepionym na kilka sekund... uczułem dziką chęć, uchwycić za gardło mych sąsiadów i zadusić ich.... Szatan pijaństwa opanował całem mojem jestestwem... — chciałem koniecznie widzieć płynącą krew....
— Jeden zapłaci za wszystkich!! — powiedziałem sobie z nieubłaganem postanowieniem.
Zerwałem się też z miejsca i wyszedłem z sali, nie odwracając głowy i nie odpowiadając tym, którzy mnie chcieli zatrzymać. W chwili kiedym zatrzasnął gwałtownie drzwi, nowy wybuch śmiechu dał się słyszeć i zdwoił moją wściekłość. Wyciągnąłem nawpół szpadę z pochwy. Przyszło mi na myśl, otworzyć drzwi na nowo, — powrócić — i zabić kogokolwiek....
Lecz znowu powtórzyłem sobie fatalne słowa:
— Jeden zapłaci za wszystkich!!
Wyszedłem na ulicę.
Było to podczas zimy... czas był mroźny. Zimno jednak nie tylko nie zmniejszyło dziwnego mego upojenia, lecz zdawało się zwiększać go.
Rzecz dziwna, niewytłómaczona dla mnie (niewytłómaczona bezwątpienia i dla tych, których nazywają książętami nauki), upojenie to koncentrowało się w mojem sercu i mózgu, jakby w jakiemś podwójnem palącem ognisku, żaden zewnętrzny symptomat nie wyjawiał tego, co się działo we mnie. Wydawałem się spokojny.... Spotkałem kilka osób znajomych, z którymi rozmawiałem.... Żadna z nich nie zdawała się spostrzegać, że nie byłem w stanie naturalnym.
Błądziłem tak z godzinę po ulicach i po fortyfikacych, odpowiadając z pozornie zupełnie zimną krwią ukłonom wojskowym, kiedy szyldwach jaki prezentował broń przedemną.
Wszystkie te szczegóły, dziś mam żywo w pamięci, jak gdyby to co mam opowiadałem, stało się wczoraj....
Wszedłem do kawiarni, nie będącej wcale kawiarnią oficerską. Wziąłem gazetę i chciałem czytać... Oczy moje biegały po szpaltach, po wierszach, sylabizowały słowa, lecz nie wiem co czytałem. Myśli moje były gdzieindziej... co minuta powtarzałem sobie z uporem, którego nic nie mogło pokonać;
— Jeden zapłaci za wszystkich!!...
I tym, którego w moim szale, zemsta moja miała na celu... — tym — powiedźcie wy wszyscy, którzy mnie słuchacie, czybyście kiedykolwiek odgadli?... tym człowiekiem był komendant Raul!!...
Poczekałem jeszcze trochę, poczem rzekłem do siebie;
— Uczta musi być już oddawna skończona!!
Wstałem... wyszedłem z kawiarni i udałem się drogą jak najkrótszą, prowadzącą do domu, w którym mieszkał dowódca....
Wszyscy współbiesiadnicy Jerzego Herberta milczeli, zainteresowani widocznie opowiadaniem Marcela.
Dodać należy, że wyrazista fizyonomia opowiadającego, bladość zwiększająca się co chwila, spojrzenia zdające się z przerażeniem cofać do tej ponurej przeszłości, oraz drżenie jego głosu, nadawały opowiadaniu coś tak porywającego, że niepodobna tego opisać.
Pomiędzy żywemi słowami a opisem różnica jest taka, jak pomiędzy rzeczą żywą a martwą.
Marcel mówił dalej:
— Przybyłem, — rzekł. — Ztąd widzę jeszcze ten dom... był o dwóch piętrach, bez odźwiernego, położony na ulicy mało uczęszczanej; trawa rosła tam pomiędzy kamieniami bruku... korytarz zawsze w dzień otwarty dzielił go przez środek i prowadził ku schodom.
Dowódca Raul zajmował mieszkanie na pierwszem piętrze, jeden z tych lokali zaledwie umeblowanych, które wynajmowano zwykle oficerom w mieście przebywającym.
Podczas kiedy znajdowałem się na ulicy, szedłem wolno, krokiem regularnym, mierzonym, jak człowiek używający przechadzki i któremu nie pilno przybyć na miejsce.... W ciągu tej drogi, walczyłem z szatanem, którego byłem łupem i który popychał mnie naprzód, krzycząc mi do ucha, że nigdy nie przybędę!!
Wszedłszy nakoniec do domu, jednym już skokiem przebyłem korytarz i pędem wpadłem na schody.... Znalazłem się przed drzwiami dowódcy.... były zamknięte, lecz klucz pozostawiony w zamku, świadczył, że ten, którego szukałem, powrócił już do domu.
Otworzyłem pierwsze drzwi, prowadzące do wąskiego przedpokoju i usłyszałem głos hrabiego Raula, który pytał:
— Kto tam?
Nie odpowiedziałem nic, lecz natomiast otworzyłem drugie drzwi i stanąłem wobec człowieka, którego tak gorąco dotąd kochałem. Siedział przy jednem z okien, trzymając w ręku książkę, lecz sądzę, że jej nie czytał.
Widząc mnie, wstał i z żywością zbliżył się z wyciągniętemu rękami, mówiąc:
— Ah! jesteś tu, moje drogie dziecko... znając cię, z góry byłem pewny, że przyjdziesz.... Przedewszystkiem nie tłómacz mi się tylko, to byłoby zbytecznem.... Nie przypominam sobie niczego, a zresztą to co się stało, należy przypisać daleko mniej tobie, aniżeli tym wartogłowom, którzy przymusili cię pić pomimo twej woli.
Powiedziałem wam, panowie, że wino robiło mnie szalonym!! Tego dnia uczyniło ze mnie więcej aniżeli pozbawionego zmysłów!..., uczyniło mnie nędznikiem bez serca, bez duszy!!...
Ręce moje nie schwyciły szlachetnych rąk dowódcy!... pozostałem w miejscu nieruchomy i rzekłem ironicznie:
— Zapomniałeś pan?... — to możliwe... — to nawet prawdopodobne, gdyż jak się zdaje, brak pamięci... szczególniej w rzeczach honoru!... ale ja przypominam sobie wszystko!...
Dowódca spojrzał na mnie z osłupieniem. Widocznie nie dowierzał swym uszom.
— Marcelu!... Marcelu... — zapytał z bolesnym niepokojem, — nie przychodzisz więc jako przyjaciel?...
Pytanie to w usposobieniu umysłu, w jakiem się znajdowałem, wydało mi się tak potwornem, że zacząłem śmiać się na cały głos:
— Jako przyjaciel?... — powtórzyłem kilka rasy z ironią, — jako przyjaciel!!... nie... nie... panie hrabio... nie przychodzę jako przyjaciel!...
— A więc po co przychodzisz?
— Żądać od pana zadosyćuczynienia... wymagać go w potrzebie!!...
— Zadosyćuczynienia?... za co?... w czemże mam ci zadośćuczynić?...
Pytanie to tak proste, a na które trudno byłoby mi odpowiedzieć, było dla mnie tem, co uderzenie ostrogą dla znarowionego konia, który bierze na kieł... odebrało mi ono do reszty przytomność.
— Skończmy raz! — zawołałem. — To o co mnie pan pytasz, wiesz tak dobrze, jak i ja!...
— Nie, nie wiem... na mój honor, nie wiem!...
— Pański honor!! — odrzekłem z obelżywą goryczą, — pański honor!!
— Czy wątpisz o nim?...
— Więcej!... nie wierzę weń wcale!...
— Marcelu!!...
— Co takiego?
— Wiesz, że jesteś szalony!
— A ty, panie, jesteś podły!!...
Zaledwie słowa te wyszły z moich ust, ujrzałem, że dowódca zbladł straszliwie i prawą rękę wzniósł w górę, jakby chciał uczynić gest groźby.
Lecz ten szlachetny człowiek obdarzony był tak wielkim hartem duszy, że potrafił zapanować, nad strasznem wzruszeniem i postąpiwszy ku mnie dwa kroki, ze skrzyżowanemi na piersiach rękoma, zapylał mnie prawie spokojnie:
— Nakoniec, jak się zdaje, nie bez powodu przychodzisz mnie znieważać, u mnie i z takim uporem. Biedne dziecię!... powiedz więc, o co ci chodzi?...
— Chcę odebrać ci życie, lub oddać ci moje!...
— Więc nienawidzisz mnie, Marcelu?...
— Z całej duszy!!...
— Dla czego?...
— Ponieważ pogardzam tobą!...
Sytuacya była więcej niż straszliwą, a jednak na tę odpowiedź, dowódca nie mógł powstrzymać się od uśmiechu.... Rozumiał dobrze, eż to nie ja tak mówiłem... że mój rozum, serce, wola były nieobecne!...
Po krótkiem milczeniu rzekł:
— A więc chcesz się koniecznie ze mną pojedynkować?...
— Pojedynkować na śmierć!
— A więc, niech się wola twoja stanie.... Biorę za świadków kapitana Vernera i porucznika Pawła de Cernay... Poślij im swych świadków i złóż dymisyę w ręce pułkownika.... Będziemy się bić jutro....
— Ah! — krzyknąłem uderzając nogą o podłogę. — Nie o to mi chodzi! Nie należę do tych co myślą, że można pozwolić zemście ochłodnąć!!... a zresztą, gdybym podał się o dymisyę i jeżeliby świadkowie byli w to wszystko zamięszani, wiesz pan, równie jak i ja, że uczynionoby pojedynek ten niemożliwym. Jest to więc szaniec, który budujesz pan sobie, aby za nim ukryć swą podłość!....
Dowódca, jak się zdawało, nie zauważył nawet tej nowej zniewagi.
— Chcesz mego życia? — rzekł z najzupełniejszą zimną krwią, — mówisz o nasyceniu swej zemsty przez pojedynek na śmierć, a odmawiasz bić się jutro!... — Od chwili twego przybycia, nie dobrze cię rozumiem; teraz zaś przyznaję, nie rozumiem cię wcale!... Jeżeli sam pojmujesz, czego chcesz, a o czem ja wątpię, powiedz mi czego po mnie oczekujesz....
— Walki niezwłocznej, — tu — w tem miejscu i bez świadków!...
— Jeżeli zabijesz mnie, uchodzić będziesz za mordercę!...
— Cóż to pana obchodzi!... Przyjmujesz?
— Nie!... odmawiam....
— A więc — zawołałem z wściekłością, — jesteś sto razy podlejszy, aniżelim sądził i aby cię zmusić do pojedynkowania, spoliczkuję cię!!...
Przy tych słowach rzuciłem się na hrabiego, podnosząc rękę do uderzenia.
Ręka ta pozostała jednak w powietrzu, pułkownik bowiem schwycił w lot moje ramię z silą nieprzepartą, jak gdyby żelaznemi obcęgami.
— Nieszczęśliwe dziecię, — szeptał, odpychając mnie tak silnie, że cofnąłem się i oparłem się aż o przeciwległą ścianę pokoju, — nieszczęśliwe dziecko, nie mam dla ciebie nienawiści, mam tylko litość!... jesteś w stanie zupełnego szaleństwa!... przebaczam ci wszystko coś powiedział, wszystko coś uczynił, szał twój usprawiedliwia twoje postąpienie!... Będziesz jedynym człowiekiem, mogącym się pochwalić, żeś podniósł rękę na hrabiego Raula.... Lecz przez szacunek dla samego siebie, chwalić się tem nie będziesz!.... Odejdziesz ztąd, a ja zachowam to wszystko w tajemnicy.... Ale zanim pozwolę ci odejść, dowieść ci muszę, do jakiego stopnia życie twoje było w mych rękach....
Mówiąc te słowa, hrabia schwycił dwa florety z gałkami, wiszące na ścianie obok fuzyi, pistoletów i szpad, rzucił jeden z nich do mych nóg i stanął w pozycyi z drugim.
W pierwszej chwili niespostrzegłem, że florety te miały gałki, rzuciłem się z wściekłością na mego przeciwnika, oczekującego mnie z zimną krwią i nie tracącego spokoju.
W kilka sekund, zostałem dotknięty trzy razy w piersi, tak gwałtownie, że po każdem uderzeniu dech miałem zaparty i za każdym razem, kiedy gałka uderzała me ciało, hrabia swym głosem łagodnym i poważnym, w którym nie znać było najmniejszego wzrusznia, mówił:
— Widzisz!...
— Widzę, — odrzekłem przez zęby, — że jesteś odważny wobec nieszkodliwej broni... lecz wobec broni, która zabija, zobaczymy dopiero... i zobaczymy to natychmiast. Uczyń to, co ja, panie hrabio i floret przerób na szpadę!!...
W tej samej chwili, łącząc czyn ze słowami, uderzyłem końcem szpady w ceglaną podłogę pokoju tak, aby odłamać gałkę, potem rzekłem:
— Teraz stawaj, panie hrabio!! i trzymaj się dobrze!!...
— Nieszczęśliwe dziecko! — zawołał hrabia Raul, parując ze zwykłą swą zręcznością, gwałtowne ciosy, jakie mu zadawałem, — nieszczęśliwe dziecko!!...
Trwało to dwie lub trzy minuty. Ciemno zrobiło mi się w oczach, nie wiedziałem już co robię... kierowałem broń machinalnie, bez najprostszych reguł fechtunku. Jedną miałem tylko myśl, jedno życzenie: zabić... i znajdowałem, że moja ręka bardzo powoli słucha mej woli!...
Nagle po raz pierwszy, uczułem, że koniec mego floretu, dotknął i zagłębił się w ciało.
Hrabiemu floret wypadł z ręki, upadł na oba kolana, później posunął się zwolna w tył, wymawiając te słowa:
— Moja żono... moja biedna żono... mój synu.... nie zobaczę was więcej....
Stanąłem zadyszany i niemy nad ciałem rozciągnionem na ziemi.
Z rany, zadanej w piersi czworokątnym floretem, spływał po mundurze strumień krwi, rozlewając się około ciała po cegłach, jakby wielka kałuża ciemnoczerwona.
Niepewne moje spojrzenie spoczęło na florecie, wypadłym z rąk komendanta, dostrzegałem przedmioty, jakby przez mgłę, a jednakże, dostrzegłem wyraźnie gałkę na jego florecie.
Hrabia Raul, z litości dla mego wściekłego szału, nie zrzucił gałki!...
Pomiędzy nim a mną, nie było walki!... ale, morderstwo!!...
Nie byłem już pojedynkującym się, byłem mordercą!!
Widok krwi, widok trupa, nieszkodliwego floretu, postawionego przeciwko mej śmiertelnej broni, w jednej sekundzie oddalił moje obłąkanie, wypędził szatana z mej duszy.
Upojenie skończyło się... szał uchodził.... Rozumiałem teraz moją zbrodnię, lecz za późno było ją naprawić.... Uczułem wstyd i straszny wstręt do siebie samego.. lecz cóż mogły znaczyć wyrzuty?... Krew przelana płynęła i nie byłem w stanie zatrzymać jej!...
Upadłem na kolana przy ciele mej ofiary, załamałem ręce i rwiąc sobie włosy, wołałem:
— Jestem nędznikiem!... zabiłem mego przyjaciela!... zasłużyłem na śmierć... chcę umrzeć... Na pomoc, mój Boże!... Na pomoc!... Ratunku!... On umiera!... Boże miej litość nademną... wybaw go Boże!!..
Byłem ciągle w szale... lecz szał rozpaczy, zastąpił teraz szał wściekłości i nienawiści.
Porwałem w ramiona ciało komendanta i usiłowałem podnieść je i złożyć na łóżku, lecz nie byłem wstanie tego uczynić, gdyż moje nerwy, raptem rozluźnione, czyniły mnie słabym jak dziecię.
I wysilając się tak bezużytecznie, zdwajałem krzyki, aby dowołać się pomocy....
Komendant usłyszał mnie. Otworzył oczy, zwrócił na mnie wzrok pełen słodyczy i szepnął:
— Zamilcz moje dziecię!... zamilcz! Gdyby cię usłyszano, może zrozumianoby, co się tu stało... a ja nie chcę, aby zrozumiano....
Słowa te uderzyły mnie w serce, — mówił dalej Marcel, — i straszny w niem ból uczułem. Wybuchłem łkaniem.... Łzy moje, jakby deszcz nawałnicy, padały na siuną twarz zabitego, który umierając przebaczał mi i żałował mnie, a zamiast myśleć o sobie, myślał tylko o moim ratunku!...
Ah! Bóg mi świadkiem, że jeśliby potrzeba było mego życia dla ocalenia komendanta, przyjąłbym poświęcenie to natychmiast, z bezgraniczną radością!.. Niestety! poświęcenie to na nic by się już nie przydało! Mogłem tylko płakać, a na cóż łzy się zdały? Wszystkie łzy ziemi całej nie odkupiłyby jednej kropli tej nieocenionej krwi, płynącej strumieniem i porywającej za sobą duszę tak czystą i wielką, że nie zdawała się stworzoną dla tego smutnego świata, na którym żyjemy!!...
Podczas gdy rozpaczałem na próżno, komendant usiłował pocieszyć mnie jeszcze. Ale nie słyszałem już jego słów... dochodził tylko do mych uszu szept, słabnący stopniowo.
Okna pokoju wychodziły na ulicę.
Pobiegłem do jednego z nich, otworzyłem je i wychylając się na zewnątrz, krzyczałem pomocy z całych sił... Wołanie to usłyszano... nadbiegło wiele osób, a pomiędzy nimi znajdowało się też dwóch lub trzech oficerów, mieszkających w pobliżu.
Podczas gdy kładziono komendanta na łóżko, zdawało mi się, że oficerowie przypatrywali się mnie w dziwny sposób.... Podejrzliwe ich spojrzenia, spoczywały kolejno to na mnie, to na floretach, których nikt dotąd nie podniósł.
Umierający również zauważył te spojrzenia i zrozumiał je.
Wyciągnął do mnie rękę i szepnął:
— Nie oskarżajcie Marcela.... On jest niewinny... to tylko przypadek...
Chciał mówić dalej, lecz sił mu zabrakło. Głowa jego, dotychczas podniesiona, opadła na poduszki, które ułożono pod jego plecami... oczy zamknęły się i z ust wyszło długie westchnienie.
Komendant omdlał tylko, lecz ja myślałem, że umarł. Rzuciłem się na kolana i wydawałem jęki tak rozdzierające i rozpaczliwe, że wszyscy obecni, nawet nieznający hrabiego Raula, nie byli w stanie powstrzymać łez.
Dwóch lekarzy przybyło, a zaraz po nich zjawił się też i lekarz naszego pułku.
Obejrzeli ranę i chmurnie potrzęśli głowami, spoglądając po sobie z tym złowrogim wyrazem będącym wyrokiem śmierci.
Dowiedziawszy się, że komendat żyje jeszcze, miałem promyk nadziei, ale fizyonomie lekarzy zdruzgotały go.
— Więc jest zgubiony... zupełnie zgubiony, wyjąknąłem wpośród łkań.
— Oh! zupełnie! — odpowiedział chirurg pułkowy. — Może żyć jeszcze parę godzin.... do jutra może, lecz, aby wyratować go, trzebaby cudu, który uważam za niemożliwy.... Ah! poruczniku, zadałeś cios nieszczęśliwy!! Jakim u dyabła sposobem mogłeś to uczynić?... Biedny komendant!... taki godny człowiek... taki doskonały oficer!...
Pomimo przekonania, że nie ma żadnej nadziei, lekarze zaopiekowali się konającym z wielką starannością.
Skutek był szybki.... Hrabia Raul odzyskał przytomność i otworzył oczy; zobaczył mnie u stóp łóżka i uśmiechnął się do mnie?
— Ah! ah!... i ty doktorze! — rzekł potem do chirurga, no cóż, rachunek zamknięty, nie prawda?...
— Ależ nie, nie, komendancie, — odrzekł z żykością chirurg, Rana jest ciężka niewątpliwie, lecz wydobędziemy cię z tego....
— Tak sądzicie?...
— Z pewnością....
— Nie chcę ubliżać waszym talentom, które znam, ale wątpię, aby się wam powiodła ta kuracya...
— Mylisz się komendancie, jestem pełen nadziei....
— Zapewniasz mnie?...
— Dziesięć przeciwko jednemu!
— A więc daj mi słowo honoru, że taką jest twoja myśl... słowo honoru; czy słyszysz?... a uwierzę ci....
— Wyratowałem już w mem życiu niejednego rannego, o którym zrozpaczono. — Odpowiedział chirurg wymijająco....
— Dobrze.... Wiem teraz to com chciał wiedzieć.... Jeśli mam do uczynienia jakie rozporządzenia, czas zająć się niemi, nieprawdaż?...
Chirurg nieodpowiadając, pochylił głowę.
— Milczenie twoje jest wymowne!... — rzekł konający z nowym uśmiechem. — Doktorze muszę pisać.... Każ mnie umieścić, proszę cię, tak, abym nie zepsuł bandażu na ranie. — Marcelu, moje dziecię, — dodał, zwracając się do mnie.... podaj mi papier listowy i pióro, jest tam, na mojem biurku....
Usłuchałem machinalnie prawie, nie wiedząc co czynię.
Dwie osoby podtrzymywały rannego, a ja trzymałem papier i kałamarz. Nakreślił drżącą ręką następujące wyrazy, a pisząc, każde słowo wymawiał głośno, w miarę jak pisał:
»Oświadczam, że śmierć moja jest rezultatem prostego przypadku. Fechtowałem się z porucznikiem Marcelem de Labardès. Gałka jego floretu złamała się i żaden z nas tego nie spostrzegł. Gdyby ten floret znajdował się w mojem ręku, zamiast w jego, on a nie ja, byłby umierającym w tej chwili.»
Podpisał, poczem zwracając się do podpułkownika, który wszedł do pokoju, rzekł mu:
— Podpułkowniku, oto deklaracya co do joty zgodna z prawdą, mam honor złożyć ją w pańskie ręce....
Poczem znowu zaczął pisać, ręką coraz słabszą i wolniejszą, długi list do swej młodej żony, którą kochał z całej duszy; nie miał jej już nigdy zobaczyć i pozostawiał ją wdową z bardzo małem dzieckiem!...
Co za widok dla mnie!... dla mnie, jedynej przyczyny całego tego nieszczęścia!...
Podpułkownik wziął mnie pod rękę i zaprowadaił w zagłębienie okna.
— Poruczniku, — rzekł mi, — czy wiesz, że to wielkie dla ciebie szczęście, iż biedny twój przyjaciel nie został na miejscu zabity!! Po scenie, podczas dzisiejszej wieczerzy, scenie o której mówią już w mieście ze wszystkiemi możliwemi komentarzami, byłoby niepodobieństwem nie powołać cię przed radę wojenną, gdyby komendant umarł nie odzyskawszy przytomności i sam nie wiem jakbyśmy to zrobić mogli, aby cię nie skazać.
— Podpułkowniku, odpowiedziałem głuchym głosem, — skazalibyście mnie na śmierć, nieprawdaż?
— To bardzo prawdopodobne....
— Ach! byłoby mi to wszystko jedno!... Zabiłem mego przyjaciela... cóż dla mnie śmierć znaczy? I powróciłem do łóżka, przy którem ukląkłem, przykładając usta do lewej ręki komendanta, piszącego z trudnością prawą....
Dzień się skończył... noc nadeszła. Oświadczyłem, że nie wyjdę z żałobnego pokoju.... Pozostałem więc przy hrabiem Raulu, pogrążonym w ciężkim i gorączkowym śnie, podczas którego, szeptał ledwie dosłyszanym głosem bez związku jakieś słowa.
Węgiel kamienny palił się na kominku, lampa nocna na stoliku przy łóżku, okryta mlecznym szkłem, słabe rzucała światło na bladą twarz rannego i na jego bieliznę okrytą wielkiemi czarnemi plamami — plamami krwi!... Za oknami grzmiało od czasu do czasu, ulewa wyrzucała wodę z głuchym hałasem przez rynny. Wewnątrz słyszeć się dawał tylko oddech konającego, nierówny, gwiżdżący, podobny do rzężenia konających....
Chwilami, czy to była rzeczywistość, czy hallucynacya, zdawało mi się, że oddech ustawał zupełnie. Zrywałem się wówczas na nogi, drżący, okryty zimnym potem.... Pochylałem się nad moją ofiarą i po drżeniu nozdrzów i warg przekonywałem się, że życie nie całkiem jeszcze opóściło to biedne ciało.
Nad ranem, w chwili gdy pierwsze promienie jutrzenki rozjaśniały cienie nocy, komendant obudził się ze swego letargicznego snu.
Oczy jego otwarły się.
— Marcel, — zapytał, — jesteś tu?
Już mnie niewidział!!... śmierć się zbliżała!!...
— Tak, komendancie, — wyjąknąłem, — jestem tu, przy tobie... blisko....
— Noc jest jeszcze głęboka, nieprawdaż?
— Tak, komendancie....
— Czuję, że siły moje się wyczerpują... gdy dzień się zrobi... — skończę....
— Komendancie, w imię nieba, nie dopuszczaj tych złowrogich myśli!...
— To prawda, moje biedne dziecię... Nie opuściłeś mnie od wczoraj?
— Nie.
— Dziękuję ci.... Jesteś dobry, Marcelu! Zawsze cię kochałem... kocham cię.... Nie wyrzucaj sobie mej śmierci.... to nie twoja wina.... to fatalność.... No, nie płacz i posłuchaj mnie...
Milczał przez czas jakiś, później rzekł:
— Otwórz pierwszą szufladę mego biurka na lewo... — Czy już?...
— Tak, komendancie...
— Czy widzisz małe pudełko z safianu czerwonego, bardzo płaskie.
— Widzę je....
— Weź to pudełko....
— Mam je....
— Otwórz....
— Już otworzyłem....
— Co ono zawiera?...
— Medalion, — portret twój komendancie....
— Właśnie....
— Co trzeba uczynić z tym portretem?...
— Zachowaj go na moją pamiątkę... ofiaruję ci go.... Kiedy będziesz na niego patrzał, myśl o twym starym przyjacielu....
Łkania mnie dusiły... nie byłem w stanie odpowiedzieć... okrywałem medalion pocałunkami i łzami.
Po upływie sekundy komendant dodał:
— Wkładam na ciebie samego obowiązek odesłania listu, napisanego przezemnie do mojej biednej żony. A teraz... teraz... chwile moje są policzone.... Czas przestać myśleć o rzeczach ziemskich.... Obudź kogo w domu, moje dziecię i niech mi przyprowadzą księdza....
Rozkaz jego wykonałem bez zwłoki...
Cóż mam dodać więcej do tego rozdzierającego serce opowiadania? Zanim dwie godziny upłynęły, zanim blade zimowe słońce przebyło granicę horyzontu, oczy komendanta Raula zamknęły się na wieki, najszlachetniejsze serce bić przestało, dusza najszlachetniejsza opóściła ziemię i powróciła do nieba!!
Ah! dobrze powiedziałem w przeddzień!! — jeden zapłacił za wszystkich!!...


XIII.
TOASTY.

Długie milczenie zapanowało po ostatnich słowach Marcela.... Wszyscy współbiesiadnicy zdawali się osłupieni rozwiązaniem tej ponurej historyi.
Sam dopiero Marcel przerwał milczenie:
— W kilka dni po pogrzebie komendanta Raula, — rzekł, — upraszałem jako o łaskę i otrzymałem pozwolenie opuszczenia pułku, przypominającego mi tak smutny wypadek.... Zamieniłem się z oficerem mojego stopnia i wkrótce otrzymałem epolety porucznika. Możnaby sądzić, że z niebios mój przyjaciel, moja ofiara, popierał mnie jeszcze.... Oto moja spowiedź, panowie... Teraz powinniście zrozumnieć, panowie, dla czego wino mnie przeraża....
Po kilku sekundach Jerzy zapytał:
— A portret komendanta?...
— Nie opóścił mnie od owej strasznej chwili kiedy otrzymałem go przy łożu umierającego.... Oto on.
Jednocześnie Marcel odpiął mundur i pokazał owalny medalion, oprawny w cienkie złote kółko, zawieszony na piersiach na czarnym jedwabnym sznurku.
Marcel zdjął medalion ze sznurka i portret przeszedł z rąk do rąk wszystkich współbiesiadników, siedzących wokoło stołu.
Komendant Raul nie był przedstawiony W mundurze. Mógł mieć trzydzieści pięć lub sześć lat w epoce kiedy malarz zdejmował jego portret. Twarz jego odznaczała się regularnością, dystynkcyą, a szczególniej, cudownym wyrazem słodyczy i dobroci.
Medalion powrócił do Marcela, który przycisnąwszy go do ust, zawiesił go na zwykłem miejscu, blisko serca.
Wrażenie tego opowiadania, które powtórzyliśmy, nadzwyczaj źle oddziałało na wesołość uczty, rzuciło chmurę na wszystkie umysły.
Jerzy szczerze żałował wywołania tego opowiadania, grożącego przemianą wesołego festynu na prawdziwą stypę, a wiedzą wszyscy jaką smutną robi minę gospodarz domu, kiedy goście jego ponurzy są i milczący!!...
Aby zwalczyć to ogólne usposobienie do melancholii, Jerzy dał znak lokajem i mocne wina poczęły krążyć w tak ogromnych ilościach, że niewątpliwie musiały zatopić ponure myśli.
Rezultat ten, niezawodny dla młodych głów, nie dał długo oczekiwać na siebie... przeto zapomniane o śmierci komendanta Raula, wesołość na nowo ogarnęła umysły, uśmiech ukazał się na ustach i śmiałe żarty poczęły się znowu krzyżować.
Pod wpływem hulaszczej wesołości, niektórym z współbiesiadników przyszło na myśl, że byłoby bardzo zabawnem i ciekawem skłonić Marcela do zerwania ze zwykłą wstrzemięźliwością i studyować dziwne i prawie fantastyczna skutki, jakie wywołuje wino na tę naturę spokojną i szczerą.
Noty dyplomatyczne zamienione zostały cichym głosem około stołu i Jerzy, który, aby rozweselić innych, ożywiał się sam coraz bardziej, chętnie przystąpił do spisku.
Jeden z gości wziął na siebie inicyatywę; wstał z krzesła i rzekł:
— Panowie, napełnijcie kielichy... wzniesiemy zdrowie gospodarza, naszego drogiego przyjaciela Jerzego Herberta....
Chwila działania nadeszła:
Młody oficer, który siedział obok Marcela i nazywał się Edgar de Saint Pons, pochwycił jeden z kieliszków, stojących przed panem de Labardés i napełnił go szampanem, wołając:
— Ah! poruczniku, zdrowia naszego przyjaciela Jerzego nie można przecież spełnić wodą:
— Wszystko jedno jakiego rodzaju napój, abym tylko złączył się z wami ustami i sercem... a wiecie dobrze, ze serce moje i usta z wami się zgadzają.
— Przeciwnie, chodzi o to bardzo... uczyć to powśięcenie, kochany nasz gościu, wypij tym razem kieliszek szampana... jeden kieliszek.... Będzie to wyjątek od reguły... lecz, jak wiesz, wyjątki dowodzą reguły.
— Tak, tak... — zawołało kilka głosów, — wina!! Pić zdrowie wodą przynosi nieszczęście temu, którego toast się wznosi....
— Jakto! panowie, — wyjąknął Marcel tonem wyrzutu, — żądacie tego po tem co wam opowiadałem!
Jerzy wystąpił z interwencyą:
— Mój kochany przyjacielu, — rzekł, — łączę moją prośbę z żądaniem tych panów, abyś łaskawie spełnił poświęcenie, którego oczekują po tobie. Czyż mają być jakie złe skutki?... żadne... Przypuszczając, (co jest zresztą nieprawdopodobne), że jeden haust wina d’Aï, wprowadzi cię w stan egzaltacyi i uczyni cię bardziej kłótliwym i zawadyaką aniżeli był nim Roland Szalony zabijający pastuchów, lub ów Don Quichotte atakujący wiatraki i mulników, dajemy ci słowo honoru, nie odpowiedzieć na żadną z twej strony prowokacyę i pozwolimy dać się posiekać na drobne kawałki, jak mięso do pasztetu.... Widzisz więc, że możesz spróbować, nie narażając się na żadną katastrofę.
— Jednakże, — rzekł Marcel, wahając się, — przyrzekłem sobie... przysiągłem...
— Oh! — mówił Jerzy, — na ten raz zwalniamy cię wszyscy od przysięgi!... Cóż u dyabła!... wyratowałeś mnie wczorajszej nocy, — dodał śmiejąc się, — winienem ci wdzięczność... nie możesz mi zatem odmówić....
— Chcesz tego koniecznie?...
— Tak jest, mój drogi, koniecznie!!...
— A więc niech twoja wola się spełni a nie moja!
— Panowie, jestem gotów spełnić z wami toast za zdrowie naszego przyjaciela Jerzego....
I Marcel schwycił kielich napełniony przez Edgara de Pons.
— Brawo!! brawo! — zawołali wszyscy współbiesiadnicy i pierwszy, który zaproponował toast, wstał znowu mówiąc:
— Za drowie Jerzego Herberta!...
Wszystkie kielichy zostały wypróżnione duszkiem, kielich Marcelego zarówno jak wszystkie.
Po chwili Jerzy zapytał;
— I cóż Marcelu, doświadczasz czego?
— Niczego! — odpowiedział porucznik.
— Więc widzisz, może to straszne usposobienie, o którem mówiłeś, przeszło już w zupełności i nigdy już nie powróci....
— Być może... W każdym razie, nie myślę próbować....
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Chcę powiedzieć, że uległem waszym naleganiom z przyjemnością... że czułem się szczęśliwy pijąc za twe drowie, lecz teraz nie będę już pić więcej....
— Jakto! odmawiasz wznieść z nami toasty, jakie zaproponuję?...
— Tak.
— Jakiekolwiek one będą?...
— Bez najmniejszej wątpliwości, jakiekolwiek by były?...
— Czy tak sądzisz?
— Więcej aniżeli sądzę, jestem pewny....
— A więc mógłbyś się może pomylić....
— A to wyborne, — rzekł Marcel uśmiechając się, — ciekawym to widzieć, przyznaję....
— A zatem drogi przyjacielu, ujrzysz to i to natychmiast! Rzucam ci rękawicę, że nie odmówisz toastu, który wzniosę.... — Wyzywasz mnie?...
— Tak, sto razy tak!!...
Nowy uśmiech ukazał się na ustach młodzieńca.
— Czekam, — rzekł.
— A ja jestem gotów.... Posłuchaj Marcelu, a jeżeli ośmielisz się odmówić!... — Panowie, pić będziem na pomyślność armii francuzkiej i jej zwycięztwa, w pełnej chwały wyprawie Afrykańskiej!... I cóż Marcelu, co ty na to mówisz?
Porucznik skłonił się.
— Mówię, — odrzekł, — że macie słuszność wyzywać mnie! Byliście z góry pewni mego posłuszeństwa!... Tak jest, niewątpliwie, wypiję za armią, choćby moja ręka miała uschnąć, niosąc czarę do mych ust.
I Marcel, biorąc butelkę szampana z rąk Edgara de Pons, napełnił sam kielich po brzegi i wypił do ostatniej kropli, podczas gdy Jerzy powtarzał formułę toastu.
— Lecz teraz, — rzekł z siłą, stawiając kielich na stole, — tym razem, to już ostatni!!...
— Zobaczymy!! — rzekł Jerzy do siebie.
Od pewnego czasu, tajemnicza rozmowa miała miejsce cichym głosem, pomiędzy Edgarem de Pons, a kamerdynerem.
Lokaj ten odpowiedział na ostatnie słowa młodego człowieka, gestem zrozumienia.... Wyszedł z sali jadalnej w tej samej prawie chwili, niosąc flakon pełen płynu, bezkolorowego i przezroczystego jak skalna woda i postawił go w miejsce nawpół wypróżnionej przez Marcela karafki, od czasu początku uczty.
Wieczerza trwała już przeszło trzy godziny wszyscy mówili jednocześnie, nie bardzo słuchając pomówią sąsiedzi, a szczególniej nie odpowiadając na zadawane sobie pytania. — Dziwaczne frazesy wybuchały jakby rakiety... urywki śpiewek jakichś dawały się słyszeć, nagle rozpoczęte i wkrótce przerwane niepewnemi głosami.
Żaden ze współbiesiadników nie mógł się pochwalić zachowaniem dostatecznej dozy zimnej krwi, a Jerzy Herbert nie mniej jak wszyscy inni.
Nagle obrócił się do Marcela i powtórzył mu pytanie, zadane przed chwilą.
— No i cóż, powiedz, czy doświadczasz czegoś?
— Głowa mnie boli... krew mi się zapala... zdaje się, że moje żyły napełnione są ogniem....
— Czy cierpisz?...
— Nie, jest to przeciwnie uczucie bardzo przyjemne.
— Eh!... doświadczasz więc tego co i my wszyscy!... Pij więc mój drogi, jesteś dzielny!... Chyba wtedy stajesz się złośliwym, kiedy przebierzesz miarę!
Potem, nie zważając na odpowiedź porucznika, Jerzy zawołał:
— Panowie! wznoszę toast na cześć pięknych dam Prowansalskich...
— Przyjęto!... — odrzekł jeden z współbiesiadników, — lecz proponuję małą modyfikacyą....
— Co za modyfikacyą?...
— Następującą: zamiast uogólniać, wznieśmy zdrowie oślepiającego cudu, łączącego w sobie wszystkie piękne kobiety tej prowincyi!... Wypijemy zdrowie pięknej Prowansalki!!...
— Tak, tak, — odpowiedział Jerzy z błyszącemi oczami, — wypijemy za zdrowie, najpiękniejszej z najpiękniejszych, panny de Presles! Marcel, twój kielich jest próżny... napełnij go... i pijmy!...
— Nie, to dosyć... to zbyt wiele... boję się!...
— A więc, — rzekł żywo Edgar de Saint Pons, — jeśli się obawiasz, poruczniku, dolej wody do swego wina... naleję ci.
I napełnił kielich, w równych dozach, różowawym szampanem i płynem zawartym w karafce.
— Pijmy!! — powtarzał Jerzy, — pijmy! Niech żyje piękna Prowansalka!!...
Marcel podniósł pełny puhar i nagłym ruchem, wrzucił, jeśli możemy tak się wyrazić, w usta zawartość kielicha.
W tej samej chwili kruchy kryształ wypada mu z ręki i jakby zmiażdżony upada na stół, podczas gdy młody człowiek wydaje krzyk tak ostry, tak dziwny i przeraźliwy, że zapanował nad całym tumultem i nakazał mu milczenie.
— Co ci się stało?... — zapytał Jerzy zaniepokojony... — co ci jest, mój przyjacielu?
— Nie wiem... wypiłem ogień... szał mnie ogarnia... czuję, widzę.... Strzeżcie się wszyscy!... strzeżcie się!...
Podczas gdy Marcel tak mówił, fizyonomia jego stała się przerażającą, rodzaj obłędu malował się w jego oczach, dwie czerwone plamy wystąpiły mu na policzkach straszliwie bladych, uśmiech złowrogo szyderski błądził po jego ustach.
— Cóż ja wypiłem? czego mi nalano? — jąkał ochrypłym głosem, jakby mówiąc do siebie. — Ah! teraz cierpię... cierpię!!... Cóż ja wam uczyniłem?... Chcieliście... przywołaliście szatana... przybył... Strzeżcie się!!...
Głowa młodzieńca opadła na piersi... wszyscy współbiesiadnicy wstali i oddalili się od niego, jak od niebezpiecznego szaleńca.
Edgar de Saint Pons nie mógł sobie datować smutnej myśli dolania kirszu do szampana porucznika.
Marcel podniósł głowę... oczy jego ciskały błyskawice... plamy na policzkach okrywały teraz twarz całą.
Chciał mówić, lecz nie miał czasu.
Wrzask jakiś, wydający się echem straszliwego krzyku wydanego przez niego chwilę przedtem, wpadł na skrzydłach wiatru, przynoszącego dotychczas radosne dźwięki orkiestry. Była to jakby rozdzierająca jakaś skarga, rozpaczliwe wołanie osłabione odległością, lecz tak ponure, tak złowrogie, że wszyscy współbiesiadnicy Jerzego uczuli zimny dreszcz, przechodzący im po skórze i pobiegli do okien.
Straszliwy widok rozpostarł się przed ich oczami.
Głębokie ciemności zdawały się uilluminowane, jakimś dziwnym meteorem, lub snopami kapryśnemi niezmiernego fajerwerku.... Ponad stuletniemi drzewami parku, dotykającemi ogrodu bastydy, niebo było czerwone jak krew i od czasu do czasu krzyżowały się długie snopy płomieni i iskier.
— Panowie... panowie...krzyczał Jerzy zmienionym głosem, — pożar pożera willę Salbert.... Być może potrzebują młodych i silnych ramion, — biegnijmy!!...
I rzucili się do drzwi.
— Idźcie! — wyjąknął Marcel, śmiejąc się tym śmiechem przerywanym, będącym niezawodną charakterystyką szaleństwa... — Idźcie!... Będę tam przed wami!!...
Potem, podczas gdy młodzi ludzie zbiegali ze schodów, aby dostać się do gościńca prowadzącego do willi Salbert, porucznik jednym skokiem wpadł na balkon... rękami zawiesił się balustradach złoconych i z wysokości pierwszego piętra spuścił się na ziemię.
Grunt świeżo skopany znalazł się pod jego nogami i ten niebezpieczny upadek sprowadził mu tylko lekki, przechodni zawrót głowy.
Marcel zoryentowal się, a łatwo mu to przyszło, zwiększające się bowiem światło pożaru tworzyło olbrzymią pochodnię.
Szalonym biegiem pędził ku granicznemu murowi i w parę minut dopadł do niego. W pobliżu muru rosło młode drzewo, którego gałęzie splatane były z konarami klonu sąsiedniego parku....
Wdrapał się na to drzewo ze zręcznością dzikiego kota, zawiesił się na gałęziach klonu, z których kilka złamało się pod jego ciężarem, staczał się z gałęzi na gałąź, chwytając się jednak zawsze i unikając niezawodnego upadku.... Nakoniec, nierozumiejąc sam, jakim zdołał to uczynić sposobem, znalazł się na wierzchu muru... Zawieszając się wówczas palcami, tak jak to uczynił z balustradą balkonu, spuścił się znowu i poraź drugi znalazł się na ziemi bez szwanku.
Kierowany tajemniczym instynktem, nie zawodzącym go wcale i wskazującym mu pośród labiryntu ciemnych ścieżek najkrótsze aleje, pobiegł z szybkością ku palącej się willi.
Trzy lata temu, w fatalnym dniu zabójstwa komendanta, Marcel w szale bezmyślnym, czuł pragnienie rozlania krwi!...
Dziś ogień go przyciągał.
W miarę jak szedł naprzód, mógł zachwycać się wspaniałemi okropnościami pożaru, przybierającego teraz rozmiary, wybuchu wulkanu... wierzchołki starych drzew nurzały się we mgle ognistej, niezliczone ogniste szczątki, unoszone wiatrem, na każdym kroku padały na mech gęstwiny i groziły podpaleniem całego parku... — krzyki, jęki, skargi dawały się słyszeć, a odpowiadały im niekiedy ochryple wrzaski, podobne do ryku dzikich bestyi, wietrzących krew świeżo przelaną.
Z pewnością, zdarzyło się tam coś więcej niż pożar, niewątpliwie ogień nie był jedynym aktorem dramatu, rozgrywającego się podczas tej strasznej nocy!!...
— A więc cóż cię działo?...
Marcel wkrótce miał się dowiedzieć..
Biegu niezwalniał ani na chwilę.
W koło niego drzewa stawały się coraz rzadsze. Nakoniec wpadł na wielką murawę, której centrum stanowiły budynki przez ogień pożerane....
Nie zatrzymał się....


XIV.
BAL.

W godzinę mniej więcej od chwili wyjazdu swego z zamku Presles, kareta generała zatrzymała się przed zasłanemi dywanem, przybranemi w kwiaty i rzęsisto oświetlonemi schodami willi Salbertów.
Już Zgromadziło się było sporo zaproszonych... salony poczynały się napełniać i niemałą już przetańczono ilość walców i kadrylów.
W chwili, gdy hrabina z Dianną wysiadały z karety, jeden szept przebiegł salę z szybkością iskry elektrycznej:
— Piękna Prowansalka!... piękna Prowansalka przybyła....
Czarowny to przywilej rzeczywistej piękności!... Ukazanie się Dianny de Presles na jakiejś zabawie bywało zazwyczaj prawdziwym ewenementem. Młoda dziewczyna wiedziała o tem, ale to ją bynajmniej nie wbijało w dumę.
Przyznaj szanowny czytelniku wraz z nami, że na to trzeba być naturą prawdziwie wyjątkowo uposażoną!...
Zawiadomiony tym szmerem, o którym powyżej wspominaliśmy, konstatującym przybycie cudu okolicy, margrabia Salbert z kurtuazyą pana domu i rycerskością magnata, ex-dworzanina dworu króla Ludwika XVIII, pospieszył wybiedz naprzeciw matki i córki.
Pan de Salbert był skończonym typem tych dworaków, których wdzięczne profile spotykamy na każdej kartce pamiętników zeszłowiecznych. Pomimo lat siedmdziesięciu, twarzy jego arystokratycznej a rozumnej nie przecinała ani jedna zmarszczka; oczy jego połyskały ogniem uprzejmości, włosy białe wydawały się raczej kokieteryą przy tej twarzy nie młodej, tak bardzo przywodziły na pamięć puder używany przez szlachtę na dworze Ludwika XV.
Nie przesadzimy ani trochę utrzymując, że margrabia wydawał się młodym.
Pani Salbert niemniej obdarzoną była tym rzadkim a cennym przywilejem zakonserwowania.... Co najwyżej wyglądała na lat czterdzieści ośm lub pięćdziesiąt, a przecież była już babką, a jej wnuczka Estera de Fresnaye była w tymż samym wieku co Dianna Presles.
Panna Fresnaye, jedna z najserdeczniejszy przyjaciółek Dianny, bawiła w tej chwili właśnie wraz z swą rodziną w willi Salbertów, gdzie rok rocznie przebywała dwa do trzech miesięcy.
Margrabia podał ramię hrabinie i wykładając jej znaczenie słynnego wiersza Horacego: Matre pul chrà filia pulchior, z tą galanteryą, wolną od banalności, której tajemnica zatraconą została wraz z ostatnimi przedstawicielami generacyi, poprzedzającą naszą, poprowadził ją do salonu. Dianna wsparta na ramieniu ojca postępowała za matką i markizem.
Hrabina była tak piękną, że pomiędzy zaproszonymi, ci, co znali tylko z rozgłosu piękną Prowansalkę, brali ją za córkę.
Panna de la Fresnaye wybiegła uściskiem powitać Diannę, której nie zazdrościła bynajmniej urody, aczkolwiek sama była zaledwie średnio ładną; obie młode dziewczyny przywitały się z wielką serdecznością.
Co roku, powiedzieliśmy to już, margrabia do Salbert z żoną opuszczali Paryż i udawali się do Prowancyi z początkiem kwietnie; w maju wydawali zazwyczaj bal świetny.
Uroczystość majowa 1830 r. jako zbiegająca się z odjazdem wojsk naszych na wyprawę Afrykańską, była obchodzoną solenniej jeszcze niż zazwyczaj; zaprosin rozesłano znacznie więcej niż zwykle i ogromne czyniono przygotowania, aby nie brak było przepychu balowi, który miał zebrać oprócz przyjaciół domu i znakomitości arystokratycznego świata okolicy, wszystkich dostojników urzędowych Tulonu, dwóch czy trzech admirałów i znaczną liczbę generałów armii.
Apartamenty recepcyjne willi były bardzo obszerne i mogły pomieścić znaczną liczbę zaproszonych... Mimo to wszakże margrabia uznał je za niedostateczne jeszcze i kazał w przeciągu dni kilku robotnikom miejscowym, z pomocą wprawnych tapicerów z Paryża, zbudować pawilon obszerny w maurytańskim stylu, który przeznaczony był na salę festynu.
Lekka ta budowa, cała złożona z desek i malowanego płótna zajęła część trawnika, rozciągającego się między parkiem i willą.
Elegancka, oszklona galerya połączyła bezpośrednio tę ostatnią z pawilonem, tak że panie opuszczając balową salę, aby przejść na kolacyę, nie potrzebowały narażać się na zaziębienie.
Pod plafonem (malowanym al fresco), tego zaimprowizowanego pałacu, ustawiono stół olbrzymi, do którego dwieście osób zasiadło jak najswobodniej.
Trzebaż dodawać, że nic nie mogło, jeśli już nie dorównać, to przynajmniej prześcignąć przepychu zastawy i porcelany, kryształów, sreber, co pokrywały stół ten!
Trzy żyrandole i dwanaście kandelabrów słały snopy olśniewającego światła na zastawioną wieczerzę, którą podać miano o drugiej po północy, aby tym sposobem dać chwilę odpoczynku roztańczonym.
Pozwólmy upłynąć kilku godzinom i wejdźmy do salonów willi w chwili, w której bal dosięgał szczytu swej świetności i swego ożywienia.
Diana de Presles była naturalnie królową uroczystości. Najwytworniejsza młodzież dobijała się o zaszczyt przetańczenia z nią bodaj jednego walca, a jej rejestrzyk balowy zawierał tak długi spis przyrzeczonych tańców, że piętnaście nocy kontredansów nie byłoby wystarczyło na dotrzymanie przyjętych zobowiązań.
W chwilę po przybyciu, spory zastęp młodzieży przedstawił się pani Presles, a pomiędzy nimi Dianna początkowo starała się odgadnąć, którzy to byli owi trzej pretendenci do jej ręki... wprędce jednak zmęczyła się tem bezowocnem studyowaniem i wołała oddać się całkowicie upojeniu w wirze tańca. Wyborna orkiestralna muzyka porywała ją z sobą w niedościgły świat harmonii i zachwytów, tak że chwilami, słuchając miarowego tego rytmu, zdawało jej się, że istotnie urastają jej u ramion skrzydła.
Zbity tłum przypatrujących się, a właściwiej wielbicieli, otaczał zwykle kręgiem każdy kontredans, w którym tańczyła Dianna, wdzięk bowiem ruchów i gracya panny de Presles biły w oczy na równi z jej pięknością: a posługując się porównaniem, dziś już przestarzałem, które przecież w 1830 roku nie raziłaby nikogo, śmiało utrzymywać możemy, że młoda dziewczyna podobną była do owej nimfy, o której mówi starożytny poeta, co to przechodziła tak leciuchno po ukwieconej łące, że nie pozostawiała na niej śladu swych kroków.
Strój zachwycający swą prostotą pięknej Prowansalki jednał jej również i podbijał wszystkich głosujących. Zachwycano się tą białą sukienką, która nie miała innych ozdób nad dwa bukiety fijołków. Jedyny klejnot, klejnot dziewiczy mimo swej drogocenności, naszyjnik z pereł otaczający szyję, której nie wyrównywał białością, budził w prawdziwy eutuzyazm.
Dokoła głosy powtarzały bezustannie z powstrzymywanem uwielbieniem te słowa, słyszane ciągle i wszędzie:
— Jakaż ona piękna, jaka piękna!...
Ogół pań naśladował bynajmniej porywającej prostoty stroju panny de Presles... znaczna liczba tancerek dopełniała wystawą bogactwa braków w swej piękności... — jak to powiedział niegdy Apelles o Helenie miernego jakiegoś malarza: Nie mogąc ją uczynić piękną, chciał przynajmniej zrobić ją bogatą....
Brylanty kupuje się, ale piękne oczy, długie włosy, różowe usta i białe zęby daje tylko Stwórca i nikt prócz Niego!...
Złoto więc i brylanty iskrzyły się w naszyjnikach i bransoletach, Niektóre tancerki niosły na swych ramionach i u ręki olbrzymie sumy.... Tym może zazdroszczono najwięcej, ale ich nie podziwiano — to pewna.
W przyległych salonach grano. Brzęk metaliczny luidorów, padających na zielone sukna, mięszał się z akordami muzyki i przyczyniał do ogólnej harmonii obrazu.
Około pierwszej po północy miało miejsce zdarzenie, które przeszło całkowicie niepostrzeżenie a które niemniej przecież wywarło wpływ niemały. Drobne to zdarzenie opowiemy tu ze wszystkiemi szczegółami.
Dianna tańczyła.
Pośród gromadki otaczających, którzy po za nią formowali galeryę, znajdował się człowiek, mogący mieć około czterdziestu czterech lub czterdziestu pięciu lat może, wyróżniający się zupełną niemal swą łysiną, surowem przycięciem faworytów, cienkiemi okularami w złotej oprawie i wyrazem fizyognomii nakazującym, urzędowym.
Był to prokurator królewski z Tulonu.
Rozmawiał z kilku osobami znajomemi, a w przerwach figur kontredansowych urywki tej rozmowy dochodziły ucha Dianny, nie zwracając na siebie przecież zbyt żywej uwagi młodej dziewczyny. Jednakże słyszała dość dokładnie wszystko co mówił.
— Niestety, nie! moi panowie, — wymawiał prokurator królewski, głosem swym dźwięcznym i nawykłym do formułowania z piorunującą elokwencyą zaokrąglonych frazesów wniosków, które padały na karki oskarżonych, jako nieubłagana maczuga logiki i prawa... — niestety!... nie!... w chwili, w której opuszczałem Tulon, żadna pewna wskazówka nie dozwalała nam mieć choćby nadzieję, że w bliskiej przyszłości szczęśliwy rezultat uwieńczy nasze bezustanne poszukiwania, że dochodzimy do pożądanego z takiem upragnieniem celu naszych wysiłków.... — Zbiegi są dotąd wolni... — sprawiedliwość jest rozbrojoną... — społeczeństwo pozostaje bezbronnem, wystawionem na najokropniejsze zamachy... — pomsta publiczna daremnie domaga się dotąd zadośćuczynienia, które wymyka się przed nią... Ludzie ci, dźwigający całe brzemię zbrodni, te potwory z góry przeinaczone pod miecz sprawiedliwości, obdarzeni są, zda się, smutną własnością, którą ośmieliłbym się nazwać fatalnym darem ewaporacyi.... W istocie, jak mgła ulotna, znikają oni, nie pozostawiając po sobie śladów. W tej chwili skazani jesteśmy wyłącznie na spodziewanie się wszystkiego tylko po szczęśliwym wypadku, który da nam w ręce koniec przewodniej nici i dozwoli nam, nowym Tezeuszom, iść na bój z minotaurem w jego jaskini. Jednakże, wzywając pomocy losu albo, używając właściwszego i godniejszego nas wyrażenia, pomocy Opatrzności, nie zaniedbałem równocześnie nic coby jej dopomódz mogło.... Począwszy od jutra, większa część brygad żandarmeryi z całego departamentu skoncentruje się w około Tulonu, a wtedy, wolno nam spodziewać się przynajmniej, że....
Druga figura kontredansa oderwała Diannę i nie dozwoliła jej dosłuchać końca tej mówki, z której wymowny urzędnik istotnie nie był bynajmniej niezadowolnionym.
Kiedy, po upływie dwóch czy trzech minut, piękna panna powróciła na miejsce opuszczone, prokurator królewski odpowiadał na zapytanie, zadane mu przez któregoś z interlokutorów.
— Tak, panie, — mówił — więcej niż czterech, Bogu dzięki!! — Piąty — jeden z galerników najbardziej może niebezpiecznych, nazwiskiem Piotr Farrie, został zabity wczoraj wieczorem z ręki młodego oficera, siostrzeńca jednego z bogatych obywateli okolicznych, pana barona de Labardès... Opatrznościowa, interwencya tego młodzieńca ocaliła prócz tego jeszcze życie przyjaciela, którego koń zrzucił między nędzników nawpół zadławionego i przebitego już nożem.
— A! do licha!! — zawołał ktoś, który świeżo przystąpił do tej grupy. — Przeciw komuż to ten zamach morderczy był wymierzony?...
— Przeciw osobie nadzwyczaj zajmującego i miłego chłopca, którego musisz pan znać i którego posiadłość graniczy z tym majątkiem, — odpowiedział prokurator królewski, — przeciw osobie pana Jerzego Herbert.
Dianna słuchała, jak wiemy.
Ciekawość jej obudzoną była całą, poprzednią opowieścią. Posłyszała nazwisko Jerzego Herbert, to nazwisko, które ona sama przed kilku godzinami jeszcze wymawiała lub sądziła, że wymawia z nąjzupełniejszą obojętnością, posłyszała je przyczepione do tych słów paru przejmujących zgrozą: przebity nożem, morderstwo... — Poczuła dziwny jakiś, dojmujący ból w sercu, pobladła, słabe westchnienie wyrwało się z jej ust i zmuszoną była użyć całej siły, aby się nie zachwiać.
Solo skrzypcowe właśnie się skończyło... janczarki orkiestry zagrzmiały... tancerz Dianny pochwycił jej rękę i pociągnął ją za sobą w wir kadryla.
Nikt nie spostrzegł tego przelotnego żywego wrażenia, po którem nie pozostało żadnego innego śladu nad bladość na aksamitnych licach pięknej Prowansalki.
Figura ta była już ostatnią tego kontredansa... orkiestra zabrzmiała końcowym akordem i umilkła.
Dianna zamiast powrócić na miejsce obok matki, poszukała w tłumie panny de la Fresnaye i wynalazła ją też nie bez pewnej trudności wprawdzie.
— Estero, — szepnęła jej półgłosem, ujmując pod ramię, — chodź....
— Gdzież to chcesz iść?... — spytała ciekawie wnuczka margrabiego Salbert.
— Do twego pokoju....
— Ależ w takim razie żadną miarą nie miałybyśmy czasu powrócić na następnego kontredansa.... Przed upływem trzech minut rozpoczną....
— Trzeba koniecznie, abyśmy wyszły na chwillę..., Duszno mi tutaj, potrzeba mi powietrza... jestem cierpiąca....
— Cierpiąca!, — powtórzyła Estera zaniepokojona mocno... — o! mój Boże!... Ależ to prawda... jakaś ty blada!... Co ci jest, kochana Dianno?...
— To nic... za chwilę to przejdzie. Mów ciszej... nic chcę niepokoić mamy, która gdyby wiedziała, że mi niedobrze, chciałaby wywieść mnie z balu....
— A więc chodź... — odparła pana de la Fresnaye z bohaterską abnegacyą, nie zejdziemy napowrót zanim nic przyjdziesz zupełnie do siebie....
Obie panny opuściły razem salony recepcyjne i przez boczne schody i labirynt korytarzy dostały się do pokoju Estery.
Zaledwie tam przybyły, Dianna rzuciła się na sofę i wzruszenie tajone wybuchnęło z tem większą siłą, że było tak długo i usilnie powstrzymywane.
Serce biednej dziewczyny poczęło rwać się w piersi jak uwięziona w klatce ptaszyna, co się z niej gwałtem wydziera na wolność. Ukrył» twarz w obu dłoniach i wielkie łzy jak perły poczęły spływać po jej twarzy.
— Dianno!! kochana Dianno!! — zawołała Estera wzruszona i wylękła, przyklękając obok przyjaciółki, której ręce pochwyciła w swe dłonie, czemu ty płaczesz?
— Ja nie wiem... — wyszeptała panna de Presles.
— Czy cię co boli?...
— Nie.... Przed chwilą czułam ból jakiś, ale to tak dobrze módz się wypłakać...
— Czy ci kto lub co sprawiło przykrość?...
— Nie.
— Z pewnością.
— Zapewniana cię....
— Jednakże płaczesz... a przecież nie płacze się bez powodu, — nastawnia panna de la Fresnaye.
— I ja sądziłam tak dotąd... ale zdaje się, żeś — my obie były w błędzie... — odpowiedziała Dianna, uśmiechając się z po za łez.
Uśmiech ten podobnym był do słonecznego promienia, co się przedziera przez chmury i potoki deszczy w chwilę burzy.
Odpowiedź ta nie zadowolniła w zupełności panny de la Fresnaye.
— Przykroby mi było zaprzeczać ci, moja droga, — odparła z minką najfiluterniejszą w świecie; — trudno wszakże wytłómaczć sobie, żeby kogoś nagle, pośród balu, przejął taki smutek, żeby się poczuło taką potrzebę samotności i potrzebę zalewania się łzami bez najmniejszej złej czy dobrej przyczyny.... A temu trudno dać wiarę!!...
— A przecież to najzupełniejsza prawda....
Panna Estera wstrząsnęła głową.
— Zobaczmyż, — powiedziała, — zkim to tańczyłaś ostatniego kontredansa?...
— Z jakimś panem, którego zawsze zapominam nazwiska i który zajmuje w Tulonie w jakimś zarządzie ważne stanowisko...
— Czy ładny jest i młody?...
— Ani jedno, ani drugie.
— Dobrze.... A o czemże mówił ci ten jegomość, ani młody, ani ładny.
— Nie wiem».....
— Jak to. nie wiesz?....
— Tak... nie słuchałam....
— Jeśli nie słuchałaś co ci mówił twój tancerz, to musiałaś słuchać co mówił ktoś inny... Mówiono po za tobą, nieprawdaż?... Cóż to mówiono?...
— Nie wiele wiem.... mowa była o ucieczce więźniów, o śmierci jednego z nich... o zabójstwie młodego człowieka.... waszego sąsiada.
— Pana Jerzego Herbert? — zapytała Estera, — Tak....
— No, nie zabito go znów tak bardzo, zapewnim cię, — ciągnęła młoda dziewczyna... — wyjeżdżałyśmy po południu powozem z babką... spotkałyśmy go... jechał konno, ukłonił nam się w przejeździć....
— A! — szepnęła Dianna.
— Czy ty go znasz, tego pana Jerzego Herbert?...
— Cokolwiek... bywał u mego ojca dawniej... teraz, już nie bywa....
— To tak jak tutaj... na skutek głupiej jakiejś rozprawy z moim dziadkiem... a szkoda, bo to był wyborny tancerz.... Nieprawdaż?... — spytała żywo Dianna.
Estera poczęła śmiać się śmiechem dziecka, świeżym i dźwięcznym.
— No, — zawołała po chwili, — teraz rozumiem już....
— Co rozumiesz?... — spytała panna de Preslas z mimowolnem pomięszaniem.
— Zrobiło ci się nagle niedobrze, skoroś się dowiedziała, że panu Herbertowi zagrażało niebezpieczeństwo, a teraz kiedy wiesz, że nic mu się nie stało, ot powracają ci już na twarz rumieńce, jakby je kto nakładał na policzki pastelą... Zdaje mi się, że to dość wyraźne....
— Cóż ty więc przypuszczasz?... — wybąknęła Dianna, której twarz oblał gorący rumieniec.
— Ależ po prostu to, że raczysz zajmować się nieco panem Herbert.... Nic w tem przecież nie ma złego....
— Estero!!...
— Co kochana moja?...
— Tyś szalona!!...
— O, ani troszeczkę!! — odpowiedziała młoda dziewczyna, której, twarz niezbyt ładna ale wymowna bardzo, przybrała wyraz pewności niesłychanie zabawny. — Byłam w klasztorze, droga moja, znam przewybornie świat i serce ludzkie!!... Kiedy duże mówiły między sobą, ja zawsze słuchałam... to mi dało doświadczenie!... Nie sposób mi dziś mylić się!! Wierzaj mi, Dianno, serce twoje przemawia za panem Herbert.
Żywy inkarnat policzków pięknej Prowansalki zamienił się w purpurę gorejącą, która zalała twarz jej aż po skronie.
— Estero... droga Estero... — rzekła niemal błagalnym tonem — twoje przypuszczenia istotnie są bezsensowne.... Zaklinam cię, dajmy temu pokój....
— Dajmy pokój skoro chcesz, — odparła panna de Fresnaye, — pojmujesz przecie, że za nic w świecie nie chciałabym sprawić ci najmniejszej przykrości... niemniej przeto pozostaję przekonaną o prawdziwości moich domysłów,.....
Następnie kiedy twarz Dianny przybierać poczęła wyraz wielkiego niezadowolnienia, Estera zmieniła przedmiot rozmowy.
— Czy ci już teraz zupełnie dobrze?... — spytała.
— Zupełnie, oprócz niejakiej trudności w oddychaniu.
— Słuchaj, ja ci zarzucę szal na ramiona i otworzę okno.... Czy chcesz?...
— Dobrze.... Zdaje mi się, że świeże powietrze powróci mi w zupełności siły....
— No... to i już... Teraz staraj się jak najprędzej przyjść do siebie, bo słyszę już muzykę. Tańczą bez nas, a to rzecz wielce smutna....
I panna de la Fresnaye poczęła wybijać niecierpliwą nóżką takt po dywanie.
— Czy chcesz mi zrobić wielką przyjemność?... — ozwała się Dianna.
— Alboż się o to pytać należy?...
— A więc nie trać rozpoczynającego się kontredansa... i idź coprędzej....
— Jakto!... bez ciebie?...
— Tak, bezemnie.
— A! bardzo proszę! nigdy!...
— Ja cię tak proszę.... Gdybym za prędko znalazła się pośród spiekoty salonów, czuję, że znowu zasłabłabym.... Pozostaw mnie tu przeto w twym pokoju na pół godziny, a potem przyjdź po mnie....
— Chcesz tego koniecznie?... — wymówiła młoda dziewczyna, którą myśl o nowym kontredansie bez niej przetańczonym piekła jak rozżarzone węgle — Powtarzam ci, tem mi sprawisz istotną przyjemność.
— A więc niechże i tak będzie... odchodzę, ale odchodzę przeciw mej własnej woli....
— Nie mów nic mojej mamie, że tu jestem....
— Bądź spokojna.
— I powróć tu za pól godziny.... Ja przyjdę już zupełnie do siebie i zejdziemy razem na salony....
— Zgoda, niech i tak będzie....
Estera uścisnęła swą przyjaciółkę i wybiegła spiesznie na korytarz, pomrukując półgłosem melodyjkę szalonego walca.
Dianna pozostawszy sama przystąpiła do roztwartego okna, potem wychyliła się i wzniósłszy oczy od ziemi otulonej w nocną pomrokę do niebios połyskujących miryadami gwiazd, poczęła myśleć....
O czemże myślała?...
Czyliż trudno to odgadnąć?... Nie zdaje nam się. Myślała o dziwacznej i niewytłómaczonej rewelacji tak niespodzianie uczynionej^ tajemnicy własnego jej serca... myślala o tem uczuciu nieznanem jej dotąd, które w przeciągu chwil kilku zrodziło się i wzrastało....
Przedewszystkiem zadziwiało ją to zjawisko!. Tak, dziwiła się, że doznaje coś innego wad obojętność dla tego, o którym przed kilku godzinami zaledwie, mogła mówić z tak głęboką obojętnością.
Dianna nie przyznawała się sama przed sobą, że kochała Jerzego Herbert, a potem czyż rzeczywiście go kochała!... nakoniec jednak musiała uznać, że człowiek ten poczynał zajmować miejsce jeśli nie w życiu jej to przynajmniej w myślach.
Tak ją gwałtownie przejęła sama myśl, że on znajdował się w niebezpieczeństwie... pobladła, zadrżała nawet na samo przypuszczenie... i dopiero obli te łzy przyniosły ulgę jej sercu...
Rzecz pewna, że to były dziwne, nieznane jej objawy!...
Dianna pragnęła się oderwać od tych myśli, które przejmowały ją instynktową trwogą.
Usiłowała przywołać sobie przed oczy obraz wszystkich młodych ludzi, przedstawiających się jej matce na początku balu, zadając sobie pytanie, który to z nich ma zostać wedle wszelkiego prawdopodobieństwa jej mężem.
Widziadła w stroju czarnym i białych krawatach nie stawiły się zbyt posłusznie na wezwanie pięknej czarodziejki.
Jeden jedyny obraz tylko stawał upornie jej przed oczy, a obraz ten, który usiłowała odegnać daremnie, powracał bezustannie zawsze z tąż samą postacią, tą żsamą twarzą Jerzego Herberta!...
Zmęczona walką z tem widziadłem, Dianna przestała go odsuwać z przed swych oczu. A wtedy on ukląkł u stóp jej i głosem drżącym ze wzruszenia, mówił jej najczulsze ale zarazem pełne najwyższego poszanowania wyrazy... poprzysięgał jej z tą namiętnością cc się udziela słuchającemu, że nie pragnął nic nad szczęście nazwania ją swą żoną....
Dianna nie odpowiadała... ale słuchała go.
Ty było wiele... to już było za wiele!...
Przecież, powiecie mi, tu chodziło tylko o próżny obraz, o grę wyobraźni, o widmo....
Dziewczęta, młode dziewczęta, strzeżcie się takich widm o jasnych wąsach, co przychodzą w snach klękać przed wami i mówią wam z miłości!!...


XV.
ZMOWA SZATANW.

Czytelnik, którego obojętny wzrok błądzi po kolumnach feljetonu, lub który przewraca niedbałą ręką kartki powieści, porzucając dziennik lub zamykając książkę kiedy go najdzie zmęczenie albo kiedy się znudzi, ani domyśla się tych wszystkich trudności, niemal niezwalczonych, jakie przedstawia w pewnych chwilach rzemiosło powieściopisarza.
My właśnie stanęliśmy u jednej z chwil takich! Trzeba nam iść pewnym krokiem, któregoby nic nie zdołało powstrzymać w załomach labiryntu, z którego wybrnąć nie sposób niemal... trzeba nam zebrać w dłoń naszą wszystkie nici wydarzeń rozlicznych i współczesnych... trzeba nam w opowieści faktów, które konieczność rozdrabnia co chwila, które pociąga raz na prawo to na lewo, nie zbłąkać się ani na chwilę i rzucić światło wszędzie naraz, pod grozą, że jasność, a co z nią równoznaczne, zajęcie, zniknąć może zupełnie; a zapewniam cię płochy czytelniku lekkiej książki, że to zadanie nielada i przechodzące o wiele siły tego poczciwego pana Dezyderyusza Nisard, wynalazcy łatwej literatury, a zarazem doskonałego i niezaprzeczonego typu literatury nudnej.
Opuściliśmy już zamek Presles dla wiejskiego domku Jerzego.... Z tego domku przerzuciliśmy się do willi Salbertów; następnie towarzyszyliśmy Diannie do pokoju Estery, a otóż teraz potrzebnem jest, abyśmy z kolei pozostawili znów piękną Prowansalkę, zatopioną w marzeniach i przenieśli się między godziną jedenastą a dwunastą w nocy na drogę prowadzącą do Tulonu, w pobliże oberży Lapin-Marin.
Długi wózek, nad którym obręcze drewniane pokryte były mocno wyciągniętem szarem płótnem, tworzącem rodzaj budki, ciągnął wolnym truchtem koń chudy i dychawiczny, po drodze, którą już przebiegaliśmy nieraz z naszym czytelnikiem, drodze prowadzącej od wiejskiego dworku Jerzego do willi Salbertów. drugą zaś odnogą do willi Labardès.
Na siedzeniu ze słomy, umieszczonem na przodzie wózka siedział ze spuszczonemi nogami mężczyzna w wieśniaczym stroju, którego rysów ciemność nie dozwalała rozróżnić zupełnie.
Trzaskał w takt z bicza i śpiewał głosem swobodnym i wesołym znaną piosenkę:
Czekaj że, czekaj woźnico!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wesoły ten podróżnik, ten wieśniak taki swobodny, to stara nasza, choć niezbyt serdeczna, znajomość, Coeodrille, którego widzieliśmy po raz pierwszy w oberży Croquemagota, na dwie godziny przed inwazyą galerników.
Nagle przerwał Coeodrille swą piosenkę i zwracając się ku głębi woza wymówił półgłośno, ale niemniej z wielkiem ożywieniem.
— Cichoż tam, u dyabła!! a tośmy tu ślicznie wpadli.
W pewnem, niezbyt wielkiem oddaleniu przed wózkiem słychać było regularny tentent, z jakim dziesięć koni podąża szybko.
Niebawem też pół zmrok niebios dozwolił rozróżnić trójgraniaste kapelusze, oazy te srebrnym galonem, lederwerki, formujące skośny krzyż Świętego Andrzeja na przodzie mundurów i długie pochwy stalowe, zamykające oczywiście długie ostrza....
Był to oddziałek żandarmeryi, odbywający rondy pod dowództwem podoficera.
Cocodrille napowrót począł nóćić coraz to donośniejszym głosem, przerwaną na chwilę piosenkę.
Wózek i oddziałek żandarmerii mieli się skrzyżować... śpiewak wydobywał z głębi swego gardła noty najdonośniejsze.
— Stój!! — krzyknął podoficer, skręcając w bok nędznego podjezdka Cocodrilie’a; ten ostatni zatrzymał się natychmiast.
Bandyta uniósł w górę swój kapelusz o szerokiem rondzie i spytał najnaturalniejszym tonem:
— Czy to o mnie chodzi, panie brygadyrze?...
Brygadyera owego znamy już.... Był to ten sam, z którym spotkał się Marcel Labardós na drodze, na krótko przed przybyciem do Tulonu i który udzielił mu był wskazówek co do zbiegów.
— Może bardzo być, że tak, a może i nie... — odparł podoficer, — to zależy od okoliczności.... Naprzód mój człowieku, jak się nazywacie?...
— Tomasz Lestalès, do usług, papie brygadyerze....
— Jakiemż rzemiosłem zajmujesz się i zkąd czerpiesz środki twego utrzymania?...
— Jestem posiadaczem gruntu i rolnikiem....
— Miejsce zamieszkania?...
— La Croi-Toulade... trzecia wioska na tej drodze, czwarty dom na lewo... będę tam za dwie godziny....
— Co to tam masz na tym wózku, sielski człeku, wieśniaku rolny?...
— Słomę, panie brygadyerze i nic więcej.... Jeżeli pan chce się o tem przekonać, to ja w mig wyrzucę ją z woza....
— Nie ma potrzeby... nie wydajesz się w moich oczach bynajmniej podejrzanym, lub zdolnym do wzbudzenia podejrzeń!... używaj przeto nadal osobistej twej wolności, włościaninie... przyznaję ci ją Jedź sobie w dalszą drogę, przy czem wyrażam osobiste życzenie, abyś ją miał pomyślną...
— Dziękuję, panie brygadyerze... Przepraszam czy nie mógłbyś mi pan powiedzieć, co też tam słychać o tych galernikach?
— Dotąd nie ma nic nowego jeszcze, ale ja śpię na jedno oko zaledwie... powiem ci tyle tylko... — Dobranoc, wieśniaku.
— Dobranoc, panie brygadyerze.... A wie!... zdechlaku!
Nieszczęsny koń smagany zapalczywie, wstrząsnął się i popędził jedną stroną drogi, gdy drugą tymczasem oddalali się żandarmi.
Cocodrille, rozradowany, rozpoczął ponownie piosenkę, przerwaną przez owo: »Stój!.. brygadyera.
Kiedy wóz przybył do miejsca, w którem rozszczepiała się droga na dwa ramiona, z których jedno jak wiemy prowadziło do willi Salbertów, druga zaś do willi Labardès, Cocodrille zatrzymał konia, zeskoczył z swego siedzenia, a nastawiwszy ucho czy zkąd odgłos jaki nie dochodzi i przekonawszy się, że dokoła jest pusto zupełnie, ozwał się:
— No, dalej chłopcy, na nogi i do roboty! Sam czas już skoro chcemy skończyć obie sprawy tej nocy i ulotnić się jutro rano....
W tej chwili w wnętrzu woza począł się ruch wielki. Słychać było szelest słomy, trzask drabin wózka i wypełznął nakształt płazu aż do otworu budki człowiek, który następnie zeszedł z wozu na drogę.
Za nim z kolei zeszedł drugi i trzeci aż ich wreszcie stanęło dziewięciu, wszyscy zajęci niezmiernie wyciąganiem i prostowaniem nóg i rąk pokurczonych i odrętwiałych tak długą pozycyą poziomą w ciesnem miejscu, w którem jeden musiał leżeć literalnie na drugim, jak sardynki leżą ułożone w blaszanem pudełku.
Personal dziewięciu bandytów składał się z czterech zbiegłych galerników, pozostałych przy życiu i pięciu mniemanych majtków z załogi brygu nanteńskiego le Quiberon.
Bryg tej nazwy istniał rzeczywiście i stał w przystani Tulonu, winniśmy wszakże dla honoru nanteńskiej marynarki oświadczyć, że żaden z tych pięciu nędzników nic był członkiem jego załogi.
Historya tych ludzi stanowićby mogła całą powieść (ohydną powieść zbrodni i hańby)... może opowiemy kiedy jeszcze w innej książce niektóre jej epizody, dramatyczne swą okropnością. Dziś niechaj nam wystarczy wiadomość, że dwu z nich nosiło niegdyś kaftan galerniczy; okoliczność, która zazwyczaj stanowi węzeł szacunku i sympatyi między emerytowanemu gośćmi galer. Wszyscy ci pięciu zaciągnęli się na mały kupiecki okręt holenderski i okrętten następnie sprzedali korsarzom, wymordowawszy poprzednio jego załogę.
Skoro pieniądze pochodzące z tej sprzedaży roztrwoniono na wszelkiego rodzaju rozpustę, bandyci, posiadacze pontonowej łodzi, która stanowiła jedyną ich własność, powzięli zuchwały projekt dopomożenia do ucieczki pięciu czy sześciu najniebezpieczniejszym galernikom, ich znajomym i wraz z nimi dokonać kilku rozbojów nieprawdopodobnych, w których głównym czynnikiem byłaby szalona odwaga, następnie zaś, obciążeni łupem, korzystając z posiadania łodzi przedostać się w jaki odległy kąt wybrzeży i tam rozdzielić między siebie zdobycz.
Widzieliśmy już jak się spełniła pierwsza część tego planu.
Piekielna szajka zamierzała zabrać się teraz do wykonania drugiej.
Skoro już wszyscy wysiedli, Cocodrille wziął konia uzdę i wprowadził go nie bez pewnej trudnosci na jeden ze wzgórków otaczających drogę i w ten sposób przeprowadził swój wózek przez pole pod kępę drzew oliwnych i do pnia jednego z nich przywiązał uździennicę biednego rosynanta.
— No, teraz, — ozwał się wesoły rabuś, który dzięki swej znajomości okolicy, znajomości, na której zbywało zupełnie jego towarzyszom, podjął się przewodnictwa tej ekspedycji, — trzech ludzi wystarczy w zupełności do pierwszej sprawy.... Biorę z sobą Piatra Caboul i Wincentego Jarry.... Za godzinę będziemy tu z powrotem i zabierzem się do wielkiego tańca!... Dajcie tu ślepą latarkę Wincentemu....
— Tutaj jest.
— Knebel i wór na słowiki Piotrowi....
— Tu są....
— A więc w drogę, a wy inni siadajcie w koło i bawcie się tu w jaką niewinną gierkę, do naszego powrotu.... Śpiewy, dysputy, kłótnie i w ogóle wszystko to, co czyni hałas jakikolwiek, surowo jest wzbronionem...
— Więc wybieracie się bez sznurowej drabiny? — zapytał głos jeden.
— A po co drabina?... — dorzucił Cocodrille. — Idziemy do miejscowości, w której wszystkie wyłomy w murach i ogrodzeniach są pozatykane pękami chróstu!... To daleko dogodniejsze jak wielkie schody, słowo honoru!
Po tej odpowiedzi, Cocodrille oddalił się z dwoma swymi wspólnikami i zniknął w ciemności w kierunku willi Labardès.
Reszta rabusiów zasiadła pod drzewami; postawiono wartę o kilka kroków, z misyą zaalarmowania na wypadek najmniejszego podejrzanego odgłosu i poczęto prowadzić z cicha rozmowę w tej ohydnej gwarze, której ani jedno słowo nie splami tych kartek.
Bliska godzina upłynęła.
— Cicho!!... — zawołał nagle wartownik, — zbliżają się....
Wszystkie szepty ustały i nic nie słychać było, prócz trzasku pistoletowych kurków, które odwodzono.
W tej chwili krzyk puhacza, naśladowany z niesłychaną doskonałością, rozległ się w pobliżu. To puhanie złowrogie, przypominająca tak charczenie konania, powtórzyło się dwukrotnie raz za razem.
— Nie ma się czego obawiać, — przemówił wtedy wartownik, — to nasi powracają....
W istocie Cocodrille i jego towarzysz, po upływie paru minut, wynurzyli się z ciemności.
— I cóż?... — spytały wszystkie głosy razem z żywą ciekawością.
— Cóż?... Zrobiono....
— A czy łatwo?...
— I tak i nie. Stary obudził się trochę zawcześnie... szamotał się i wyrywał jak pandur, a krzyczał jak. orzeł!!... nie chcieliśmy użyć pistoletów... trzeba było zakneblować mu usta i przeciąć żyły!... To nie do wiary, jak mu się dusza trzymała uparcie ciała!... Już nie pozostało kropli krwi w żyłach, a jeszcze poruszał rękoma i nogami.... Zresztą nie trzeba skarżyć się zanadto... postarał się przed śmiercią sam wskazać nam jeszcze kryjówkę z dukatami, chociaż pragnął ją obronić... bez tego niemało mielibyśmy kłopotu z wynalezieniem ich.
— Więc rezultat dobry?
— Nie tak jak się spodziewałam... jednak zawsze jeszcze ujdzie....
— Ileż?...
— Dwadzieścia tysięcy franków w złocie. Wedle tego com słyszał myślałem, że będzie daleko więcej... ale jak się zdaje, stary sknera musiał gdzieś lokować pieniądze.... Zawszeć jednak opłaciła się już robota, tem więcej, że wykonaliśmy to na poczekaniu, zanim inna, ważniejsza nadejdzie.... A teraz, moje pieszczotki, mówmy mało, ale mówmy dobrze... chodzi o to, aby rozegrać wielką grę z zajęciem i przyjemnością.... Krocz cała dobrze jest ułożoną, nieprawda?...
— Tak... tak....
— Pochodnie są?...
— Gotowe do zapalenia.
— A worek z sadzami?
— To ja mam go, — rzekł Jan Espareil.
— A szalupa?... gdzież jest szalupa, Japończyku? — ciągnął dalej Cocodrille.
Majtek, który nosił przezwisko Japończyka, odparł:
— Szalupa jest na piasku w małej przystani, którą trudno znaleść, o ćwierć milki od willi.... Zoryentowałem się dobrze, doprowadzę was do niej najprostszą drogą i nie będziem potrzebować więcej czasu nad trzy minuty, aby ją spuścić na morze....
— A więc wszystko idzie jak najlepiej i możemy iść spokojnie... tylko, moje dzieci, ostatnie zastrzeżenie....
— Jakież to?...
— Nie zwracajcie żadnej uwagi na złoto i srebro, jakby to była do prostu miedź lub ołów.... — Brylanty... nic nad brylanty!!... Jeśli zachowacie się przyzwoicie, możemy za chwilę zgarnąć do kieszeni milion lub dwa miliony... z tem, widzicie, żyć możemy wszędzie jak uczciwi ludzie.... I jeszcze jedna rzecz, a w dodatku rzecz wielce ważna... Jeśli nam chodzi o całość naszej skóry, nie rozpraszajmy się na prawo i na lewo, jak tylko rozpocznie się popłoch... jedność stanowi siłę!! Podczas działania nie używajcie nic prócz noży, zrozumiecie to dobrze dla czego.... Skoro już żniwo będzie dostateczne, ja się odezwę jak przed chwilą głosem puszczyka... wtedy w jednem mgnieniu oka sformować musimy czworobok i cofać się dając ognia z pistoletów do tych, którymby przyszła ochota nas ścigać, jeśli w ogóle tacy się znajdą, o czem wątpię, bo wszyscy wylęknieni będą, jak stado owiec, zaskoczone przez wilka. Zobaczycie jak będą uciekać, popychać się wzajem, przewracać się, biegnąc co najprędzej. Być może bardzo, że wyjdziemy z tego bez jednego zadrapania!... Skoro zaś już wydostaniemy się z parku, wówczas Japończyk obejmie dowództwo, stanie na czele kolumny i doprowadzi nas do szalupy... — Pewien ty jesteś, że ją odnajdziesz, Japończyku?
— Pewien najzupełniej.
— W takim razie wszystko jest przewidziane... bierzmy się do roboty wesoło!...
Cocodrille, sformułowawszy tak swe instrukcje, czem dał dowód, że był w nim materyał na niezłego strategika, wziął znowu konia za uzdę i wyprowadził go na drogę.
Rabusie weszli napowrót na wóz.
Cocodrille zasiadł znów na swem miejscu, na prowizowanym koźle i zaciął szkapę biczem.
Przejechawszy nieco skrzyżowanie dróg, odwrócił się do wnętrza powozu.
— Moi chłopcy... — ozwał się tonem niby uczuciowym, — tutaj to zeszłego wieczora padł nasz kolega, ten biedny Piotr Farric!... Poświęćmy łzę pamięci tego dzielnego towarzysza, poległego na polu chwały!!...
Niebawem wózek mijał dworek Jerzego Herbert... Wesołe krzyki i urywki piosnek rozlegały się z okien otwartych i oświetlonych.
Cocodrille pogroził pięścią temu domowi, a raczej jego posiadaczowi i mruknął przez zęby:
— Ah! łotrze, gdybym cię miał w ręku!! ale na nieszczęście nie mam cię!... Wreszcie któż wie?... na ciebie kolej przyjdzie nieco później może!... dyabeł nie zawsze stoi u drzwi uczciwych ludzi!!...
Koń, zacinany silnie, postąpił może jeszcze z jakie czterysta lub pięćset kroków, potem woźnica ściągnął mu nagle cugle i zatrzymał.
Od kilku chwil już wózek posuwał się wzdłuż muru, otaczającego park willi Salbert i wierzchołki rosochate drzew stuletnich tworzyły ponad drogą gęste sklepienie zieleni, które zwiększało jeszcze ciemnośći.
Na znak dany przez Cocodrille’a, bandyci zeszli z woza... dwa haki sznurowej drabiny zostały przerzucone przez mur, w który zagłębiły się silnie... jeden z galerników wspiął się po niej zręcznie, uzbrojony drugą drabiną, którą przyczepił tak jak pierwszą w ten sposób wszakże, że zamiast służyć do wejścia na mur, służyła ona do zejścia w głąb parku.
Dokonawszy tego, rabusie poczęli jeden po drugim wstępować tą chwiejną drogą. Cocodrille pozostał sam jeden na trakcie, zaciął konia, który puścił się napowrôt; unosząc z sobą próżny wózek, Następnie wdrapał się po drabinie i połączył z towarzyszami zebranemi u stóp olbrzymiego buku, który tworzył samo centrum klombu gęstego niezmiernie.
Park willi Salbert, jak to powiedzieliśmy, był tej nocy oświeconym niezliczoną ilością chińskich lampek i latarni różnokolorowych.
O kilkanaście kroków zaledwie od buku, dokoła którego zebrali się rabusie, znajdował się na skrzyżowaniu alei placyk porosły murawą. W pośrodku tego gazonu wznosiła się na granitowym piedestale statua Jesieni, nadzwyczaj piękna terra-cotta, wykonana wedle marmurowego starożytnego pierwowzoru.
Z jakie pół tuzina lampionów chińskich, zawieszonych u pni drzew, rzucało na tę statuę czerwone, żółte i niebieskie blaski i przeobrażało malowniczą tunikę posągu w rodzaj ubioru arlekinu.
Te barwne blaski rozświecały ciemność nocy aż po ów buk, gdzie oddziaływały już wprawdzie dość słabo, zawsze przecież dostatecznie jeszcze, aby można było rozróżnić dokładnie przedmioty.
— Wybornie!!... — zawołał Cocodrille, — ci wielcy panowie, bądź co bądź jednak nie robią nic tak jak inni!!... Postarali się nawet o oświetlenie mojej garderoby!... trzebaż nie zapomnieć podziękować im za tę uprzejmość niebawem, pod grozą uchybienia wszelkim przepisom grzeczności!... Dalej więc, moje pieszczotki, zróbmy jak panie aktorki... nałóżmy wprzód różu i blanszu, aby być piękniejszymi żabim nam przyjdzie rozpocząć komedyą!!...
Śmiech ogólny, natychmiast stłumiony, przyjął wesoły ten żarnik Cocodrille’a; następnie każdy zajął się tą czynnością, którą przywódca szajki nazwał był różowaniem i blanszowaniem.
Jeden z rabusiów rozwiązał sznurek małego woreczka napełnionego sadzą; następnie wszystkie ręce jedna po drugiej zanurzały się w jego głębi, z kolei przechodząc na wszystkie twarze.
W przeciągu kilku sekund zaledwie galernicy i majtkowie przeobrazili się w rodowitych mieszkańców Kongo; z pośród tych masek ohydnych, oczy błyskały ponurym i srogim blaskiem.
Cocodrille, ten typ, daleko powszechniejszy niżby sądzić można, wesołości w pośród zbrodni, począł śmiać się, śmiechem niemym i zdławionym, przypatrując się swym towarzyszem.
— A, do licha!! — mruknął — tośmy piękni!! niech mnie dyabli wezmą, moje pieszczotki, nie sposób byłoby nam śpiewać dzisiaj:

Utop w mych oczach twe oczy,
O, ty piękna, czarnowłosa!!...

Zresztą trudnoby utrzymywać, że dziś stąpamy po kwiecistych miłości ścieżkach!... nie mamy też najmniejszego zamiaru oddawania się miłosnym podbojom!... owszem, im będziem brzydsi eom lepiej to dla nas... tem większy tylko sprawimy efekt... A więc dalej, jeszcze jeden pokład, moje dzieci, malowidło będzie tem lepsze!!
Posłuszeństwo szybkie i bierne było odpowiedzią na nowe to wezwanie przywódzcy, którego poważanie i władza wzrastały z każdą chwilą i stawały na coraz silniejszych podwalinach.
— Pochodnie... — rzekł on następnie, — rozpocznijmy ich podział....
Pęk złożony z tuzina może pochodni żywicznych, równie przydatnych do zajęcia się żywym płomieniem, jak wydzielających z siebie snopy dymu, został rozwiązany. Każdy wziął za jedną.
— Niedawne, — ciągnął Cocodrille, — udało mi się w charakterze muzykanta krążyć w koło tego domu i doskonale przepatrzyłem wszystka, co nam potrzebne jest wiedzieć.... Powiedziałby kto, że zarządzono tu wszystko dla naszej najzupełniejszej wygody.... Wielki pawilon, który kazał zbudować stary margrabia przed dwoma czy trzema dniami, wystawiony jest z suchego drzewa i pomalowanego płótna... to też palić się będzie jak pudełko zapałek. Jest nas tu dziesięciu... usiłujmy przeto podpalić go w dziesięciu naraz miejscach.... Balownicy stracą od razu głowy i nie mam im tego za złe bynajmniej, trudno nie stracić jej w obec mniejszej nawet katastrofy... ale powtarzam wam, kochani moi towarzysze i nie mógłbym nigdy zanadto kłaść wam tego w uszy, niech was niezatrzymują takie drobnostki jak stołowe srebra... Brylanty, nic nad brylanty!!...
— Bądź spokojny, Cocodrille, zastosujemy się do tego! — odpowiedział jeden z uczestników wyprawy, wyrażając uznanie całej szajki dla praktyczności tego zlecenia.
— Liczę na to! — A teraz, moje pieszczotki, wyjdźmy z tego zagaju... nic nie stoi na przeszkodzie podniesieniu kurtyny i rozpoczęciu widowiska...
Bandyci utorowali sobie drogę pośród splecionych z sobą krzaków i niebawem stanęli u stóp posągu Jesieni.
Cocodrille odczepił jeden z chińskich lampionów, przedarł jego papierową barwną powłokę, aby można było łatwiej zapalić pochodnie u płomienia świecy, palącej się w pośrodku.
On pierwszy dał przykład, a kiedy żywiczne pochodnie zajęły się płomieniem i napełniły cały taras trzaskiem swych płomieni i gęstym dymem, zawołał:
— Pochodnie w lewą rękę... noże w prawą... a ponieważ my, nie kto inny, powinniśmy zaalarmować balowników, jeślibyśmy przeto na drodze do willi mieli spotkać kogo, tem gorzej dla tego kogoś.... Rozumiecie mnie dobrze?...
— Tak... tak... — odpowiedziały zgodnie wszystkie glosy... — to się rozumie, dobrze!!...
— A więc, chłopcy, naprzód!!...
Cocodrille pierwszy poskoczył w aleję, prowadzącą ku tarasowi willi, reszta nędzników podążyła za nim, jak istny pochód demonów.


XVI.
DEMONY PRZY PRACY.

Pozostawiliśmy Diannę de Presles, owiniętą wielkim szalem, opartą o futrynę okna otwartego w pokoju Estery i błądzącego nieuważnem spojrzeniem w ciemnościach, w których tonął widnokrąg, gdy tymczasem widmo, co przybrało na siebie rysy Jerzego Herberta, stawało wciąż przed jej myślą.
Chwilami oczy Dianny, zmęczone zagłębianiem się w dalekiej ciemności, zbiegały na park i taras.
W parku, z pośród gałęzi wielkich drzew widać było przebłyskujące migotliwe światełka w pewnych odstępach, jak chmary świętojańskich robaków świecą pod krzakami, różnokolorowe ogniki illuminacyi. Było to oryginalne zarazem i urocze.
Co do tarasu, który bezpośrednio i dokładnie widzieć mogła młoda dziewczyna, oświetlony on był tak, jakby go oblewało potokami swego światła południowe słońce, dzięki olśniewającej jasności oświetlenia pawilonu.
Nagle uwagę Dianny zajęło całkowicie nowe zjawisko, z którego nie mogła sobie żadną miarą zdać sprawy.
Blaski liczne i świecące jak błyskawice zdały się gonić po jednej z najciemniejszych części parku, i kierowały się szybko ku tarasowi.
— Co to być może? — zapytywała się panna de Presles z niejakiem zadziwieniem, bez najmniejszej wszą leże obawy.
Jakże można, w istocie, przypuścić jakieś zagrażające niebezpieczeństwo, kiedy o piętro niżej pod nią wesoła odzywa się orkiestra i dwieście osób oddaje się z zapałem przyjemności wspaniałej zabawy?...
Jednakże dziwne te ogniki zbliżają się widocznie z szybkością, która wydała się Diannie tem fantastyczniejszą, że spoglądała na ten pochód z wysokości.
Nakoniec dosięgły krawędzi tarasu... minęły już ostatnie wielkie drzewa i naraz rozsypały się po całym tarasie.
Wówczas Dianna. mogła już rozróżnić dziesięciu ludzi, dziesięciu murzynów, demonów dziesięciu, dziwacznie przybranych, wstrząsających pochodniami, a migających w powietrzu ostrzami noży, co sypały błyskawice.
Panna de Presie doznała wrażenia podobnego do nagłego ogłuszenia... zwątpiła naraz o własne przytomności, o swych zmysłach... przetarła obu dłońmi po kilkakroć oczy:
— Czy to śni mi się?... Sądziła, że to chyba jakaś hallucynacya, jakieś optyczne złudzenie lub może jakieś przebranie się kogo z zaproszonych, wszystko wreszcie, prócz tej rzeczywistości straszliwej i ze wzrastającą trwogą powtarzała sobie:
— Ale cóż to być może, co to być może?...
Na nieszczęście nie długo trzeba było czekać na rozwiązanie straszliwej zagadki.
Czarni ludzie, wstrząsając pochodniami, nie zwolnili bynajmniej szybkiego swego biegu... tak dosięgli pawilonu, który nagle otoczyli kręgiem ognia... płonąca żywica dotknęła płócien pawilonu w dziesięciu naraz miejscach i długie płomienne języki poczęły lizać ściany lekkiego budynku, równocześnie rozległ się okrzyk straszny, dziki, okrzyk, co jak się zdało nie wychodził chyba z ludzkich piersi taki był przeraźliwy, taki nieludzki jakiś, okropny i wzbił się w niebo wraz z poczynającym się dymu obłokiem.
Jakby w odpowiedzi na ten zagłuszający okrzyk rozległy się straszne wołania trwogi, śmiertelnego przestrachu, krzyki agonii, rozpaczy.
Dianna blada, zgnębiona, drżąca wciąż jeszcze stała u okna.... Nie mogła już teraz wątpić o świadectwie własnych oczu... widziała, słyszała dokładnie; kolumny dymu wznosiły się aż do niej... języki ogniste oślepiały ją swym blaskiem... zgiełk, jęki, wycie piekielne wzrastało z każdą chwilą... już teraz nie zapytywała siebie, czy śni... zadawała sobie pytanie, czy nie oszalała!...
Trwało to dwie lub trzy minuty zaledwie.
Ten przeciąg czasu tak krótki wystarczył, aby nadać pożarowi niesłychane rozmiary... cały pawilon płonął jak krater wulkanu... zwoje płomiennych płócien powiewały jak ogniste flagi w powietrzu i niosły już pożogę na fasadę willi... płonęły żaluzye u okien, pękały szyby....
Dianna poczuła nagle, że ją obejmuje i okala wir dymu i płomieni... cofnęła się z krzykiem przerażenia i zapragnęła uciekać, ale wtedy doznała nagle tego, co się czuje czasami pod wpływem snu okropnego, który nas pozostawia bezsilnych i złamanych w godzinę przebudzenia...
Wydało jej się, że jej stopy wrosły w dywan posadzki jakąś nieziemską skrępowane potęgą, że nogi nagle sparaliżowane odmawiają noszenia ciężaru ciała. Daremnie usiłowała biedź, nie mogła postąpić kroku naprzód, a ta nieruchomość sprawiała jej niesłychaną, niewypowiedzianą męczarnię....
Dianna nic już nie widziała, nic nie słyszała zupełnie... w mózgu jej poczęła się robić próżnia... posadzka drżała, uginała się pod jej stopami, chwiała, jak łódź wstrząsana rozszalałemi falami... ściany kręciły się i tańcowały w koło niej jakimś piekielnym wirem....
Wyciągnęła machinalnie ręce, szukając podpory, jakiegoś punktu oparcia, do którego mogłaby się uczepić... ale ręce trafiały tylko na próżnię....
Wtedy wydarło się tylko z jej piersi długie westchnienie, jęk bolesny i padła na wznak bezprzytomna.


∗             ∗

Tymczasem galernicy dokonywali piekielnego swego dzieła z powodzeniem, które przechodziło o wiele najśmielsze ich nadzieje.
Przytwierdziwszy pochodnie do ścian pawilonu, rzucili się z wyciem podobnym do okrzyku wojennego pokoleń indyjskich na schody, prowadzące do pokojów pierwszego piętra, pozostawiając na stopniach niby krwawe ślady swego przejścia, trupy dwóch czy trzech służących zamordowanych po drodze.
Zjawienie się nagłe tych ohydnych potworów, uzbrojonych w pochodnie i noże, stało się hasłem panicznego popłochu. Było ich dziesięciu, zdało się przecież, że ich jest stu chyba, tak nagłemi rzuty ciskali się naraz na wszystkie strony na swe ofiary, z szybkością piorunu.
Pomiędzy oficerami, zebranemi dość licznie na balu, kilku powzięło zamiar odparcia napaści; ale oficerowie ci byli bez broni, a zresztą energia ich została obezwładnioną popłochem ogólnym, rozdzierającym jękiem ranionych, krzykiem wołających na pomoc, rozpaczą małżonków szukających żon swych w tym tłumie, matek biegnących na pomoc swym córkom.
Nakoniec z każdą minutą, niemal z każdą sekundą dym stawał się coraz gęstszym i owijał czarnym całunem przerażający ten chaos Natłoczonych bezładnie ludzi. Woskowe świece żyrandolów, stopione od gorąca, gasły.... Biegano, uciekano, walczono w półciemnościach w nieprzeniknionym obłoku, przerzynanym tylko tu i owdzie wielkiemi błyskawicami płomieni. Były to lekkie gazowe i muślinowe suknie, które tu i owdzie zapalały pochodnie napastników.
Pośród tego obrazu, którego niepojętej zgrozy nie umielibyśmy opowiedzieć, banda galerników nic spuszczała swego celu z oka.
Każdy z tych nędzników chwytał po kolei kobiety, których klejnoty wydawały im się tylko cennemi. Każdy zdzierał naszyjniki brylantowe z zakrwawionych ramion, rozdzierał uszy, aby tylko wyrwać z nich zdobiące je klejnoty i łamał wątle ręce, ściągając z nich bransolety.
Kilku mężczyzn rzuciło się bohatersko między katów a ofiary, ale padli niebawem przeszyci razami noży.
Wkrótce trwoga stała się powszechną, trwoga podobna do tej, jaka w ciężkich dniach 1793 roku nie dozwalała mordowanym zliczyć mordujących!... Każdy myślał tylko o ucieczce, a ponieważ pożar pawilonu czynił ucieczkę niemożliwą od strony parku, tłum, który stracił zupełnie głowę, cisnął się, w kłąb jeden zbity, przewracający się, depcący wzajem ku schodom głównym willi.
Tu miały miejsce sceny takie, jakich tylko historyczne annały zachowują straszliwą pamiątkę, a których przykłady łatwoby nam przyszło przytoczyć.
Zapożyczymy tu najwybitniejsze z nich tylko; taką uroczystość 16-go maja, na przykład, kiedy to plac Ludwika XV widział tyle krwi płynącej z okazyi małżeństwa delfina i Maryi Antoniny, lub bliżej nas jeszcze taki bal, wydany przez księcia Schwartzenberga, ambasadora austryackiego, ku uczczeniu związku cesarza Napoleona I z arcyksiężną Maryą Ludwiką.
Przypomnieć sobie łatwo jeszcze, że pożar wybuchnął podówczas nagle w pałacu księcia na ulicy Mont Blanc, dziś noszącej nazwę Chaussée d’Antin, że niezliczona ilość ofiar została poduszonych lub zadeptanych z powodu samego tylko faktu przestrachu, który zamienił się w kompletną frenezyę tłumu, pragnącego uciec przed niebezpieczeństwem; że żona ambasadora i jej córka znalazły śmierć w tym popłochu, a wiele innych rozdeptanych zostało pod stopami uciekającej ciżby.
Na balu w Willi Salbertów, jak na owych uroczystościach w 1770 roku lub na festynie austryackiego ambasadora, strach zabił w ludziach wszelkie szlachetniejsze uczucia i jedynem hasłem zaproszony cis, zdało się być: Każdy za siebie.
Tylko, że do tej pierwszej połowy znanego hasła nikt nie pomyślał dorzucić jej uzupełnienia: A Bóg za wszystkich!!
Skróćmy opowieść i tak już za długą może, tych scen przerażających! Nadeszła chwila wreszcie, w której przywódzca galerników uznał, że łup był już dostatecznym... zresztą rozliczał on przezornie, że nie należy napadniętym pozostawiać czasu do rozejrzenia się w sytuacyi i policzenia sił własnych! Wśród pokojów domu, stojącego w płomieniach, rozległo się nagle puhanie puszczyka.
Opryszki, posłuszni głosowi, który kierował nimi w powodzeniu, natychmiast zebrali się w koło Cocodrille’a.
Utworzywszy zwarty czworobok, najeżony groźnemi ostrzami noży, mała gromadka rzuciła się w stronę tłumu, który dusił się w kurytarzach i na schodach, obaliła nagłem swem natarciem oszołomiony tłum uciekających, zrobiła sobie pośród nich wyłom, jak to czyni dzik osaczony przez psów sforę, przeszła następnie po ciałach, depcąc je podkutemi swemi stopy i opuściła willę pełną krwi i ognia, rzucając na pożegnanie dziki i tryumfalny okrzyk i potem, zawsze w najwzorowszym porządku, z nożami w jednej, a pistoletami w drugiej ręce utonęła w ciemnościach nocy opustoszałych pól wioski.
Ani jeden z rabusiów nie poniósł choćby najlżejszego obrażenia w czasie tej wyprawy, trwającej ogółem zaledwie kwadrans.
W tejże samej właśnie chwili, w której oddziałek galerników dokonywał zwycięzkiego swego odwrotu, Marceli Labardès, nawpół szalony pod wpływem swego dziwnego upojenia, ukazał się na skraju parku, u prastarych drzew, które odgraniczały taras.
Przed nim pawilon, strawiony ogniem zupełnie, rozpadał się już cały... resztki słabego dachu opadały jak grad ognisty na podłogę zamienioną, w jedno wielkie ognisko. Nie było już i śladu z oszklonej galeryi łączącej pawilon ze schodami willi, a stopnie tych schodów niknęły pod nawałem nagromadzonych tu szczątków, z pośród których chwilami wybuchał płomień. Wszystkie niemal okna frontonu wyrzucały potoki czarnego dymu, niosącego z sobą kaskadę iskier. Bez wątpienia za chwil kilka cała willa stanie się olbrzymiem jednem ogniskiem.
Aby stawić czoło tym popękanym marom, rozsypującym się schodom, zapadającym już sufitom, aby biedź z radością w sercu na śmierć, jeśli nie pewną to przynajmniej więcej niż przypuszczalną, na to zaprawdę trzeba było być szaleńcem....
Ale, acz przechodnie, szaleństwo Marcelego nie mniej było najzupełniejszem, a potem, jak powiedzieliśmy, pożar ten właśnie przyciągnął młodzieńca....
Rzucił się przeto z dziką radością, z jakiemś upojeniem szalonem w dopalający się pawilon.... Wokół niego, pod nim, przed nim, wszystko stało w płomieniach.... Oddychał gorejącem powietrzem... włosy jego, powieki, wąsy płonęły.... By je ugasić, przesuwał dłońmi to po głowie, to po twarzy ale nie chłodnął bynajmniej w swym zapale....
Doszedł do stopni schodów, przebiegł je i wpadł jak wicher do wnętrza willi.
Dokąd szedł? — Sam nie wiedział. — Czego chciał? — Nie miał o tem pojęcia.... — Alboż wie co czyni, czego chce ten, którego demon obłędu unosi na swych skrzydłach w głębię przepaści?...
Po kilkakroć w opustoszałych salonach Marceli potknął się o ciała...
Pochylił się nad niemi, aby je podnieść... ale ciała te opadały natychmiast bezwładnie i młodzieniec spostrzegał, że pełno krwi miał na dłoniach.
— Umarli! — szepnął... — umarli!... wszyscy pomarli!!!
I to odkrycie przyjął długiem wybuchem śmiechu, hałaśliwego i połamanego śmiechu szaleństwa... potem szedł dalej pośród wzrastających płomieni i dymu z każdym krokiem gęstszego, szedł dalej w ten pochód bez przyczyny, w to poszukiwanie bez celu.
Przed nim znajdowały się szerokie schody... w szedł po nich na górę. Tu, w górze poczynała się długa galerya, którą się puścił bez namysłu. Upał był dławiący, brak zupełny powietrza do oddechu.... ostre wyziewy zwęglonego drzewa oślepiały go i dławiły. Instynkt zachowawczy wziął wreszcie górę nad samymże szaleństwem... porucznik zawrócił, opierając się o ściany, aby nie upaść.
Nagle potknął się... noga jego, tak jak w salonach pierwszego piętra, potrąciła o jakieś ciało rozciągnięte na podłodze.
Marcel pochylił się i podniósł to ciało tak jak podnosił tamte.. w rękach poczuł powiewne jakieś szaty... dotknął ciepłego ciała i dwojga ramion obnażonych... posłyszał zaledwie dosłyszalny szmer słabego westchnienia.
— A! — zawołał z wyrazem tryumfu, — to kobieta!... no i ta żyje!...
Ta kobieta zemdlona, jak to odgadnęli już zapewne nasi czytelnicy, była to Dianna do Presles... piękna Prowansalka!...
Marceli ujął ją w swe ramiona, oparł o piersi i rzucił się wraz z nią ku schodom, bo pojmował to niejasno, że jeśli pozostanie tu bodaj minutę jeszcze upadnie zemdlony obok swego ciężaru.
Ale trudnem było niezmiernie, jeśli już nie zupełnie niepodobnem, zoryentować się pośród kłąbów duszącego dymu, który rzucał na przedmioty zasłonę to szarą to znów szkarłatną odblaskiem płomieni. Instynkt posłużył tu lepiej młodzieńcowi, niżby to był uczynił namysł największy. Zawrócił ku schodom, po których zbiegł spiesznie, a był już czas największy, w chwili bowiem, w której dosięgnął pierwszego piętra, cała posadzka galery i, którą przed chwilą opuścił, zawaliła się z ogłuszającym łoskotem i przez kilka sekund kamienie, belki, deski spadały i krzyżowały się nad głową szaleńca i unoszonej Dianny, nie dotykając ich przecież.
Porucznik przebiegł napowrót płonące salony i jak salamandra, brnąc pośród nagromadzonych głowni, dotarł do miejsca, w którem przed pół godziną wznosił się jeszcze pawilon.
Przypadek zdarzył, że w chwili, w której Dianna padała bezprzytomna w galeryi, szal, który Estera de Fresnaye zarzuciła jej była na ramiona, osunął się i okrył twarz jej i głowę całą, jak tajemnicza zasłona Turczynek. Dzięki temu szalowi, ani ciała, ani włosów młodej dziewczyny nie dotknęły nawet płomienie i piękność Dianny pozostała nietkniętą, wówczas gdy Marceli z twarzą osmoloną do niepoznania, ale wolny od ran napychał w przepalone Holewy swych butów gorącą trawę tarasu.
Nadzwyczajne podniecenie młodzieńca, na skutek tej bohaterskiej eskapady, którą podjął, nie tylko nie rozproszyło jego upojenia, ale przeciwnie jeszcze dostarczyło mu nowego tylko żywiołu.
Marceli, wychodząc z tego pieca gorejącego, był niebezpieczniej jeszcze pijanym, możemy to utrzymymywać, niż w owej nieszczęsnej chwili, w której floret jego przebijał pierś komendanta Raula. Jedynie tylko jeszcze istniał w nim instynkt, jak to opowiedzieliśmy nieco powyżej. Inteligencya, sumienie, dusza zatonęły w wielkiej powodzi, w której zatonął jego rozum, Z temi opalonemi włosami, z poczerniałym wąsem i twarzą osmoloną i pogryzioną do żywego pocałunkami płomiennych języków, porucznik niemniej był strasznym od galerników z bandy Cocodrille’a. Ubranie rozsypywało się na nim w strzępy, a z pod nawpół rozpiętego munduru widać było koszulę powypalaną miejscami. Oczy jego błyszczały i przyciskał do piersi Diannę jak dzikie zwierzę, ciągnące swą zdobycz w las, aby ją pożreć!...
Uniknąwszy niebezpieczeństwa, Marceli, zamiast okrążyć wilię i iść oddać drogocenny swój ciężar w ręce tych, którzy niezawodnie rozpaczali już nad jego utratą, biegł gdzieś z nim w głąb parku, w samą jego gęstwinę.
Tak błąkał się bez celu przez kilka minut, aż wreszcie znalazł się przed jakimś małym budynkiem wiejskim w rodzaju chaty, zbudowanej z nieociosanego drzewa i pokrytej strzechą.
Drzwi jej były zamknięte.
Marcel wysadził je jednem uderzeniem ramienia i wszedł do wnętrza.
W głębi panowała ciemność głęboka....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po chwili porucznik wyszedł z tamtąd, ale sam jeden. Pijaństwo ustąpiło cudownie, twarz wyrażała dziwne wzburzenie, z oczu patrzało przerażenie, wstręt niemal jakiś do samego siebie.
— Ah! — zawołał szarpiąc się za piersi, — jestem nędznikiem!!.. Zasłużyłem na śmierć... trzeba dokonać wyroku!
I kierując się blaskiem pożaru, który wskazywał mu drogę, szedł ku willi.
We wnętrzu pawilonu głęboka panowała wciąż cisza...
Niezadługo Marceli, gnany wciąż naprzód tą niezmierną rozpaczą, która kazała mu biedź na śmierć, jak na dokonanie wyroku najwyższej sprawiedliwości, dostał się napowrót na taras.
Zamysłem jego nieodmiennym, nieodwołalną intencją było ukarać nieznany występek, tajemniczą swą infamię rzuceniem się w płomienie. Kilka sekund jeszcze a miała się począć expiacya, straszliwa expiacya, która nie pozostawiała nawet dość czasu na pokutę!...
W chwili gdy dochodził już do miejsca, Marceli zwolnił kroku... nie dla tego bynajmniej, aby postanowienie w nim miało słabnąć, nie dla tego, aby mu brakło doń odwagi, ale dla togo, że pragnął raz jeszcze przycisnąć do ust wizerunek pierwszej swej ofiary, pożegnać się z nią na wieki, po raz ostatni błagać ją o przebaczenie.
— A!... — szepnął, — szlachetny przyjacielu... w dniu twojej to śmierci winienem był umrzeć!!...
I ręka jego szukała medalionu na piersi, nadaremnie wszakże; portret komendanta zniknął bez śladu!...
Niechaj kto zechce lub raczej kto może podejmie się wytłómaczenia tego niepojętego dziwactwa człowieka, który skończył sąd z samym sobą i wydał już na siebie ostateczny wyrok, który bez drżenia, bez zblednięcia czyni się wykonawcą zapadłego wyroku i którego tak prosty, tak codzienny wypadek przejmuje i z gruntu odmienia w ostatniej chwili owo niezłomne postanowienie.
Czego nie mogła uczynić groza samejże kary, tego zguba medalionu dokonała jak cios piorunu.
Marceli dotknięty do żywego przerażeniem niezmiernem, nagle poczuł się słabym, bezsilnym... zachwiał się, zatoczył jak bez przytomny i byłby upadł na taras, gdyby nie to, że kilku młodych ludzi, którzy okrążyli willę walącą się, rzucili mu się na pomoc i w czas pochwycili go za ręce.
Byli to Jerzy Herbert, Edgard de Saint-Pons i inni współtowarzysze biesiady, której następstwa miały okazać się tak smutnemi dla porucznika.
— Puście mnie!... — wołał Marceli głuchym głosem, — puście mnie!...
Zrobił wysiłek ostatni, chcąc się wyrwać z rąk przyjaznych co go przytrzymywały, ale nagle zbrakło mu głosu, oczy się zamknęły i stracił przytomność.


XVII.
SMUTNE ODKRYCIE.

Silne poczucie zimna przyprowadziło Marcelego do świadomości życia. Otwarł oczy i zobaczył nie bez zdziwienia, że leżał rozciągnięty na sofie w pokoju sobie nieznanym i że okłady lodowe ściskały mu czoło. Dzień pierwszym zwiastował się brzaskiem i blaski jego walczyły z światłem dwóch świec.
Cztery czy pięć osób rozmawiało półgłosem u jednego z zagłębień okien.
Porucznik uniósł nieco głowę opartą na zwoju poduszek i popróbował zmienić poziomą pozycyę, zajmowaną dotąd.
Rozmawiający podeszli zaraz do niego i Marceli poznał Jerzego Herbert, Edgara de Saint-Pons i innych młodych ludzi, z którymi wieczerzał był dnia poprzedniego.
— I cóż, mój kochany, — ozwał się doń żywo Jerzy, — jakże ci teraz?...
Marceli tak zagadniony, w miejsce odpowiedzi zapytał wzajem:
— Alboż ja byłem chory?
— Chory, niezupełnie, ale cierpiący i to tak, nic dziwnego, żeś stracił przytomność... Prawdopodobnie nawet musiałeś przejść przez wielkie jakieś niebezpieczeństwa i musiałeś znajdować się w samymże pożarze... ubranie twoje, włosy i twarz świadczą o tem.
— Nie przypominam sobie... — wymówił półgłosem porucznik, którego pamięć w samej rzeczy obezwładnioną była wprawdzie chwilowo tylko, ale niemniej jak najzupełniej.
— Nic to dziwnego, — odparł Jerzy. — Ta zupełna u ciebie niepamięć czynów jest rezultatem głupiej i potępienia godnej nieostrożności moich przyjaciół i mojej własnej nieostrożności, o przebaczenie nam której błagam cię w imieniu mojem i moich towarzyszy....
— Nie wiem co chcecie powiedzieć... — wybąknął Marceli.
— Alboż i to zapomniałeś, że tej nocy, mimo iż nam powiedziałeś o straszliwych skutkach, jakie na organizmie twym wywiera wino, mimo okropną opowieść następstw jednej godziny pijaństwa, zmuszaliśmy cię poniekąd do spełnienia toastów, podnoszonych przez nas!...
— A! — zawołał porucznik, z prawdziwem przerażeniem, — teraz przypominam sobie... przypominam!...
I w samej rzeczy dość było jednego słowa, aby odemknąć napowrót wszystkie komórki pamięci Marcelego, zamknięte chwilowo. Zdarzenia ostatniej nocy stanęły teraz przed jego umysłem wyraźnie a nago i zadrżał na myśl o zbrodni, którą nowy napad pijaństwa obarczył jego sumienie.,.. A jednak Marceli nie chciał już umrzeć... gorączkowy szał zniknął już teraz... wzburzenie jego było uśmierzonem.. nie mógł już teraz myśleć z zimną krwią o samobójstwie, jako o wymiarze kary... a zresztą oficer, któryby zabijał się w przeddzień kampanii nie dorzucałżeby nowej infamii do poprzedniej podłości?...
Marceli mówił to sobie wszystko przez czas daleko krótszy niżeli my potrzebowaliśmy do opisania i decyzya jego została natychmiast powziętą. Nie będzie nic mówił o tem, zagrzebie w głębi serca okropną tą tajemnicę i czekać będzie cierpliwie expiacji, którą bez zawodu sprawiedliwość Boża musi mu zesłać.
— Tak, — powtórzył po chwili, — przypominam sobie... przeszedłem przez ogrodzenie parku, zobaczyłem pożar, walczyłem z płomieniem, wiem to wszystko pamiętam... nie pamiętam tylko przyczyn i skutków tej strasznej katastrofy, w umyśle moim bowiem rzeczywistość zlewa się ze snem jakimś i wspomnienia stają przedemną jak we mgle. Powiedzcież mi co się działo i ty, kochany Jerzy, przyjmij przedewszystkiem zapewnienie, że nie mam najmniejszego żalu do was za spisek, któryście uknuli na moją wstrzemięźliwość....
Jerzy uścisnął rękę Marcelego, potem odpowiedział na jego pytanie pobieżną opowieścią zdarzeń nam już znanych.
— A więc, — wyszeptał porucznik, — ten pożar nie był wynikiem nieostrożności, ale zbrodni!!
— Jednej z najokropniejszych zbrodni, najśmielszych, najzuchwalszych, jakie w pamięci ludzkiej się zapisały.
— A zbrodniarze... wiadomoż kto są zbrodniarze?
— Owszem... zbiegli galernicy, połączeni z kilku innymi nędznikami tego samego pokroju, dla ułatwienia sobie grabieży wzięli w pomoc pożar i mord.
— Czyż ofiary są liczne?
— Trudno je zliczyć!... Przeszło dziesięć osób zniknęło i dymiące dotąd zgliszcza willi Salbert niezawodnie pokryły ich szczątki.... Rozpacz rodzin poszukujących daremnie swych kochanych jest prawdziwie rozdzierającą i trudno o tem mieć wyobrażenie.... Przez dwie godziny przeszło myślano, że panna de Preslés również znalazła śmierć w płomieniach... Jej matka, napół oszalała z boleści, omal nie przypłaciła życiem radości z jej odzyskania...
— Cóż się stało z tą panną?
— Uciekła ona do parku, gdzie straciła przytomność z przestrachu i z wrażenia.... Widziałem ją w chwili, kiedy przynosił ją ojciec, któremu udało się ją odnaleść. Wciąż jeszcze była zemdloną, ale taką piękną... A, mój chłopcze, to piękność anielska!...
I Jerzy westchnął głęboko.
— Byle tylko, — ciągnął dalej, — byle tylko nie ucierpiała biedaczka w skutek tych okropnych wzruszeń, które przejść była zmuszoną.... W ciągu dnia muszę pojechać do zamku Preslés, ażeby się dowiedzieć....
Gdyby Marceli w innem był usposobieniu umysłu, byłby musiał uśmiechnąć się ze znaczącego wyrazu, z jakim wymówione były te słowa.
Ale w tej chwili dziwny zamęt, panujący w jego duszy, czynił go bardzo nędznym obserwatorem... ze zbyt wielkim wyrzutem sumienia, ze zbyt wielkim przestrachem patrzał on w siebie, aby mógł dojrzeć co się dokoła niego dzieje.
Zegar począł bić.
— Która to godzina? — spytał Marceli.
— Szósta rano, — odpowiedział Jerzy.
Porucznik skoczył na równe nogi z sofy, na której leżał a raczej siedział już teraz.
— Mój kochany, — zawołał, — trzeba mi teraz cię pożegnać....
— Odjeżdżasz?
— Natychmiast.
— Już!
— Czas nagli... nic mam ani minuty do stracenia.... pomyśl, że muszę być w willi Labardès, aby uścisnąć mego wuja i że ztamtąd muszę powrócić do Tulonu, aby się oddać do dyspozycyi mych zwierzchników... byle tylko pułk mój nie wysyłano wcześnie, bo w takim razie spóźniłbym się....
— Nie śmiem cię zatrzymywać i idę kazać ci przygotować konia....
— O to właśnie chciałem cię prosić...
Jerzy zadzwonił.
— Każ osiodłać trzy konie, — przemówił do służącego, który stanął u drzwi.
— Czyżbyś może chciał mi towarzyszyć? — spytał Marceli.
— Spodziewam się.... Zamiarem moim jest nie rozstawać się z sobą aż do ostatniej chwili....
— Jesteś najmilszym w świecie człowiekiem!...
— Jestem po prostu tylko egoistą i staram się przedłużać zawsze wszystko co mi sprawia przyjemność....
Marceli pochwycił rękę Jerzego i ścisnął ją z prawdziwem uczuciem.
Oznajmiono, że konie już gotowe. Młodzi ludzie dosiedli koni, zabierając z sobą służącego i zwrócili się w kierunku willi Labardès.
W ciągu niespełna dwudziestu minut, dzięki szybkiemu kłusowi koni, przyjaciele stanęli u żelaznego osztachetowania willi.
Marceli zsiadł i zadzwonił do bramy....
— Jak długo pozostaniesz u barona? — spytał go Jerzy.
— Z pięć minut mniej więcej.
— W takim razie ja przejadę się nieco dalej i za jakie cztery lub pięć minut będę z powrotem... — wymówił młody Prowansalczyk, spoglądając na zegarek.
— Po co, proszę cię, — odparł Marceli, kładąc rękę na uździennicy konia Jerzego. — Zostań tu, proszę....
— A cóż ja tu mam robić?
— Zsiądź z konia i pozwolić mi, abym cię przedstawił memu wujowi....
— Obawiam się, aby ta prezentacya nie sprawiła ambarasu i przykrości panu Labardès....
— Mylisz się najzupełniej... Krewny mój chwali cię bardzo i ani domyślasz się w jak pochlebnych słowach wyrażał swoją o tobie opinię z powodu przysługi, którą miałem szczęście oddać ci wczoraj wieczorem.... Zapewniam cię, że baron nadzwyczaj będzie zadowolnionym z możności przyjęcia ciebie....
— Jesteś tego pewien?
— Jak najpewniejszy.
— A więc zostaję....
I Jerzy w samej rzeczy zsiadł z konia.
— A tak! ale, — podjął po chwili — zdaje mi się, że im nie spieszno jakoś otworzyć nam bramę....
W istocie nikogo nie było widać w alei i najmniejszy ruch, najmniejszy odgłos nie zwiastował, aby się zajmowano przybyłymi.
— Biedny Hieronim jest już stary bardzo... — odpowiedział Marceli, — a może i niedysłyszy trochę, zwłaszcza też z rana, kiedy jest rozespany. Zadzwonię raz jeszcze i to w taki sposób, że obudziłbym chyba umarłych!...
I dołączając uczynek do słów, porucznik z całej siły pociągnął za dzwonek, który ozwał się głosem chrapliwym i rozstrojonym, w obec których nie ostałby się sen i najtwardszy.
Przeszło kilka sekund jeszcze... cisza niewzruszona zalegała dwór tak samo jak poprzednio.
Marceli i Jerzy zamienili z sobą spojrzenia a wzrok ich poczynał malować niepokój jakiś nieokreślony, nieujęty, którego żaden z nich przecież nic umiałby zdefiniować stanowczo.
— Trzeba jeszcze zadzwonić po raz ostatni, — mruknął porucznik, — a jeśli nikt się nie zjawi, trzeba będzie....
— Cóż zrobimy wówczas? — spytał Jerzy.
— Trzeba będzie wejść do ogrodu przez jaki wyłom w parkanie.... Dostać się przyjdzie nam łatwo.
— Czy ten upór nie wychodzenia na nasze przybycie, wydaje ci się naturalnym?
— Nie....
— A więc lękasz się?
— Tak.
— I czego się obawiasz?
— Nie śmiem się przyznać przed samym sobą, ale przeczucia moje są okropne!!
— Antoni, — przemówił Jerzy do swego służącego, — zostaniesz tu u bramy, a gdyby lokaj pana barona przyszedł tu otworzyć, wytłomaczysz mu, że zdziwieni jego opóźnieniem, woleliśmy obyć się bez bramy i wejść, ominąwszy zapory....
— Dobrze, panie....
— Chodź, Marceli...
Obaj młodzieńcy zawrócili i przybyli do jednego z wyłomów, które kilka wiązek chróstu napchanego miało dziwną, a wielce nieuzasadnioną pretensję uczynienia niedostępnym.
Marceli puścił się pierwszy i w dwóch rzutach był już u szczytu wiązek chróstowych. Tam zatrzymał się i zamiast zejść na ogród, odezwał się do Jerzego, który wstępował za nim:
— Patrzaj, mój drogi....
— Cóż to?
— Czy nie powiedziałby kto, że kilka osób przechodziło tą drogą jak my tu teraz? Patrzaj na te trzy wiązki chróstu tak oddzielone od reszty... czy nie prawda, że musiały ustąpić pod naciskiem stóp ludzkich?...
— To pyszne przypuszczenie, — odparł Jerzy, — ale nic nie dowodzi, aby było uzasadnionem...
— I oby Bóg dał, by niem nie było! — dorzucił Marceli. — Idźmy? dalej...
Porucznik i Prowansalczyk skierowali się ku willi pośród drzew rozłożystych tak, że pośród ich liścia widzieli przed sobą zaledwie przestrzeń na kilka kroków odległą. Przerżnęli linią ukośną trawnik, gęsto niską trawą porosły, pośród którego wyższe nieco kępki tworzyły tu i owdzie drobne wysepki zieleni.
Jerzy szedł przodem krokiem pewnym i zdecydowanym. Marceli szedł za nim smutny, zamyślony, z oczyma bezustannie utkwionemi w ziemię.
Nagle Prowansalczyk zadrżał i odwrócił się.
Marceli wydał okrzyk głuchy... zatrzymał się a wzrok jego i postawa wyrażały niemą elokwencją wzruszenie pełne przestrachu.
— Na miłość boską, — zawołał Jerzy, — powiedzże mi prędko, co ci jest!...
Porucznik odpowiedział dziwnym jakimś gestem.
Przykląkł na trawniku i począł szukać czegoś w jednej z owych kępek trawy, o których mówiliśmy przed chwilą. Wyciągnął z niej jedną sztukę złota, potem drugą, trzecią i ukazał je swemu towarzyszowi z szeptem:
— O, teraz jestem już pewien aż nadto... nieszczęście jakieś musiało się wydarzyć... jakąś zbrodnię tu popełniono... z pewnością czeka nas jakieś okropne odkrycie....
— Zkądże pochodzi ta twoja pewność?
— Czemże innem mógłbyś wytłómaczyć jeśli nie zbrodnią obecność tego złota w tem miejscu? Tylko złodzieje mogli je tak sypać uciekając, nie zadając sobie nawet pracy podnoszenia....
— To prawda... to prawda, rzeczywiście... — potwierdził Jerzy, nie znajdując ani słowa na dodanie odwagi przyjacielowi, którego obawy sam podzielał.
— Spieszmy, — ciągnął dalej Marceli, podnosząc się z ziemi... — w niektórych wypadkach, a ten do nich należy, niepewność jest gorszą nad wszelkie męczarnie....
Młodzi ludzie poczęli biedź z całych sił ku domowi, do którego schodów omszałych dobiegli niebawem.
Na pierwszy rzut oka drzwi przedsionka zdawały się zamknięte; były one wszakże tylko przymknięte i ustąpiły przy słabem popchnięciu.
Marceli, za którym towarzysz szedł z wielką już teraz tylko przykrością, wpadł do wnętrza i zwrócił się zaraz ku pokojowi barona, którego drzwi nie lepiej były zamknięte, niż drzwi przedsionka.
Stanąwszy na progu, zatrzymał się i wzrok jego objął jednym rzutem cały pokój... Wtedy wzniósł w niebo złożone ręce i zawołał rozdzierającym głosem:
— A! jam był tego pewien, że się tu stało nieszczęście!! O! mój wuju... mój biedny, kochany wuju!
W najbardziej oddalonym kącie pokoju leżał unurzany w strudze krwi trup, nawpół nagi i już stężały barona Labardès. Rana śmiertelna, co się rozwarła dla uchodzącej duszy, była okropną. Gardło było przecięte jednem cięciem noża, wymierzonem z taką siłą, że głowa omal nie odpadła zupełnie od kadłuba. Oczy wciąż otwarte, jeszcze zatrzymały wyraz boleści, przerażenia i trwogi śmiertelnej. Chustka skręcona w powróz związywała usta i służyła zarazem za knebel.
Prawa ręka w zaciśniętych kurczowo palcach zatrzymała kawał odzieży jednego z zabójców, niby ostatnie świadectwo walki bezsilnej starca przeciw katom.
Po za trupem szuflada otwarta na oścież, ukazywała skrytkę, w której rozbójnicy znaleźli dwadzieścia tysięcy franków w złocie.
Marceli padł na kolana przed biednem ciałem, zkąd życie już zbiegło, okrywał pocałunkami zlodowaciałe policzki, szepcząc pośród łez, co mu biegły strumieniem.
— O, mój wuju... mój drogi wuju....ty coś był tak dobry dla mnie przed kilku zaledwie godzinami... takżem cię miał zobaczyć, tak odnaleść!! O! mój wuju, tyś mnie kochał jak ojciec... ja cię opłakuję dziś sercem syna!.. Dlaczegóż nie zostałem przy tobie tej nocy... może narażeniem własnego życia byłbym ocalił twoje!.. Bóg tego nie chciał... a teraz nie mam dla ciebie nic prócz łez!


XVIII.
HIERONIM.

Jerzy Herbert pozostawił Marcelego na kilka minut samego u zwłok pana Labardès i pobiegł wydać rozkaz swemu służącemu, aby galopem popędził do pobliskiej wioski i sprowadził co prędzej mera i sędziego pokoju. Następnie powrócił do przyjaciela, którego zastał już spokojnym, ale pogrążonym w niemej a głębokiej boleści.
— Odwagi! — rzekł ściskając jego dłonie. — Odwagi!
— Mam ją, — wymówił półgłosem Marceli — tylko nie przestanę sobie wyrzucać nigdy, żem nie znajdował się w tym domu w chwili zbrodni, której przeszkodziłaby może moja obecność.
— Pojmuję żal twój, ale nie mogę go podzielać, — odpowiedzią! Jerzy, — ponieważ mam to przeświadczenie, że nie byłbyś ocalił twego wuja, a tylko zginął z nim razem...
— A cóżby to szkodziło? — zawołał młodzieniec — chwała Bogu, ja się śmierci nie lękam...
Potem myśl jego pobiegła do wydarzeń minionej nocy i dodał już po cichu:
— A potem, czyż nie lepiej byłoby dla mnie być umarłym, aniżeli żywym?..
Niezadługo wszakże przybyli obaj urzędnicy, po których pojechał służący Jerzego.
Wiedząc, że chodziło o skonstatowanie morderstwa, zawezwali oni i zabrali z sobą lekarza. Ten ostatni oświadczył, że śmierć barona Labardès nastąpiła przed kilku godzinami i że ze względu na okropną ranę, natychmiastowa nawet pomoc nie byłaby zdołała go ocalić, lub choćby tylko odwlec śmierci bodaj na kilka minut.
— Ale, — ozwał się sędzia pokoju, zanotowawszy to oświadczenie, pan Labardès przecież mieszkał sam?
— Nie, — odpowiedział Jerzy, — miał on przy sobie starego sługę... — może — ciągnął dalej sędzia pokoju, — może ta zbrodnia popełnioną została przez tego płatnego sługę.
— A! — zawołał Marceli, — nie oskarżajże pan tego biednego Hieronima.... To była wcielona wierność i samo poświęcenie... onby nie był zdolnym do złej myśli nawet...
— W takim razie, cóż się z nim stało?... Czemuż go tu niema?
— Skoro go nie ma tu przy panu, musi nie żyć chyba!
— O tem trzeba nam przekonać się natychmiast, rewidując dom cały, — ciągnął dalej urzędnik.
I pięciu ludzi, znajdujących się w tej chwili w willi, opuścili razem pokój barona i weszli po schodach, prowadzących na górne piętro.
Zaledwie doszli do ostatnich stopni tych schodów i zrobili kilka kroków na kurytarzu, kiedy sędzia, który szedł przodem zatrzymał się.
— Panowie, — zapytał przyciszonym głosem nawpół się odwracając, — czyście nic nie słyszeli?
— Zdaje mi się, — odpowiedział Jerzy, — żem słyszał niewyraźnie jakiś szelest, podobny niezmiernie do słabego jęku...
— Tak jest właśnie... — I słuchajcie... słuchajcie... posłuchajcie jeszcze. Tu odgłos słychać panowie.
Na ten raz niepodobieństwem było się mylić. Audytoryum całe rozróżniło wyraźnie jakiś jąk, skargę jakąś bolesną a niewyraźną.
Skierowano się w stronę zkąd dochodziły owe skargi i niebawem znaleziono się w obec ciała Hieronima. Biedny starzec leżał rozciągnięty na podłodze korytarza i przeszyty kilku razami nożów, oddychał on jeszcze, aczkolwiek stracił niemal wszystka krew. Oczy jego były zamknięte i jak się zdało nie miał żadnej świadomości swego stanu ani nawet jęku, który się wydobywał z jego ust zsiniałych, doktór zbadał rany, a podczas kiedy oddawał się temu badaniu wyraz niezmiernego zdziwienia malował się na jego twarzy.
— Czy żyć będzie? czy masz pan nadzieję ocalenia go? — spytał żywo Marceli.
— O, najmniejszej, panie, — odpowiedział lekarz, — a jeśli co mnie dziwi nie umarł jeszcze.
— Ale czy przynajmniej przyjdzie do przytomności bodaj na kilka minut.
— Wątpię bardzo... chociaż to nie jest całkowicie niepodobnem.... Zresztą spróbujemy.
Jerzy i Marceli podnieśli ciało Hieronima, wnieśli je do najbliższego pokoju, (tego samego, w którym Marceli spał pierwszej nocy po swym przyjeździe) i położyli go na łóżku.
Doktór omył zakrwawione rany zimną wodą zmięszaną z octem i dał do powąchania konającemu mocne sole z flakonu, który zabrał na chybił trafił.
Drgnienie konwulsyjne, podobne do tego, jakie wstrząsa trupem, wystawionym na działanie stosu wolty, wstrząsnęło członkami starca.
Po upływie dwu czy trzech sekund jęk jeszcze boleśniejszy, ale i wyraźniejszy zarazem wyrwał się z ust jego, oczy otwarły się, wzrok padł na twarz Marcelego, pochylonego nad nim....
Biedny Hieronim zrobił wysiłek, aby się podnieść i wymówić słów kilka. Daremnem to było jednak.
Ponownie i to przez przeciąg minut kilku, doktór przytrzymywał flakon z solami u nozdrzy starca, który ożywiał się coraz to więcej, a wreszcie zdołał wymówić głosem zaledwie dosłyszalnym te dwa słowa, których pytającego akcentu nie sposób było jednak.
— Mój pan?
Marceli, do którego skierowanem było to pytanie, odwrócił się i w miejsce odpowiedzi otarł łzy, co mu spływały po twarzy.
Hieronim zrozumiał znaczenie tych łez. Boleść go zgalwanizowała poniekąd i dodała mu sił do okrzyku:
— A! nędznicy!... więc go zamordowali!!...
Doktór przybliżył się do sędziego pokoju i rzekł mu po cichu:
— Jeżeli chcecie z tego biedaka wydobyć jakie potrzebne wam wskazówki, nie traćcież ani chwili, aby go wybadać... Zycie jego jest tylko przelotnym płomykiem, który jedno dmuchnięcie zagasi za chwilę...
Sędzia pokoju przystąpił do łóżka i począł badać konającego w przedmiocie wydarzeń ubiegłej nocy.
Nieszczęśliwy Hieronim odpowiadał jak mógł najlepiej, ale miał bardzo niewiele do powiedzenia.

zbudzony niespodzianie gwarem jakimś i krzykami, skoczył z łóżka, aby pobiedz na ratunek barona, którego poznał głos przyzywający na pomoc.
W korytarzu pierwszego piętra spotkał zabójców i upadł nie przytomny pod ich razami.
Na pytanie:
— Ilu ich było?
Odpowiedział:
— Widziałem ich trzech.
— Czy znane ci były twarze tych ludzi?.... czyś ich widział kiedybądż przedtem? — spytał urzędnik.
— Nie.
— Czy nie mógłbyś dać nam ich rysopisu?
Hieronim wstrząsnął głową, potem zebrawszy wszystkie wspomnienia, przesunął ręką po twarzy, zakreślając nią krąg w koło jednego oka. Chciał on określić w ten sposób bliznę szeroką i sinawą, otaczającą oko lewe bandyty, którego znamy pod nazwą Cocodrille’a.
— Jeden z zabójców miał plamę na twarzy, czy to chciałeś powiedzieć? — podjął sędzia pokoju, pragnący wyświetlić znaczenie gestu konającego.
— Tak, — wyszeptał Hieronim tak słabo, że najuważniejsze ucho nie mogłoby pochwycić tego wyrazu.
I wraz z tem ostatniem słowem odpowiedzi oczy jego się zwarły.
— Nie męczcie go już... — ozwał się lekarz; — za kilka sekund nieszczęśliwy starzec żyć już przestanie....
W istocie ostatnie drgnienie wstrząsnęło ciałem Hieronima, z ran jego otwartych popłynęła krwi struga; długie, przeciągłe westchnienie wydarło się z poza warg.
Wraz z tem westchnieniem uleciała jego dusza.
— Stary, wierny sługo! — zawołał Marceli, — śmierć nie rozłączy cię z tym, obok którego żyłeś przez długich lat tyle.... Tyś dał życie za twego pana... to też zaśniesz w grobie twego pana....
Urzędnicy zredagowali na prędce protokuł z tych wszystkich faktów, które opowiedzieliśmy przed chwilą. Protokuł ten kazali podpisać Jerzemu, Marcelemu i doktorowi; potem sędzia pokoju zdecydował się pokłaść na wszystkiem pieczęcie.
— Jeżeli chcesz, biedny mój chłopcze, — ozwał się Jerzy do porucznika, — to przez ten czas, w którym ci panowie załatwiać będą te sprawy, których spełnienia domaga się od nich prawo, my siądziem na koń i pojedziemy do Tulonu. Zobaczysz się z twoim pułkownikiem i otrzymasz od niego bez wszelkiej wątpliwości upoważnienie wejścia na pokład okrętu w przeddzień expedycyi dopiero, co ci pozwoli uczestniczyć w obrzędzie pogrzebu nieszczęśliwego twego wuja....
— Masz słuszność, — odpowiedział Marceli, — i dziękuję ci serdecznie, żeś tę myśl powziął.... Tym sposobem będę mógł towarzyszyć przynajmniej na miejsce ostatniego spoczynku brata mego ojca, który mnie kochał tak, jakbym był jego własnym synem.... Będę mógł do ostatniej chwili patrzeć na zastygłe jego usta, które wczoraj jeszcze przemawiały do mnie z taką ojcowską czułością....
— Chodźmyż więc....
W chwilkę później, obaj młodzieńcy pędzili galopem drogą, wiodącą do Tulonu, w milczeniu, szybkość jazdy bowiem nie dozwalała im zamienić z sobą ani jednego słowa. Zresztą Marceli, cały oddany swemu smutkowi, zagłębiał się w sobie i doznawał pewnej przyjemności w tem, że nie był zmuszonym rozmawiać... Są chwile w życiu, a chwile te liczne, w których milczenie jest potrzebą niezbędną.
Marceli i Jerzy byli już bardzo niedaleko przedmieścia Tulonu, kiedy wyminął ich pędzący na koniu jeździec, dziwnego zachowania, podcinający wciąż jeszcze szpicrutą swego rumaka, spienionego już i okrytego kurzem i potem.
Jeździec ten miał na sobie liberyę błękitną i czerwoną suto naszytą srebrnemi galonami. Wymijając Jerzego podniósł w górę swój kapelusz.
— Liberya hrabiów Presles, nieprawdaż mój przyjacielu? — spytał służącego.
— Tak, panie.
— Spodziewam się, że nie zaszło nic tak ważnego u was i że przyczyną twej spiesznej jazdy nie jest żadne nieszczęście?
— Daruj pan... wszystko w zamku potraciło głowy, rwetes tam i rozruch okropny.... Ja jadę po doktorów i przywieść ich muszę co koń wyskoczy!
Jerzy pobladł.
— Doktorów! — powtórzył — a dla kogóż to?... Czy to stało się co generałowi, czy pani hrabinie?
— Ani jednemu, ani drugiej, ale pannie Diannie i panu Gontranowi....
— A! Boże mój!... I cóż to?.... Mówże, mój kochany, mów co najprędzej!...
— Panu zapewne znanemi są wydarzenia tej nocy, pożar w willi Salbert podczas balu?...
— Tak... tak.... Ależ od tego czasu widziałem już pannę de Presles.... Jakkolwiek była zemdloną na skutek bardzo naturalnego wzruszenia, jak mi się zdawało przecież nic jej zresztą nie było....
— Tak też i wszyscy myśleliśmy z razu. Pani z początku nie niepokoiła się bynajmniej.... Kiedy jednak panna przyszedłszy do siebie z omdlenia wpadła natychmiast w okropną gorączkę..,. Dostała zapalenia mózgu.,, majaczy... maligna... bliską jest śmierci.... Miejscowy doktór traci głowę i ani wie co robić.... Pan hrabia łamie ręce.... Pani odchodzi od zmysłów....
— Co za nieszczęście! — bąknął Jerzy, — co za straszne nieszczęście....
— Lekarze w Tulonie są uczeni.... To też pan widzi, że nie żałuję konia.... Ale to nie wszystko jeszcze... biedy zawsze chodzą w parze!... Dziś rano przyniesiono nam pana Gontrana na noszach, z raną od pałasza na ramieniu....
— Więc zabójstwo! — krzyknął Jerzy.
— Nie, panie, pojedynek.... Jak się zdaje, pan Gontran bił się tej nocy... gdzieś w domu... przy pochodniach!... Ma lat zaledwie siedmnaście! — a! otóż to młodzieniec, który wiele na przyszłość rokuje! Zresztą, spodziewają się, że się z tego wyliże, choć rana jego bynajmniej nie jest drobnostką... przeszło trzy cale żelaza w ciele! bądź co bądź to zawsze rana ciężka....
Wiadomość o ranie Gontrana zajmowała Jerzego nieskończenie mniej niż nagła słabość Dianny.
— Mój przyjacielu, — przemówił do służącego, — wywiążże się coprędzej z danego ci polecenia. W ciągu dnia sam będę w zamku Presles, aby się dowiedzieć co się dzieje z panną Dianną i z jej bratem. Tymczasem oświadcz panu generałowi i pani hrabinie całe współczucie moje z powodu nieszczęścia, które ich dotyka....
— Nie omieszkam, panie, — odpowiedział lokaj, spinając ostrogami konia, który popędził też jak wicher w kłębach kurzu ku miastu.
Jerzy, dążąc z Marcelim do biura sztabu, gdzie się tenże mógł dowiedzieć o adresie swego pułkownika, myślał wciąż o pannie de Presles i musiał przyznać się sam przed sobą, że piękna Prowansalka zajmuje w życiu jego daleko więcej miejsca niż to dotąd przypuszczał nawet i przez tę godzinę rozmyślań doszedł do przeświadczenia, że gdyby ona miała umrzeć coś by w nim obumarło, coś złamałoby się bezpowrotnie.
— Czyżbym ja ją kochał? — zadawał sobie pytanie.
A że nie śmiał odpowiedzieć sobie wprost na to pytanie, dodał tylko w myśli:
— A! jeśli tak jest, biada mi! bo nigdy córa jednego z najstarszych arystokratycznych rodów Prowancyi nie zostanie żoną mieszczanina Jerzego Herbert!
Głowa opadła mu na piersi i smutek jego w tej chwili nie był mniejszym od smutku Marcelego.


∗             ∗

Po kilku bezowocnych poszukiwaniach i kilku daremnych kursach, udało się wreszcie porucznikowi dotrzeć do pułkownika, któremu przedłożył swe położenie, prosząc go zarazem o pozwolenie nie udawania się dziś jeszcze na pokład Dydony.
Młody oficer lubiany był i szanowany przez swych zwierzchników. To też prośbę jego przyjęto z całą życzliwością i wyrozumieniem.
— Prawdopodobnem jest, że wsiadanie na okręty potrwa do 15-go lub 16-go, — odpowiedział mu pułkownik, — i że flota nie rozwinie żagli przed 18-ym lub 19-ym zaledwie. Zgadzam się przeto na pozostawienie ci czasu do 15-go. Gdyby miała zajść I potrzeba przesłania ci jakiego nieprzewidzianego roz — # kazu, gdzież mamy się zgłosić?
Marceli wymienił adres Jerzego Herberta i wyraziwszy dowódzcy swemu wdzięczność, powrócił do swego przyjaciela, który nań oczekiwał na zakręcie przyległej ulicy i który nie zsiadł nawet z konia.
Obaj zawrócili natychmiast i acz już nie tak pospiesznie, niemniej szybko jednak puścili się drogą do willi Labardès.
Należy nam tu przejść już pobieżnie tylko po faktach jeśli mniej ważnych to w każdym razie zajmujących.
Marceli cały dzień i całą noc nas tępą czuwał u zwłok swego wuja, którego własnemi rękoma pragnął złożyć do trumny. Szedł też za pogrzebem starca z oczyma pełnemi łez najszczerszych i sercem, ciężkiem, a większa część okolicznej arystokracyi zgromadziła się, aby oddać baronowi Labardès ostatnią posługę.
Trumna, zawierająca zwłoki starego Hieronima, pomieszczoną została w grobie familijnym baronów Labardès i postawioną tuż obok trumny jego pana. Tak przyrzekł mu Marceli i dotrzymał danego słowa.
Dopełniwszy tej powinności młodzieniec napisał do swego ojca, nakłaniając go do przyjazdu do Prowancyi, gdzie jako krewny i domniemany spadkobierca winien był być obecnym przy zdjęciu pieczęci. Nie było nigdzie żadnego testamentu złożonego u rejenta. Możebnem było, że nie istniał on zupełnie. W takim rasie ojciec Marcelego odziedziczał cały majątek zmarłego starca.
Pośród smutnych tych zajęć zbiegły cztery dni, wyznaczone przez pułkownika.
Dnia 15-go po południu, porucznik w towarzystwie Jerzego, który go nie chciał opuścić do ostatniej chwili, wsiadł na szalupę, która dowiozła go na pokład Dydony.
Tu rozstali się obaj przyjaciele, Marceli przyrzekał Jerzemu, że będzie pisywał do niego, Jerzy przyrzekał mu wzajem, że go odwiedzi w Afryce.
Od owej okropnej nocy nic już nie zasłyszano o zbiegłych galernikach. Żadna, by najlżejsza wskazówka nie naprowadziła wylękłej sprawiedliwości na ślad ich.
Panna de Presles wciąż była między życiem a śmiercią.
Gontran wyszedł już zupełnie z niebezpieczeństwa. Groźne cięcie pałaszem, które otrzymał był w ramię, goiło się z szybkością.


XIX.
WZIĘCIE ALGIERU.

Jesteśmy w Afryce, przed murami Algieru.
Dnia 19-go czerwca, przed wschodem słońca, strzały poczęły się na pierwszej linii przednich straży, wedle nieodmiennego zwyczaju każdego poranka. Niezadługo wszakże ogień plutonowy tak się wzmógł i wzrósł w siłę, huk armat tak począł grzmieć rozgłośnie, że widocznem było, iż wschodzące słońce oświeci nie już potyczkę ale bitwę.
Około szóstej z rana, jeden z adjutantów przyszedł oznajmić generałowi, że Turcy wychodzili z po za swych szańców w zbitych masach i zbliżali się ku naszym dywizyom.
Starcie było gwałtowne a straszne. Wojska tureckie, ze swą nieubłaganą nienawiścią do psów chrześcijańskich i z tą ponurą odwagą, której podstawą jest fanatyzm rzuciły się na nasze oddziały z uzdami w zębach z pistoletem w jednej a bułatem w drugiej ręce, jak huragan ognia i żelaza!
W pierwszej chwili ta nieprzeparta gwałtowność natarcia wprawiła w zdziwienie naszego młodego żołnierza. Przez kilka minut wszczęło się zamieszanie w jednym z liniowych pułków, zaatakowanych przez dzicz rozwścieczoną. Jeden z arabskich naczelników powalił cięciem jatagnu chorążego i pochwycił sztandar, który wzniósł po nad głową z dumnym tryumfem.
Krótki wszakże był to tryumf!
Oficer jakiś, porucznik, rzucił się na arabskiego przywódzcę z gołym pałaszem tylko, który po walce, zaledwie kilka sekund trwającej, zagłębił mu aż po rękojeść w gardło; potem skoczywszy z zaszczytnym swym trofeem, który odzyskał i występując przed szeregi, zawołał głosem donośnym:
— Pod sztandar, dzieci! Pod sztandar!
Te słowa, ten przykład zelektryzowały żołnierzy, w których zapał niezmierny zastąpił chwilowe wahanie. W jednej chwili Turcy zostali odparci i zupełnie pobici na tem skrzydle.
— Oficer ów, który ocalił był sztandar i przechylił szalę zwycięztwa, był to porucznik Marceli de Labardès.
O dziesiątej olbrzymie beterye, wzniesione przed obozem Staneli, zostały zniesione mimo bohaterskiego oporu janczarów, którzy dawali się raczej zabijać na obmurowaniu fos, niżby się mieli cofnąć o krok jeden bodaj. Ze wszech stron zsypywali się Turcy na parowy. Beduini uciekali w popłochu, który im dodawał skrzydeł. Obóz wpadł w moc armii francuskiej, bitwa była wygraną.
W tej chwili generał, głównodowodzący armią kazał przywołać porucznika Marcelego i w obec wojsk, które upajała radość z odniesionego zwycięztwa, powiedział mu, przypinając na piersi krzyż Legii honorowej:
Kapitanie Labardès, nigdy zaprawdę nikt lepiej i szlachetniejszym czynem nie pozyskał tego krzyża!
Jeden okrzyk niezmierny przyjął te słowa. Wszystkie ręce wyciągnęły się do uścisku ręki młodzieńca.
On wszakże pozostał zimnym, ponurym niemal pośród zasłużonego swego tryumfu. Przyszedł mu na myśl komendant Raul, przyszła mu na myśl okropna noc 10-go maja i mówił sobie po cichu, że krzyż Legii honorowej nie miał właściwego dla siebie miejsca na tej piersi po dwakroć shańbionej winą.
— Szukałem śmierci! — myślał sobie, — a znajduję chwałę! Jestże to sprawiedliwe?...


∗             ∗

Dnia 4-go lipca od świtu grzmią! huk dział ze zdwojoną wściekłością. Baterye fortu odpowiadały mu słabo.
Nagle około dziesiątej z rana niebo ściemniło się niespodzianie, jak gdyby chmura jakaś fenomenalnej gęstości stanęła między słońcem a afrykańskiemi polami. W tym samym czasie rozległ się ogłuszający huk detonacyi; ziemia zadrżała, tchu zbrakło piersiom, morze podniosło się i wzdęło w zatoce, kiedy tymczasem powiew wschodniego wiatru przyniósł z sobą ciężki wyziew prochu, ciał popalonych i płonącej wełny.
To fort Empereur wyleciał w powietrze.
Garnizon turecki, pojąwszy, że wszelka nadzieja przedłużenia oporu straconą dlań została, podłożył ogień pod olbrzymie magazyny prochu nagromadzonego w arsenałach cytadelli, spodziewając się, że pogrzebie francuską armię pod gruzami swoich szańców. Piekielny ten pomysł wszakże nie udał się zupełnie, ani jednego z naszych żołnierzy nie dosięgły złomy fortecy, które siła wybuchu rozrzuciła jednak niezmiernie daleko.
Wraz z fortem Empereur padła ostatnia tama barbarzyńskiej potęgi, ostatnia nadzieja deja Husseina. Wojna została zakończona zwycięzko. Dej zażądał kapitnlacyi. Algier należał do Francyi!! Chwalebne to było uwieńczenie wojny, trwającej zaledwie dwa miesiące!
Nazajutrz Algier i jego okolice przedstawiały najciekawszy w świecie i najbardziej malowniczy chyba widok. Francuskie sztandary powiewały z murów Kazauby; a wszystkie okręty eskadry w zatoce rozwinęły swe bandery.


XX.
OJCIEC I PRZYJACIEL.

Pewnego poranku, pięć czy sześć dni po wejściu Francuzów do zdobytego miasta, wagmajster pułkowy oddał żołnierzowi, który zastępował Marcelemu lokaja, dwa listy do jego pana.
Oba te listy przychodziły z Francy i jeden jak drugi nosiły na sobie stempel pocztowy Tulonu.
Adres pierwszego nakreślony był nieznajomą kapitanowi ręką, odłożył go tymczasem przeto na bok, rozrywając szybko natomiast pieczęć drugiego, na którego kopercie poznał pismo ojca.
W tym wyczytał:

«Tulon, lipiec 1830 r.

»Spodziewam się, że list ten, kochane moje dziecko, dojdzie cię wczas, wiernie oddanym ci zostanie i zastanie cię w stanie zadawalniającym tak pod względem ciała jak umysłu. Mam poleconem sobie przesłać ci uściśnienia matki twej i siostry, które opuściłem od kilku tygodni. Przesyłam ci ich pocałunki wraz z moimi.
«Otrzymawszy list twój, w którym oznajmiałeś mi o okropnej a tak niespodziewanej śmierci biednego mego brata, zrobiłem coś mi sam radził i udałem się w drogę do Prowancyi, zwolna wprawdzie tylko, tu i owdzie zatrzymując się po drodze, gdyż jak wiesz stan mego zdrowia nie dopuszcza mi odbywać zbyt szybkich podróży.
»Przybywszy do Tulonu niezbyt zmęczony drogą tak odbytą, nazajutrz zaraz udałem się, zgodnie z twem życzeniem, złożyć wizytę przyjacielowi twemu Jerzemu Herbert, który bez wątpienia jest jednym z najmilszych i z najdoskonalszych ludzi i który też oddał się całkowicie na moje usługi z całą uprzejmością i szczerą serdecznością zarazem.
»Tegoż samego dnia jeszcze udałem się w jego towarzystwie do willi Labardès. Wchodząc do opustoszałego domu biednego mego brata, poczułem jak mi się bólem ścisnęło serce i niemało wylałem łez przypatrując się posadzce w jego sypialni, gdzie pozostały niezatarte znaki krwi, co tu popłynęła...
»Jakkolwiek daleko on był starszym odemnie, wielce prawdopodobnem było przecież, że miał przed sobą długie jeszcze lata życia, gdyby nóż morderców nie był przeciął tak okrutnie pasma dni jego!
»Oprowadzany przez pana Herberta, jakiż to uprzejmy i miły młodzieniec! chciałem zwiedzić również grób, w którym spoczywa większa część członków naszej rodziny i tu ponownie zapłakałem nad trumną tego, który już od nas odszedł!... Jakąż to dziwną siłę jednak, jaką moc niepojętą posiadają te węzły krwi! Wiesz przecie, żem nigdy niemal nie widywał się z moim bratem.... I widzisz, odkąd umaił zdaje mi się, że kocham go dziesięć, sto razy więcej niż sądziłem, żem go kochał wówczas gdy żył jeszcze!...
»Ale przejdźmy do poważnych interesów... Zdjęcie pieczęci w domu żałoby nastąpiło w mojej obecności, zeszłego tygodnia. Po niejakich poszukiwaniach znaleźliśmy testament własnoręczny, testament jak najformalniejszy, którego nie można zakwestyonować i natychmiast przekonaliśmy się o jego treści..,. A! mój kochany Marcelu, nasze stosunki majątkowe całkowitej uległy zmianie! i nic już dziś nie stanie na przeszkodzie twej siostrze zawrzeć świetne jakie małżeństwo godne imienia, które nosi.... Brat mój był bogatym, bardzo bogatym, bogatszym daleko niżeliśmy to sobie wyobrażali, niżeli nawet wyobrażano to sobie w całej tu okolicy w ogóle.... Jakaż to rzecz cudowna ta oszczędność! i do jakich zdumiewających doprowadzić ona może rezultatów! Twój stryj miał nie mniej jak sześćdziesiąt tysięcy liwrów dochodu, częścią w ziemiach znaczne przynoszących zyski, częścią w gotówce umieszczonej doskonale na pierwszych numerach hypotek! Byliśmy ubodzy, a teraz jesteśmy bogaci! Gdyby jaka myśl mogła żal nasz słuszny osłabić, to chyba ta właśnie....
»Załączam ci główną treść rozporządzeń testamentalnych mego kochanego brata. Leguje on cały swój majątek tobie i twojej siostrze po połowie, to jest po trzydzieści tysięcy liwrów rocznego dochodu dla każdego z was, z warunkiem abyście wypłacali nam, to jest matce i mnie, dożywotnią pensyę dwudziestu tysięcy franków rocznie....
«Prócz tego w testamencie zamieszczony był legal jednorazowy dziesięciu tysięcy franków dla dawnego sługi jego Hieronima. Ale wiesz to równie jak ja dobrze, że biedny Hieronim nie potrzebuje dziś już niczego.
»Testament stypuluje w najformalniejszem orzeczeniu, aby willa Labardès pozostała wyłączną twoją własnością. Widzisz przeto, kochane dziecko moje, że jeśli wypadnie ci opuścić służbę wojskową skoro się wojna ukończy, ja przeciw temu nie będę oponował. Nie potrzebna ci już karyera, jesteś bogatym.
»Jak wiesz, rzadko ja bardzo czytuję dzienniki. To też dowiedziałem się tylko od pana Jerzego Herbert, żeś otrzymał na polu bitwy kapitańskie epolety i krzyż Legii honorowej. To mnie cieszy niezmiennie i przesyłam ci z tego tytułu serdeczne powinszowanie, jakkolwiek nowy ten awans nie na wiele ci się ma przydać jeśli porzucisz służbę, co jak przypuszczam uczynisz bez wahania. Pamiętaj o sobie, kochane moje dziecko, nie narażaj się zbytnio na niebezpieczeństwa i przysyłaj mi wiadomości o sobie.
«Ja czas jeszcze niejaki zabawię w Tulonie. Nieźlebyś zrobił, gdybyś mi przysłał pełnomocnictwo: formalne tak bym mógł się zająć w sposób użyteczny zregulowaniem interesów spadkowych.

«Kochający cię ojciec,
«Baron Marjusz de Labardès.»

Przeczytawszy list ten, w którym na pierwszy rzut oka widocznemi są w każdym wierszu spekulacye ciasnego umysłu i dążenia duszy samolubnej, Marceli złamał pieczęć drugiego listu i poszukał u dołu podpisu; był nim oczywiście podpis dawnego naszego znajomego Jerzego Herbert.
Oto co pisał młody Prowansalczyk:
»Serce moje wzbiera radością, że mogę pisać do Ciebie, kochany mój Marceli! Nigdy nie będę w stanie wypowiedzieć Ci, jak mnie szczęśliwym uczynił Monitor! Kapitanem więc jesteś i otrzymałeś honorową odznakę!... To piękne, to cudownie piękne i chwała Bogu, sprawiedliwe! Czy pamiętasz com Ci mówił wówczas, gdyśmy się widzieli po raz pierwszy w Tulonie, w restauracyi Loustalot’a? Prorokiem byłem bezwiednie. A! jakże pragnąłbym być z Tobą, aby Ci módz uścisnąć rękę, obie Twe dłonie, żeby Cię módz uścisnąć z całego serca!
»Ojciec Twój jest tutaj, wiesz o tem. Widziałem się z nim kilkakrotnie. Zdaje mi się, że równocześnie bardzo jest zmartwiony okropną śmiercią brata i bardzo rozradowany spadłym na was wszystkich majątkiem. Między nami mówiąc, zdaje mi się, że u niego radość przeważa nieco nad żalem.
»Willa Labardès należy do Ciebie, kochany mój Marceli. Kiedyś, mam nadzieję, że niezadługo przybędziesz w niej zamieszkać; wtedy będziemy sąsiadami i wierzaj mi, będziesz miał we mnie przyjaciela na życie całe.
»Teraz pozwól mi nadużyć praw, które mi daje ta przyjaźń i pomówić z Tobą o mnie i o tem co mnie zajmuje...
»W chwili Twego odjazdu byłem niespokojny, bardzo niespokojny z powodu okropnych następstw, jakie dla mieszkańców zamku Presles miała owa noc 10-go maja,... Dzięki niebu, niepokój ten mój dziś jest już rozproszonym Panna de Presles wyszła już z niebezpieczeństwa i szybko przychodzi do zdrowia. Co do tego łobuza jej brata, ani wątpię, że niebawem rozpocznie znów w dalszym ciągu swe wybryki...
»Bywam codzień niemal w zamku... ciągnie mnie doń magnes potężniejszy nad moją wolę, silniejszy od mego rozumu.... Trzebaż Ci przyznać się, kocham pannę de Presles,... Nie wiedziałem o tem.... niebezpieczeństwo, które jej zagrażało odkryło mi dopiero całą prawdę.... Kocham ją szalenie, kocham całą potęgą mego serca.... W niej życie moje, moja przyszłość, moje szczęście wieczne, lub wieczna rozpacz moja....
»Dokąd zaprowadzi mnie ta miłość? Nie wiem i obawiam się o tem myśleć.... Jedna przeszkoda tylko leży na drodze mojej do Dianny ale być może, że jest ona nieprzebytą.... Majątek mój jest aż nadto wystarczającym; ale panna de Presles jest córką jednego z największych panów Prowancyi a ja nie jestem nawet szlachcicem.... Ah! gdybyż to zamiast nazwiska Jerzego Herbert módz nosić nazwisko Jerzego de Labardès!...
»Gorliwi chrześcianie utrzymują, że wiara góry przenosi, ale czegóż miłość nie miałaby również mieć przywileju czynienia cudów?...
»Rodzina moja nie jest szlachecką, ale jest uczciwą i wysoce poważaną od trzech set lat przeszło.... Gdyby mnie kochała Dianna, czemuż mianoby mi jej odmawiać? Tylko, czy mnie pokocha? Nie śmiem spodziewać się, ale i nie rozpaczam również zarazem.... Jak zdobyć jej miłość, jawnie, uczciwie, otwarcie, bez podstępów wszelakich? Tak... jak?... Cale życie moje zbiegło się w tem pytaniu....
»Potrzeba mi wylać wszystko co mi przepełnia serce przed takiem jak Twoje sercem... potrzeba mi rady prawdziwego przyjaciela....
»Może po te rady ja niezadługo przybędę do Ciebie....
»Twój, przyjacielu mój, twój całem sercem....

»Jerzy Herbert.«

Marceli odpowiedział na list ojca wysłaniem mu żądanego pełnomocnictwa.
Jerzemu zaś w miejsce odpowiedzi nakreślił ten jeden wiersz tylko; Przybywaj; będziesz mi najmilszym gościem.

»Twój,
Marceli de Labardès.«

XXI.
DWAJ PRAWDZIWI PRZYJACIELE ŻYLI W MONOMOTAPA LA FONTAINE.

Od dnia, w którym Marceli Labardès otrzymał owe dwa listy, powtórzone przez nas w poprzednim rozdziale, ubiegło trzy miesiące.
Wielkie zdarzenia przebiegły nad światem.
Dni 27-go, 28 go i 29-go lipca 1830 roku zesłały na ziemię wygnanie sędziwego monarchy i dziedzica tronu, a włożyły koronę na czoło popularnego wielce księcia Orleańskiego, zamienionego w Ludwika Filipa I.
Na wieżach Kazauby, na murach Algieru, na masztach okrętów, sztandar trójbarwny ustąpił miejsca białej chorągwi posianej kwiatami złotej lilii.
Marceli nie znajdował się już w Algierze; zajmował on wraz z kompanią odłączoną od jego pułku blokhauz, położony o pięć mil drogi od miasta.
Blokhauz ten otoczony był wałem krzaków i drzew mastyksowych; na lewo widać było kępkę zieleni, z pośród której wystrzelała biała wieżyca, opustoszała siedziba muzułmańskiego zakonnika, strzegącego jak ów z Siedi-Ferruch jakiegoś świętego grobowca. Grób nie był zburzony, wielkie figowe drzewa osłaniały go swym cieniem. Płoty agawy, po których przeszły bataliony w bojowej szarży, służyły za ogrodzenie kilku kwadratowym sążniom ziemi, stanowiącym niegdyś ogród. Tu i owdzie rosły klomby drzew pomarańczowych, osypując ziemię wonnym śniegiem swego kwiecia.
Blokhauz ten strzegł poniekąd wejścia do pięknej doliny Bakhe-Derre, która poczyna się u stóp wzgórzy Bujarea.
Było to w drugiej połowie października; słońce osuwało się w dół widnokręgu, a skośne jego promienie łamały się niby płomienne strzały na powierzchni pól piaszczystych i na wielkich białych skałach otaczających pagórków. Kilku żołnierzy, w koszulach tylko i pantalonach z grubego szarego płótna, drzemało rozciągniętych na piasku, w cieniu budynku i oczekiwało z niecierpliwością, łatwą do pojęcia, zachodu słońca i nadejścia wieczornej mgły morskiej, która przynosi tu nieco chłodu po nieznośnym upale dziennym.
Wierne otrzymanym rozkazom czuwały dwie warty, jedna przed, druga po za blokhauzem, ale zamiast przechadzać się tam i napowrót wedle nieodmiennego obyczaju wszystkich wart przeszłych, obecnych i przyszłych, stały nieporuszone wsparte na broni i wielce zajęte ocieraniem potu, który im ściekał strumieniem w grubych kroplach po twarzach już jak spiż ogorzałych.
Nagle uwagę jednej z nich zwrócił na siebie mały obłoczek kurzu, wznoszący się na drodze, nakreślonej przez nasze wojska, między półwyspom Sidi-Feoruch a Algierem. Obłok ten dążył w kierunku blokhauzu i zbliżał się szybko.
— He! sierżancie!... — zawołał żołnierz.
Jeden z ludzi leżących w cieniu podniósł się wpół na ten odzew i wsparty na łokciu spytał z wyraźnym odcieniem złego humoru:
— No, i cóż tam?.,. Czegóż to chcesz odemnie, fizylierze Pacot i czemu przeszkadzasz mi tak nie w porę, kiedy miałem oczy zamknięte i śniłem sobie w najlepsze o mojej wiosce i o mojej kobiecie... nawet zdawało mi się, że mnie całuje i teraz czuję jeszcze wrażenie tego całusa na mojem lewem oku i pewnie byłaby z kolei pocałowała mnie teraz w prawe oko kiedyś mnie zbudził nagle, jak głupiec!
— Sierżancie! — zawołał żołnierz zafukany tą długą perorą, — klnę się na wszystkie bogi, że wcale was nie uważam za głupca!... znam ja zanadto dobrze zasady subordynacyi, które są obowiązkiem żołnierza w obec sierżanta....
— Głupiec, to ty bydlaku!...
— A to tak, no to rozumiem....
— No i cóż to miałeś powiedzieć nareszcie?
— Obciąłem wam powiedzieć, żebyście popatrzyli ot tam, w tą stronę.
— W którą stronę?
— W stronę od Algieru....
Sierżant zrobił sobie z obu dłoni rodzaj lunety i popatrzał we wskazanym kierunku.
— A co! sierżancie, co tam widzicie? — spytał żołnierz.
— Widzę, że kłąb kurzu się posuwa... to jakiś od działek kawaleryi....
Sierżancie, ich tam jest tylko trzech ludzi....
— No, więc i cóż! to oficer z dwoma żołnierzami, ordynans....
— Nie, sierżancie ten co jedzie przodem ma pod sobą białego konia a ubrany jest niebiesko..— Ty... to ztąd widzisz, Pacot?
— Tak jak was widzę, sierżancie.
— No, proszę! to ty możesz się chlubić z takich oczu!
— Tak, sierżancie, to też się niemi szczycę....
— Zawszeć to takim cywilnym lepiej jest, mają przynajmniej szansę, że ich nie napotkają beduini i że wyniosą całą głowę z takiej wyprawy!
— Takie jest też i moje zdanie, skoro wy tak I utrzymujecie, sierżancie....
— Pacot, ty się kształcisz!
— Dziękuję, sierżancie.
— Co to może być, ci trzej jeźdźcy?
— Niezadługo się dowiemy, sierżancie, bo pędzą tak jakby ich konie miały, z przeproszeniem waszem, pod ogonami zarzewie.
W istocie trzej jeźdźcy oznajmieni przez fizyliera Pacot zbliżali się szybko.
Wkrótce i oczy sierżanta nawet, które nie mogły iść w zawody z bystrym wzrokiem młodego żołnierza, rozróżniły wyraźnie maść koni i barwy ubioru nowo przybyłych jeźdźców.
Tak jak mówił Pacot, ten co wyprzedzał dwu i innych jechał na białym koniu i miał na sobie niebieskie ubranie, opatrzone metalowemi guzami. Był i to wysoki i piękny młodzieniec.
Towarzysze jego, którzy jechali za nim o jakie i dwadzieścia kroków wydawali się podwładnemi jeśli I nie lokajami jego nawet; nie mieli jednak na sobie liberyi.
Przybywszy pod blokhauz młodzieniec w niebieskiem ubraniu zatrzymał konia i skłoniwszy się uprzejmie sierżantowi, który wiedziony ciekawością zbliżył się ku nadjeżdżającym, zapytał go:
— Czy nie należysz pan do kompanii kapitana Marcelego de Labardès?
— Tak, panie.
— Czy kapitan znajduje się w blokhauzie w tej chwili?
— Tak, panie.
— A może zechciałbyś sierżancie, poprowadzić mnie do niego? — dodał młodzieniec zsiadając z konia, — albo przynajmniej zawiadomić go, że jeden z jego przyjaciół przybywa z Erancyi umyślnie, aby się z nim zobaczyć?...
— Ja sam pana zaprowadzę do kapitana, — odpowiedział sierżant.
I poszedł przodem ku blokhauzowi a przeprowadziwszy gościa przez obszerną izbę, w której ustawioną była broń w kozły i która zastępowała tu kordegardę oraz wspólną salę kompanii, wprowadził go następnie do małego pokoiku niskiego i ciemnego, gdzie Marceli zmęczony bezsenną nocą i upałem spal na obozowem łożu.
Otwierające się drzwi zbudziły młodego oficera.
Przez parę sekund przecierał on sobie oczy, zadając sobie pytanie czy się zbudził, czy nie śni jeszcze; potem zerwał się z okrzykiem szczerej radości:
— Jerzy!! jak to? to ty?... Ty tutaj! Czy ja nie śnię?...
— Nie, mój kochany, nie śnisz ani trochę! to ja, to ja najrzeczywiściej i ja szczęśliwy nad wyraz z tego, że cię widzieć mogę! — odpowiedział Jerzy Herbert ściskając Marcelego w swych objęciach z żywą radością. — Spodziewam się, — dodał po chwili, — że będziesz mi wdzięcznym za moje odwiedziny... boć przybywam z dość daleka po to jedynie tylko...
— A, ty to wiesz dobrze, że jeśli nie wyrażam ci mej radości jakby należało, to dla tego wyłącznie, że zdziwienie i wzruszenie odejmują mi władzę....
— Będziesz miał czas przyjść do siebie, mój drogi chłopcze, bo ja cię nie tak prędko opuszczę....
— Więc rzeczywiście przepędzisz tu czas jakiś ze mną? To coś tak uroczego, że ani śmiem się spodziewać....
— Źle robisz w takim razie.... Ja ci poświęcę bowiem miesiąc cały... a może i więcej, jeśli mnie zechcesz tu zatrzymać....
Marceli w miejsce odpowiedzi uścisnął tylko gorąco dłoń przyjaciela.
— Kiedyż przybyłeś do Algieru? — spytał następnie.
— Wczoraj. Wysiadłem na ląd o dziesiątej wieczorem....
— Jakżeż ty odkrył, że ja tu jestem?
— Udałem się do biura sztabu. Odesłano mnie natychmiast tu do ciebie, radząc mi wszakże, abym zaczekał i udał się dopiero tu pod protekcyą oddziału, który miał być wysłany z Algieru do Sidi-Ferruch dla konwojowania transportu żywności. W innym razie, jak dodawano, beduini najniezawodniej utną mi głowę gdzie w drodze. Na pytanie moje co do czasu, w którym ów konwój w drogę wyruszy, poczęto coś mówić o jakichś pięciu czy sześciu dniach. To mi było za długo! Wołałem narazić się na wielce prawdopodobne niebezpieczeństwo, a zobaczyć cię o jakie kilka dni wcześniej... Tego rana przeto kupiłem konia, postarałem się nie bez trudności wprawdzie o dwóch żydów, którzy mi mocno wyglądają na łotrów, ale którzy znają wybornie okolice, włożyłem do olster dobre pistolety; wyjechałem i jak widzisz, dobiłem do portu nie spotkawszy ani kawałka beduina, co dowodzi raz jeden więcej niezaprzeczonej prawdy pomieszczonej w słowach klasyka: Audaces fortuna juvat!
— A jednak, mój kochany, — odparł Marceli, — wystawiałeś się z niewybaczona nieostrożnością na niebezpieczeństwo wielce realne, wielce prawdopodobne i to takie, że drżę o ciebie na samą myśl o tem!...
— Jakto, czyż beduini tak mordują!
— Codziennie kilku naszych żołnierzy, którzy zapuścili się zbyt daleko, znajdują zabitych lub rozstrzelanych. Bebuini i Kabyle ucinają im głowy i zabierają z sobą, nie robiąc sobie nawet ambarasu wrzucenia ciał w krzaki lub zarośla.... Dzicy ci i nieubłagani wrogowie krążą dniem i nocą dokoła naszych przednich straży, używając na wzór twej klasycznej cytacyi: Querenf leo quem devoret! Tylko, że to nie do lwa należałoby ich porównać!... raczej chyba do tygrysa, do jaguara, do pantery!...
— A! mój kochany chłopcze, Algier jest zdobyty, ale bynajmniej nie jest ujarzmionym!... I kto wie kiedy nim będzie?
— Czyż jesteś zniechęconym?
— Nie, bez wątpienia... ale drżę, myśląc o długim chrzcie krwi, którą zlać trzeba będzie ziemię afrykańską! Gdyby to moja tylko krew miała popłynąć, wierzaj mi, nie drżałbym....
— Jednakże wierzysz w przyszłość tej zdobyczy?
— Z pewnością! Trzeba by było być bezrozumnym, aby wątpić o tej przyszłości! Tylko, że zanim Algier będzie ujarzmionym całkowicie, upłynie czasu niemało i niemało kości naszych dzielnych żołnierzy bielić będzie na ziemi, użyźnionej krwią ich! Daruj mi, że cię witam temi złowieszczemi słowy, mój drogi Jerzy, ta myśl, żeś się narażał na takie niebezpieczeństwo straszne napędziła mi do głowy wszystkie te czarne poglądy.... A teraz starać się będę o ile w mojej możności spełnić obowiązki gościnności, którą pragnąłbym uczynić ci przyjemną.... Musisz być zmęczony podróżą i gorącem....
— Podróżą, nie; gorącem, tak....
— Pić ci się chce, nieprawdaż?
— Tak jakbym od dwóch tygodni nie miał kropli żadnego napoju w ustach... natomiast połknąłem kurzu niemało... kurzu bez liku.
— Nie mogę ci wcześniej przyrzekać chłodu jak za dobrą dopiero godzinę, kiedy mgła morska nastanie.... Ale napić się możesz natychmiast...
Marceli w wielką czarę polewaną glinianą o arabskich rysunkach wlał nieco cytrynowego soku, wrzucił cukru, a następnie napełnił tę czarę wodą przechowywaną w dużem naczyniu z gliny porowatej wielce podobne z kształtu do naczyń maurytańskich i lemoniadę tę podał Jerzemu, który ją wypił chciwie.
— No i cóż o niej mówisz? — spytał Marceli z uśmiechem.
— Przewyborna i niemal mrożona! — odparł Prowansalczyk. — A! mój drogi, co to za rozkoszne wrażenie! Taki napój dla gardła spieczonego na afty kańskich piaskach; to lepsze niż sorbety samego Tortoniego. W tej chwili nie czuję już najmniejszego znużenia, to mnie orzeźwiło od stóp do głowy!
— W takim razie możemy gawędzić....
— Spodziewam się, boć nie po co innego przybyłem do Afryki....
— Naprzód proszę cię, powiedz mi cokolwiek o moim ojcu.... Nie pisze do mnie... Czy dotąd jest jeszcze w Tulonie?
— Nie. Wyjechał już od miesiąca, ukończywszy poprzednio, dzięki twemu pełnomocnictwu, wszystkie sprawy sukcesyi. Poodnawiał kontrakty z dzierżawcami; osadził administratora w willi Labardès... Nakoniec zrobił w twem imieniu akt kompletnego wejścia w posiadanie.... Pośród wszystkich tych zajęć i całego ich chaosu był rozpromienionym, zachwyconym widocznie... nigdym nie widział weselszej żałoby; co nie przeszkadzało mu jednak ilekroć w obec niego wymówiono imię nieszczęśliwego stryja twego, wzdychać ciężko i przysłaniać ręką oczu, ku otarciu łez... Rękę widziałem, ale winienem wyznanie w prawdzie, łez nie widziałem nigdy... uważam je wszakże za połknięte i jako takie tobie podaję.... Człowiek to dobry zresztą i bardzo zacny ten twój ojciec; tylko, między nami mówiąc, zdaje mi się, że ten wielki majątek, którego używalność tak nagle mu przyznana, zawrócił mu trochę głowę....
— Co ty chcesz?... mój ojciec zaznał niedostatek... po dziś dzień żyć był zmuszony pośród oszczędności graniczącej niemal ze skąpstwem. Pojmuję, że w pierwszej chwili bogactwo go upaja... ale to przejdzie szybko....
— Jeśli jego upaja to ciebie pozostawia niezwykle chłodnym, drogi mój Marceli.
— A cóż może obchodzić mnie czym bogaty lub ubogi? Mam moją szpadę, to i wszystko co mi potrzeba...
— Czyż nie zrobisz żadnych na przyszłość planów?
— Żadnych.
— Po ukończeniu kampanii porzucisz przecież wojskową służbę?
Marceli wstrząsnął głową.
— Czy nie takie są twe zamiary? — spytał Jerzy.
— Nie, z pewnością!!
— Cóż więc myślisz zrobić z sobą?
— Żołnierzem jestem, żołnierzem.... Piękna to i szlachetna kariera ten mój czegóż chciałbyś, abym ją porzucił?...
— Ależ zdaje mi się, że nowa twa poezya....
Marceli przerwał swemu przyjacielowi:
— Mój drogi Jerzy, pozwól mi powiedzieć sobie, że ci się źle zdaje.... Wczoraj byłem oficerem ubogim, dziś jestem oficerem bogatym, oto cała różnica; mnie ona wydaje się bardzo małoznaczną. Jedyną ambicyą moją jest służyć o ile mogę najlepiej Francyi na tej ziemi, którą w drobniuchnej mej cząsteczce pomogłem jej zdobyć.... Tu żyć będę uczciwie; a może i znajdę grób opromieniony chwałą.... Oto życie moje, oto moja przyszłość...
— Wszystko to obmyślane jest wielce pięknie i wzniosie, — odpowiedział mu Jerzy; — mówisz równocześnie z punktu widzenia mędrca i bohatera. Zapominasz tylko o jednej rzeczy....
— Jakiej?
— Tej, że twe poglądy, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, ulegną zmianie zupełnej w dniu, w którym pomyślisz o tem, co chyba więcej niż sława oręża jest rzeczywistym życia celem.
— Cóż to?
— Małżeństwo.
Marceli ściągnął brwi chmurnie i westchnął z lekka.
— Ja nie ożenię się nigdy, — odpowiedział następnie.
— Co za szaleństwo! — zawołał Jerzy. — Frazesy młodzieńca rozmiłowanego w huku dział, niebezpieczeństwach i złotych epoletach!! Tak się to mówi... ale czas mija, a gusta, jak wiadomo, są zmienne... i człowiek się żeni... Ileż ja to znałem takich dumnych zuchów w dwudziestym piątym roku, który dla wszelkiego rodzaju powodów tak jak ty zarzekali się małżeństwa: — nie ożenię się nigdy — a którzy dziś są wzorem małżonków i ojców rodziny!! Pewien jestem, że za lat kilka zmienisz zdanie i pragnę tylko być jednym ze świadków na twoim ślubie i chrzestnym twego pierwszego dziecka....
Kapitan milczał przez kilka sekund, potem powtórzył głosem poważnym i stanowczym, który nie dopuszczał żadnych objekcyj:
— Ja się nigdy nie ożenię!!
Było coś przejmującego, coś uroczego niemal w tem twierdzeniu tak stanowczem, tak prosto sformułowanem i tak pewnem samego siebie. Był to, jeśli można powiedzieć, poniekąd pewien rodzaj zobowiązania, równającego się niemal ślubowi celibatu, który czyni młody kapłan u stóp ołtarzy.
Jerzy, nie pojmując motywów tej dziwnej determinacyi, patrzał na Marcelego ze zdziwieniem i niezawodnie począłby był go wypytywać, ale kapitan nie pozostawił mu na to potrzebnego czasu.
— Mój kochany chłopcze, — powiedział z humorem, który jeśli nie byt szczerym absolutnie, to przynajmniej był znakomicie udanym, — dość to już, aż nadto nawet zajmowaliśmy się mną..... Teraz na ciebie przyszła kolej... mówmy o tobie... o tem wszystkiem co ciebie obchodzi... Nie obrażę cię przecież po tem, coś mi pisał, jeśli cię spytam, czy zawsze jesteś zakochany w pannie de Presles?...
Wzrok Jerzego zabłysnął.
— Czym w niej zakochany zawsze!! — zawołał, — a, mój drogi Marceli, sto razy więcej jeszcze niż byłem!! Powiedziałem ci już i teraz powtarzam, że ta miłość będzie mojem życiem lub moją śmiercią!!
— Czy masz jaką nadzieję?
— Żem kochany?
— Tak.
— Nic o tem niewiem.... nic, słowo honoru ci daję, że nic nie wiem tej mierze!! Przyjmowany jestem bardzo serdecznie w zamku przez wszystkich. Dianna jest dla mnie bardzo uprzejma, bardzo mila, bardzo serdeczna tak, że mogłoby mi się zawrócić w głowie, gdyby mi w niej pozostała była jeszcze bodaj odrobina mózgu... ale w gruncie nie wiem najzupełniej, co się kryje pod tą uprzejmością i życzliwością... Czy panna de Presles widzi we mnie człowieka obojętnego, przyjaciela czy zakochanego? tego nie mogę domyślać się nawet; a jednak przysięgam ci, że, aby się tego dowiedzieć, dałbym z całego serca połowę mego życia!!
— Jednakże zdaje mi się, że istnieje środek bardzo prosty dowiedzenia się tego, co cię obchodzi tak bardzo....
— Środek? Na miłość boską wskażże mi go... co to za środek?
— Najprostszy: zapytać pannę de Presles.
Spojrzenie, którem Jerzy obrzucił Marcelego, wyrażało najkompletniejsze zdumienie.
— Zapytać! — powtórzył — czy ty na seryo tak myślisz?...
— Zdaje mi się, że skoro chce się otrzymać jakąś odpowiedź, trzeba rozpocząć od zrobienia zapytania.
— Pomyślże jednak, że wówczas trzebaby było powiedzieć Diannie, że ją kocham....
— Bez wątpienia.
— I ty myślisz, że to tak łatwo!! Widać doskonale, żeś nigdy przez to nie przechodził!! I ja niegdyś tak jak ty sądziłem, a dziś dopiero widzę jak bardzo byłem w błędzie.... Zaprzysięgać miłość wieczną kobiecie, której się nie kocha, to rzecz najprostsza w świecie... ale uczynić pierwsze wyznanie tej, którą kocha się rzeczywiście, to rzecz niesłychanie trudna!... prawie niemożliwa!... Ze dwadzieścia razy puszczałem się w drogę do zamku Presles, mówiąc sobie; Dziś z nią pomówię! — Przybywałem, zobaczyłem Diannę, zaczynałem z nią rozmowę... znajdowałem tysiąc przedmiotów zajmujących do dyskusyi, takich jak pogoda lub niepogoda, stan nieba lub plotki okoliczne ale czułem najwyborniej, że prędzej przy — schnie mi język do podniebienia, niżbym się odważył na wypowiedzenie tych dwu słów: — kocham cię... A jednak nie jestem nieśmielszym niż każdy inny, tylko jestem więcej zakochany....
— Rozumiem cię, mój drogi i czuję wielki szacunek dla uczucia, które się w ten sposób przejawia.. Ale pytam cię, jeżeli nigdy nie znajdziesz odwagi mówienia, jakże chcesz, aby panna Dianna odgadła twoją miłość?
— Alboż nie może jej wyczytać w mojem spojrzeniu? alboż nie może dosłyszeć jej wyznania w samem milczeniu mojem nawet?...
— Î odpowiedzieć ci w tenże sam sposób, nieprawdaż? duet milczący, w którym choć usta będą nieme, dusze się porozumieją....
— Wybornie oddajesz myśl moją!! Tego to właśnie ja pragnę i pewien jestem, że wystarczyłoby mi jedno Dianny spojrzenie, abym mógł czytać w głębi jej serca, czy to serce jest mi oddane.... Ale niestety, lękam się bardzo, że to nie nastąpi nigdy i że panna de Presles ma dla mnie tylko najzwyklejszą, chłodną życzliwość....
— Przypuściwszy nawet, że obecnie tak rzeczy stoją jeszcze, nic nie przeszkadza, aby żywsze uczucie zbudziło się w przyszłości....
— Tą też nadzieją ja żyję, kochany mój Marceli, bo gdyby Dianna miała kiedy pokochać innego i oddać mu swą rękę, czuję, że tego nie zdołałbym przeżyć!...
— Pozwól mi zadać sobie jedno pytanie....
— Jedno! dziesięć! sto!... ile tylko żądasz....
— Wiesz jak szczęśliwym czyni mnie obecność twa tutaj... nieobecność ta, muszę ci wyznać, tyle niemal mnie dziwi co cieszy... Jak się to dzieje, że w podobnem usposobieniu serca i umysłu, w jakiem ty się obecnie znajdujesz, mogłeś przemódz na sobie, aby opuścić Prowancyę, a przeto oddalać się od przedmiotu twej miłości? To dowodzi, jak mi się zdaje, siły nadludzkiej ducha, do której chyba zakochani, jak sądziłem dotąd, nie bywają zdolni....
Jerzy uśmiechnął się mimowolnie.
— A tej siły ducha, — odpowiedział, — i ja nie byłbym miał niezawodnie....
— Jednakże jesteś tu....
— Tak, ale jestem ponieważ ukochana moja jest teraz nieobecną w Prowancyi....
— To rzecz wyjaśnia! — zauważył Marceli, uśmiechając się.
— Tak, — podjął Jerzy, — generał i żona jego wraz z panną Dianną i Gontranem, kompletuje już wyleczonym z rany, opuścili zamek Presles w zeszłym tygodniu....
— Na jak długo?
— Nic wiem tego....
— A dokądże wyjechali?
— I tego nie wiem... Generał oznajmił mi swój odjazd z miną smutną i pognębioną. Widocznem było, że jakaś myśl ukryta nurtowała go i zasmucała podczas gdy ściskając mi rękę mówił: — «Kochany mój sąsiedzie, ku memu szczeremu żalowi, będziemy na przeciąg kilku miesięcy pozbawieni przyjemności widywania ciebie....» Hrabina obecną była temu pożegnaniu i widziałem łzy w jej oczach.... Pojmiesz, że nie śmiałem pytać generała dokąd wyjeżdżają. W tej chwili weszła Dianna. Była okropnie blada, wydawała się cierpiącą jakąś i dziwnie roztargnioną... Nazajutrz rano cała rodzina była już w drodze... Ja pozostałem sam w tej pustyni.... Wtedy (a rumienię się, przyznając ci się do tego) naprawdę zabrałem się do szpiegowskiego rzemiosła... rozpytywałem służbę, pozostałą w zamku Presles, aby przez nich dowiedzieć się coś o powodach wyjazdu generała i o tem dokąd wyjechał.... Chciałem biedź za mojem sercem, które zabierała mi z sobą Dianna.... Upokarzające to szpiegowstwo nie przyniosło żadnych rezultatów!... Służba nie wiedziała nic, albo też posłuszną była wyższym rozkazom... wszyscy odpowiedzieli mi, że równie jak ja nie wiedzą zupełnie nic o celu podróży państwa.... Przeżyłem tak z pięć czy sześć dni w okropnem zniechęceniu, w rozpaczy niemal, o której trudnoby mi było dać ci wyobrażenie, potem błysk rozsądku rozświecił nagle ciemności mej duszy.... Powiedziałem sobie: Prowancya w tej chwili jest nieznośną dla mnie, nie mogę w niej wyżyć.... A więc opuszczę Prowancyę!... Pojadę do Marcelego i u niego zaczerpnę rady i odwagi, których mi tak bardzo potrzeba.... Decyzya została natychmiast powziętą. Wydałem rozkaz memu kamerdynerowi, żeby natychmiast sam, osobiście przybył zawiadomić mnie do Algieru, gdyby wypadkiem, wielce mało prawdopodobnym coprawda, rodzina generała miała podczas mej nieobecności powrócić do zamku Presles. Nazajutrz siadłem na okręt i masz mnie.... Teraz wiesz wszystko, kochany mój Marceli i znasz głębie mego serca tak jakbyś dokonał jego sekcyi.... Widzisz, że powiedziałem ci wszystko z bezwarunkową szczerością, która może zmniejszy w twych oczach zasługę mej wizyty nieco przymusowej.... Wierzaj mi jednak, że jeśli miłość zatrzymywała mnie gdzieindziej, przyjaźń najżywszą i najszczersza gnała mnie zawsze tutaj ku tobie!...
Kiedy tak mówił Jerzy, Marceli ujął obie jego ręce i uścisnął je gorąco; potem powiedział mu:
— Wszystko co zależnem będzie odemnie, abyś nie żałował, że tu przybyłeś, wierzaj mi, uczynię, kochany mój Jerzy....
Podczas rozmowy obu młodzieńców, podniosła się już była mgła od morza i niezliczone gwiazdy afrykańskiej nocy świeciły już na niebie pociemniałem nagłym zmrokiem.
Marceli i Jerzy weszli po rodzaju drabiny na taras blokhauzu i zasiedli obok siebie, po turecku na poduszkach z grubego płótna, napchanych owsianą słomą.
— Któż ośmieliłby się utrzymywać, — zawołał kapitan, śmiejąc się i zaciągając dymem z długiego cybucha, — kto ośmieliłby się utrzymywać, że francuzcy żołnierze nie pojmują sybarytyzmu wschodniego życia? Oto poduszki, które zadałyby kłam temu parodoxowi w zupełności!!...
Z każdą minutą wymagały się ciemności; w dali słychać było monotonny szum fal morskich, rozbijających się o piaski półwyspu Sidi-Ferruch.
Chwilami po przez przestrzenie dobiegał ucha złowieszczy krzyk szakala, wietrzącego trupy.
Na prawo i na lewo od blokhauzu rozlegały się miarowe kroki dwóch wart. Konie przybyłe z Jerzym biły kopytem w stajni, a fizylier Pacot pośpiewywał z cicha rodzinną piosenkę, czyszcząc z niemałą starannością mosiężną rękojeść szabli swego sierżanta.
Jerzy i Marceli słuchali w milczeniu tych odgłosów pustyni, pomięszanych z gwarem świata. Obaj pogrążeni byli w niemem marzeniu.
Serce jednego z nich przepełnione było miłością.
Serce drugiego przejęte było bólem i wyrzutami sumienia....
Marceli palił zwolna długą swą fajkę. Jerzy zapalił cygaro.
Nagle w bardzo nieznacznej odległości błysk podwójny rozświecił ciemności; podwójny huk wystrzału dał się słyszeć. W tym samym czasie u stóp blokhauzu rozległ się okrzyk głuchy, po którym natychmiast nastąpił łoskot upadającego ciała, a na tarasie cygaro Jerzego pobiegło w powietrze wyrwane nagle z ust jego.
Z dwóch arabskich kul, jedna położyła trupem żołnierza odbywającego wartę, druga trafiła w cygaro, którego płonący koniec posłużył prawdopodobnie za cel strzelcowi.
— Do broni!! — krzyknął zrywając się Marceli i rzucił się ku drabinie, prowadzącej z platformy do wnętrza budynku.
— Do bronił! — powtórzyli żołnierze, strzelając całkiem bezpotrzebnie w kierunku zkąd wyszły strzały.
Zapalono pochodnie, przeszukano okolicę, ale wszystko nadaremnie.
— A co! mój drogi, — ozwał się kapitan do Prowansalczyka, — teraz widzisz, że Beduini istnieją i że czasami są daleko bliżej nas, niżbyśmy przypuszczać mogli... Gdyby tak ten łotr był celował do ciebie wprost, a nie jak to było z profilu, miałbyś w tej chwili kulę w pośrodku czaszki i panna Dianna de Presles byłaby została wdową nie wyszedłszy za mąż jeszcze!...
Jerzy uśmiechnął się i nic nie odpowiedział.


XXII.
POGAWĘDKA.

Przy blasku pochodni wykopano rów szeroki w piasku, aby pochować ciało biednego żołnierza, którego położyła trupem kula Beduina, potem, ponieważ nawyknienie oswaja ludzi ze wszystkiem i zwolna na wszystko znieczula, nawet na widok śmierci, nikt już nie myślał o tej nowej ofierze okrucieństwa niewidzialnych wrogów.
Marceli wydał rozkaz, aby w jego pokoju postawiono drugie łóżko obozowe dla Jerzego i rozmowa rozpoczęta przez dwu przyjaciół na tarasie toczyła się w dalszym ciągu wewnątrz blokhauzu.
— Przyznaj, kochany mój Jerzy, — począł kapitan, ściskając dłoń przyjaciela, — przyznaj, że dla mnie byłoby to strasznie smutnem, gdybym zmuszony był patrzeć jak szybko i jak drogo płacisz twe odwiedziny, zaledwie przybywszy, miałeś już paść od kuli bandyty!...
— Przyznaję z całego serca! — odpowiedział, śmiejąc się młodzieniec, — i dodam, że i dla mnie byłaby to rzecz wcale niewesoła!...
Potem po upływie chwili, dodał:
— Ponieważ mówisz o bandytach, mam dla ciebie, wiesz, dobrą nowinę....
— Dla mnie?
— Tak.
— Wyznaję, że nie zgaduję zupełnie o jakiej to nowinie może być mewa i o jakich chcesz mi mówić bandytach....
— O tych, co podpalili willę Salbert i zamordowali barona Labardès....
Marceli pobladł okropnie.
Słowa Jerzego obudziły w nim nagle dwa wspomnienia straszliwie bolesne, dotknęły dwu ran krwawiących.
Zawołał żywo.
— A więc udało sie wreszcie trafić na ślad tych nędzników? dzień więc sprawiedliwości nadejdzie nareszcie?
— Ten dzień już nadszedł.
— Schwycono tych zbiegłych galerników?...
— I ich i ich wspólników... Wszyscy naraz wpadli w sieci....
— Jakże to?
— To szczególne i ciekawe, zobaczysz, i to dodaje wiary w Opatrzność Bożą, gdyby kto miał ochotę o niej wątpić! Wiesz, że po obu zajściach w ciągu nocy 10-go maja, wszystkie brygady żandarmeryi z całego departamentu zgromadziły się w Talonie i ze współudziałem bardzo czynnym żołnierzy załogi i wieśniaków okolicznych dniem i nocą czynili obławy.... Ale daremnie zdwajano gorliwość, nie znajdowano nic, nic najzupełniej i pośród zabobonnego tłumu krążyły wieści, że tu nie miano do czynienia z łotrami z ciała i kości, ale chyba z wcielonymi demonami, a wieści te mimo swej niedorzeczności poczynały znajdować wiarę wśród ludzi.... Już mieszkańcy wsi okolicznych nie mówili inaczej o zbiegłych galernikach jak coprędzej żegnając się nabożnie, aby się uchronić od napaści szatańskiej. Żandarmi i żołnierze próbowali śmiać się, kiedy w obec nich wypowiadano te naiwne przekonania, tym wszakże którzy pytali: — Nakoniec gdzież się podzieli?... banda zbójców nie znika przecież tak nagłe, nie pozostawiając po sobie śladów!... Bardzo im trudno było odpowiedzieć na postawione pytanie.
— Pojmuję ich kłopot, — wtrącił Marceli — i radbym go podzielał niezawodnie.
— I ja, do licha, także!...
— Gdzież jednak wreszcie byli ci galernicy?...
— Chwilę cierpliwości tylko!... twój pośpiech pozbawi moją opowieść najpiękniejszych jej efektów!.. Pewnego pięknego dnia, w tydzień może po twojem odpłynięciu, mały statek kupiecki zawinął do przystani Tulonu, ciągnąc za sobą na linie wielką szalupę. Na pokładzie tego statku ciekawi zebrani wzdłuż wybrzeży zobaczyli z niemałem zdziwieniem z jakich dwunastu ludzi, z rękoma skrępowanemi na plecach i podobniejszych raczej do widm niż do ludzi żyjących, tak byli okropnie opaleni i wychudli.... Policja, zawiadomiona natychmiast przybyła conajprędzej, aby przesłuchać oryginalnych tych podróżników i wyobraź sobie jej uciechę, kiedy poznała w nich tych nędzników, na których od tylu dni daremnie robiła obławę.
— Ale, — spytał Marceli, — jakimż sposobem znaleźli się na pokładzie tego okrętu?...
— To ci zaraz powiem. Kapitan oznajmił, że na morzu spotkał łódź z połamanemi masztami i strojem, której załoga zdawała się osłabioną do tego stopnia, że już nie mogła nawet posługiwać się wiosłami... tknięty litością kazał zwrócić się ku tej łodzi, aby przyjść w pomoc nieszczęśliwym, którzy dawali znaki najwyższej rozpaczy. Zarzucono linę i kiedy wciągniono ich na pokład, na zadane pytania ludzie ci oświadczyli, że są jedynymi pozostałymi przy życiu majtkami wielkiego brygu, który uległ rozbiciu i którego nazwę też wymienili.... Im, jak powiadali, udało się ocalić na szalupie, na której też od dni kilku krążą bez celu i steru, popychani wichrem i falą i umierając z głodu, bo im brak najzupełniej żywności. Tłómaczenie to o tyle więcej jeszcze wydało się podejrzanem, że żadna wielka burza w ostatnich dniach nie czyniła prawdopodobnem owego rozbicia; do tego jeszcze osada szalupy, dowiedziawszy się, że statek płynie do tulońskiego portu, okazała wielką ochotę, aby jej udzielono tylko nieco żywności a pozostawiono nadal w szalupie... Ta widoczna obawa przed płynięciem do francuskiego portu, potwierdziła jeszcze obudzone już podejrzenia. Zrewidowano mniemanych rozbitków i znaleziono, że mieli napchane kieszenie złotem i brylantami, zrabowanemi w willi Salbert... nie brak było ani jednego!... Kapitan kupieckiego okrętu nie mógł już mieć żadnej wątpliwości. Pewnem dlań było, że miał do czynienia z grubą zwierzyną.... Kazał powiązać ręce tym nędznikom, których wjazd tryumfalny do Tulonu jużem ci opowiedział. Następnego miesiąca osądzono ich, zapadł wyrok i zostali straceni, a ludność Prowancyi odetchnęła wreszcie.
— Dobrze to i słusznie!... — mruknął Marceli — sprawiedliwości ludzkiej stało się zadość, za nią jest jeszcze sprawiedliwość Boża.... Nieszczęściem wszakże głowy, co się stoczyły z rusztowania, nie powrócą życia szlachetnym ofiarom zbrodni.... Krew zbrodniarzy, choćby popłynęła szerokim strumieniem, nie okupi krwi przelanej niewinnie!...
Myśl o stryju, zamordowanym przez galerników, okropny obraz tego starca z zakneblowanemu usty i rozciętym gardłem, rozciągniętego na posadzce krwawej stanął przed oczyma młodzieńca tak żywo, że przez kilka minut pogrążył on się w ponurem marzeniu.
Następnie podjęto znów przerwaną na chwilę rozmowę, o najrozmaitszych jednak już teraz rzeczach; niebawem wszakże urwano ją, Jerzy Herbert bowiem znużony podróżą pospieszną pod palącem afrykańskiem słońcem, po rozpalonym piasku, wkrótce rzucił się na przygotowane dlań łóżko i usnął snem głębokim.


∗             ∗

Nie będziemy tu kreślić szczegółów życia jednostajnego, jakie wiedli obaj młodzieńcy przez dni kilka w blokhauzie, którego załogą dowodził Marceli.
Jerzy mimo to nie nudził się bynajmniej: — opowiadał Marcelemu o Diannie, mówił mu o niej niemal bez przestanku a zajęcie to tak miłe wszystkim zakochanym przeszłym, teraźniejszym i przyszłym, nie dozwalało mu spostrzedz długości godzin takiego jednostajnego, bezczynnego życia.
Pewnego dnia Jerzy skorzystał z dobrej sposobności, którą mu nastręczał oddziałek przychodzący z Sidi Ferruch i mający powracać za dzień jeden z konwojem i udał się na spędzenie dwóch dni w Algierze, który zwiedził o ile mógł dokładnie.
Innego znów dnia kapitan wraz z Prowansalczykiem zrobili wycieczkę do obozu Staoueli i Jerzy miał przyjemność przyjrzenia się miejscu, gdzie przyjaciel jego pozyskał tak chwalebnie sztandar swego pułku, wpadły już w ręce Arabów.
Miesiąc mniej więcej upłynął już od czasu przybycia Jerzego na ziemię afrykańską, kiedy Jerzego nagle ogarnął pewien rodzaj nostalgii, tej niezmiernej za rodzinnym krajem tęsknoty. Nietyle może chodziło mu o ujrzenie niw Prowancyi i rodzinnej swej willi, ile raczej czuł potrzebę zbliżenia się do zamku Presles, jakkolwiek wiedział doskonale, że tam nie było Dianny.
Ludzie zakochani, to naród ogromnie dziwaczny.... Nie pytaj ich nigdy ani żądaj od nich zdrowych poglądów, rozsądku, w tem wszystkiem co dotyczy ich namiętności... Amor nie był nigdy bogiem logiki.
Krótko mówiąc, Jerzy wyobraził sobie, że będzie bliżej swej ukochanej, będąc nie tak oddalonym od miejsc, gdzie ona zazwyczaj spędzała życie. Skoro zaś myśl ta raz już zagnieździła się w jego mózgu, pobyt w blokhauzie utracił dlań powab wszelki, a nawet towarzystwo Marcelego stało się niewystarczającem potrzebom serca.
Prowansalczyk wtajemniczył po prostu i otwarcie swego przyjaciela w te swoje wrażenia i oznajmił mu postanowienie bliskiego odjazdu.
— A! — szepnął kapitan, — byłem pewien tego, że cię znudzi taka egzystencja klasztorna, jaką my tu jesteśmy wieść zmuszeni....
— A jednak ciebie ona nie nudzi, ciebie... — odpowiedział Jerzy.
— Mnie, ależ to rzecz całkiem inna.
— W czemże inna?
— Ja oddany jestem memu zawodowi, spełniam mój obowiązek. Spełnianie zaś obowiązku nie może i nie powinno nigdy wydawać nam się ciężkiem... Zresztą, — dodał uśmiechając się, — ja nie jestem zakochany.... Kiedyż odjeżdżasz?...
— Skorzystam z przechodu pierwszego konwoju, który z Sidi-Ferruch podąży do Algieru....
— W takim razie masz przed sobą jeszcze trzy dni, które ci się wydadzą niesłychanie długiemi, bo skoro raz już człowiek zdecydowany jest wyjechać, czas mu się niesłychanie wlecze długo.... Starać się będę, o ile w mej to leży mocy, skrócić ci te godziny oczekiwania.... Miałbym rozrywkę na noc dzisiejszą, którą pragnę ci zaproponować...
— Przyjmuję ją z góry....
— Poczekajże aż się dowiesz o co chodzi, zanim się zgodzisz na mój plan, kochany mój chłopcze....
— A to po co?...
— Ponieważ moja rozrywka jest straszliwie niebezpieczna....
— Czyż sądzisz, że niebezpieczeństwo mnie odstrasza?
— Nie, z pewnością; ale dozwolonem jest przecież zawahać się przed bezpożytecznem niebezpieczeństwem....
— Nakoniec, o cóż chodzi?...
— O obławę.
— Na tę noc?
— Tak.
— Polowanie na lwa może?...
— Nie.... Zwierzyna, z którą, nam zmierzyć się przyjdzie i pokonać nie jest wprawdzie tak szlachetną, niemniej jednak przecież jest ona nie do pogardzenia również....
— Na cóż więc zapolujemy?
— Na dzika. Podczas wycieczki naszej do obozu, zauważyłeś może po za domkiem marabuta, może o staję wielkie pole kukurydzy, którą posieli Arabi, a którą zbiera ptactwo powietrzne?...
— Tyś mi sam zwrócił uwagę na tę bujną, rozrosłą roślinność.... W pośród tego to pola co noc pojawiają się cale stada dzików.... Tam to staniemy na czatach i będziem ich oczekiwać....
— Wyborna myśl, ale urzeczywistnienie jej wydaje mi się daleko mniej niebezpiecznem niż ty utrzymywałeś....
— Nie przesadziłem nic, wierzaj mi. Niebezpieczeństwo istnieje, nie wątp o tem!.. Naprzód raniony dzik nie jest wcale uprzejmem zwierzęciem!... a potem czyż nie rachujesz, że mogą nas odkryć i pobić Beduini....
— A! do licha!... otóż ewentualność, o której nie pomyślałem zupełnie....
— Czas jeszcze odstąpić od tego polowania....
— Jeszcze czego!... odstąpić... nigdy!... Jeśli nas napadną Beduini, będziem się bronić, oto i wszystko...
— A więc tego wieczoru....
— Tego wieczoru....
Na godzinę przed zachodem słońca, Marceli zajął się przygotowaniami do projektowanej wyprawy. Arsenał jego składał się ze strzelby dwururki, przywiezionej z Francyi i długiego arabskiego karabina, pochodzącego z podziału broni zdobytej, między oficerów i żołnierzy francuskich nazajutrz po wzięciu Algieru.
Oprócz tego on i Jerzy mieli po parze pistoletów.
Broń ta została nabitą starannie i kiedy po wieczornym zmroku noc zupełna zapadła, przyjaciele opuścili blokhauz, zaleciwszy szczuplej jego załodze, aby stała więcej niż kiedykolwiek w pogotowiu ale nie niepokoiła się nadmiernie posłyszanemi wystrzałami.
Marceli dał Jerzemu Herbert dubeltówkę, zachowując sobie karabin arabski, którego donośność była daleko dalszą wprawdzie, ale który natomiast miał tylko jeden nabój naraz.
Pasy zaimprowizowane z uciętych kawałów płótna od pakowania podtrzymywały pistolety i kordelasy, kieszenie zaś obu młodzieńców naładowane były nabojami.


XXIII.
NOC W AFRYCE.

W chwili kiedy kapitan i Prowansalczyk zapuszczali się w dolinę Backbé-Derre, księżyc w pełni, okrągły a czerwony jak miedziana tarcza, zawisł na wierzchołku jednego ze szczytów Atlasu, rozlewając blade swe światło po wszystkich wydatniejszych częściach malowniczego krajobrazu, a pogrążając resztę w zupełnej ciemności i nadając drzewom i skałom dziwaczne i fantastyczne kształty.
Dwaj przyjaciele podążali ścieżyną nadzwyczaj wązką, wiodącą pośród istnego szpaleru krzaków jałowcu i różanych krzewów. Idąc tak nie rozmawiali z sobą, od czasu do czasu tylko rzucając sobie krótkie, urywane słowa.
Nakoniec dotarli do płotu agawy, stanowiącego odgrodzenie opustoszałego domku Marabuta. Tu zwrócili się na lewo i niebawem znaleźli się pośród pola kukurydzy, celu nocnej ich wycieczki.
Jeden bok tego pola biegł wzdłuż ścieżki. Drugi dochodził do krawędzi lasku, którego drzewa nie były wprawdzie zbyt wyniosłe, ale który za to zarosły był gęstwą krzaków ciernistych, tworzących wał nieprzebyty niemal. Kilka klombów takichże samych krzaków wznosiło się tu i owdzie pośród pola niby wysepki zieleni.
Wspaniałe drzewo cytrynowe rozrastało s>ę na skraju drogi.
— Stój! — szepnął kapitan niezmiernie ściszonym głosem. — Przybyliśmy już, teraz chodzi o zajęcie posterunków....
— Umieść mnie, gdzie zechcesz... — odpowie dział mu Jerzy.
Marcel poprowadził swego przyjaciela do jednej z tych kępek zieleni, o których wspominaliśmy przed chwilą i powiedział mu:
— Wśliźnij się między te krzaki, przykucnij i czekaj....
— Dobrze....
— Ja zajmę pozycyę o sto pięćdziesiąt kroków ztąd, w cieniu tego drzewa cytrynowego, które tam widzisz.... Jeżeli dziki przybędą, jak to jest prawdopodobnem, nie strzelaj inaczej jak na pewno i staraj się mierzyć twe strzały przez ramię.... Wystrzeliwszy nie opuszczaj twego posterunku i natychmiast nabijaj broń ponownie.... Na te zwierzęta nikt tu nie polował, możliwem jest przeto, że wprędce przyjdą do siebie po pierwszej porażce i powrócą, aby dać się zabijać znowu....
— Bądź spokojny, nie zapomnę twych wskazówek.
Jerzy przykucnął w krzakach. Marceli oddalił się i tak jak był powiedział, oparł się o pień cytrynowego drzewa, nabiwszy poprzednio karabin i spojrzawszy na zegarek.
W tej chwili było właśnie wpół do dziewiątej wieczór.
O dziesiątej bębny blokhauzu ozwały się na capstrzyk; potem wszelki odgłos ucichł i nic nie słychać było prócz szmeru morskiego, wietrzyku, szeleszczącego pośród gałęzi lasku i wycia szakalów gdzieś w oddali.
Dwie godziny tak minęły. Marceli począł obawiać się, że rezultat nocy spędzonej niezbyt wygodnie, pod gołem niebem gotów nie odpowiedzieć zupełnie oczekiwaniom.
Nakoniec jednak, cokolwiek przed północą, szmer rozsuwanych gałęzi podczas pospiesznego, rączego jakiegoś biegu, ozwał się od strony lasu, w tym samym zaś czasie stado złożone z siedmiu czy ośmiu dzików, na których czele szedł stary dzik olbrzymich rozmiarów, puściło się ku polu kukurudzy minąwszy tuż obok Jerzego, a natomiast podążając wprost w stronę, w której stał Marceli.
Prowansalczyk był dobrym strzelcem. Dał ognia z obu luf; maciora i jeden z młodych dzików padły martwe.
Reszta stada rzuciła się w zupełnym popłochu przez łodygi kukurudzy na oślep.
Przed podbiciem Algieru, dziki nie znały z doświadczenia strasznych skutków palnej broni, ponieważ bowiem użycie ich mięsa zakazanem jest prawami Mahometa tak samo jak mięsa wieprzowego, przeto też Arabi nie bawili się w psucie prochu na tępienie bezużytecznej zwierzyny.
Marceli z kolei wymierzył za uciekającem stadem z swego karabina; nowy huk się rozległ.
Stary dzik, wzięty na cel przez kapitana, skoczył tylko, skręcił się i rozszalały z bólu, który mu sprawiała rana, rzucił się ku ścieżynie i upadł o pięćdziesiąt kroków dalej, aby już nie powstać, tak wszakże daleko, że Marceli nie mógł tego już dojrzeć i tym sposobem nie wiedział nic o śmiertelnym postrzale, którym go ugodził, wierny zaś wskazówkom danym Jerzemu nie opuścił jeszcze swego posterunku i nabiwszy świeżo swój karabin w nadziei, że jeszcze może później nieco nowe stado spóźnione nadejdzie na toż samo pole stawić się za cel kulom dwóch myśliwców.
Było to mocno nieprawdopodobne, ale jednak zawsze możliwe.
Po trzech kwadransach takiego wyczekiwania kapitan nagle zadrżał i naraz ukrył się po za pniem drzewa, które mu służyło za schronienie, tu przykląkł na oba kolana na ziemi i przyłożywszy do niej ucho, i słuchał.
Po upływie kilku sekund podniósł się pewien już, że się nic pomylił.
W niewielkiej odległości w kierunku doliny Bakhe-Derre, posłyszał kroki i głosy zbliżającego się oddziałku ludzi.
Trudno było powątpiewać, że to był oddział Beduinów, gotujący się bez wątpienia na walką ze strażami blokhauzu, jak to czynili lub przynajmniej czynić usiłowali dwa razy tygodniowo.
Nie było już tyle nawet czasu, ile go potrzeba było na przebiegnięcie przestrzeni od miejsca gdzie stał Marceli do krzaków, u których zajął posterunek Jerzy.
Trzeba było przeto czekać w odosobnieniu, myśleć o bliskiem niebezpieczeństwie, zgubie może, z zimną krwią, o ile jej tylko zdobyć się zdoła i szukać sposobów najlepszego wyjścia z tej sytuacyi.
Ścieżka była za wąską, aby nią Beduini inaczej iść mogli jak jeden za drugim; może oczy ich olśnione jasnym blaskiem księżyca nie dostrzegną ukrytego w cieniu kapitana...
Przypuszczenie to raz zrobiwszy, na niem osnuł młodzieniec plan swój, prosty a skombinowany zarazem, jak to zobaczymy niebawem.
Jeżeli Beduini nie są zbyt liczni, w takim Marceli postanowił dozwolić im przejść, a następnie ostatniego położyć trupem pchnięciem swego kordelasa, potem posłać dwie kule swych pistoletów za temi, którzy szli za nim, czwartego zaś powalić z karabina, a potem już wywinąć się jakoś pozostałym, oczywiście wielce przerażonym i spłoszonym tak niespodziewaną napaścią....
Gdyby zaś liczba Beduinów zmniejszała szanse powodzenia dlań w tej walce, Marceli zdecydowany był nie zaczepiać ich i przeczekać spokojnie aż przejdą, nie odkrywszy go zupełnie.
Na wypadek, gdyby przeciw jego oczekiwaniu, miał zostać odkrytym, trzeba mu było poddać się nierównej walce, zabijając trzech ludzi naprzód a następnie nie było innego już wyjścia, jak rzucić się jak lew na resztę oddziału z nadzieją tylko w pomoc Boga i obronę Jerzego, który prędzej czy później musiał mu podążyć na pomoc!
Wszystkie te przewidywania z błyskawiczną szybkością mignęły w umyśle Marcelego.
Beduini zbliżali się a przewodnik i przywódzca ich oddziałku był już zaledwie o jakie dwadzieścia pięć lub trzydzieści kroków od cytrynowego drzewa. Marceli policzył ich; było ich dziesięciu.
— To nadto na jednego człowieka, — pomyślał kapitan; — trzeba im pozwolić przejść spokojnie....
I zamiast pozostać w postawie stojącej, wsparty o pień drzewa, położył się, kładąc obok siebie karabin w trawie.
Doszedłszy do Marcelego o trzy kroki od niego zaledwie, przewodnik oddziałku zatrzymał się i zwrócił do swych towarzyszy, którzy wraz z nim się zatrzymali i począł przemawiać do nich coś głosem gardłowym, z żywą gestykulacyą. Młodzieniec, któremu całkowicie nieznanym był język arabski nie mógł zrozumieć co do nich mówił, przemowa ta wszakże wydawała mu się tem bardziej nieskończoną, że w ciągu niej przywódzca od czasu do czasu zatrzymywał zda się wzrok swój na oczach Marcelego, który wciąż zadawał sobie pytanie: — czy on mnie też widzi?...
Była nawet chwila, w której Beduin pochwycił długi swój karabin, który dotąd niósł na ramieniu i opatrzył jego zamek.
Marceli zdecydowany drogo sprzedać swe życie, położył obie ręce na kurkach swych pistoletów i był w pogotowiu do strzału.
Ale Beduin nic nie widział; zarzucił napowrót broń na ramię, przestał mówić i napowrót puścił się w drogę. Po upływie kilku sekund, dziesięciu Beduinów w białych swych burnusach przeszło tuż koło niego.
Kłamalibyśmy utrzymując, że Marceli nie doznał dziwnej ulgi na ten widok i że spadł mu ciężar z serca, które natychmiast też poczęło bić swobodniej...
Ta chwila odetchnienia po przerażeniu tak wysoce dramatycznej sytuacyi trwała zaledwie jedno mgnienie oka.
Przywódzca oddziałku niebawem potknął się o leżącego na drodze dzika, który raniony przez Marcelego legł właśnie na samym środku ścieżki.
Pochylił się nad tem ciałem, poczuł, że jeszcze było ciepłe, najlepszy dowód, że przed chwilą zaledwie zabitem zostało. Wtedy wydał nagle okrzyk chrypliwy i wymówił słów kilka nadzwyczaj donośnie i groźnie.
Słowa te musiały być jakimś rozkazem widocznie, bo natychmiast Beduini rozbiegli się po kukurudzowem polu, które poczęli przebiegać je we wszystkich kierunkach jak myśliwiec tropiący zwierzynę.
Dwukrotnie przechodzili obok krzaków, w których ukryty był Jerzy a ani raz nie przyszło im na myśl je przeszukać. I ponownie wydawali dzikie okrzyki spostrzegłszy zabitego dzika i maciorę.
Przybywszy do drugiego końca pola naradzali się przez chwilę a następnie zawrócili.
Sądząc z giestów Beduina, który wydawał się ich przywódzcą, Marcelemu wydało się, że poleca on starannie przeszukanie krzaków. I nie mylił się bynajmniej. Dwóch łudzi z karabinami na ramieniu skierowało się ku kępce, która służyła za schronienie Prowansalczykowi.
Marceli podniósł się. Teraz już nie ukrywał się po za pniem drzewa; sposobił się na to by jednym skokiem rzucić się na pomoc przyjacielowi, dławiło go gwałtowne bicie serca....
Kilka sekund jeszcze a lufy broni beduińskiej dotkną Jerzego.... Nie mieli jeszcze czasu dojścia do wskazanych im krzaków, kiedy... w górę wzniósł się mały obłoczek dymu, dwa strzały padły jeden za drugim i obaj Arabi legli przeszyci kulą....
— Brawo, Jerzyl! — krzyknął Marceli. — A teraz do mnie, do mnie!!...
Dał ognia z swego karabinu do przywódzcy Beduinów, który padł ugodzony strzałem; potem z pistoletem w każdej dłoni rzucił się w kukurudzę i powalił dwóch innych Arabów, kiedy tymczasem Jerzy ze swej strony z tymże samym skutkiem posłał obie kule swych pistoletów.
Siedmiu łudzi było już niezdolnych do walki; pozostawało przeto tylko trzech przeciwników, którzy z całych sił poczęli uciekać zapominając nawet w zapale ucieczki o wystrzeleniu broni swej na Francuzów. I nie biegli już, ale zda się, wyrosły im skrzydła!...
Jerzy i Marceli spotkali się w pośrodku kuku rydzowego pola. Rzucili się sobie w objęcia i uścisnęli się z radością dwu przyjaciół co się po długiem witają niewidzeniu. I witali się też po cudownem uniknięciu śmierci....
— A co, drogi mój, — spytał kapitan po chwili, — czyż ci nie przyrzekłem pysznego polowania... Nie dotrzymałżem ci słowa?... cóż na to mówisz?...
— Mówię, — odpowiedział śmiejąc się Jerzy, — żeś nie myślał prawdopodobnie, o ile rzeczywistość przewyższy twe spodziewanie....
— To prawda... Gdybym był mógł przeczuć to co się stanie, nie byłbym cię tu zaciągnął....
— A czemużby nie, skoro takeśmy się dzielnie wywinęli z niebezpieczeństwa i to bez jednego zadraśnięcia?...
— Czybyś się podjął rozpocząć jutro toż samo?
— Tego nie mówię.... To byłoby kusić Boga! mogłaby odwrócić się karta, a nic głupszego nie ma chyba jak dać się zabijać bez żadnej korzyści dla nikogo.... Ale bądźcobądź winien ci jestem jedną z nocy najbardziej wzruszających w mojem życiu.... jedną z takich nocy, których nie zapomina się nigdy i których dzieje opowiada się potem małym dzieciom....
— A więc, aby ci było podobnem opowiadać o tem wszystkie w przyszłości, nie możem pozostać tutaj.
— Czegóż się lękasz?
— Tego po prostu, żeby Ci trzej zbóje, których zostawiliśmy przy życiu nie powrócili i z po za płotu nie strzelili gdzie znów do nas jak do królików...
— A! do licha!! — zawołał Jerzy, — masz słuszność... nie pomyślałem o tych panach.... Chodźmyż prędko, bo nie mam bynajmniej ochoty służyć im za tarczę....
I obaj młodzi ludzie puścili się szybko drogą ku blokhauzowi, do którego doszli też w przeciągu dwudziestu minut.
Pomimo ostrzeżenia Marcelego mała załoga blokhauzu było kompletnie wzburzoną żywą strzelaniną, która zdała im się dowodem, że ich kapitan z innym walczy nieprzyjacielem jak z dzikami.
Opowieść o tem, co zaszło wywołało okrzyki entuzyazmu i zachwytu z ust wszystkich żołnierzy.
O świcie Marceli i Jerzy, eskortowani przez oddziałek złożony z piętnastu żołnierzy, udali się na widownię wczorajszej walki. Koń prowadzony luzem miał zwieść dziki do blokhauzu.
Bez trudności znaleziono zabite dziki, ale trupów beduińskich nie było i śladu, zniknęły, pozostawiwszy tylko szerokie strugi krwi zaschłej na piasku. Oprócz tego na polu kukurudzowem i na pyle ścieżyny widoczne były ślady kopyt kilku koni.
Jerzy wyraził swe zdziwienie z powodu zniknięcia trupów.
— Spodziewałem się tego, — odpowiedział mu Marceli. — Niezawodnie ludzie, należący do tego pokolenia, przyszli zabrać ciała po naszem odejściu... to charakterystyczny rys arabskich zwyczajów. Jak tylko Beduin zostaje zabitym lub ranny w jakiejś potyczce lub w bitwie, towarzysze jego zahaczają hakami jego ciało za pomocą lin zwiniętych, przymocowanych do siodła lub uździennicy i unoszą go z sobą całym pędem konia.... Jak widzisz, dobrześmy zrobili, żeśmy podążyli prędzej do domu....
Dzień ten oraz dzień następujący nie przyniosły z sobą żadnego nowego zdarzenia.
Ponieważ trzeciego dnia przechodził konwój, wysyłany z Sidi-Ferruch do Algieru, Jerzy przyłączył się doń a Marceli zapragnął towarzyszyć przyjacielowi do miasta, ryzykując, że za powrotem może zostać zabity przez Beduinów.
Szczęśliwym trafem, statek francuski tego dnia właśnie odpływał do Tulonu.
Marceli wsiadł w łódź, która miała odstawić jego przyjaciela na pokład statku i pozostał z nim na pokładzie aż do chwili rozwinięcia żaglów.
— Pisz do mnie... — powiedział, ściskając mu po raz ostatni rękę, kiedy nadeszła już chwila rozstania, — opowiadaj mi wszystko o sobie jak najszczegółowiej i o tej, którą kochasz.... Wiesz dobrze, że jeśli jest na święcie człowiek co ci gorąco życzy szczęścia, to tym człowiekiem ja niezawodnie jestem....
— A ty, mój przyjacielu? — spytał Jerzy, — kiedyż przybędziesz do Prowancyi? kiedy cię zobaczę?...
— Bóg to wie! — odpowiedział Marceli.
A po cichu dodał:
— Nigdy, prawdopodobnie.... Ale mylił się w tem Marceli.


XXIV.
BIAŁY DOM.

Nowy kawał czasu kilkomiesięczny ubiegi znowu.
Kapitan Marceli de Labardès opuścił ku niemałej swej uciesze dowództwo blokhauzu i powołany został do służby daleko czynniejszej.
Otrzymał zlecenie kierowania rekonesansami, wysyłanemi w głąb kraju i zdano nań służbę eskortowania wraz z swą kompanią oficerów sztabu głównego, delegowanych do zdejmowania planów i ułożenia mapy całego Algieru.
Egzystencya ta, pełna niebezpieczeństw, ruchu, rozmaitości, to życie tułacze i awanturnicze szczególniejszy miały urok dla młodego człowieka.
Pewnego dnia, wytykanie jakiejś drogi zawiodło oddziałek o jakieś dziesięć czy dwanaście mil od Algieru, to jest już w kraj najzupełniej wrogi.
Na wszystkich punktach sygnalizowano obecność oddziałków arabskich, niosących mord i zniszczenie, a kręcących się tu bezustannie tak jak to krążą zgłodniałe szakale, wokoło naszych przednich straży i forpoczt naszej armii.
Prace podjęte miały tu potrwać z tydzień przeszło. Marceli, chcąc uniknąć, aby mu codnia nie padało po kilku ludzi od kul arabskich u biwakowych ogni, postanowił, że należałoby gdzieś w okolicy wyszukać sobie miejscowości, w której możnaby rozłożyć obóz, która mogłaby służyć zarazem za militarną pozycyę a i dawać kompanii, którą komenderował, pewność, o ile można zupełną, że nie zostanie napadniętą z nienacka.
Skutkiem tego z jakich dziesięciu ludzi, pod dowództwem sierżanta, którego już znamy, wysłanych zostało na zwiady z poleceniem wynalezienia odpowiedniej pozycyi.
Po godzinie jakiejś może powrócił ten oddziałek.
— A cóż, sierżancie? — spytał Marceli.
— Kapitanie, odkryliśmy jak to mówią srocze gniazdo...
— Cóż to jest to twoje gniazdo?
— Domek biały, kapitanie, wcale niczego i taki czysty, jak z przeproszeniem twarz moja....
— Gdzież leży ten domek?...
— O małe ćwierć milki ztąd, na lewo; otoczony on jest gaikiem palm i drzew owocowych wszelkiego rodzaju.... Nie duże to ale takie ładniutkie jak nasza wieśniaczka, kiedy włoży najlepszy swój czapeczek, idąc na tańce....
I sierżant, zadowolniony z swego porównania, podkręcił wąsa z miną zdobywcy.
— Zdaje mi się, że to może nam być przydatne... — pomyślał sobie Marceli. — I wydał oddziałowi rozkaz puszczenia się w drogę.
Niebawem stanęli też przed owym domkiem, odkrytym przez sierżanta. Istotnie wysłany na zwiady podoficer nie przesadził bynajmniej ani zalet jego zewnętrznych, ani też dobrej jego pozycyi.
Zagrodzony gaik był pasty, okna były pozamykane. Rzekłbyś dom niezamieszkały zupełnie.
Sierżant uderzył kilkakrotnie we drzwi kolną swej broni, naprzód z cicha, potem silniej nieco; w domku jednak nic się nie poruszyło, nic nie dało znaku życia.
— Kapitanie, — powiedział wówczas, — dom jest pusty, albo też ci co go zajmują strasznie muszą mieć słuch stępiały.... Co tu robić?...
— Trzeba drzwi wywalić! — odpowiedział Marceli. — Ano, bo i co robić u licha!...
Natychmiast też podeszli dwaj żołnierze z toporami w ręku i gotowali się do spełnienia rozkazu kapitana.
W tej chwili okienko, znajdujące się nad głównem wejściem, otwarło się nagle. W okienku tem pojawiła się młoda dziewczyna, wymówiła kilka słów po arabska i zniknęła.
— Co ona powiedziała? — spytał Marceli tłómacza.
— Powiedziała, żebyśmy przez chwilę byli cierpliwi, że zejdzie natychmiast....
— A więc dobrze, czekajmy.
Rzeczywiście, po upływie paru sekund posłyszano odsuwanie ryglów we wnętrzu domu, zaskrzypiały ciężkie drzwi na zawiasach i młoda dziewczyna stanęła na progu.
Trudno byłoby wyobrazić sobie coś dziwniejszego a zarazem wdzięczniejszego nad to dziecko, zaledwie piętnastoletnie, którego twarz wbrew obyczajom krajowym była odsłonięta zupełnie.
Cudownie piękna, ale tą pięknością dziką była ona urzeczywistnieniem nieskalanego typu fizycznych kształtów starej arabskiej rasy.
«Jedynym zarzutem, który można było uczynić piękności tej dziewczyny była przesadzona nieco długość jej szyi, która przecież, jak istna szyja łabędzia, tem większą odznaczała się gracyą i zupełny brak rozkosznych zaokrągleń w konturach biustu. Drobne te jednak niedoskonałości były głównym charakterem właśnie czystości krwi.
— Do licha! sierżancie... — mruknął pod Wąsem fizyljer Pacot do ucha swemu podoficerowi, — to mi śliczna dziewczyna!
— Cicho, do szeregu, smarkaczu! — odparł sierżant. — Gdybyś ty miał szczęście przez chwilę tylko popatrzeć na Katarzynę, moją kochankę, która pozostała w kraju, zrozumiałbyś, że tej Arabce brak conajmniej z pięćdziesięciu funtów tłuszczu na jej osobie!... Kobieta, która się nie odznacza konturami Nr 1-szy i wdziękami podstawnego kalibru, nie może uchodzić nigdy za zaszczyt płci swej, ani zdobyć sobie poklasku francuskiego żołnierza.
Podczas tej rozmowy między sierżantem a fizyljerem młoda Arabka zwróciła się do Marcelego, którego szlify wskazywały jej jako oficera i przemawiała doń coś z ogromną żywością i z gniewem prawdziwie nakazującym.
— Kapitanie, — podjął tłómacz, — ta dziewczyna zapytuje, dla czego gwałtem chcieliście wedrzeć się do spokojnego domu, który zamieszkuje tylko starzec i dziecko: to jest ona i jej ojciec?... Błaga was ona w imię Boga swego i Boga waszego narodu, abyście dalej udali się w swą drogę i pozostawili w spokoju starca i dziecko....
Kiedy tak tłómacz przekładał jej słowa, oczy Arabki biegły kolejno od niego do Marcelego z wyrazem trawiącej ciekawości i niepokoju.
— Powiedz pan jej, — ozwał się kapitan, — że my tu nie przychodzimy jako nieprzyjaciele... że żądamy tylko gościnności pod dachem tego domu i niczego więcej... że nie potrzebuje lękać się od nas ani rabunku, ani jakichbądż wybryków; a nakoniec, że przyrzekam jej i jej ojcu dobrą zapłatę w dniu naszego odejścia....
Tłómacz powtórzył wiernie te słowa.
Słuchając ich, twarz dziewczyny łagodniała i uspokajała się zwolna. Oczy jej błysnęły z pod rzęs długich i dziwny jakiś uśmiech okrążył usta, unosząc w górę kąciki warg i ukazując dwa rzędy białych zębów, niby perły nanizane na nić.
Wymówiła parę słów i zamilkła, odstępując na bok, aby wpuścić przybyłych.
— Co ona powiedziała? — spytał znowu Marceli.
— Dosłownie to: — Siła jest z wami, a siła ma zawsze słuszność.... Wejdźcież....
— To przyjęcie nie wydaje mi się zbyt serdecznem! — zawołał Marceli ze śmiechem. — Ale trudno! Jak mówi ta piękna o płomienistych oczach i złowrogim uśmiechu, mamy za sobą siłę! zresztą będziemy baczni....
I wszedł pierwszy do wnętrza białego domu....
Młoda dziewczyna schroniła się zaraz do jednego z sąsiednich pokojów, zkąd słychać ją było teraz, rozmawiającą ze zwykłą sobie żywością.
Zaledwie Marceli uszedł kilka kroków w przysionku, malowanym w jaskrawe kolory, kiedy stanął przed nim starzec, który oddał mu pokłon najpokorniejszy i najuleglejszy, zgodnie ze skumplikowanemi obyczajami wschodniej grzeczności. Był to ojciec młodej dziewczyny i pan tego domu.
Starzec ten miał twarz kościstą i silnie zamarkowaną, pokrytą skórą a raczej, właściwiej mówiąc, pargaminem oliwkowego koloru; pośród niej połyskała para oczu okrągłych i dzikich, jak oczy drapieżnego ptaka; wyraz ich stał w zupełnej dysharmonii z pokornym układem i postawą ich właściciela.
Wysoki, ale przygarbiony wiekiem i owinięty w szczelnie przylegający do członków burnus z białej wełny, nie ukazujący nic prócz twarzy, stóp i rąk, stary Arab zdawał się złowieszczym prorokiem klęsk i nieszczęść.
Ta twarz złowroga wzbudziła w Marcelim wstręt instynktowny. I na jej widok omal już nie przyszła mu ochota iść poszukać gdzieindziej miejsca na obozowisk, którego potrzebował dla swej kompanii; po chwili zastanowienia wszakże, uśmiechnął się sam ze swej zabobonnej trwogi i wydał rozkaz natychmiastowego zainstalowania się oddziałowi.
Prace oficerów generalnego sztabu, którym miał oddział służyć za eskortę, zmuszały ich oddalać się codziennie na dość dalekie odległości od Białego Domu; powrót zaś następował zazwyczaj bardzo późno wieczorem.
Podczas długich tych nieobecności pozostawiano tylko wart kilka do strzeżenia zapasów żywności oraz amunicyi.
Wedle tego co opowiadały te straże, stary Arab spędzał dni całe bezczynnie, siedząc na otomanie, ustawionej w rogu jednego z pokojów parteru. Zdawało się, że nie zwraca zupełnie uwagi na obecność cudzoziemców w swym domu. Żołnierze nasi zresztą otrzymali byli rozkaz nie niepokojenia go swą obecnością.
Dziewczyna wychodziła bezustannie, a czasami nieobecność jej trwała po całych dniach nawet.
Za powrotem z tych wycieczek miewała z ojcem długie narady. Jeżeli przypadkiem tłómacz znalazł się w ich pobliżu i mógł zasłyszeć coś z tych rozmów, coprędzej zamieniano rozmowę na wymianę niemych znaków jakichś tajemniczych.
Zresztą wszystko było spokojne w okolicy. Arabowie nie pokazywali się zupełnie; ani jeden strzał ich karabinów nie padł nigdzie na Francuzów od czasu ich przybycia do Białego Domu.
Nareszcie nadszedł dzień, w którym roboty zostały ukończone. Marceli i jego oddział poraz ostatni spędzali noc w Białym Domu, który nazajutrz mieli opuścić o świcie, aby uniknąć skwaru dziennego w pochodzie do pierwszego etapu.
Jak to przyrzekł był Marceli młodej Arabce w dniu przybycia, starzec otrzymał sowitą zapłatę za kłopot, jaki mu sprawił postój żołnierzy w jego domu i za szkody, niewielkie coprawda, sprawione przez nich w ogrodzie i dziedzińcu. Myśl, że nakoniec uwolnionym zostanie od tych narzuconych gości zdawała się sprawiać mu wielką radość, o ile można było przynajmniej sądzić po jego fizyognomii, mniej ponurej niż zazwyczaj....
Noc podchodziła, noc burzliwą i dławiącą oddech swem gorącem. Niebo zniknęło po za chmurami ciemnemi i miedzianemi od czerwonawych połysków. Słychać było w dali wycie hyen złowrogie, a w odległych wąwozach Atlasu przeraźliwy ryk króla pustyni.
Tak jak co wieczór, postawiono warty w pewnych odstępach w około zagrodzenia gaju. Dokoła była cisza, wszędzie jak największy spokój. Oficerowie i żołnierze mogli spokojnie się przespać.
Biały dom składał się z parteru i pierwszego piętra. Na parterze sypiali oni na słomie, tamto również znajdowała się broń ich złożona.
Marceli i dwaj oficerowie generalnego sztabu zajmowali wspólnie jeden pokój na pierwszem piętrze i spali na obozowych łożach, które zazwyczaj zwożono sobie mułami, wraz z resztą bagażu.
Powietrze, jak powiedzieliśmy było niesłychanie ciężkie i nasiąkło elektrycznością; powiedziałbyś, że płaszcz jakiś ognisty otulił afrykańską ziemię. Sen kapitana był dziwnie niespokojny i przerywany co chwila, a we snach roiły mu się jakieś sny straszne, jakieś ponure obrazy; wydawało mu się, że wąż olbrzymi owijał go swemi kręgi i zwolna dusił i gniótł jego ciało i kości ohydnym swym uściskiem, jak ongi węże z Tencdos zdławiły Laokoona i jego synów....
Ten sen przerażający a raczej ta zmora okropna, zdwajała się z każdą minutą.... Marceli, okryty rzęsistym potem rzucał się na łóżku....
Nakoniec skończyła się ta męczarnia wreszcie. Około północy młodzieniec rozbudził się całkowicie; niechcąc wystawiać się dalej na nowe sny tak przykre, wyskoczył z łóżka, nałożył na siebie ubranie i zamierzał wejść na taras domu, aby tam odetchnąć świeżym od morza powiewem; tak jak to czynił co noc, kiedy gorąco w pokoju stawało się nieznośnem.
Z pokoju tego prowadziły schody najpierwotniejszej budowy na platformę, na którą wychodziło się za podniesieniem rodzaju klapy, dość podobnej do takiegoż przyrządu w spichlerzach europejskich.
Marceli wszedł po stopniach schodów i chciał podnieść klapę, nie mógł tego wszakże dokonać. Czuł wyraźnie ku niemałemu swemu zdziwieniu jakiś opór jednostajny i stały, tak jakby na platformie ciało jakieś ciężkie położonem było na tej klapie i udaremniało wszelkie jego wysiłki.
Zszedł na powrót i zbliżył się do okna, które nie miało szyb ale było poprostu tylko okratowanem mosiężnym drutem i spostrzegł ze zdumieniem, że rama jego z zewnątrz zabita była gwoździami tak, aby niepodobieństwem było okna otworzyć.
Jakaś dziwna trwoga poczęła ogarniać młodzieńca. Pochylił się naprzód, o ile na to pozwalało okratowanie, usiłując dojrzeć warty....
Zobaczył je też w samej rzeczy. Księżyc, który z po za chmur wynurzał się czasem, dozwalał je widzieć jak nieruchome z bronią w ręku stały, wsparte plecami o pnie palm.
Spokój ich udzielił się niemal i jemu. Jednakże wzrok jego błąkał się wciąż po okolicy i niezadługo oczy jego oswojone z tą pół ciemnością nocy spostrzegły coś tak dziwnego, tak przerażającego, że zadawał sobie naprzód pytanie czy rzeczywiście zbudził się już ze snu i czy to nie dalszy ciąg snów dręczących....
Wiemy już, że palmy i grupy drzew owocowych tworzyły rodzaj oazy zielonej pośród zagrodzenia.
Kapitanowi wydało się, że białe jakieś cienie snuły zwolna po ziemi, staczały się do stóp drzew i tam znikały nagle.... Cienie te były niezliczone, jeden ustępował natychmiast niemal miejsca drugiemu... a wszystko to w oczach, u stóp niemal straży....
W obec tej niewytłómaczonej tajemnicy Marceli czuł się obezwładnionym zupełnie.
Nagle księżyc zniknął po za chmurami, ciemności stały się zupełne. Kapitan nie widział nic już zupełnie; mimo to wciąż patrzał.
Chmura przeszła; księżyc ukazał się znowu.
Biało cienie roiły się jak w mrowisku. Nagle, kapitan zobaczył odblask stalowy, świetlany pas, zabłąkany pośród drzew liścia, co się odbijał tu w klindze jataganu, ówdzie znów w lufie karabina.
Wtedy dopiero straszliwa prawda stanęła, nagle przed oczyma Marcelego. Biały dom otoczony był przez Arabów!!...
Ale jakim sposobem dostał się tu nieprzyjaciel? dla czego nie zaalarmowały załogi straże?
Umysł młodzieńca błąkał się pośród najdziwaczniejszych konjunktur; zdawało mu się, że szaleństwo mózg mu chyba ogarnia.
— Ja śnię, śnię chyba... — szeptał. — Wszystko na co patrzę jest przecież niemożliwem... nic nie może być rzeczywistością.
Zamknął na chwilę oczy, potem otworzył je znowu i znowu patrzał.
Wizya nie ustawała.
— A jednak, — podjął niemal głośno już, — przecież ja nie śpię, czuwam, to pewna!... Patrzę, widzę... ręka moja dotyka kraty tego okna.... Toż to ogród... palmy... pnący się winograd.... Przecież wszystkie te przedmioty znam dokładnie, toż to te same.... To nie miraż, nie złudzenie zmysłów, nie hallucynacya.... Zresztą w przeciągu paru minut mogę się przekonać o tem najdokładniej. Zejdę na dół... zbiegnę....
I nie kończąc już rozpoczętego zdania, Marceli pochwycił za pałasz i rzucił się ku drzwiom, chcąc ja otworzyć....
Ale drzwi oparły się jego pchnięciu tak samo jak klapa i okno; i one również były mocno z zewnątrz zabite gwoździami....
— Zdrada! — krzyknął Marceli z trwogą i rozpaczą.
— Co to jest? — spytali oficerowie sztabowi nagle zbudzeni.
— Co jest? — odpowiedział kapitan — to jest, że zostaliśmy zdradzeni!... otoczeni!... zgubieni!...
Kilkoma słowy wyjaśnił całą okropność położenia, następnie dodał-
— A! gdybym przynajmniej miał sposób zawiadomienia moich ludzi i zwołania ich tu nam na pomoc....
— Wystrzał możeby wystarczył... — wtrącił jeden z oficerów.
— Tak... tak... pan masz słuszność... — podjął Marceli.. — Gdzież ja miałem głowę?... nie pomyślałem o tem....
Coprędzej zdjął ze ściany swą fuzyę myśliwską i zbliżył się do okna. Na dworze tak samo było cicho jak poprzednio, tenże sam panował pozorny spokój. Poruszanie się cieniów ustało zupełnie.
Tylko o dwa kroki zaledwie od wart, w cieniu drzew rozłożystych spostrzegł kapitan jakiś przedmiot biały odbijający wyraźnie od ciemnej zieleni murawy Opuścił lufę broni i po przez, oczka drucianej siatki u okna wycelował, nacisnął zwolna kurek.
Rozległ się wystrzał. Biały przedmiot padł na ziemię.
Wtedy niby odpowiedź na wystrzał ten, wzniosło się ze wszech stron wycie dzikie, okrzyk jakiś okropny, który, zdało się, nie wyszedł chyba z ludzkich pieni.
Z po za każdego drzewa, każdego krzaku, każdego wzgórka, wysunęli się ludzie przybrani w długie białe burnusy; pięćdziesiąt karabinów buchnęło na raz pięćdziesięciu błyskawicami. Rama okna rozsypała się i pobiegła w mig w powietrze i kule niby grad ołowiu krzyżując się przebiegły tuż koło Marcelego, nie niosąc mu ran wprawdzie ale natomiast przedziurawiając w kilku miejscach lekką tkankę jego koszuli...
Równocześnie i zanim jeszcze oficerowie oprzytomnieli z pierwszego przerażenia, klapa wiodąca na taras podniosła się nagle i ukazało się kilka głów arabskich z lufami karabinów u twarzy, świsnęły kule a jeden z towarzyszy Marcelego padł nieżywy.
Zdało się, że dla Francuzów, wziętych tak literalnie w dwa ognie nie pozostało żadnego ratunku. Żołnierze oczywiście byli prawdopodobnie tak samo zamknięci i uwięzieni.
— Do platformy! — krzyknął Marceli na jedynego towarzysza, który mu pozostał. Ja pozostanę tu przy oknie!...
Z fuzyą w ręku u wąskiego okienka Marceli nabijał ciągle broń i strzelał; rzadko wszakże trafiały jego kule, oblegający bowiem łatwo chronić się mogli po za pnie drzew, zkąd dopiero słali ogień zbiorowo.
Skutkiem wypadku, który równie jest niepojętym jak nieprawdopodobnym, Marceli nie otrzymał dotąd ani jednego przecież postrzału. Kule przebiegały tuż około niego, nie dotykając go jednak.
Nagle jednak gęsty obłok dymu otoczył naraz dom cały. Widocznie podłożono ogień na dolnem piętrze.
Równocześnie zaś niemal starzec i córka jego wyszli zwolna z domu, który poczynały obejmować płomienie i zwrócili się ku gajowi palmowemu. W chwili wejścia weń odwrócili się raz jeszcze, śląc widocznie przekleństwo jakieś Białemu domowi.
— Zdrajcy! — zawołała Marceli. — Zapłacicie mi wasz czyn niecny!!...
Wycelował. Dziewczyna zachwiała się i padła na ziemię.
Starzec padł na kolana przed tem ciałem tak pięknem i smukłem, co broczyło we krwi i wiło się w konwulsjach konania. Podniósł ku niebu ręce; jakiś krzyk, nie ujęty w żaden wyraz ludzkiej mowy, wyrwał mu się z piersi. Potem wyrwał naraz dwa pistolety zatknięte za pas pod burnusem i wystrzelił w kierunku domu z wyrazem bezsilnej wściekłości.
Drugi strzał wymierzył w własne dziecko.
Z parteru rozległy się krzyki rozpaczne. Nieszczęśni żołnierze dusili się w dymie i płomieniach. Huk uderzeń szablami i kolbami broni we drzwi, których nie mogli wysadzić rozlegał się w całym budynku. Z tym piekielnym hałasem łączył się huk karabinowych wystrzałów i wycie Arabów.
Nagle kula przeszyła ramię Marcelego i kapitan padł bezprzytomny na tę płonącą już posadzkę.


∗             ∗

Kiedy przyszedł do siebie nasz kapitan dwa dni już ubiegły. Był w lazarecie w Algierze w wygodnem łóżku, otoczony staranną pieczą sióstr miłosierdzia.
Wtedy to dowiedział się rozwiązania okropnego dramatu w Białym domu i zarazem rozjaśniło się dlań wiele rzeczy i szczegółów, niepojętych tak dla niego jak i dla czytelnika.
Od pierwszej chwili, kiedy Francuzi przekroczyli próg jego domu, stary Arab poprzysiągł sobie, że żaden z nich nie wyjdzie ztąd żywym.
Córka służyła mu za emisaryusza, aby uwiadamiać wojowników najbliższego pokolenia arabskiego.
W wilię dnia oznaczonego na wyjście francuskiego oddziałku, kilku ludzi, oszukawszy czujność straży, weszli i ukryli się wewnątrz domu, niektórzy z nich na tarasie inni w dolnych komnatach domu.
Skoro noc zapadła, bez trudu udało się Arabom. zwinnym i podstępnym jak młode jaguary, zajść z tyłu warty i pozabijać je pchnięciem noży bez najmniejszego hałasu.
Trupy ich następnie poprzytwierdzano do pni drzew w tej samej pozycyi, jaką zajmowałyby, gdyby jeszcze były żywe.
Starzec wraz z córką pozostali we wnętrzu domu, zajęli się następnie po cichu zagwożdżeniem drzwi. Arabowie, ukryci na platformie dachu, spodziewali się, że zaskoczą oficerów we śnie i zamordują ich bez oporu. Co do żołnierzy, tych zamierzono oddać na pastwę płomieni.
Niespodziewane przebudzenie się Marcelego przeszkodziło zupełnemu udaniu się tego planu, tak ohydnego a tak zręcznie skombinowanego zarazem.
Zawiadomieni wystrzałem i krzykami, żołnierze wybiwszy drzwi, które ich więziły zabrali się do obrony i mogli śmiało stawić czoło napastnikom.
Jakkolwiek liczba Arabów była daleko od nich znaczniejszą, z bohaterskim iście zapałem udało im się przebić przez ich zastępy.
Arabowie pierzchnęli przed ich bagnetami. Marceli, którego wydobyto i znaleziono broczącego we krwi i którego w pierwszej chwili miano już za umarłego, przeniesiony został do Algieru na brankardzie i niebawem też przyszedł do siebie zupełnie.
Rana nie była śmiertelną; lekarze jednak oświadczyli, że rekonwalescencja potrwa długo i że przez lat kilka kapitan Labardès nie będzie mógł znosić trudów wojskowego życia.
Z początku Marceli protestował energicznie przeciw temu wyrokowi, potem zdecydował się; podał się do dymisji i jak tylko przyszedł nieco do sił, siadł na okręt, opuścił Algier, unosząc z sobą przywiązanie, szacunek i żal swych dowódzców, kolegów i podwładnych.
Tak zamknął się prolog do życia Marcelego. Prolog ten bladym jest w obec zajść dziwnych a okropnych, które czekać go miały w przyszłości.

Koniec pierwszej części i I-go tomu.

TOM II.
Część druga.
SYN PRZYBRANY.

I.
SPOTKANIE

Wypadki, których opowieść zajęła nam tom pierwszy tej książki, miały miejsce w ciągu 1830 roku. Te, które zajść mają później i których historykiem być nam przyjdzie jeszcze, dziać się będą o lat siedmnaście później.
Prosimy tedy naszego czytelnika, aby zechciał, po-. mijając ten przeciąg Czasu, podążyć za nami do Prowancyi pod koniec lipca 1847 roku.
Poprowadzimy go do willi Labardès. Do pokoju już mu znanego, tej samej komnaty, która była niegdyś pokojem nieboszczyka barona Antyda de Labardès, zamordowanego przez Cocodrille’a i dwu jego wspólników.
Wnętrze tego pokoju, od śmierci jego poprzedniego właściciela nie uległo wielkiej zmianie. Też same stały w nim meble, też same portyer i firanek draperye, też same obrazy; tylko posadzkę całą okrywała prześliczna mata chińska, a boazerye świeżo były odmalowane z prawdziwą elegancyą wykwintnego gustu; obrazy mistrzów nie były pokryte już gazą, a zegar na kominku wskazywał godzinę z przepyszną dokładnością.
Może przypomnimy sobie, że biedny Antyd nie nakręcał nigdy tego zegara z obawy, aby nie zużywać jego sprężyny!...
Wielka strzałka złocona przebiegała cyferblat emaliowany o błękitnych cyfrach i dochodziła już do dziesiątej. Był ranek. Wesołe promienie prowansalskiego słońca wpadały strumieniami po przez dwa, nawpół otwarte okna.
Mężczyzna, mogący liczyć z czterdzieści dwa lat wieku, ale wyglądający na pięćdziesiąt przynajmniej, przechadzał się wielkiemi kroki z jednego końca pokoju w drugi z miną zamyśloną i pochmurnem czołem; ilekroć mijał jedno z okien zatrzymywał się na parę sekund przed niem i wzrok roztargniony rzucał na krajobraz, roztaczający się przed nim, potem znów rozpoczynał chodzić.
Mężczyzna ten, przybrany w ubiór z żaglowego płótna, niewarowego koloru z wstążeczką orderu Legii honorowej, owiązaną niedbale u dziurki guzika, jest to dawna nasza znajomość, niegdy porucznik, następnie były kapitan piechoty, Marceli de Labardès.
Jakże on się zmienił, mój Boże! niepodobna by go chyba poznać....
Bo w twarzy tej jakiż rys przypomniałby owego smukłego, rosłego młodzieńca o połyskającem oku, czarnych włosach i ruchach swobodnych, żywych?...
Włosy, siwiejące przerzedły już na skroni, czoło pokrajały zmarszczki i bruzdy głębokie; oczy straciły blask dawny i nawpół zniknęły w głębokich zaklęsłościach orbitów, które otaczał krąg żółtawy, twarz przybrała ten odcień sinawej bladości, ten ołowiany koloryt, który zdradza nieustające jakieś cierpienie, niezmierne wychudzenie całego ciała sprawiało, że zdał się daleko wyższym jeszcze.
Nie należy sądzić wszakże, aby widok tak przeistoczonego Marcel ago miał w sobie coś odstraszającego lub przykrego.
Ten człowiek, młody jeszcze, a jednak wydający się starcem niemal, nie utracił nic z dawnej dystynkcyi swej postaci. Znać w nim było zawsze skończony typ arystokraty. Rysy jego, zawsze piękne jeszcze choć sterane, zwracały na siebie uwagę każdego a spojrzenie zawsze niemal bolesne jakieś i smutne sprawiało, że mimowolne budził zajęcie.
W chwili, w której zegar uderzył dziesiątą, Marrceli zatrzymał się i pocisnął dzwonek.
Służący w półliberyi stanął natychmiast niemal na progu.
— Czy pan Rani jest w swoim pokoju? — spytał Marceli.
— Nie, panie baronie. Pan Raul od dwóch godzin już opuścił willę; polecił mi zawiadomić pana barona, że prawdopodobnie nie powróci prędzej, aż na śniadanie...
— Czy wyjechał konno, czy też powozem?
— Konno. Pań Raul kazał sobie osiodłać Warerley’a.
— Czy sam był?
— Pan Gontran de Presles przyjechał po niego...
Brwi Marcelego ściągnęły się zlekka.
— Nie wiesz czy ci panowie pojechali do Tulonu? — spytał następie.
— Nie zdaje mi się. Słyszałem jak pan Gontran mówił coś o zamku Presles.
— To dobrze.
W chwili, w której służący wyjść już zamierzał, posłyszano turkot pojazdu, zajeżdżającego przed peron willi.
— Zobaczno kto to przyjechał... — przemówił Marceli.
Służący wyszedł z pokoju....
— Panie baronie, — ozwał się, powracając po chwili, — to pan Jerzy Herbert wysiada z powozu.
— Wprowadź go tu natychmiast....
W minutę później dwaj starzy przyjaciele podawali sobie dłonie w serdecznym uścisku, a Marceli mówił:
— Jak się masz, Jerzy. Jakże twoja kochana Dianna czy zdrowa?....


∗             ∗

Zanim zapuścimy się w dalszy tok opowiadania, nieodzownem nam jest zregulować rachunki nasze z przeszłością i zawiadomić czytelnika o zmianach, które zaszły w losach głównych osobistości, występujących w naszej powieści.
Co Cezara, Cezarowi oddać należy.... Ponieważ dotychczas Marceli był bohaterem naszego opowiadania, zacznijmyż przeto od niego. Potem na innych przyjdzie kolej.
Ci, którym przypadło po jakich latach piętnastu lub dwudziestu powracać w rodzinne strony, wiedzą z doświadczenia ile to bolesnych wrażeń łączy się do radosnej powrotu chwili.
Kiedy wędrownik zasiadłszy u ogniska, co oglądało dzień jego urodzin, co patrzało jak podrastał zwolna, spojrzy dokoła, szukając śladów dawnych wspomnień serdecznych, szukając tych wszystkich, których znał tu niegdyś, w którąbądź stronę zwróci oczy, znajduje wszędy miejsce opróżnione. Daremnie przyzywa nieobecnych... nieubłagana śmierć kosiła tu bez wytchnienia,... Starce odeszli niemal wszyscy, a i młodych egzystencyj niemało złamanych zostało przed czasem....
Tak było i z Marcelim. Straszliwa klęska cholery w 1832 roku zabrała mu matkę i siostrę.
W cztery lata po tej śmierci podwójnej zapalenie płuc pozbawiło go ojca i zostawiło panem wielkiej fortuny, ale natomiast zupełnie osamotnionym, ze zdrowiem zrujnowanem, na nieszczęście bowiem lekarze w szpitalu algierskim nie pomylili się zupełnie. Marceli nie miał już nigdy przyjść do zupełnego zdrowia, ani wyleczyć się ze skutków straszliwej rany, zadanej mu podczas ataku na Biały dom; corocznie też po kilka razy nachodziły go bóle dotkliwe, które czyniły istnienie ex-oficera prawdziwą torturą.
Marceli szukał wszelkich sposobów, które mogły przynieść mu ulgę w cierpieniach. Nie było chyba ani jednego z potentatów nauki, którego rady on by nie wzywał; nie było jednego z leczniczych źródeł w Europie, u którego on by nie szukał jeśli już nie uzdrowienia to przynajmniej kilku miesięcy spokoju i odpoczynku.
Acz nie zupełnie, nic nieznaczne rezultaty jego starań nigdy jednak nie spełniały jego oczekiwań, ni nadziei.
W 1841 roku zaszedł wypadek wielkiego znaczenia, który musimy tu opowiedzieć zaraz, pobieżna bowiem ta opowieść oszczędzi nam na przyszłość długich wyjaśnień.
Marceli bawił u wód w Pyreneach i czuł znaczne polepszenie, nietyle może z powodu skuteczności samychże wód, ile z powodu ruchu i rozrywki, które go otaczały.
Mimo znaczny swój majątek żył on tam skromnie, bez wszelkiej wystawy, powozów, koni, liberyi, używając do swych wycieczek w góry podjezdków miejscowych i jadając u table d’hôte’u na równi z wszystkimi kąpielowymi gośćmi.
Pewnego rana, pochłonąwszy cztery wielkie szklannice wody u źródła, przechadzał się wedle przepisu lekarza pod drzewami, rozsadzonemi w czworoboki przed miejscowem kasynem, kiedy spotkał kobietę, która natychmiast ściągnęła na siebie jego uwagę.
Kobieta ubrana całkiem czarno, jakby nosiła grubą żałobę miała około lat czterdziestu, a twarz jej łagodna i blada zachowała zaledwie niejakie ślady niepospolitej widocznie niegdyś piękności. Postać jej uginała się niemal za każdym krokiem. Chód złamany, niepewny świadczył o zupełnem wyczerpaniu sił. Na każdym rysie śmierć zdało się położyła już swe piętno. Rzekłbyś widmo, co na chwilę wyszło jeszcze z grobu i napowrót doń dążyło.
W koło nabrzmiałych powiek widoczne były ślady łez. Smutny uśmiech anielskiej rezygnacyi okrążał chwilami blade, niemal sine jej usta.
Nie podobieństwem było, patrząc na tę kobietę nie zrozumieć, że czując się z góry skazaną na śmierć schyla przed nią głowę bez skargi, bez szemrania i bohatersko czyni z życia swego ofiarę.
Niemniej jawnem było dla każdego baczniejszego obserwatora, że ta nieznajoma, przybrana w żałobę, doszła do ostatecznego stadyum cielesnego cierpienia drogą długich, bolesnych cierpień duchowych. Zmartwienia tylko, moralna boleść mogły doprowadzić do tak kompletnego zmartwienia naturę silną i dumną tej kobiety, co umierała męczennicą.
Marceli pojął to wszystko. Poczuł się zmięszanym, przejętym tym widokiem, poczuł głęboki jakiś szacunek, rozrzewnienie serdeczne, kiedy mu przyszło przejść obok tej nieznajomej sobie kobiety i mimowolnie pochylił się przed nią jak się pochyla mimowolnie przed szlachetną ofiarą.
Nazajutrz o tej samej godzinie i na temże samem miejscu pan de Labardès spotkał znów panią w żałobie i poznał ją z daleka.
Na ten raz nie była samą.
Szła krokiem powolnym i ociążęłym, opierając się na ramieniu młodzieńca, syna swego prawdopodobnie, który tulił w uścisku swych dłoni jedną z rąk umierającej.
Matka i syn znajdowali się na drugim końcu długiej alei. Szli z przeciwnej strony i musieli skrzyżować się sobą za kilka minut.
W miarę jak zmniejszał się odstęp, dzielący Marcelego od idącej naprzeciw niego pary, w miarę jak rysy matki i syna dokładniej dojrzeć było można, Marceli mimowolnie zwalniał kroku. Dziwna bladość powlokła twarz jego, wzrok wyrażał zdziwienie, które niemal wyglądało na przestrach...
Bo też tyły oficer ujrzał przed sobą widmo, widmo komendanta Raula, swego przyjaciela, swego protektora, zabitego przezeń w okropnych okolicznościach, których czytelnik nasz nie zapomniał zapewnie!
Nie było to bynajmniej jedno z owych podobieństw nieokreślonych, przypuszczalnych tylko, których dopatruje się jeden, którym przeczy drugi. Nie, to był hrabia Raul w własnej swej osobie, młodszy o lat kilka niż w chwili swej śmierci... też same oczy, i to samo spojrzenie, te same usta... takaż sama postawa, taka sama figura, ruchy i podniesienie głowy takież samo zupełnie....
Syn i matka byli już zaledwie o kilka kroków od Marcelego.
Młodzieniec mówił.
Marceli czuł, że serce przestaje mu bić w piersi...
Posłyszał najwyraźniej głos komendanta!
— Skoro chcesz wyjechać, kochana moja mateczko, — mówił głos ten, — możemy wyjechać jutro.... Wiesz dobrze przecie, że nie mam nigdy innej woli nad twoją wolę... wiesz dobrze, że pragnąłbym módz odgadywać twe życzenia, aby im zadośćuczynić zanim jeszcze wypowiedziane zostaną....
— Dziecko moje ukochane, — odpowiedziała umierająca, — ja wiem, że ty masz serce twego ojca... to jedno słowo wystarczy, w niem mieści się wszystko....
Matka wraz z synem przeszli a Marceli pozostał przybity, złamany i rzucił się na ławeczkę, stojącą w pobliżu.
Nie będziemy próbowali opowiadać uraganu wspomnień bolesnych, żalu zgryzoty, wyrzutów sumienia, które zahuczały w duszy jego pod wpływem tego spotkania.
Kiedy wreszcie wyszedł ze stanu zupełnego osłupienia, które go naszło w pierwszej chwili, chora i towarzyszący jej młodzieniec byli już zdała od niego, na drodze do miasta. Jednakże dojrzał ich jeszcze.
Wstał i podążył za nimi, starając się iść o ile można spiesznie, aby nie stracić ich z oczu.
W chwili, w której mieli już wejść do jednego z tych małych domków, które wynajmują się umeblowane kąpielowym gościom, przystąpił do nich człowiek poważny wiekiem, w którym Marceli poznał jednego z kąpielowych lekarzy, znanego sobie.
Skoro się skończyła ich rozmowa, on znów z kolei przystąpił do lekarza i starając się zapanować nad swem wzruszeniem, spytał go tonem najswobodniejszym na jaki mógł się zdobyć i najobojętniejszym zarazem:
— Doktorze, co to za kobieta w żałobie, z którą rozmawiałeś przed chwilą?...
— Nieszczęśliwa kobieta, bardzo zajmująca, zapewniam pana....
— Niebezpiecznie chora?...
— O! więcej jak niebezpiecznie... życie jej rzeczywiście jakimś chyba tylko trwa cudem, którego ja, wyznaję to w pokorze, pojąć zupełnie nie mogę.... Była ona tego roku kolejno u trzech czy czterech zdrojowisk, a koledzy moi radzi byli, że unikną, pogrzebu, wysyłając ją by tu umarła.... Teraz pozostaje jej już kilka dni zaledwie. Maszyna zdezorganizowana w niej najzupełniej, nic już nie funkcyonuje w nieszczęśliwem tem ciele i mam przeświadczenia, że gdyby nie miłość macierzyńska, która przedłuża walkę między życiem a śmiercią i która poniekąd galwanizuje trupa, dusza jej od dawna już byłaby opuściła ciało.... Dowiedziałem się całej jej smutnej historyi od jednej z moich pacyentek, pochodzącej z tych samych stron co ona.... Żałoba, którą jak pan widzisz nosi, a której nie zdjęła ani na chwilę, jest żałobą po mężu, który zabitym został skutkiem wypadku przed dziesięciu czy dwunastu łaty i ta to właśnie nieuleczalna rozpacz, spowodowana tem nieszczęściem doprowadziła ją do stanu, w którym jest dzisiaj.... Otóż — to, przyznaj pan, piękny przykład, miłości małżeńskiej, wierności wspomnieniu a piękniejszy jeszcze o tyle, o ile jest rzadszym na świecie! Gdzież szukać w tym wieku kobiet, któreby strata męża kochanego wiodła do grobu jak powolna trucizna?....
Słuchając tych szczegółów Marceli ulegał niezmiernemu wzruszeniu; od chwili do chwili przesuwał ręką po czole, z którego ściekał pot zimny.
— A, — spytał drżącym głosem, skoro tylko doktór mówić przestał, — a... jakże się nazywa ta pani?...
— Nazywa się hrabina de Simeuse....
Lekarz przerwał sobie nagle:
— A! — zawołał, — ale co panu jest? Czy ci nie dobrze?... Pan upadniesz chyba? Proszę, wesprzej się na mnie... i powąchaj tego eteru....
Marceli w samej rzeczy chwiał się na nogach jak pijany, a bladość zmienionej jego twarzy była przeraźliwą.
Oparł się na ramieniu, które mu podawał doktór i niebawem zdołał owładnąć chwilową słabością.
— Dziękuję panu serdecznie, doktorze, — rzekł wówczas — już mi teraz zupełnie dobrze.... To nic... zawrót głowy tylko po prostu....
— Czy pan podlegasz napadom takiego rodzaju?
— O nie, broń Boże... nigdy w życiu.
— Trzebaby być ostrożnym... Gdybyś pan tak sam był na ulicy, wiesz pan, że byłbyś upadł na bruk z pewnością.
Rozmowa w tym przedmiocie trwała przez chwalę jeszcze między doktorem a panem de Labardè; poczem ten ostatni uwolniony wreszcie. podążył do swego mieszkania, aby się oddać1 swobodnie bolesnemu wzruszeniu, które go przejęło.
Ta umierająca i ten młodzieniec, to była żona i dziecko jego ofiary!... małżonka, którą uczynił wdową!.. syn, którego wydal na sieroctwo!...


II.
SYN KOMENDANTA.

Od tej chwili życie Marcelego miało już cel.
Nie tracąc ani jednego dnia, ani jednej godziny postarał wywiedzieć się o wszystkiem co dotyczyło pani de Simeusa i jej syna.... Dowiedział że wdowa po komendancie Kaniu posiadała małą wioseczkę w okolicy Poitiers, W mieście tem miał kogoś znajomego, napisał do mego i z odpowiedzi swego korespondenta mógł już wywnioskować co mu należy, sądzić o pozycji majątkowej szlachetnej a nieszczęśliwej kobiety.
Była to pozycya skromna bardzo; osm czy dziewięć tysięcy franków rocznego dochodu, który dawało jej pozostałe po generale dziedzictwo, stanowiło jedyne źródło jej utrzymania.
Syn jej, liczący lat dziewiętnaście i noszący jak ojciec imię Raula, otrzymał wychowanie gruntowne a świetne zarazem. Był on jednym z najlepszych uczniów szkoły prawa w Poitiers, złożył egzamin adwokacki i sposobił się do wstąpienia na drogę urzędowania. Usposobienie ciągnęło go raczej do karyery wojskowej, ale sama myśl zobaczenia go przywdziewającym mundur, boleśnie raziła już matkę, a przez miłość dla niej zrzekł się bez szemrania jeśli nie bez żalu tego budzącego się w nim powołania.
— Dobre w nim serce i dzielny umysł, — powiedział sobie Marceli. — Jeśli majątek dać może szczęście, będzie szczęśliwym, bo będzie bogatym...
Minęło dni kilka.
Marceli nie spotykał już na promenadzie zdrojowiska pani de Simense i jej syna. Wyczerpanie zupełne sił przykuwało ją do łóżka, z którego nie miała już powstać. Syn nie opuszczał jej na chwilę.
Co rano pan de Labardès zapytywał doktora o stan zdrowia chorej.
— Odchodzi... brak już zupełnie oliwy w lampie jej życia!... to też lampa dogasa... Takie były niezmiennie odpowiedzi lekarza.
Ósmego dnia, w chwili gdy Marceli wychodził z domu, posłyszał odgłos dzwonka i zobaczył jak lud przyklęka po drodze.
Przechodził orszak bardzo skromny: dwu chłopców w komeżkach poprzedzało sędziwego białowłosego kapłana, niosącego w drżących dłoniach święty wijatyk.
Marceli pochylił głowę przed namiestnikiem Bożym, potem patrzał za oddalającym się. Ksiądz wraz z chłopcami weszli do domku, zamieszkiwanego przez panią de Simeuse i jej syna. Więc to wdowę po komendancie miał już opatrzyć na drogę wiecznego żywota.
Kilka osób szło za orszakiem, aby dołączyć modły swe do modłów, które sędziwy kapłan odmawiać będzie nad konającą. Marceli miał ochotę przyłączyć się do tych wiernych i iść również zgiąć kolana w domu, który nawiedzali równocześnie Bóg i śmierć....
Ale nie śmiał.
Myśl, że może w jego obecności uleci ostatnie tchnienie tej kobiety, której przedwczesna śmierć była pośrednio jego winą, przejęła go gorączkowym przestrachem.
Pokąd trwała ceremonia krążył koło tego domu, a myśl jego wstecz zwrócona stawiała mu przed oczy obraz innej agonii.
Widział pokój z taflaną posadzką, oświetlony słabo nocną lampą i ogniem torfu nanieconego na kominie, słyszał jak ze dworu dochodził poświst wichru i plusk padającego deszczu... ujrzał łóżko, na którem zasypiał komendant, bledszy niż prześcieradła, krwią zlane.... Słyszał charczenie i tę okropną, tę ostatnią czkawkę, wiernego i nieubłaganego towarzysza konania....
Nakoniec rozległ się dźwięk dzwonka ponownie.
Chłopcy ukazali się znowu, za nimi wyszedł ksiądz, pozostawiając po za sobą duszę pocieszoną i ubłogosławioną, duszę tak piękną, że zamiast powiedzieć jej: »modlić się będę za ciebie do Boga...« miał ochotę zawołać: »módl się ty za mnie!«
Dwie wieśniaczki, wychodzące z domku, które ocierały sobie oczy zaczerwienione wielkiemi kraciastemi chustkami wyminęły pana de Labardès.
Jedna z nich mówiła z cicha:
— Biedna kobieta, taka dobra! umrze....
— Za godzinę o jedną świętą więcej.
— Zanim upłynie godzina o jedną świętą będzie więcej w niebie... — odpowiedziały druga.
Wieczorem Marceli poszedł odszukać lekarza, aby się dowiedzieć co się stało.
— I cóż doktorze! — spytał go, — jakże pani de Simeuse?...
— Umarła przed dwoma godzinami... — odpowiedział doktór. — Byłem tam. Konała bez wielkich męczarni. Na godzinę przed śmiercią nie mogła już nic mówić, ale widziała jeszcze, słyszała i pojmowała wszystko.... Ujęła w obie dłonie ręce swego syna, uśmiechnęła się do niego i zamknęły się jej oczy. Możnaby pomyśleć, że zasnęła tylko.... Biedny chłopiec nie wiedział, że utracił matkę, aż wówczas dopiero, kiedy poczuł, że ciało jej ziębło w jego dłoniach.... Spodziewałem się jakiegoś okropnego wybuchu rozpaczy... alem się omylił. Ten młodzieniec czuje głęboko, ale posiada wielką siłę woli i niezmierne panowanie nad sobą.... Boleść jego jest niema i skoncentrowana w sobie.... Chciałem go zabrać z sobą. Ale odmówił: — »Ja nie opuszczę matki, — powiedział mi, — aż póki mi jej nie zabiorą... aż do ostatniej chwili oczy moje patrzeć będą w te drogie rysy, które pragnę sobie na wieki wyryć w sercu....« Albo się mylę bardzo, albo ten chłopiec zdolnym jest do wielkich rzeczy... Nieszczęściem dla niego jest teraz sierotą, opuszczonym, osamotnionym w życiu, zdanym całkowicie na siebie samego jedynie.... Któż mu dopomoże, kto go podtrzyma? kto będzie mu doradcą? kto go pokieruje?...
— Ja! — szepnął pan Labardès i cicha tak, że go nie posłyszał doktór, — ja, który zabiłem mu ojca, będę dlań ojcem!... ja, co się stałem przyczyną śmierci jego matki, zastąpię mu matkę!
Marceli w tych słowach wyrażał najzupełniej myśl swą całą, niestety wszakże matki nie zastąpić!...


∗             ∗

Nazajutrz rano, drzwi domku, który zamieszkiwała pani de Simeuse obite były kirem, a wewnątrz trumna ustawiona na katafalku i pokryta całunem oczekiwała na chwilę, w której przyjdą ją zabrać i odnieść na miejsce wiecznego już odpocznienia.
Od czasu do czasu kilka osób pobożnych zatrzymywało się, brało w rękę kropidło zanurzone w kropielnicy u drzwi umieszczonej i rzucało kilka kropel wody święconej na zwłoki, żegnając je świętym znakiem krzyża i odchodziły, nie spostrzegłszy nawet Raula de Simeuse, który leżał na stopniach katafalka z twarzą ukrytą w kirze żałobnym.
Przybył wreszcie sędziwy kapłan, w towarzystwie zakrystyana, i żałobników; bo na prowincyi nie ma karawanów a trumnę niosą na brankardach żałobnicy w bramy cmentarza.
Raul podniósł się i ukazał twarz martwą, kamienną, sino bladą, a w niej dwoje oczu suchych i palących.
— Moje dziecię, — przemówił doń kapłan — bądź odważnym...
— Jestem nim, mój ojcze, — odpowiedział młodzieniec. — Cierpię okropnie, ale tego nikt nie zobaczy.
Kiedy żałobnicy podnosili i ustawiali na noszach trumnę, jemu ani jedna łza nie stoczyła się po twarzy. Wypłakał je wszystkie podczas nieskończenie długich godzin ubiegłej nocy.
Żałobnicy postąpili naprzód. Młodzieniec szedł za nimi. Głowa opadła mu na piersi; krok jego był jakiś automatyczny, niepewny, co chwila zdało się, że ugną się pod nim kolana.
Szedł sam jeden za trumną, nikt bowiem w miasteczku nie znał pani de Simeuse, nikt też nie pomyślał o tem, aby ją odprowadzić do ostatniego schronienia.
O jakie dwadzieścia czy trzydzieści kroków, przecież od domu żałoby jakiś mężczyzna, przybrany od stóp do głów w czarne suknie, przyłączył się do szczupłego orszaku i aż do samego kościoła szedł tuż obok Raula, o jakie dwa kroki tylko po za nim.
Człowiekiem tym, czjż potrzebujemy to dodawać! był Marceli de Labardè.
Od kościoła na cmentarz było już bardzo blisko. Marceli tę przestrzeń przebył już obok sieroty. Obok niego też uklęknął nad rozwartym grobem. I był blady, tak niemal jak Raul. widząc jak trumnę na sznurach w grób spuszczano, słysząc jak pierwszo grudy ziemi z łoskotem spadały na jej wieko....
Raul nie bez zdziwienia widział, że ten nieznajomy, ten obcy całkiem człowiek łączy się do jego boleści, że ją z nim dzieli. Wzruszył go do głębi ten niemy hołd, złożony pamięci jego matki....
Kiedy obrzęd był już skończony, kiedy ksiądz wymówił ostatnie słowa nad zawartym grobem, a sierota, przycisnąwszy czoło do świeżej mogiły, którą niebawem może stopy obojętnych zrównają z ziemią, pomodlił się długo, serdecznie, wtedy podniósł się i podszedł do pana de Labardès, co oparty o krzyż kamienny sąsiedniego grobu Stał z oczyma łez pełnemi, zwróconemi w niebo i pochwyciwszy jego rękę uścisnął ją serdecznie.
— Dzięki ci, panie, dzięki z całego serca, — przemówił, — za to coś uczynił dla nieznajomego...
Począwszy dłoń swą w dłoni młodzieńca, Marceli zadrżał całem ciałem. Przypomniał sobie, że ojciec w ostatnią śmierci godzinę ściskał tę dłoń, która mu zadała cios śmiertelny, jak ją teraz syn ujmował w uścisku.
— A! — wybiegło z ust jego w nagłem przerażeniu, — a! gdybyś tam miał ujrzeć krew!...
Ten dziwny obłęd trwał przecież tylko mgnienie oka zaledwie. Pan de Labardès przyszedł zaraz do siebie i zdołał odpowiedzieć wzruszonym głosem:
— Syn hrabiego Raula de Simeuse nie jest dla mnie nieznajomym....
— Pan znałeś mego ojca? — spytał sierota.
— Byłem jego przyjacielem... jego najlepszym przyjacielem.... Kochałem go jak zasługiwał na to, by być kochanym.... On umarł na mojem ręku....
Słuchając słów tych, młodzieniec poczuł jak głośne łkanie z serca wydziera mu się na usta; oczy jego palące a wyschłe od wielu godzin zalały się łez potokiem. Rzucił się na szyję Marcelego i wyjąknął:
— Pan kochałeś mego ojca... kochajże mnie przez miłość dla niego.... Jestem sam na świecie, sam zupełnie, opuszczony... kochaj mnie... ja tak potrzebuję, aby mnie kto kochał!....
I ukrył głowę na piersi pana de Labardès z konwulsyjnem łkaniem.


III.
DZIECIĘ PRZYBRANE.

Kiedy to pierwsze wrażenie uspokoiło się nieco, Raul podjął:
— O, panie, powiedz mi swe nazwisko... powiedz mi nazwisko przyjaciela mego ojca....
Marcelego przejęło drżenie.
Wymówić nazwisko, którego tak domagał się Raul... a może on zna już to nazwisko... może sierota cofnie się z przerażeniem, przeklinając tego, z którego winy utracił ojca.... Ale niepodobna było się wahać.
Marceli przeto wyszeptał:
— Jestem baron de Labardès....
— Pan Labardès!.... — zawołał Raul. — A! pan słusznie mówiłeś, żeś kochał mego ojca i że ojciec mój kochał ciebie.... W ostatnim swym liście jeszcze, pisanym na łożu śmierci i krwią jego poplamionym, pisał o tobie mej matce, że śmierć jego uczyni cię bardzo nieszczęśliwym.... Ten list, ten święty list, którego każde słowo zatarły niemal pocałunki matki i moje, ja go posiadam... on tu jest... pokażę go panu...
Łzy ściekały z twarzy ex-kapitana, łzy palące i ciężkie na dłoń Raula i daremnie usiłował on je powstrzymać.
— A! panie, — ciągnął dalej młodzieniec, — nie taj pan tych łez przedemną, tych łez drogocennych, które płyną wywołane wspomnieniem mego ojca. — Gdyby cokolwiek na świecie mogło przynieść ulgę memu sercu, to tylko one chyba właśnie.... Czuję się nieomal szczęśliwym w niezmiernem mem nieszczęściu, skoro w chwili, w której wszystko się dokoła mnie rozsypuje w gruzy, kiedy sam pozostaję na szerokim świecie, spotykam serce przyjazne....
— Tak, serce przyjaciela... — odpowiedział Marceli, — serce oddane tobie, zapewniam cię!! Nie, sam nie jesteś na świecie! W obliczu tego grobu, co się zaledwie zawarł nad zwłokami twej matki, przysięgam ci, moje dziecko, że będę miał dla ciebie serce ojca.... Czy zechcesz mi w zamian dać cokolwiek synowskiego przywiązania?...
— Czy zechcę!?. — odparł Raul z egzaltacyą, którą usprawiedliwiała uroczystość położenia. — A! całe życie moje odtąd do pana należy — Pan mnie ocalasz teraz.... Bo do głębokiej mej rozpaczy przyłączyło się zniechęcenie bez granic... przyszłość przeraża w latach dwudziestu, gdy się wie, że ani jedna dłoń nie wyciągnie się do ciebie.... Gdybyś pan nie był przyszedł do mnie, kto wie czy byłbym miał odwagę żyć dalej, czy byłbym znalazł w sobie dość na to siły?...
— Nieszczęsne dziecko! — zawołał Marceli przerażony, — więc myślałeś o śmierci!
Raul pochylił głowę i wyszeptał:
— Tak, panie....
— W twoim wieku!...
— Chciałem zobaczyć się z ojcem... chciałem pójść za matką.... A! panie, gdybyś wiedział co to jest opuszczenie, takie absolutne opuszczenie... pustynia pośrodku świata, kiedy się czuje w sercu cale skarby miłości....
— Niestety, — pomyślał Marceli, — ja to znam.
A potem dodał głośno:
— Ale teraz tę myśli ponure już cię odbiegły, nieprawdaż?...
— O! teraz, chcę żyć, teraz nie jestem już sam na świecie... mam przyjaciela... przyjaciela mego ojca....
Spojrzenie i myśl pana de Labardès pobiegły jednocześnie w niebo.
Zdawało mu się, że ujrzy tam uśmiechniony cień komendanta Raula, przebaczający mu ponownie, po raz drugi.
— Moje dziecko, — przemówił do sieroty, — nie pozostawaj tu dłużej, potrzebujesz spoczynku.... Chodź ze mną... pójdźmy....
— Dobrze, panie, pójdę z tobą, ale pierwej pozwól mi raz jeszcze uklęknąć u tego grobu, w którym zasypia biedna moja matka.... Powiem jej, że mi przybywa pomoc... podziękuję jej, że mi zesłała pana...
Przez kilka minut modlił się Raul z zapałem na świeżej mogile, potem podniósł się, podszedł do Marcelego i powiedział mu:
— Jestem gotów, panie.... Zrób zemną co zechcesz... twoją wolę postaw na miejscu mojej, bo nie czuje nawet w sobie siły do pragnienia czegoś.
Pan de Labardès ujął ramię młodzieńca i uprowadził go w milczeniu.
W chwili kiedy obadwaj dochodzili do pierwszych domów miasteczka, Raul zapytał:
— Czy nie wrócimy do domu, który zamieszkiwała moja matka?
— Później, — odpowiedział mu Marceli.
— Gdzież więc prowadzisz mnie pan?...
— Do siebie.
Sierota nie odpowiedział ani słowa i szedł dalej za swym przewodnikiem.
Marceli zajmował w jednym z pierwszorzędnych hoteli miasta apartament, złożony z trzech pokoi.... Pomieścił w jednym z nich Raula, wmusił w niego łagodnie cokolwiek pożywienia, potem skłonił go, aby się położył na łóżku i czuwał nad snem jego z całą czułością i całą miłością matki.
Nie uważamy za potrzebne rozwodzić się tu nad szczegółami pierwszych dni, które sierota spędził u swego przybranego ojca... wystarczy nam powiedzieć, że Marceli, aby pocieszyć i ożywić młodzieńca, używał wszelkich środków i że Raul, natura nawskroś sercowa i gorąca, nie wiedział jak mu okazywać swą nieskończoną wdzięczność.
Czwartego dnia Raul objawił gorące pragnienie odwiedzenia po raz ostatni domku, w którym umarła pani de Simeuse.
Pan Labardès poszedł z nim razem.
Rozdzierająca scena odbyła się w tem opustoszałem mieszkaniu. Sierota łkając klękał przed łóżkiem, na którem zasnęła matka jego na wieki, przed fotelami, na których ona siadała... szukał jej na progu każdego pokoju... przywoływał ją głośno. Wierzył niemal, że musi odpowiedzieć na jego wołanie i że i posłyszy słodki głos jej:
— Co chcesz, moje dziecku....
Marceli wiedział, że boleść każdą ukaja najlepiej możność wylania go. Nie próbował więc pocieszać Raula żadną z tych banalnych pociech, które nie pocieszając, stokroć więcej tylko rozkrwawiają serce.
Skutek przezeń przewidziany nastąpił rzeczywiście. Płacz i łkania Raula zwolna ucichło... łzy toczyły się po twarzy nie tak już gorzkie... smutek i rzewność zastąpiły pierwszy szał rozpaczy....
Otwarł małe biurko, z którego wyjął pugilares, wypchany papierami i odezwał się do Marcelego.
— Dzięki, żeś mi pan towarzyszył... dzięki, żeś mi pozwolił się wypłakać.... Pożegnałem się z moją matką... teraz już jestem spokojny.... A teraz opuśćmy to mieszkanie....
Zaledwie powrócili do hotelu, w którym stal pan Labardès, Raul wyjął z pugilaresu papier złożony we czworo, całkiem pożółkły, wystrzępiony po brzegach.... Przycisnął do ust ten papier namiętnie, a potem podał go Marcelemu.
Ten rozwinął go coprędzej i na pierwszy rzut oka zaraz poznał pismo komendanta, aczkolwiek wiersze tego pisma, które miał przed sobą, kreślone były ręką zesłabłą, której poruszenia krępowała już śmierć bliska.
Jak to słyszeliśmy już od sieroty, pocałunki matki i syna zatarły w nim niemal każde już słowo.... W pośrodku pierwszej strony widoczną była plama brunatno czerwona, plama krwi.
— Czytaj pan, — wyszeptał młodzieniec, — czytaj....
Marceli pochłaniał ten list wzniosły i przejmujący, w którym umierający zapominał zupełnie o sobie samym a pamiętał wyłącznie tylko o swej żonie swej ukochanej, gdzie każdy wiersz, każde słowo tchnęło niezmierną miłością, gdzie czuć było wyraźnie ostatnie tentna szlachetnego serca, które miało zamilknąć za chwilę na zawsze.
List ten tak się kończył;
»Dla ciebie i dla mego syna, droga moja Henryko, kazałem zrobić mój portret.... Darujcie mi oboje, że wam go nie przysyłam. Ani jedno ani drugie nie potrzebujecie martwego obrazu, by mnie nie zapomnieć nigdy.... Medalion, który wam przeznaczałem, pomieszczony jest gdzieindziej. Dałem go dobremu i szlachetnemu człowiekowi, który kochał mnie z całej duszy i który jest teraz tu u mego łoża, zapłakany... Marceli de Labardès zamknie mi oczy.... I jemu potrzeba pocieszenia, bo ja znam jego serce i wiem, że śmierć moja uczyni go bardzo nieszczęśliwym....
»Siły już mnie opuszczają... ostatnia zbliża się godzina.... Trzeba mi przyzwać kapłana, aby mnie przygotował do stawienia się przed Najwyższym Sędzią.... Nie doznaję w tej chwili ani trwogi, ani bojaźni... gorzki smutek przejmuje mnie tylko, że opuścić was muszę, nie mogąc nawet bodaj na chwilę zobaczyć raz jeszcze.
»Żegnaj mi ukochana Henryko!... Żegnaj kochany mój synu... nie, nie żegnam cię... do widzenia... do widzenia... ja tam na was czekać będę....«
Kiedy Marceli ukończył czytanie tego listu, twarz jego blada zdała się maską z białego marmuru... dwa strumienie łez ściekały mu po policzkach.
— Moje dziecko, — wybąknął, — twój ojciec mówił prawdę... śmierć jego uczyniła mnie bardzo nieszczęśliwym.... Tak, ja go kochałem z całej duszy... tak, ja byłbym pragnął z nim razem zejść do grobu...
A po cichu dodał:
— Pragnąłem... i należało mi to uczynić....
Po chwili spytał Raul:
— Ten portret....ten drogi wizerunek mego ojca, pan go masz, nieprawdaż?... pan mi go pokażesz?... Gdy go ucałuję, wydawać mi się będzie niemal, że całuję mego ojca...
Marceli zadrżał i zimny dreszcz przebiegł naraz całe jego ciało....
Ten medalion, on go zgubił, a słowa Raula stawiły mu przed oczy okropne wspomnienia nocy 10 maja 1830 roku.
— Moje dziecko, — odpowiedział, — niechcący dotknąłeś krwawiącej rany.... Tego portretu, który droższym był mi nad życie, nad własne szczęście, już dziś nie posiadam... utraciłem go w bardzo dla mnie bolesnych okolicznościach... i owej nocy właśnie cierpiałem tyle, jakbym po raz drugi patrzał na konanie twego ojca....
— O! panie... o, mój przyjacielu!... — zawołał Raul, — przebacz mi, żem niebacznie poruszył te bolesne dla ciebie wspomnienia...
— Nie mam ci nic do wybaczenia, moje biedne dziecko... Wszakże to ja jestem tu winnym.... ja, który cię pozbawiłem najwyższej pociechy ucałowania ukochanych ci rysów....
Zapanowała na chwilę cisza, ale nie na tem był dziś koniec męczarni dla Marcelego.
— Mój przyjacielu, — zawołał nagle Raul, — czy to prawda co nam mówiono, matce i mnie?
— A cóż to wam mówiono, moje dziecko?...
— Że śmierć ojca mego była następstwem okropnego wypadku... że ręka, z której zginął, nie była bynajmniej ręką przeciwnika w pojedynku, ale przyjaciela w napadzie.... Czy to prawda?...
Marceli pochylił głowę.
— To prawda, — odpowiedział, nieśmiejąc podnieść oczu na Raula.
Młodzieniec ciągnął dalej:
— A więc przysięgam ci, że tej pewności, którą mi teraz dajesz, żałuję bardzo...
— Dla czego?...
— Ponieważ wraz z nią ginie dla mnie nadzieja, którą, żywiłem od chwili, gdym doszedł do rozumu...
— Jakaż to była nadzieja?...
— Nadzieja pomszczenia śmierci ojca!... Pomyśl pan... coby to była za radość dla mnie, gdybym był mógł stanąć przed moim wrogiem i z bronią w ręku zawołać nań: — »Ja jestem synem hrabiego de Simeuse!... Zabiłeś ojca... zabijże i syna, bo inaczej on zabierze ci życie, jeśli ty mu go nie odbierzesz!« Ale któż on jest... jego imię... imię tego straszliwego przyjaciela, którego floret uczynił mnie sierotą?... Pan znasz je, powiedz mi....
— Nigdy! — odpowiedział Marceli nieprzytomny.
— Odmawiasz mi tego?... — zawołał Raul.
— Tak... sto razy tak.... Odmawiam i odmawiać będę zawsze!...
— Tak jak moja matka!... — wyszepnął Raul.
— Jakto, — spytał Marceli, — twoja matka wiedziała?...
— To nazwisko, które mi pan ukrywasz? Tak, panie.
— I pytałeś ją o nie?...
— O! tak... często!... bardzo często!...
— I nie chciała ci go wyjawić?...
— Nigdy.
— Szlachetna kobieta... dobrze czyniła... — odpowiedział Marceli, zgnębiony wzruszeniem dnia tego, — bo i po cóż uczyć się przeklinać imię umarłego?
— A! — zawołał Raul z wyrazem gorączkowej radości, — więc człowiek ten umarł....
— Tak, — odpowiedział z cicha pan de Labardès, którego bladą twarz oblał rumieniec wstydu.
— Niechajże mu Bóg przebaczy, — mówił dalej sierota; — niechaj mu Bóg przebaczy ten cios, który ojcu memu zadała jego ręka!... W obliczu grobu gaśnie moja nienawiść... tak, moja nienawiść... bom ja go nienawidził z sił moich wszystkich, całą potęgą mej duszy tego nieznanego, tego niewinnego a zbrodniarza przecież, który przed dwunastu laty zabił mi ojca, a przed kilku dniami matkę! Niech odpoczywa w spokoju!... Ja, syn jego ofiar, przebaczam zmarłemu mordercy, ale nigdy, nigdy nie byłbym przebaczył żywemu!
— Jak ja cierpię! — pomyślał Marceli, któremu zimny pot okrywał skronie. — »O! mój Boże!... mój Boże!... zasłużony to kielich, ale niemniej gorzki!..


∗             ∗

Trzy tygodnie upłynęło.
Pan de Labardès i Raul nie opuszczali się ani na chwilę... obecność jednego stawała się z każdą chwilą potrzebniejszą dla drugiego. Codzienne ich pogawędki nie były bynajmniej już podobne do owej okropnej i smutnej rozmowy, którą tu przytoczyliśmy i codnia Marceli uczył się oceniać więcej rzadkie zalety serca i umysłu tego, którego uważał za swe dziecię przybrane.
Sierota, ze swej strony oddawał się z bezgranicznym wylaniem żywej sympatyi i przywiązaniu niemal synowskiemu, które ciągnęły go do Marcelego.
Oprócz tego, że widział w nim przyjaciela swego ojca, co go czyniło dlań świętym, niepodobieństwem było, aby natura młoda i sercowa jak jego mogła się oprzeć tym rozrzewniającym staraniom, tej dobroci i czułości, jaką go otoczono.... To też dusza jego i serce oddawały się całkowicie, bez ostrzeżeń nowemu temu przyjacielowi....
Pewnego dnia, pan de Labardès zastał go smutniejszym niż zwykle.
— Co ci jest? — spytał go.
— Smuci mnie myśl, że serdeczny nasz do siebie stosunek musi się skończyć, — odpowiedział Raul.
— Skończyć!! — powtórzył Marceli ze zdziwieniem, — dla czego skończyć?
— Ponieważ chwila rozłączenia się zbliża.
— Co!... — krzyknął pan de Labardès, — chcesz mnie opuścić?
— Przeciwnie, chciałbym przeciwnie nie opuszczać pana nigdy....
— A więc?
— Nieszczęściem nie jestem nieograniczonym panem mych czynności.
— Nie rozumiem cię....
— Mam obowiązki do spełnienia.
— Jakież to?
— Szczupłość mego majątku czyni mi pracę prawem. Pan wiesz, że zamierzam wstąpić w urzędowanie... trzeba mi zabrać się do poczynienia pierwszych kroków na tej drodze.... Za życia matka zachęcała mnie do czynu swą obecnością... po śmierci myśl o niej mnie podtrzyma.... Wydawać mi się będzie, ze ją widzę uśmiechającą się do mnie z niebios i błogosławiącą moim usiłowaniom.... Czy nie podzielasz moich poglądów, mój przyjacielu?...
— Podzielam postanowienie twoje w zupełności... dobre jest ono i godne pochwały jak wszystko, co od ciebie pochodzi, tylko, że mniej ci dosięgnięcie tego celu jest potrzebnem niż ci się wydaje....
— Teraz na mnie kolej powiedzenia: Nie rozumiem cię....
— Wytłómaczę się zaraz... ale naprzód musisz mi przyrzec, że mnie słuchać będziesz nietylko umysłem, ale duszą twoją i sercem.
— Wiesz pan dobrze, że nie potrzebuję przyrzekać i bez tego takby być musiało....
— A potem trzeba mi jeszcze odpowiadać z całą otwartością, jaknajszczerzej....
— Nie skłamałem nigdy! — przerwał Raul.
— Pozwólże mi dokończyć... — ciągnął dalej pan de Labardès. — Trzeba, powiadam, odpowiadać mi z zupełną szczerością, na wypadek nawet gdyby odpowiedzi twoje miały mnie głęboko zasmucić....
— Zasmucić... ja?... — zawołał sierota. — Czyby to było dla mnie podobieństwem.... Ale o co mnie pytać pan będziesz, przyrzekam....
— A więc spytaj własnego swego serca i powiedz mi, czy mnie kochasz...
Sierota popatrzał na Marcelego z głębokiem zdziwieniem.
— To pytanie... — wyszeptał.
— Odpowiedz mi na nie, błagam cię!... Czy mnie kochasz?...
— Czy ja kocham pana! jakże nie miałbym kochać?... Przysięgam, że gdybym był nawet pańskim synem, węzły krwi nie zdołałyby wzmódz chyba tego serdecznego, niezmiennego uczucia, jakie mam dla pana. A potem czyliż dla mnie nie jesteś drugim ojcem? Panu również winien jestem życie.... Czy sądzisz, że mógłbym o tem zapomnieć?
— Nie, moje dziecko, nie sądzę... — odpowiedział Marceli wzruszony do głębi, — i zapytując cię w tej chwili miałem nadzieję, spodziewałem się tych słów, które posłyszałem rzeczywiście.... Pewnym już będąc twego przy wiązania, potrzebowałem jeszcze jednego zapewnienia zanim przed tobą otworzę me serce, jak to uczynię, zanim roztoczę przed twemi oczyma tę przyszłość, którą wymarzyłem.... Raulu, powiedziałeś mi, że mnie kochasz jak ojca.... Czy chcesz być moim synem?... Czy chcesz, aby oba nasze istnienia złączone były z sobą odtąd tak, jakby w rzeczy samej węzeł krwi nas łączył, jakby istotnie jedna krew płynęła w naszych żyłach?... Jestem starym kawalerem, nie ożenię się nigdy.... Jestem bardzo bogatym, majątek jest mi często tylko ciężarem, kłopotem zawsze.... Żyję sam i jest mi bardzo na świecie? smutno.. od ciebie zależy zastąpić mi dzieci, których i nigdy mieć nie będę i których nie kochałbym też więcej niż kocham ciebie.... W imię twego ojca, który był moim przyjacielem, Raulu, nie odmawiaj mi!... Szczęście moje jest w twojej dłoni. Otwórz dłoń tę i powiedz mi: Bądź szczęśliwymi... Gdybyś ty wiedział, jak uśmiecha się do mnie ta myśl, że w tobie będę miał na moją starość młodego towarzysza! Gdybyś wiedział, jak mi się drogim staje ten majątek, dziś tak mi bezpotrzebny, skoro ty zgodzisz się dzielić go ze mną!... Raulu, ja w życiu miałem okropne chwile... I przecierpiałem wiele, niesłychanie wiele, włosy moje posiwiały przedwcześnie!... Nie odnawiajże ty wszystkich ran moich goryczą odmowy!... Niechaj litość dla mnie dołączy się do uczuć życzliwych.... Powiedz, że mnie już nie opuścisz nigdy... powiedz, że zgadzasz się na to, aby być moim synem....
Pan de Labardès umilkł.
Ze wzrastającem wzruszeniem wymawiał ostatnie swej prośby słowa.... Dźwięk jego głosu był błagalny, kolana nawpół ugięły się pod nim... ręce wyciągnęły ku Rautowi... Możnaby sądzić, że błaga o łaskę tego młodzieńca, przed którym roztaczał widnokrąg wspaniałej i niespodziewanej nigdy przyszłości.
Raul w odpowiedzi rzucił mu się na szyję i pośród łez zdołał wyszeptać tylko te dwa wyrazy tak słodkie:
— Mój ojcze!...
Marzenie Marcelego ziszczało się... miał rzeczywiście zastąpić ojca temu dziecku, które uczynił sierotą!...
Nazajutrz zaraz pan de Labardès i Raul de Simeuse opuszczali razem Pyreneye.
Naprzód udali się do Poitou. Marceli chciał się sam zająć sprawą sukcesyi i uchronić od roztrwonienia przez obcych skromne dziedzictwo syna komendanta.
Skoro dokonał pierwszych tych starań, a to nie zajęło zbyt wiele czasu, pan de Labardès puścił się z Raulem na wojaż, który trwał lat kilka; obadwaj zwiedzili kolejno wszystkie znaczniejsze państwa Europy, spędzając po kilka miesięcy w każdej stolicy.
Podróże te dopełniły wykształcenia młodzieńca i uczyniły go kompletnie ukończonym światowcem, w najlepszem znaczeniu tego wyrazu.
Skoro już skończyły się te peregrynacye, Marceli przywiózł przybranego syna swego do Prowancyi i z całem zamiłowaniem otoczył go w willi Labardès całym tym zbytkiem, wszystkiemi przyjemnościami, które tak są miłemi młodzieży, a których on dla siebie nigdy nie czul potrzeby.
Raul miał pojazdy, wierzchowce, broń angielską, psy najczystszej rasy, przepiękny statek obsługiwany przez trzech ludzi na morskie wycieczki... Oprócz tego otrzymywał co miesiąc na swe przyjemności sumę tak znaczną, że nie mógł nigdy jej wydać. Trzeba powiedzieć prawdę, że sierota był rzeczywiście wzorem wielkiego rozsądku, porządku i roztropności. Nie dla tego, aby w żyłach jego płynęła krew limfatyczna lub by mu brak było gorących namiętności, ale wrodzona delikatność uczuć i rycerskie instynktu serca sprawiały, że z najwyższym obrzydzeniem poglądał na tak zwane przyjemności życia rozwięzłego i na te wszystkie następstwa, które ono za sobą pociąga.


IV.
GONTRAN.

Teraz, kiedy już czytelnik nasz obznajomiony jest z temi wszystkiemi zmianami, które zaszły w egzystencji Marcela de Labardès przez ciąg lat, oddzielających nas od roku 1830, wypada nam zabrać się do tego, co autor dramatyczny nazwałby prologiem do drugiej części naszego opowiadania.
Zajmiemy się zatem równocześnie Jerzym Herbert i mieszkańcami zamku Presles, zobaczymy bowiem, że niepodobieństwem byłoby dla nas mówić o jednym, nie mówiąc o drugich.
Jerzy Herbert, czyliż potrzeba nam to przypominać, zakochany był śmiertelnie w pannie de Presles.
Przypominamy sobie również, że opuścił swą willę i był w Afryce u Marcelego z tej tylko przyczyny, iż pobyt w Prowancyi stał się dlań prawdziwie nieznośnym od czasu, jak w niej nie gościła jego ukochana. Po upływie miesiąca jednak, jak wiemy, opuścił on Afrykę i powrócił do Tulonu.
Kiedy okręt pruł wspaniałe fale Śródziemnego morza, Jerzy pieścił się w duszy słodką acz nieprawdopodobną nadzieją, że na wstępie do domu przywita go wieść szczęśliwa, więść o powrocie rodziny hrabiów Presles.
Złudzenie to rozwiało się w chwili, gdy młodzieniec stąpił nogą na ziemię Prowancyi. Nietylko bowiem generał nie powrócił bynajmniej, ale nic nie zwiastowało nawet by miał powrócić niezadługo.
Jerzy uzbroił się w odwagę rezygnacyi i codziennie niemal, aby oszukać swą niecierpliwość robił konne wycieczki w stronę zamku Presles, zdała przyglądając się wysokim jego wieżycom i szarym murom.
Ilekroć zaś powrócił do domu, biedny chłopiec nudził się strasznie, tęsknił okropnie i spędzał czas na parafrazowaniu wszystkiego tego co od wieków pisano wierszem lub prozą o udręczeniach rozłąki....
Łatwo zrozumieć, że podobne zajęcie nie nastrajało go bynajmniej na ton wesoły... to też usposobienie jego zmieniło się z gruntu a stan trwałej nerwowej irytacyi, niemal hypochondryi zastąpił u niego humor zawsze jednostajny i łagodny, który niegdyś czynił tak pożądanem i przyjemnem jego towarzystwo.
Przyjaciele jego raz i drugi źle przyjęci pojawili się w willi na krótko tylko i to rzadko kiedy. Jerzy którego potrzeba podtrzymywania jakiejbądź rozmowy denerwowała do najwyższego stopnia, rad był temu ale zarazem irytował się tem wzrastającem wciąż osamotnieniem.
Z jednej strony rad był, że może oddawać się bez przeszkody swym marzeniom, z drugiej wołał z goryczą:
— A! otóż to są przyjaciele! Bądź wesołym, wydawaj dla nich uczty, staraj się o przyjemności, przybiegną! Ale od smutku uciekną jak od zarazy! Przyjaciół bez liku masz w dniach radości, w dniu smutku nie ma ich i śladu!
Nie myślim bynajmniej przeczyć temu aksjomatowi, sądzim tylko, że brak mu było wszelkiej podstawy w ustach Jerzego. Nie można uskarżać się na ludzi, kiedy czyniło się wszystko w świecie, aby ich do siebie zniechęcić.
Pewnego rana, przed śniadaniem, leżał Jerzÿ wyciągnięty na kanapie w swoim gabinecie, ziewając energicznie i próbując po kolei doskonałych cygar, które odrzucał jedne po drugich oświadczając, że są obrzydliwe.
Naraz posłyszał dzwonek u bramy a niemal równocześnie tentent podków na alei dziedzińca.
Za chwilę wszedł do jego gabinetu służący, pytając:
— Czy pan przyjmuje?
— Nie, nie! — zawołał Jerzy pospiesznie. — Nie przyjmuję nikogo, ktobykolwiek to był! bez wyjątku! Nie ma mnie dla nikogo w domu... rozumiesz mnie....
— Doskonale, panie.
Lokaj wyszedł. Jerzy zapalił i odrzucił dziesiąte z kolei cygaro, mrucząc pod nosem:
— To niesłychane, słowo honoru! Od rana do wieczora człowiek jest napastowany przez natrętów! Co ci ludzie chcą odemnie?... Czy ja ich idę szukać?...
— Mój Boże, mój Boże! te obrzydliwe cygara! Warto to je sprowadzać było wprost z Hawanny i płacić po pięćset franków za tysiąc! Nie, stanowczo cały świat składa się z oszustów!
Zaledwie zdołał ukończyć tę apostrofę, kiedy ponownie pojawił się u drzwi służący z miną, która zwiastowała z góry niewielką wiarę w powodzenia zleconej sobie misyi.
— No, cóż tam, — spytał go szorstko młodzieniec, — czegóż tam chcesz jeszcze?...
— Panie, — wybąknął lokaj, — to co do tej wizyty....
— Wszakżem ci już powiedział i powtarzam raz jeszcze, że nie przyjmę! Zdaje mi się, że to jasne dostatecznie u dyabla!
— Bo to....
Lokaj zatrzymał się w pół słowa, wylękły, tak spojrzenie Jerzego rzucało błyskawice gniewu.
— No, cóż! — krzyknął Prowansalczyk, — nie kończysz?... Co masz do powiedzenia?...
— To, że pan Gontran de Presles domaga się koniecznie widzenia się z panem... więc....
Jerzy nie dał mu dokończyć.
Zerwał się z kanapy, na której leżał rozciągnięty i powtórzył z niewypowiedzianym wyrazem radości:
— Gontran de Presles! To, to pan Gontran tam jest?...
— Tak, panie....
— A tyś mi tego nie powiedział, głupcze.
— Ha!... pan mi nie dał powiedzieć....
— Niechajże przyjdzie... dla niego jestem zawsze.... Idź... idź prędzej!... Ale spieszże się przecie, bydlaku, albo lepiej ja tam sam pójdę....
I Jerzy, wyprzedzając służącego, zdumionego takim pośpiechem po takiej obojętności zupełnej, przeszedł szybko dwa czy trzy pokoje i stanął na górnym stopniu schodów, prowadzących do willi, przed któremi stał teraz koń angielski Gontrana.
Młodzieniec, a raczej dzieciak jeszcze, bo wiekiem nie przeszedł on jeszcze granicy lat dziecięcych, był zawsze jeszcze tym samym prześlicznym cherubinkiem, którego pamiętamy, ten łotr o układnej twarzyczce, ten zachwycający demon o anielskich i wielkich oczach dziewiczych, znany już jest naszym czytelnikom, zgorszony tak przedwczesnem zepsuciem, rokującem smutne na przyszłość następstwa.
— Jakto, to ty!... Ty, mój kochany Gontranie! — zawołał Jerzy, — ty w naszych stronach, a ja nic o tem nie wiedziałem! Witam cię po sto razy i raz jeszcze po sto razy!...
— A! do licha! mój przyjacielu, — odpowiedział dzieciuch, ręką gładząc niby wąs, nieobecny jeszcze (a był to giest jego zwykły) — ja to dobrze wiedziałem, że będziesz bardzo zadowolniony z zobaczenia mnie i że rozkaz wydany służbie nie może mnie obejmować!... Twoi lokaje utrzymywali forsownie, że się z tobą widzieć nie można i niemało miałem trudu, by ich skłonić do zameldowania mnie... słowo szlachcica, mój najdroższy, dobrzebyś zrobił, gdybyś przepędził tę hołotę!... A propos, powiedz, czy ja ci nie przeszkadzam w czem?
— Jak możesz o to pytać?
— To tak, dla formy! — rzekł Gontran, zeskakując z konia, którego służący wziął za uzdę, wbiegając w dwóch skokach na schody i wyciągając do Jerzego rękę.
Ale Jerzy pochwycił go w objęcia i uścisnął serdecznie.
Nie będziemy usiłowali utrzymywać, że pocałunki, których nie szczędził Jerzy, były istotnie wysyłane pod adresem młodego chłopca....
Tem mniej się przy tem twierdzeniu upierać będziem, że jak wiemy Gontran niezmiernie podobnym był do swej siostry.
Po tem gorącem przyjęciu Jerzy, uprowadził młodego chłopca do swego pokoju i spytał go:
— Odkądże jesteś w zamku?...
— Od wczoraj wieczora....
— Jakże zdrowie twej matki i panny Dianny?... Powiedzże mi prędzej coś o nich... Czy nie bardzo zmęczyła je podróż?
W miejsce odpowiedzi, Gontran schylił się nad pudelkiem, pełnem cygar hawańskich, z któremi tak pogardliwie przed chwilą obchodził się Jerzy, jak to widzieliśmy.
— Patrzajcie! — zawołał, — to masz wspaniałe puros’y! słowo honoru nie widziałem jeszcze tak pięknych.
I wybrał sobie jedno z nich z pewnością emerytowanego znawcy.
— Gdzież ja znajdę ogień? — spytał następnie.
Jerzy ukazał mu małą spirytusową lampkę, która płonęła tu zawsze, niby ogień westalek starej Romy.
Gontran zapalił sobie cygaro, otoczył się chmurą białego i wonnego dymu i powtórzył dwa czy trzy razy.
— Znakomite! prawdziwie znakomite! wyborne!... Musisz mi kochany przyjacielu dać adres twego dostawcy.,.. Niech mnie dyabli wezmą, jeśli odtąd zgodzę się na palenie innych cygar jak te.... Ty się znasz na dobrych rzeczach, mój przyjacielu Jerzy!... jesteś prawdziwym gentlemanem!...
Potem po chwili milczenia i kilku nowych kłębach dymu, młody chłopak ciągnął dalej.
— Jeśli się nie mylę, pytałeś mnie przed chwilą o moją matkę i siostrę....
— Nie mylisz się ani trochę i dodam, że czekam na twą odpowiedź niecierpliwie....
— A więc panie te znajdują się w jaknajpożądańszym stanie zdrowia.... A przynajmniej znajdowały się w chwili, kiedy je oglądałem po raz ostatni....
— Jakto! — zawołał Jerzy, — kiedy je oglądałeś po raz ostatni!
— Bez wątpienia, a od tego uszło już sporo czasu....
— Pani de Presles i panna Dianna zatem nie powróciły razem z tobą do Prowancyi?...
— Ani trochę.
— Gdzież są zatem?
— Wraz z ojcem moim w Paryżu, w nudnym pałacyku, który zajmują na Polach Elizejskich.
— A ty?
— Ja, tam nie jestem, jak widzisz.
— Pozwolono ci odjechać!...
— Nie pytałem o pozwolenie.
— Więc dezercya!
— Powiedz ucieczka, mój drogi przyjaciela.
— Wytłómaczże się, kochany Gontranie.
— Po toż tu tylko przyjechałem, ale to długa historya, mój kochany!... Pragnę byś był sędzią postępowania mego pana ojca ze mną!
— Wszakże nie potrzebuję przyrzekać ci, że będziesz miał we mnie uważnego słuchacza?...
— O! ja wiem, że z ciebie bardzo miły chłopiec i że ty kochasz nas bardzo, mnie i moją siostrę...
Gontran zrobił nacisk na ostatnie słowa: moją siostrę, w sposób tak wyrazisty, że lekki a mimowolny rumieniec oblał twarz i czoło Jerzego. Dzieciak uśmiechnął się złośliwie.
— Tak, słowo honoru, ja cię uważam za naszego przyjaciela. Mam do ciebie zaufanie a niebawem dam ci tego dowody....
— Mój drogi Gontranie, słucham się....
— O! nic znów nie ma tak pilnego, mamy dość czasu przed sobą.... Nikt nam nie przyjdzie przeszkodzić.... Czy jesteś już po śniadaniu?
— Nie, — odpowiedział Jerzy, — jeszcze nie... spodziewam się, że je zjesz ze mną....
— Chciałem właśnie, abyś mnie za prosił... jak widzisz postępuję otwarcie i bez ceremonii.... Kaź podać do stołu jaknajprędzej... umieram z głodu....
Jerzy zadzwonił.
— śniadanie za pięć minut... — zawołał do wchodzącego lokaja, — dwa nakrycia....
W chwili kiedy lokaj miał już wychodzić, Gontran zatrzymał go giestem.
— Mój przyjacielu Jerzy, — spytał, — macie tu lodownię, nieprawdaż?
— Tak, ale dla czego to pytanie?
— O! mój Boże, po prostu aby ci przypomnieć, abyś wydał rozkaz zafrapowania szampana....
— To się rozumie samo przez się, — odparł Prowansalczyk a uśmiechem. — Przyspieszno tam wszystko, Dominiku....
— Dobrze, panie.
— Cliquot rosé, nieprawdaż? ja to wino przenoszę nad wszelkie inne....
— Słyszysz Dominiku, — powtórzył gospodarz. — Zejdź sam do piwnicy....
— Dwie butelki, — dodał Gontran, — a przynieś tam zaraz butelkę kseres.
Dominik wyszedł.
— Czy ty masz zamiar dziś się upić?... — spytał Jerzy ze śmiechem.
— Upić się!... dajże pokój!... Bierzesz mnie chyba za dziecko.... Ja mam porządną głowę, mój kochany!... Umiem wypić butelkę araku od razu i nie jestem po niej więcej zemocyonowany jak ty w tej chwili.... Zresztą, od pewnego czasu byłem na dyecie, a to mi wcale nie służy i czuję teraz nieprzepartą potrzebę odwetowania sobie tego małą pijatyką....
— A propos dyety, czy nie odpokutowujesz jeszcze skutków owego pchnięcia szpadą?
— Ani trochę.... Gotów jestem zacząć na nowo...
— Doprawdy?
— I wierzaj mi, że ja go nie schowam w kieszeń, tego pchnięcia! niczego tak nie pragnę jak oddać go napowrót temu, który mnie niem obdarzył! Szczerze mówiąc, jest to jedyny rodzaj długów, które lubię płacić....
— Czy wiesz, mój kochany Gontranie, że z ciebie straszne ladaco!
— Do licha! — odparł dzieciuch, z wyrazem dumy pogłaskując jeszcze zapalczywiej swój wąs mniemany....
— Zaczynasz wcześnie!
— Nigdy za wcześnie. Im wcześniej się zacznie, tem dalej się zajdzie.
— Czy tylko czasami nie zachodzi się zadaleko? — odważył się Jerzy, wylękły niemal są cyniczną niemoralnością, którą ujawniaj brat jego ukochanej Dianny i zadawał sobie w myśli pytanie: czy ma przed sobą naturę rzeczywiście zepsutą z gruntu, czy poprostu tylko fanfarona, popisującego się występkiem.
— A tak, — zawołał Gontran, — czyżby przypadkiem nie wzięła cię ochota moralizowania mnie?.... Ty, młody chłopiec, kawaler, toby było śliczne!! Uprzedzam cię przeto, dobry mój przyjacielu, że szkoda; na to byłoby czasu twego i trudu, że co gorsza, byłbyś bardzo niezabawny w tej roli. A przecież pierwszym obowiązkiem gospodarza domu jest: bawić swych gości. Ja jestem twoim gościem, bawże mnie!
Jerzy nie mógł powstrzymać się od uśmiechu.
— Rozśmiałeś się, widzisz, jesteś więc rozbrojony! — podjął Gontran. — Pozostawmy moralność siwiejącym głowom, a natomiast za chwilę, z kieliszkiem w ręku, opowiesz mi twe wesołe przygody.... A! bądź spokojny, — dodał, — ja tych zwierzeń nie powtórzę mojej siostrzyczce....
Po raz wtóry Jerzy zarumienił się, posłyszawszy tę alluzyę tak przezroczystą do swoich uczuć dla panny de Presles, uczuć, które, jak sądził, tak były utajone dla oczu wszystkich i zaambarasowanie jego było wielce widocznem.
Dominik położył mu jednak koniec, wchodząc z oznajmieniem, że śniadanie podane.
Obadwaj młodzi ludzie przeszli do sali jadalnej.


V.
ŚNIADANIE.

— Mój drogi Jerzy, — ozwał się Gontran, napełniwszy i wychyliwszy po dwakroć swój kieliszek, — masz wspaniały kseres, to rzecz pewna.... Śmiało oświadczam, że jest stokroć lepszy od takiegoż wina i z piwnic mego ojca, który przecież chce uchodzić za znawcę i utrzymuje, że jego piwnica jest doskonałą... Poczciwiec nie ma o tem pojęcia... Gdyby mnie to powierzył, ja bym wszystko postawił na innej stopie w zamku Presles tak, żeby to zaszczyt czyniło rodowi.... Ale nie, mnie o nic nie pyta się nigdy, do mnie nie mają zaufania. To też komfort na tem cierpi bardzo, stajnie źle są utrzymane, a wina bardzo miernej zaledwie wartości.... Twoje kseres, mów mi o niem! to zupełnie co innego!... grzeje jak promień hiszpańskiego słońca, a wonniejszy jest niż bukiety balowe mej siostry.... Lubisz ty porto?
— Wolę maderę.
— To niedobrze.... Porto cokolwiek zagrzane w letniej wodzie jest łagodne mimo swej siły i daje się pić równie łatwo jak Bordeaux, które uważam za ziółka przyjemne, ale niegodne gardła mężczyzny.... Anglicy umieją ocenić porto, piją go zazwyczaj a wierzaj mi oni zawsze wiedzą co czynią! Myśmy powinni iść za przykładem tych wyspiarzy, którzy są mistrzami w wielkiej sztuce umiejętności życia....
— A, mój Gontranie, — przerwał, śmiejąc się Jerzy, — ktoby cię słyszał, sądziłby, żeś się oddawał specyalnie studyom gastronomicznej i bachusowej sztuki....
— I miałby racyę, tak sądząc!... Znane są moje zasady. Nagromadzić w ograniczonym przeciągu czasu najwyższą, o ile się da, sumę przyjemności wszelkiego rodzaju, oto jest cel życia.... Przetoż w egzystencji dobrze uorganizowanej, przyjemności stołu, a zwłaszcza też butelki powinny zajmować miejsce niemałe.... Ot, patrzaj Rabelais...
— Czytałeś Rabelais’go?
— Czytałem wszystkie złe książki, jakie są tylko.... Prawdę bo mówiąc, nie czytałem też innych... ale bo i po cóźby wreszcie? Podług mnie tylko tak zwane osławione książki mogą nauczyć młodego człowieka czegoś pożytecznego.... Nie chwaląc się, zdaje mi się, że ja niczego już uczyć się nie potrzebuję....
Jerzemu nie wypadało rozpoczynać rozmowy w tym przedmiocie z wyrostkiem. Pozwolił przeto tylko Gontranowi roztaczać do woli cały zasób przewrotnych zasad; potem skoro zobaczył, że młodzika ominął już pierwszy zapał, ozwał się:
— No, a to opowiadanie, które mi przyrzekłeś, czyś o niem zapomniał?
— Nie, nie, mój drogi. Opowiem ci przygody mojej paryzkiej podróży a zobaczysz, że sposób postępowania margrabiego Mirabeau ojca z jego synem, był jeszcze wielce delikatnym w obec tego, jak ze mną postąpił sobie czcigodny mój rodzic.
— Porównywasz siebie ze słynnym Mirabeau? — spytał Jerzy i nie mógł utaić uśmiechu.... — Może masz zamiar jak on podeprzeć twem ramieniem jakąś przyszłą rewolucyę?...
— A! gdybym mógł! Nieszczęściem jednak nie mogę. Bo widzisz, mój Jerzy, należałoby z gruntu zmienić kodeks, prawo spadkowe jest najkompletniej bezrozumne. Rodzice winniby być zmuszani do dzielenia z dziećmi majątku.
— Może zmienisz zapatrywanie, skoro się ożenisz i zostaniesz ojcem rodziny.
Gontran rozśmiał się na całe gardło, długo, serdecznie.
— Ja ożenić się! ja ojcem rodziny, — zawołał następnie. — A! to pyszne, to niezrównane! Alboż uważasz, że ja mam twarz pachołka z świątyni Hymenu?
Młodzieniec wychylił czarkę zamrożonego szampana; pogładził końcami palców urojony swój wąsik i dodał najpoważniejszym tonem, z wyrazem nieporównanego zarozumienia:
— Kiedy się wie tak dobrze, jak ja to wiem, co trzymać należy o cnocie kobiecej, nie żeni się nigdy, z pewnością.... A, nie mówmy już o małżeństwie, samo to obrzydłe słowo działa mi już na nerwy. Wiem ja dobrze, je na tobie nie robiło togo samego wrażenia; w tem rzecz, że ty zachowałeś jeszcze złudzenia, których ja już nie mam. Żal mi cię, ale cię nie potępiam... wielce prawdopodobnem jest zresztą, że ty będziesz bardzo szczęśliwym w małżeństwie. Istnieją podobno ludzie, którzy codzień zjadają na obiad kawał sztuki mięsa i podobno nigdy im się to nie przykrzy.... No, ale tu nie o to chodzi teraz... winien ci jestem opowieść i dług ten należy mi spłacić.... Czy nie zechcesz mi podać karafki z jałowcówką....
— Ale, mój kochany Gontranie, możesz dostać zapalenia płuc po takich libacyach.
— Ba! dajże pokój!... w każdym razie takie zapalenie ugasiłbym wprędce arakiem, a gdyby miało być upartem bardzo, strumieniem ratafii....
Jerzy z istotnem przerażeniem słuchał tych przechwałek niedorostka, który, słowa swe popierając czynem, pochłaniał jak wodę likiery, których wymawiał nazwę.
Ratafia zresztą, arak i jałowcówka zdały się najmniejszego nie czynić wrażenia na tym. szczególniejszym organizmie.
Spojrzenie dzieciaka nie nabierało blasku ani trochę, nie było nawet więcej choćby ożywionem niż zazwyczaj. Twarz jego zachowała zwykłą swą bladość matową, prześwieconą leciuchnym rumieńcem. Uśmiech pełen słodyczy i niewinności rozchylał jego usta świeże i czyste.
— Słuchasz więc mnie? — spytał.
— Zarówno z uwagą, jak z zajęciem. — odpowiedział mu Jerzy, który nie kłamał bynajmniej, bo cóż mogło go zajmować więcej nad opowiadanie, w którem, jak przypuszczał, imię Dianny wchodzić będzie często.
— Czy nie byłeś w wilią odjazdu naszego w zamku Presles? — odezwał się Gontran....
— Tak.
— A więc widziałeś żeśmy odjeżdżali, ale prawdopodobnie nie wiedziałeś zupełnie dokąd wyjeżdżamy....
— To prawda.
— A więc, kochany mój przyjacielu i ja nie lepiej byłem poinformowany... nie wiedziałem nic najzupełniej o tem, jaki miał być cel tajonej naszej podróży, ku któremu unosiły nas pocztowe konie.... Zakwaterowany na przodzie karetki, obok mego ojca, naprzeciw mej matki i mojej siostry, uważałem, że sytuacyi tej brak najkompletniej wszelkiego wesołego żywiołu. Mój ojciec traktował mnie wielce chłodno, z powodu owego nieszczęsnego pojedynku, a także i na skutek niektórych drobnych wybryczków, które są przecież tak niewinnej natury, że ani ich warto ci opowiadać. Co do matki mojej i siostry, skracały sobie one czas nieustannem rozrzewnieniem, ocierając sobie co trzy minuty uczy i od chwili do chwili rzucając się sobie wzajem w objęcia.... Nie przesadzam bynajmniej, wyglądaliśmy jakbyśmy jechali na pogrzeb....
— I jakiż był powód smutku tych pań?
— Nigdym się nie dowiedział! Zręczny nielada musiałby być ten, coby doszedł kiedy czego płaczą kobiety! Było to wielce rozczulające, ale dyabelnie nudne. Prosiłem o pozwolenie wyjścia z powozu i zajęcia miejsca na koźle.... Zapaliłem sobie cygaro i począłem rozkoszować się jego dymem, kiedy nagle ojciec mój wychylił głowę z okna karety i zawołał na mnie:
— Gontranie dym szkodzi twej matce....
Rzuciłem cygaro z rozpaczą, którą pojmiesz łatwo i począłem przeklinać ciężar mej egzysteucyi! Wieczorem, na popasie, ojciec raczył mi oznajmić, że jedziemy do Paryża i że prawdopodobnie spędzimy tam kilka miesięcy.... Wieść ta przejęła mnie niepomierną radością. Toż znam ja moich klasyków i wiedziałem, że to w Paryżu znachodzą się hrabiny de Lignolles i margrabinę de B. Nic przeto nie mogłoby mi być przyjemniejszem jak myśl, że będę mógł zapoznać się z tem miastem.... Niestety!... po trzykroć: niestety! niebawem miało nastąpić rozczarowanie, gorzka rzeczywistość miała mnie zbudzić z tych złudnych marzeń....
Tu Gontran zatrzymał się na kilka minut.
Wziął wielką szklankę i napełnił ją mieszaniną, której żywioły i dozy wartoby poddać uwadze bezparcyalnych, oświeconych i rzeczywistych znawców.
Naprzód na dno szklanki rzucił trzy czy cztery kawałki cukru.
Mrożone wino szampańskie zapełniło dwie trzecie zawartości szklanki. Ratafia i jałowcówka, w równych ilościach, dopełniły trzeciej części.
Młodzieniec wymięszł preparat ten z największą starannością, ażeby najdokładniej skłócić z sobą wszystkie składniki napoju; potem począł pić go potroszeczku, dając znaki nie dwuznaczne niezmiernego zadowolnienia.
— Mój kochany Jerzy, — zawołał wypiwszy, — jeśliby zechciano mnie wskrzesić we dwadzieścia cztery godzin po śmierci, niechaj mi tylko wleją w gardło kilka łyżek tego grogu....
— Nie zapomnijże, — odpowiedział ze śmiechem Prowansalczyk, — zawiadomić o tem wyraźnie w twym testamencie....
— A to po co?...
— No, ależ powiedziałeś po co. Po to, aby cię wskrzeszono....
— Cóż to myślisz, żem taki naiwny? Chcesz wiedzieć, jaki byłby skutek tego zawiadomienia.... Moi spadkobiercy, jeślibym, o czem wątpię, miał pozostawić jakibądź spadek w chwili zgonu, pochowaliby mnie tylko daleko prędzej jeszcze, pilnie się strzegąc, przysięgam ci, nie dopuścić do podobnej próby....
— Czy tak sądzisz rzeczywiście?
— Pewien tego jestem.
— Czy i ty takbyś postąpił?
— No, juściź!
— Nawet z twym ojcem!
— Z nim więcej niż z kimkolwiek innym.... Co to jest wogóle ojciec?... Szkatuła, dana nam przez przyrodę, którą dopiero zgon nam otwiera, a po której winnoby się dziedziczyć o ile można najprędzej.... Przypomnij sobie moją, teoryę o koniecznym zreformowaniu kodeksu.
— Dajże pokój, kochany Gontranie, nie mówisz przecież tego co myślisz! — wyszeptał Jerzy, którego ostatnie zdania niedorostka przejęły mimowolnym dreszczem.
— Słowo honoru, tak, — odparł Gontran.
— To niepodobna!
— Ależ ręczę ci, że to najszczersza prawda.... To cię zadziwia w pierwszej chwili, bo twoja filozofia nie dosięgła wyżyn mojej i w tobie jest jeszcze sporo przesądów, które ci nawbijano w głowę.... A! mój drogi Jerzy, ludzie twojej generacyi strasznie się pozwolili wyprzedzić tej, co po nich następuje bezpośrednio.... Ale ja mam nadzieję, że cię przerobię...
Prowansalczyk nie odpowiedział ani słowa.
Zdumiewająca pewność młodego chłopca, niezmącona jego pewność siebie tak go oszołomiały, że czuł kompletne obezwładnienie umysłu.
Gontran potrząsnął głową.
— O! ja to widzę, że ty nie jesteś przekonany, — rzekł, — ale mnie to nic nie obchodzi, przeświadczenie o słuszności co mówię znajdzie się później....
I na nowo podjął swą przerwaną opowieść.
— Podróż nasza wciąż tym samym szła trybem... Codzień zaledwie mały kawałek robiliśmy drogi, aby nie utrudzić zbytecznie mej matki, która użalała się, że jest cierpiącą. Co wieczór zatrzymywaliśmy się na popasach i sypiali w oberżach, gdzie kwaśnem winem trzeba było oblewać twarde kurczęta i cielęcinę ze szczawiowym sosem.... Opłakane wspomnienia!... Nakoniec szóstego dnia przybyliśmy do Paryża.... Myślałem, że zajedziemy do hotelu Maurice lub do którego innego z tych eleganckich karawan-serajów, w których nie sposób nie zamieszkać skoro się nazywa hrabią Presles i ma na swe zawołanie się tysięcy liwrów rocznej renty.
»Ale gdzie tam!
»Nasze powóz pocztowy zawozi nas przed bramę jakiegoś wielce podrzędnego meblowanego domu, przy ulicy de la Ville-L’Evêque, gdzie ojciec mój już naprzód zamówił sobie mieszkanie. To mieszkanie, składające się z czterech, czy pięciu pokoi było niesłychanie śmieszne. Był tam na górnem piętrze pokój dla mnie, połączony z resztą mieszkania schodami kręconemi, aby wyjść lub wejść, potrzebowałem przechodzić przez salę jadalną i przedpokój....
»To ci się wydaje nieprawdopodobnem, mój Jerzy, a jednak to najszczersza prawda!...
»Dodaj do tego, że nie przywiedliśmy z sobą ani lokaja dla ojca, ani dla mnie, ani panny służącej dla pań. Wyglądaliśmy na podróżujących mieszczuchów!... Mnie to upokarzało i gniewało strasznie. Ja przecież jestem ostatnim przedstawicielem rodu hrabiów de Presles... mój ojciec nie ma prawa zmuszać mnie do prowadzenia egzystency i gałgana!... Co ty o tem myślisz?
— O, mój kochany Gontranie, — odpowiedział Jerzy, — ja nic nie myślę, nie miałem jeszcze czasu sformułować mego sądu... oczekuję dalszego ciągu twoich wrażeń z podróż, które wydają mi się niezmiernie ciekawie opowiadanymi....
— Pochlebco!
— Słowo daję, że nie. Mówię, co myślę...
— Zachowaj, mój drogi, twe komplimenta do chwilę, w której stanę się rzeczywiście zajmującym!... Idę więc dalej: Pobyt nasz w domu meblowanym, o którym ci wspomniałem, był zresztą bardzo niedługim. Pewnego poranka ojciec mój powrócił z miasta, kiedy już śledziliśmy przy śniadaniu i oznajmił matce mojej, że znalazł dom odpowiedni i że przeprowadzimy się do niego tego samego jeszcze wieczora.... W kilka godzin później powiozły nas dorożki, tak dorożki, ku polom Elizejskim! Co ty na to?... Generał hrabia de Presles, kawaler orderu Św. Ludwika i Legii honorowej, hrabina jego żona, syn jego i córka — dorożką, pomyśl, dorożką!
»To było za wiele! Przecież ojciec mój nie doszedł jeszcze w zupełności, do tego wieku, w którym popada się w zdziecinnienia!
»Nasze wehikuły, po trzydzieści sous na godzinę, okrążyły i wjechały w ulicę Chaillot. Czy ty znasz ulicę Chaillot?
— Znam.
— Wiesz zatem, że jest zdumiewająco brzydka i smutna, że trawa tam wyrasta pośród kamieni bruku i że na niej stanąwszy wydaje się człowiekowi, że jest conajmniej o jakie pięćdziesiąt mil od Paryża.... Nieprawdaż?
— Prawda.
— Dorożki toczyły się wciąż... naraz ojciec zawołał: stój! Wyjrzałem ciekawie i ujrzałem długi mur, przecięty szeroką bramą, pomalowaną na zielono. Domy lekarzy i notaryuszów wiejskich miewają zwykle takie drzwi. Jeden z woźniców zszedł z kozła i zadzwonił. Otworzono.... Dorożki zajechały w dość obszerny dziedziniec i zatrzymały się przed schodami niemal tak omszałem!, jak schody wilii Labardès.... Poczułem jakby coś w rodzaju lodowatego płaszcza owijało mi się dokoła ciała, kiedym wstąpił w przedsionek tego starego pałacu, dosyć wspaniałego ale stojącego pustką od lat dwudziestu pięciu, a który ojciec mój wynajął z calem umeblowaniem staroświeckiam. Po za domem rozciągał się wielki ogród, otoczony wysokiemi ciemnemi murami, istnie więziennymi mury i zarosły drzewami o liściach wybujałych, bladych i o pniach czarnych jak atrament. Klasztor nie byłby tak ponurym, jak to wszystko razem wzięte. Słowo honoru, powiedziałem sobie: tu chyba z pewnością pojawiać się muszą duchy. Pałac ten musiał być stawianym ku ukryciu jakiegoś banity lub wyjętych z pod prawa, którzy zmuszeni byli się ukrywać, ale na pewno nie był przeznaczony nigdy na rezydencyę dla bogatej rodziny, przybywającej spędzić zimę w Paryżu. Widocznem było, że mój ojciec coraz już więcej dziecinnieje.
»Wnętrze odpowiadało pod każdym względem powierzchowności pałacu: wielkie pokoje, nawpół ogołocone z mebli, gdzie pleśń okrywała marmury kominków, gdzie lustra tak pozieleniały, że jeśli się w nich przejrzałeś, pomyśleć mogłeś, że masz przed sobą widmo! Bez najmniejszej wątpliwości, grzyby musiały porastać meble salonu....
»— Jakże, Gontranie, — zagadnął mnie ojciec, — jakże ci się podoba nasze nowe mieszkanie?...
»— Straszliwe... — odpowiedziałem bez wahania — a jeśli ojciec zechce tu przyjmować, trzeba będzie wszystko chyba z gruntu przewrócić.
»— Nie będę miał tego kłopotu... — odpowiedział mi ojciec.
»— Jak to?...
»— Bo nie mam zamiaru przyjmować.
»— Ani trochę, ani nawet mało ludzi?
»— Ani mało, ani dużo, nie będę przyjmował wcale.
»— Jeśli wszakże ojciec nie będzie przyjmował, w takim razie i my nigdzie nie będziemy mogli bywać w świecie.
»— Nie postaniemy tam nogą.
»— A przecież w Paryżu jest cała masa nie — tylko już znajomych ojca ale krewnych....
»— Nie mylisz się....
»— I my się z nimi nie zobaczymy?
»— Taki mam zamiar.
»— Ani z przyjaciółmi, ani z krewnymi?....
»— Z nikim.
»— Ale dla czego?
»— Bo matka wasza jest cierpiącą i potrzebuje spoczynku i dla tego właśnie nie spędzamy zimy w Marsylii, aby uniknąć gwaru i wymagań światowego życia.
»— To będzie strasznie niewesołe, — bąknąłem.
»— Masz sposób uniknienia nudów, — odpowiedzią! mi ojciec, który dosłyszał słowa moje.
»— Jakiż to?...
»— Zajmij się.
»— Czemże chciałbyś, ojcze, żebym się zajmował?...
»— Pracą.
»— I jakiejże to pracy miałbym się oddać?...
«Tu ojciec mój uznał za właściwe wypowiedzieć całą litanię, nad miarę długą, rzeczy, których wedle niego nie umiałem, a których trzeba mi było się nauczyć.
— Ja, i om pewien, że do głębi znam wszystkie potrzebne w życiu umiejętności, nie udawałem oczywiście przekonanego zbytecznie....
«Mój ojciec wzruszył ramionami, zmarszczył brwi i dodał:
»— Róbże sobie z pracą co ci się podoba, jest jedna rzecz tylko, o którą mi chodzi i której domagam się stanowczo... to oględności w postępowaniu. Nie chcę i nie pozwolę, aby skandale Tulońskie tu się wznowiły! Wasza matka potrzebuje jak największego spokoju i oszczędzania jej... gdybyś swem postępowaniem nowe sprawił jej niepokoje, kto wie czy skutki tego nie odbiłyby się bardzo smutnie na jej zdrowiu.... Czuwajże sam nad sobą z jaknajwiększem staraniem... ja czuwać będę z mojej strony i uprzedzam cię, że dni pobłażania minęły już, a że na ciebie wogóle wyrozumiałość bardzo źle działa, bądź przeto pewien, że jestem zdecydowany położyć twoim wybrykom tamę wszelkiego rodzaju środkami, do jakich użycia upoważnia mnie władza moja i bądź pewien, że przed żadnym z tych środków się nie cofnę....
«Ukończywszy tę mówkę, którą przytoczyłem ci niemal dosłownie, ojciec mój wsunął mi w rękę rulon dwudziestu pięciu luidorów.
»A! jakże byłym pragnął, aby był zdwoił lepiej sumę, a natomiast uwolnił mnie od mówki!
»Na nieszczęście nie pozostawiono mi wyboru!
»Wziąłem pieniądze i wsunąłem je do kieszeni, dziękując ojcu wielce uprzejmie....


VI.
FORMOZA.

— Od tej chwili, kochany mój Jerzy — ciągnął dalej Gontran, — rozpoczęło się dla nas życie najokropniej ponure, jakie sobie tylko wyobrazić można! Jak mi to zapowiedział był ojciec, drzwi pałacu pozostały szczelnie zamknięte... nie przyjmowaliśmy ani psa, ani kota. Matka moja i siostra nie wychodziły nigdy krokiem z domu, chyba tylko w niedzielę na mszę. Ojciec wynajął przynajmniej powóz, którego używał rzadko, a co ja, to już nigdy, bo nie lubię innych koni nad konie rasowe i powozy herbowe. Wszystkie twarze, prócz mojej miały piętno nadludzkiego smutku. Zwolna i ja dostroiłem się do ogólnego smutku i twarz przybrała odpowiedni wyraz chronicznego nadąsania. Dnie spędzałem po za obrębem naszego pałacu, ale nie wiele mniej nudziłem się podczas tych długich wędrówek po bulwarach, niż gdybym był pozostał w domu. Co tu robić w ogromnem mieście, gdzie nie znam nikogo?... Jak zabić czas, nie mając do dyspozycyi ani wierzchowca, ani wesołych towarzyszy?... Zresztą ojciec mój żądał zawsze, abym wracał na wszelkie jedzenia do domu, co mi czyniło takie wrażenie, jak kiedy to spętają nogi kurczętom, aby nie oddalały się zbytnio od kurnika....
»Od czasu do czasu szedłem do teatru, ale teatr nie jest przecież przyjemnością, tylko o tyle, o ile po nim następuje dobra kolacya w wesołem towarzystwie.
»Otóż owego wesołego towarzystwa brak mi było absolutnie, a potem trzeba było powracać o północy!
»Słowo honoru ci daję, mój kochany Jerzy, że spień już począł mnie napadać i grozić wpędzeniem przedwcześnie do grobu. Spodziewam się, że umiesz sobie wyobrazić całą okropność mego położenia i że mnie żałujesz z duszy....
— Jakże cię nie żałować, biedny, nieszczęśliwy młodzieńcze!... — odpowiedział Jerzy z szyderczem politowaniem. — Zdaje mi się, że długo potrzebaby szukać, zanimby się znalazło równe twoim nieszczęścia.
— Tak... tak... drwij sobie do woli, a jednak niezadługo, czy chcesz czy nie chcesz, będziesz musiał współczuć zemną nad wielkością mej niedoli, bo ja nie skończyłem jeszcze bynajmniej....
»Pewnego dnia, kiedy właśnie przechadzałem się znudzony po bulwarze włoskim poczułem, że mnie ktoś uderza po ramieniu. Odwróciłem się i poznałem ku wielkiej mej radości twarz jednego z dobrych moich przyjaciół z Tulonu, niejakiego wicehrabiego de la Pollade, którego mój ojciec uważał zawsze za największego urwisza, co zresztą nie jest rzeczą tak absolutnie nieprawdopodobną, zresztą chłopak najmilszy w świecie,... Gdyby to człowiek miał słuchać tego, co prawią rodzice, musiałby nie żyć z nikim chyba.... najmniejsze wybryczki naszych przyjaciół w ich oczach wydają się potwornościami karygodnemi!... Mają oni w oku niewiedzieć jak dziwaczny jakiś mikroskop, który wszystko nadmiernie powiększa....
»— A! do licha, mój kochany Gontranie! — zawołał mój przyjaciel la Pollade, — jakże się cieszę, że cię spotykam!
»— A cóż dopiero ja!...
»Zamieniliśmy z sobą uścisk dłoni, potem podjął wicehrabia:
»— Więc tyś w Paryżu, nic o tem nie wiedziałem!
»— Jestem tu już od kilku tygodni....
»— Nie mam potrzeby pytać cię, czy się bawisz, bo to nie ulega wątpliwości....
»— A mój przyjacielu! — zawołałem z tym serdecznym, rozdzierającym serce, okrzykiem boleści, co to zwiastuje prawdę, — nudzę się jak mops....
»— Czy podobna!...
»— Ależ tak jest....
»— A więc daj mi twój adres, to się odwiedzę....
»— Nie rób sobie tego kłopotu, nie zostałbyś bowiem przyjęty....
»— Jakto, zamykasz przedemną drzwi twego domu?...
«— To nie ja, ale mój ojciec....
»— Więc ty tu jesteś z rodziną?...
»— Niestety!!
»— A więc zobaczym się gdzieidziej, skoro już nie u ciebie, a naprzód czy przyjmiesz obiad, który ci dziś ofiaruję?...
»— Chętnie przyjąłbym, ale nie mogę....
»— Cóż ci jest przeszkodą?...
»— Władza rodzicielska.
»— Dajże pokój! Czy chciałbyś wmówić we mnie, że cię napowrót przystawiono do piersi?...
»— Musisz temu uwierzyć, bo to historyczne....
»I opowiedziałem mu zwyczaje i obyczaje pałacu przy ulicy Chaillot.
»Wysłuchał mnie, śmiejąc się serdecznie i pokpiwając sobie ze mnie.
»— Mój drogi przyjacielu, — rzekł mi, kiedyśmy skończyli, — kup sobie stojaczek, wejdź w niego i nie mówmy już o niczem więcej! Dość będzie czasu, abyśmy się powtórnie spotkali z sobą wówczas, kiedy już przejdziesz ząbkowanie!...
»— Dokuczasz mi! — zawołałem, — a to mi szlachetnie!
»— Nie dokuczam ci, przyjmuję sytuacyę taką, jak ona jest.... Nie moja to wina, że jest tak śmieszną....
»— Raczej daj mi dobrą radę.
»— Alboż za nią pójdziesz?
»— Do licha, pójdę!
»— A zatem rada moja jest taką: — puść w trąbę opiekę rodzicielską. Zjedzmy obiad razem... po obiedzie pójdziemy do teatru Nouveautés... poznasz Armantynę....
»— Któż to jest ta Armantyna?
»— Roskoszne dziecko, które grywa »naiwne« w tymże teatrze... najmilszy bęben różowy i złotowłosy jakiego sobie wyobrazić możesz.... Cóż podoba ci się to?...
»— Podobałoby mi się... ale....
»— Ale co?...
»— Co powie na to mój ojciec?
»— Powie co zechce, a ty mu pozwolisz gadać ile mu się podoba... Czegóż się boisz wreszcie?... Czy masz strach przed chłostą?... Czy się lękasz suchego chleba i karceru.... Nie ma już Bastylii, mój mały Gontranku, ku zamykaniu krnąbrnych synów, co nie Wracają na obiad do papy....
»Drwiny wicehrabiego zdecydowały mnie ostatecznie. Trzeba było iść przebojem lub w obec niego odegrać rolę istnego dzieciaka głupiego i bojaźliwego. Pojmiesz, że wahać się było niepodobieństwem!
»— Masz rękę! — zawołałem. — To już ułożone, że dziś razem zjemy obiad!...
»— To i dobrze....
»Przepędziliśmy rozkoszne popołudnie!... Samotność jest okropniejszą w Paryżu, niż gdziekolwiek indziej! to osamotnienie pośród tłumu, to chyba rzecz najposępniejsza na świecie. W towarzystwie wicehrabiego czas biegł formalnie....
»Po szalonej wesołości obiadku u Frères-Provençaux, la Foilade zaprowadził mnie do teatru Nouveautés, gdzie grano nie wiem już jaką okropną sztukę. Zobaczyłem Armantynę. Mój przyjaciel nic nie przesadził, nic a nic... Ta mała była zachwycającą, ale mniej ona daleko na mnie sprawiła wrażenia niż jedna z jej koleżanek, przepiękna brunetka o wielkich błękitnych cezach, która na afiszu figurowała pod nieco pretensyonalnem imieniem Formozy.
»W przeciągu pięciu minut zakochany byłem śmiertelnie. Zwierzyłem się wicehrabiemu z tego mego namiętnego zachwytu dla aktorki, a on mi odpowiedział:
»— To się może da jako urządzić. Pomówię dziś o tem z Armantyną... mam przyjść po nią skoro się skończy spektakl... Czy chcesz pójść razem z nami na kolacyę?
»Chęci towarzyszenia im nie brakło mi wcale, osądziłem wszakże, że na dziś trzeba było położyć pewną granicę moim buntowniczym zamiarom przeciw władzy ojcowskiej.
»Odrzuciłem przeto zaproszenie ku niemałemu memu zmartwieniu i podążyłem na ulicę Chaillot, naznaczywszy wicehrabiemu na dzień jutrzejszy schadzkę....
»Ojciec oczekiwał na mnie. Musiałem poddać się ścisłemu badaniu. Po drodze ułożyłem sobie był starannie całą historyjkę, wcale niezgorszą ku upozorowaniu mej nieobecności podczas obiadu. Ojciec mój uwierzył temu pretekstowi czy nie uwierzył mu. Tego już nie wiem. Odpowiedział mi tylko oschle:
»— Matka była niespokojną o ciebie... niechaj że mi się to więcej już nie ponowi... Rozumiesz?
»Pozwolił mi udać się na spoczynek, wielce zadowolnionym z powodzenia mej eskapady.
»Nazajutrz, zastałem wicehrabiego na umówionej schadzce.
»— Interesu twoje idą jak najlepiej! — zawołał, zobaczywszy mnie. — Armantyna jest serdeczną przyjaciółką Formozy.... Podejmuję się przedstawić cię jej....
»— Gdzie?
»— U niej.
»— Kiedy?...
»— Za pół godziny.
»— A więc chodźmy....
»I poprowadził mnie do ładnej blondynki. Jej koleżanka brunetka niebawem też nadeszła. W dziennem świetle jeszcze była piękniejszą, jak w oświetleniu teatralnych kinkietów... blansz i niż pozostawiły, całkowicie nieskażoną świeżość płci jej aksamitnej.
»— Moja droga, — przemówiła do niej Armantyna, — przedstawiam ci wicehrabiego de Presles, syna zgrzybiałego ojca, którego majątek jest nieobliczonym....
»La Foilade i Formoza poczęli się śmiać.
»Armantyna ciągnęła dalej:
»— Młody ten panicz, który, jak widzisz, niezgorszej przypomina cherubinka z »Wesela Figara«, kiedy tę rolę gra ładna kobieta, tknięty jest twemi wdziękami i zamierza żądać pozwolenia kochania się w tobie.... Uroszczenie to nie wydaje mi się bynajmniej oburzającem, ale wreszcie ciebie to tylko obchodzić może. Ty przeto tylko możesz mu dać odpowiedź...
»Formoza uśmiechnęła się do mnie, ukazując koniuszki ślicznych swych ząbków i odpowiedziała: A mój Boże, panie wicehrabio, kochaj mnie, ile ci się tylko podoba, nie myślę ci stawiać przeszkód....
»— Ale ty, pani, — spytałem gwałtownie, ujmując jej rękę, której mi nie usunęła, — czy będziesz kochać mnie również?...
»— Kto to wie?... — szepnęła, rzucając mi spojrzenie palące jak płomień... — Pan kochaj mnie tylko dalej.... Alboż nie wiesz, iż utrzymują, że miłość] jest zaraźliwą....
»Odpowiedź ta była wielce znaczącą. I miałem już jak Cezar zawołać: — przyszedłem, spojrzałem i zwyciężyłem!... Jednakże tryumf mój nie postępował tak szybko, jak to sądziłem zrazu. Formoza wyznawała mi chętnie, że miała dla mnie bardzo wiele szczerego uczucia, ale cnotę swą wciąż zbroiła w szańca wszelkiego rodzaju. Ilekroć zrobiłem wyłom w jednych murach stawałem Wobec nowych, jeszcze silniejszych jeszcze lepiej ufortyfikowanych i gorliwiej broniony niż poprzednio....
»Poskarżyłem się na to przed moim przyjacielem la Foilade, który dał mi radę zadokumentowania moich uczuć jakiemi podarkami.
»Rada była dobrą ale trudną do wykonania.
»— Jakże u dyabła chcesz, abym to zrobił? — zawołałem. — Czy to sposób robić teatralnej królowej prezenta, kiedy się ma jak ja dwadzieścia luidorów w kieszeni?
»— Czy to tylko cię kłopocze?...
»— Zdaje mi się, że to wystarczająco kłopotliwe....
»— Głupstwo!... Ja cię z tego kłopotu wybawię...
»— Czyżbyś mi mógł pożyczyć, przypadkiem?...
»— Mój drogi Gontranie, wiesz dobrze, że nie jestem bogatym.... Nie, pożyczyć ci pieniędzy nie mogę... nieszczęściem! ale mam źródło....
»— Jakież to?
»— Przedewszystkiem powiedz mi, czy twój ojciec stoi w jakich stosunkach z którym z paryzkich bankierów?...
»— Owszem.
»— Jakże się ten bankier nazywa?
»— Jakób Lafitte.
»— Wybornie.
»— Czy wypadkiem może sądzisz, że ten pan Lafitte zechce mi pożyczyć pieniędzy?... Bankier w Tulonie mi odmówił.... Pomyślno, że jestem jeszcze małoletni.
»— Nie chodzi tu o pożyczkę, ale po prostu tylko o pewne wyjaśnienia co do fortuny hrabiego Presles... Odchodzę.... Idę się zająć twym interesem. Bądź jutro punkt o drugiej w Palais Royal, w galeryi oszklonej. Prawdopodobnie przyniosę ci dobre wiadomości.
«Nazajutrz La Follade dotrzymał słowa. Zaprowadził mnie do jakiegoś znajomego sobie jubilera, który prawdopodobnie zbudowany stanem majątkowym mego papy ofiarował się sprzedać mi za jakieś dziesięć tysięcy franków bransolet, pierścionków, łańcuchów i t. p.... i zadowalnił się memi kwitami, płatnemi za sześć miesięcy.
»— Wiem doskonale, że pan hrabia jest małoletnim, — rzekł on mi, owijając klejnoty — i że te kwity pańskie absolutnie nic nie znaczą... ale na to, by mi nie zapłacić, trzebaby przeprowadzić proces, a kiedy ktoś się nazywa hrabią Presles, nie będzie niezawodnie bezcześcił podpisu swego syna....
«Opuściliśmy magazyn jubilera.... Kieszenie moje pełne były ekranów i pudełek.
»— Cóż teraz zrobisz z tem wszystkiem? — spytał mnie La Follade.
»— Toż wiesz dobrze, dam te klejnoty Formozie.
»— Ależ straciłeś głowę! — zawołał mój przyjaciel.
«— Nic o tem nie wiem! idę zresztą przecież za radą, udzieloną mi przez ciebie.
»— Radziłem ci zrobić jej prezent, to prawda, ależ nie prezent takiej wartości.... Wybierz sobie z tego całego kramu łańcuch i ze dwie bransolety... to wystarczy dla naszej księżniczki....
»— A cóż chcesz, abym zrobił z resztą?... Czyż to ja mogę nosić bransolety!...
»— A oczywiście! — odpowiedział mi wicehrabia, jeśli nie nosić to zanieść możesz je... do Lombardu... A to ci da pieniądze.
»— Wyborna myśl! ale, aby coś oddać wicehrabia do Lombardu, czyż nie potrzeba jakichś dokumentów, papierów, paszportu, a ja tego wszystkiego nie mam?...
»— Ja ci będę w tem pośredniczył... mam wszystko czego wymagają....
»W kwadrans potem miałem już w kieszeni dwa tysiące franków w złocie. La Follade pożyczył odemnie pięćset, ależ to było całkiem naturalne, tyle mu byłem obowiązany....
»Pobiegłem do mojej pięknej aktoreczki, która mnie przyjęła uprzejmością Nr I-szy i zdawała się mniej zadowolnioną z klejnotów niż z mojej chęci przypodobania jej się, czego przyniesienie ich było dowodem.
»— Kochany mój wicehrabio, — rzekła mi, — jesteś najmilszym, najprzyjemniejszym ze wszystkich młodzieńców jakich znam.
»— Jeśli to prawda, — odpowiedziałem, — dla czegóż nie chcesz pani, abym też był i najwięcej kochanym zarazem?
»— Kto powiedział, że pan nim nie jesteś?
»— A kto mi dowiedzie, że jestem?
»— Niedowiarku, potrzebaż ci dowodów!...
»— Miłoby mi było je otrzymać!...
»— A więc może dam ci je... bądź tu jutro o godzinie oznaczonej....
»— Nie mógłżebym zostać już dzisiaj?...
«— Nie, dziś na mnie czekają w teatrze, muszę iść na próbę.... Zresztą gram dzisiaj, jutro natomiast będę wolną....
«Odszedłem pełen nadziei. Ta cudna dziewczyna oczywiście szalała za mną.
«Nazajutrz o godzinie oznaczonej przybyłem. Formozę zastałem stojącą w pośrodku salonu, przybraną w elegancką suknię z popielatej jedwabnej materyi, szal miała narzucony na ramiona, wstęgi kapelusza związane pod brodą.
«— Czy nie widziałeś pan przed bramą mieszkania karety?... — spytała mnie.
»— Tak, widziałem.
»— To moja....
»— Pani wychodzi! — wykrzyknąłem.
»— Natychmiast i nie wychodzę sama....
»— A z kimże to?
»— Z tobą, mój milutki cherubino d’amore...
»— Brawo!... i gdzież to jedziemy?...
»— Zobaczysz... mam wielkie plany.
»W pięć minut potem byliśmy już w drodze. Opuściliśmy Paryż, mijali rozkoszne wioski po za nim; jechaliśmy wzdłuż wybrzeży Sekwanny, wdzieraliśmy się po jakiejś stromej, w górę pnącej się drodze i pojazd nasz zatrzymał się wreszcie na krawędzi lasu prawdziwie roskosznogo, najpiękniejszego, jaki widziałem w mem życiu.
»— Gdzież to jesteśmy? — spytałem Formozy.
»— Jesteśmy w Saint-Germain, — odpowiedziała mi. — Podasz mi pan ramię i pójdziem oboje przechadzać się po lesie....
»W tej chwili przyszło mi natychmiast na myśl, że żadnym sposobem nie mogę być z powrotem na ulicy Chaillot w obiadową godzinę... i natychmiast też zdecydowałem się. Pojmujesz dobrze, mój kochany Jerzy, że w tej chwili zajmowało mnie wcale co innego niż zły humor mego ojca. Powiedziałem sobie, że trzeba będzie oczywiście przejść jakiś kwadrans złego humoru, ale za zbyt miłą perspektywę ofiarowano mi w zamian za to, abym był w stanie myśleć o przyszłości, od której oddzielało mnie całe pół dnia jeszcze....
»Zapomniałem o wszystkiem, myśląc tylko o tej i rozkosznej przyrodzie dokoła nas... o promieniach słońca, łamiących się pośród liści drzew rozłożystych... w ścieżynach tajemnych, wplecionych w gąszcz lasu, pośród którego błądziłem, czując jak ulubiona kobieta opiera się na mojem ramieniu.
»W chwilę później Formoza i ja zgubiliśmy się w lesie, a ja najsłodszym mym głosem szeptałem jej, w uszko najpiękniejsze, najmilsze i najczulsze słowa w świecie; towarzyszka moja uśmiechała się do mnie zasłuchana.
»Muszę tu, mój przyjacielu Jerzy powiedzieć ci, że od czasu do chwili, kiedy aktorka i ja dziwnie zmęczeni opuszczaliśmy Saint-Germain, upłynął okrągły tydzień.
— Tydzień! — zawołał Jerzy zdumiały.
— Mój Boże tyle, tyle właśnie.... Pierwsze dni ubiegły z błyskawiczną szybkością... ostatnie wlokły się nudne, z istną powolnością tortur....
— Po cóż więc było zostawać?
— Albo ja wiem?... Przez miłość własną może.
Formoza nie chciała się pierwsza przyznać do znudzenia, a ja szedłem za jej przykładem....
— Ależ twoja rodzina?...
— Rodzina moja najmniejszego nie miała pojęcia o tem co się dzieje ze mną.
— Więc tyś nie myślał zupełnie o śmiertelnym niepokoju, w którym pogrążeni być musieli twoi rodzice.
— Z początku nie myślałem o tem zupełnie, pomyślałem o tem później dopiero, ale co było robić, wino było ściągnięte, jak mówi pospolite przysłowie, trzeba je było wypić.... Jednakże nie mogłem zapatrywać się całkiem na zimno, na to przyjęcie, jakie czekało mnie w domu zapowrotem... może to i z tego powodu nawet tak wciąż odwłóczyłem chwilę mego powrotu....
— To było cofnięcie się, aby tem lepiej módz przeskoczyć....
— A skoro dowiesz się dalszego ciągu mej awantury, zobaczysz, że do przytoczonego przysłowia mógłbyś w okolicznościach obecnych dodać: »u brzegu rowu machnięcie kozła!« W każdym razie jednak zrobiłem co było można, aby lepiej rów przesadzić i aby ów koziołek, który przewidywałem, mniej mi się dał we znaki.... W wilię odjazdu, wysłałem pocztą do ojca mego list, w którym zapowiadałem mu mój powrót na dzień jutrzejszy.... W liście tym, — nadzwyczaj zręcznie ułożonym, słowo honoru, — prosiłem go, aby mnie nie badał o powody mej nieobecności, dając do zrozumienia tylko, w formie przezroczej a tajemniczej jednak, że honor rodziny arystokratycznej byłby na szwank wystawiony najmniejszą z mej strony niedyskrycyą.... Liczyłem niezmiernie na efekt, jaki ten list mój sprawi, nie przeszkodziło to jednak, że skoro stanąłem na progu domu, jakieś dziwnie niepokojące przejęło mnie uczucie....


VII.
BASTYLJA.

— Moje kochane dziecko, — ozwał się Jerzy po raz wtóry, przerywając opowiadanie Gontrana, — przyznasz przecie chętnie, jak się spodziewam, że twoja eskapada przechodziła cokolwiek granice dającej się wybaczyć lekkomyślności i że generał najzupełniej miał prawo do niezadowolnienia?...
— Nie, z pewnością! ani myślę tego uznawać!!... — odparł młody chłopak, — bo aby to przyznawać, trzebaby było wyjść z zasady fałszywej, arcyfałszywej!...
— Jakiejże to?...
— Zasady, że w moim wieku nie jest się człowiekiem wolnym, panem swej woli i czynów... że należy pytać o pozwolenie i zdawać rachunek z wszystkiego, a ja przeczę temu najformalniej....
— Ależ w takim razie, w cóżby się obróciła władza ojcowska, coby się z nią stało?
— Stałaby się tem czemby mogła... i wierzaj mi, że na wypadek jej zaginięcia, nie ja to pewnie wybrałbym się na jej poszukiwanie....
— Jednakże prawo jest wyraźnem, pozytywnem...
— A któż ci mówi o prawie, mój przyjacielu Jerzy? — zawołał Gontran. — Toż ci już mówiłem, że należałoby zreformować z gruntu kodeks.
Na to nie było co odpowiedzieć, Gontran odziany był w taki pancerz przewrotności, że argumenty najsilniejsze i najlogiczniejsze musiały odeń odprysnąć, nie pozostawiając nawet śladów.
— Ha! — pomyślał Jerzy. — Jeśli osiągnę nieoczekiwane szczęście i zostanę kiedy w przyszłość mężem Dianny, przyznać trzeba, że będę miał szwagierka nie do pozazdroszczenia...
Nie potrzeba dodawać, że tę refleksyę zamknął w najtajniejszej komórce mózgu....
— Cóż więc dalej?... — powiedział tylko.


∗             ∗

— Ojciec mój był sam w chwili gdy wszedłem do jego pokoju, — podjął znów Gontran. — Spodziewałem się sceny jakiejś wielce gwałtownej, z forsownemi wybuchami gniewu, z uwagami bez końca nad smutnemi mojemi wybrykami, przeplatanej przepowiedniami o przerażającej przyszłości, którą sobie gotuję....
»Jak widzisz posiadam wybornie nadęte narzecze władzy ojcowskiej i że w potrzebie umiałbym przyswoić go sobie w sposób bardzo przyzwoity....
«Oczekiwania moje zostały zawiedzione.... Mój ojciec nie zrobił mi żadnej wymówki... rzucił mi tylko spojrzenie chłodne jak ostrze noża i te tylko do niego dodał słowa:
»— Nie mam ci nic do powiedzenia, mój panie, idź na górę do twego pokoju.
«Usłuchałem oburzony i upokorzony daleko więcej tem pogardliwem milczeniem, niż gdyby cały wylew wyklęć spadł był na skruszoną mą głowę.... Widocznie traktowano mnie jak dziecko!... Nie zadawano sobie nawet trudu przyjęcia mnie burzą! odsyłano mnie do mego pokoju! — A! demonio!...
«Nakoniec uzbroiłem się w cierpliwość, powiedziawszy sobie: Zobaczymy to jutro, jakie oni wszyscy będą mieć przy stole miny.
»Jadano o szóstej.
»O wpół do szóstej jeden z najętych lokai, którzy obsługiwali nas, wchodzi do mego pokoju, uprząta stoliczek, na którym rozkłada serwetę, zastąpić mającą obrus.
»—Co ty tam robisz? — pytam go.
»— Wykonywam rozkaz pana hrabiego, — odpowiada mi — nakrywam do stołu dla pana wicehrabiego.
»A! w tej chwili krew uderzyła mi do głowy z taką gwałtownością, że przez kilka sekund wszystko dokoła mnie wydawało mi się w oczach czerwonem!... Podobne upokorzenie w obec lokai!... Mój przyjaciel La Follade zapytywał mnie przed kilku dniami, czy się lękam rózgi lub karceru o chlebie i wodzie!... Mój ojciec zaaplikował do mnie najdoskonalszy ekwiwalent tych kar dziecięcych! Nie było co mówić, wzięto mnie na piękne na pokutę! mnie Gontrana de Presles!... mnie od tak dawna już dojrzałego człowieka, jeśli nie wiekiem to zawsze sposobem życia, boć miałem przecie wszystko to, co stanowi mężczyznę, pojedynki, metresy!... A teraz z kolei, przyznasz mi przecież, mój Jerzy, że tego było za wiele!...
»Kiedym z najwyższym trudem odzyskiwał zwolna nieco spokoju, służący kładł dalej nakrycie do mego samotnego obiadu.
»— Niepotrzebną sobie zadajesz pracę, — powiedziałem mu, — ja będę bowiem jadł obiad na dole razem z moją rodziną....
»— Ale, panie....
»— Zejdź i połóż dla mnie nakrycie na zwyłem mojem miejscu....
«— Ale, panie....
»— Słuchaj i spiesz się, jeśli nie posłuchasz uprzedzam cię, że ci posiekam twarz szpicrutą na strzępy....
«Biedaczysko nie dał sobie powtórzyć tego dwa razy... uciekł, jakby już słyszał nad uchem świst szpicruty....
»Szósta wybiła. Zszedłem z najzupełniejszą pewnością siebie i pierwszy znalazłem się w jadalnym pokoju, dokąd niebawem wszedł ojciec mój, matka i siostra. Generał był rozgniewany, widziałem to dokładnie po bladości jego twarzy i groźnem zmarszczeniu brwi, ale nie zrobił żadnej uwagi i podawano mi przy stole tak jak zazwyczaj.
»A, to był obiadek niewesoły, mój drogi Jerzy! Od pierwszej potrawy aż do deseru nikt nie wymówił ani słowa. Niemal żałowałem już, żem nie pozostał w moim pokoju, tak mi ten widok ponurych, zachmurzonych twarzy odbierał całkowicie apetyt. Porównywałem w myśli ten obiad na łonie rodziny z obiadkami, do których niedawno temu jeszcze zasiadałem w towarzystwie Formozy.... Co to za różnica!...
»Powstawano od stołu a ja powróciłem na górę do mego pokoju. Nudziłem się śmiertelnie w tej samotności. Wziąłem za kapelusz i chciałem wyjść.... Zszedłszy na dziedziniec zastałem bramę zamkniętą. Zawołałem na odźwiernego, żeby mi otworzył, ukazał się na progu swej loży i odpowiedział mi tonem drwiącym:
»— Jeśli pan wicehrabia chce wyjść to musi iść po klucz do pana hrabiego, bo on go ma u siebie w kieszeni....
«Byłem więc więźniem!...
»Myślałem w pierwszej chwili o wdrapaniu się po murze, ale szybko odstąpiłem od tego zamiaru. Naprzód nie miałem drabiny... a potem chciałem przekonać się, jak daleko zajść może tyrania rodzicielska w dziewiętnastym wieku, po dwóch rewolucjach, podjętych w imieniu wolności!
»A, śliczna ona, ta wasza wolność! mówcie mi o niej!...
»Powróciłem do mego pokoju, rzuciłem się na łóżko i spałem z rozpaczy aż do następnego rana.
»W chwili, kiedy wstałem i ubrałem się, około dziewiątej, służący zapukał do drzwi. Zapytałem go czego chce... odpowiedział mi, że ojciec czeka na mnie w swoim pokoju.
»— No, to i dobrze, — pomyślałem sobie, — dziś więc będziemy mieć śledztwo, na które liczyłem wczoraj.... Temci lepiej, raz będzie całej sprawie koniec.... Po burzy następuje pogoda!...
»I znowu się myliłem.
»— Idź po swój kapelusz, — powiedział mi oj ciec, — wychodzisz ze mną....
«Poczułem dreszcz lekki. To pewne, że ojciec mój nie zamierzał chyba uszczęśliwić mnie żadną przechadzką dla rozrywki....
»Gdzież on u dyabła chciał mnie zawieść?... Nie mogłem znosić nigdy niepewności, przeraża mnie ona i niepokoi. Dodawałem sobie otuchy, powtarzając wciąż w myśli, że przecież nie było już Bastylii. Złudzenia!... Złudzenia!... Złudzenia!...
»Powóz czekał zaprzężony w dziedzińcu.... Wsiedliśmy. Stangret otrzymał był już poprzednio rozkazy; zaciął konie, nie pytając dokąd ma jechać. Po upływie godziny powóz zatrzymał się przed obszernym domem czarnym, którego okna były okratowane i który podobnym był jak dwie krople wody do więzienia....
»Otworzono nam drzwi wązkie. Zobaczyłem dziedziniec, otoczony wielkiemi budynkami.... Nad niektóremi drzwiami czytać było można napisy takie n. p. rozmównica, refektarz, etc. Nie rozumiałem tego wszystkiego nic zgoła.

»Pan Génin? — zagadnął mój ojciec jakieś indywiduum w rodzaju szwajcara, które nas wprowadziło i odpowiedziało:
»— Pan dyrektor jest u siebie, schody wprost, na pierwszem piętrze, drzwi na prawo....
»Poszliśmy we wskazanym kierunku i w chwilę później, w gabinecie, przybranym w popiersia wszystkich mędrców Grecyi, stanęliśmy przed szkaradnie brzydkim człowieczkiem, łysym, w złotych okularach, który skłonił się przed moim ojcem z uniżonością niesłychaną.
»— Panie hrabio, — zapytał mnie głową ukazując, — więc to jest ten młodzieniec?
»— To syn mój, o którym mówiłem z panem wczoraj, — odpowiedział czcigodny mój rodzic.
»— Trudnoby zaprawdę mieć łagodniejszą fizyognomię, — podjął uśmiechając się do mnie obrzydliwy człowieczek. — Zdaje się ona zwiastować szczęśliwe nader usposobienie i umysł łatwy do pokierowania....
»— Musisz pan to wiedzieć dobrze, że są fizyognomie nadzwyczaj zwodnicze.... Ta właśnie jest z ich liczby....
»— Pozwól mi, panie hrabio mieć nadzieję, że zło nie jest nieuleczalnem i że przy troskliwem staraniu i rozumnych radach, uda nam się zagłuszyć i wyrwać z korzeniem wszystkie złe zarodki....
»— Oby Bóg wysłuchał słów pana, ho co do mnie nie śmiem już nawet spodziewać się, odkąd wszystkie moje nadzieje tak gorzko zawiedzionemi zostały...
«Słuchałem. Wiedziałem dobrze, że mowa jest o mnie, ale wyznaję ci Jerzy, że nie rozumiałem nic a nic o co im chodzi.... Daremnie zapytywałem siebie, jaki to rodzaj wpływu wywierać na mnie mógłby ten mały Génin i jego złote okulary i nie mogłem na to znaleźć odpowiedzi.
»Ojciec mój podjął:
»— Nie ukrywałem przed panem nic, powierzam panu »owcę parszywą« wedle słów Pisma... lecz ją pan przez zupełne odosobnienie i czyń tak, aby resztę twej trzódki nie narazić na zarażenie....
»— O, bądź spokojny, panie hrabio! Niejednokrotnie już zasmucone rodziny obdarzały mnie swem zaufaniem, a zarazem tegoż samego rodzaju mandatem.... I pochlebiam sobie, że zawsze umiałem odpowiedzieć zaszczytnie położonej we mnie ufności ku ogólnemu zadowolnieniu....
»— A zatem nie pozostaje mi nic więcej, jak złożyć panu z góry podziękowanie... — wyrzekł mój ojciec, zabierając się do odejścia.
»Wstałem również i wraz z nim skierowałem się ku drzwiom.
»Zatrzymał się.
»— Gdzie idziesz? — spytał mnie z miną zdziwioną.
»— Idę z ojcem... odpowiedziałem.
»Pan Génin uśmiechnął się milutko.
»Ojciec mój zmierzył mnie lodowałem spojrzeniem, takiem samem jak wczorajszego wieczora.
»— Czyżbyś przypadkiem miał nie zrozumieć?... — dodał po chwili.
»— Nie zrozumiałem nic z rzeczy, które mnie bynajmniej nie obchodzą.
»— A przecież nie inteligencyi ci braknie właśnie! Skoro więc trzeba ci powtarzać, coś powinien był odgadnąć, skoro cię trzeba objaśniać w tem, czego niby nic pojmujesz, wiedzże, że pozostajesz tutaj...
»— Tutaj! — krzyknąłem: — ależ ja nie wiem nawet gdzie jesteśmy....
»Na to odpowiedział mi teraz pan Génin.
»— Młody mój przyjacielu, ozwał się, — jesteś w zakładzie wychowawczym, którym ja właśnie!! mam zaszczyt dyrygować.
»— Jakiż więc przeto może być związek między zakładem wychowawczym a mną?... Alboż ja wyglądam lub zachowuję się jak uczeń? To żart chyba, nieprawdaż?...
»— Wątpię niezmiernie, — odparł pan Génin, — aby ojciec pański zapatrywał się na tę kwestyą ze strony żartobliwej...
»— Czyż więc na seryo, — wybąknąłem, — miałbyś pan pretensyę zatrzymania mnie tutaj?
»— A, mój Boże, tak, najzupełniej tak, mój młody przyjacielu.... Zresztą nie obawiaj się niczego; nie będziesz tu miał żadnej nieprzyjemności i zapoznasz się ze wszystkimi naszymi uczniami... Mam śliczne pokoje, przeznaczone dla pensyonarzy w twoim wieku których nauki już są ukończone... ty zajmiesz jeden z tych pokoi. Moja biblioteka, zaopatrzona w wyborne książki, będzie zawsze na twoje usługi. Jadać będziesz u mego stołu, mniej może wytwornie zastawionego niż stół swych rodziców, ale zawsze zdrowego i obfitego.... Zdaje mi się, że nie powinieneś tu czuć się nieszczęśliwym....
Pan Génin umilkł... słuchałem go ze wzrastającem wciąż zdumieniem. Skoro skończył swą mówkę, gniew wziął u mnie miejsce zdziwienia. Poczułem w sobie siłę stawienia czoła wszystkiemu i odparłem energicznie, zwracając się równocześnie do ojca mego i do dyrektora zakładu:
»— Jeśliście sądzili, że poddam się jak dziecko, omyliliście się najzupełniej!... Ja tu nie myślę pozostać!...
»— A dla czegóż to? — spytał mnie pan Génin z swym wiekuistym uśmiechem.
»— Dla tego, że nie chcę.
»— Należałoby pierwej przekonać się, czy tu twoja wola, mój młody przyjacielu, będzie mieć pierwszeństwo.
»— Czyż chcielibyście panowie użyć względem mnie siły?...
»— Jeśliby tego wypadła potrzeba, dla czegóż — by nie?... Mam wszakże nadzieję, że nie zechcesz nas doprowadzić do tak smutnej ostateczności.
»— Nie masz pan prawa mnie więzić....
»— Otóż to, że jesteś w błędzie, mój panie, — ozwał się mój ojciec, — prawo, którego mi zaprzeczasz, bezspornie mi się należy, a skoro zdaję je i przelewam na tego pana, ma on je również... i powinienbyś podziękować raczej, że ci daję więzienie tak łagodne, kiedy mógłbym umieścić cię w innem, stokroć surowszem....
I równocześnie rozwinął przedemną papier, który nie był czem innem, jak najprawomocniejszym rozkazem aresztowania, wydanym w ręce mego ojca na podstawie 377 artykułu kodeksu Napoleona! No, a czyż nie mówiłem ci, mój Jerzy, że ten kodeks nasz domaga się gwałtem reorganizacyi!
»— I cóż, mój młody przyjacielu, — odezwał się wówczas pan Génin, — jak widzisz, teraz mamy za sobą prawo i siłę.... Jako uprzejmy chłopiec przeto, poddaj się temu, czemu nie możesz przeszkodzić... i pomyśl, że od ciebie zależeć będzie skrócić to więzienie, które niezbędnem jest w własnym twym interesie....
»Byłem przybity... ogłuszony... poczucie słabości i niemocy mej zupełnej unicestwiało mnie całkowicie.... A jednocześnie czułem, że w własnym mym interesie należy mi hamować gniew i nie dozwolić, aby choć cząstka jego wydobyła się na zewnątrz. Co sekunda powtarzałem sobie: — Pokażcie mi tych głupców, co twierdzą, że już zburzono Bastylię i zniesiono tajemne rozkazy więzienia!...
»Mój ojciec skorzystał z tej chwili zupełnego mego onieprzytomnienia, aby się ulotnić. Kiedym podniósł głowę byłem sam już tylko z panem Génin, który wciąż uśmiechał się do mnie z wrastającą uprzejmością i który przemówił do mnie słodkawym tonem:
»— No, to i chwała Bogu, o ile mi się zdaje, młody mój przyjacielu, powróciłeś na drogę rozsądku... Wierzaj mi, że to najlepsza dla ciebie droga... zresztą twój los nie jest znów tak bardzo godnym pożałowania.... Pójdź, obejrzyj twój pokój, pewien jestem, że będziesz z niego zadowolniony....
»To co nazywał pokojem, ja nazwałbym komórką!... Była to celka dość czysto umeblowana, bez najmniejszego wszakże choćby śladu jakiegoś komfortu, do którego ja nawykłem. Jedyne jej okno, zaopatrzone w grube kraty, wychodziło na jakieś puste place. W dali widać było wiatraki.
»Z natury nie jestem hipokrytą... dziś chętnie nawet chełpię się tem, co ludzie nazywają memi występkami.... Jednakże raz zamknięty w tym klasztorze, powiedziałem sobie, że jedyna dla mnie nadzieja leży w niezmierzonej hipokryzyi,... Nie mając najmniejszej ochoty powracania na drogę cnoty, trzeba było jednak grać rolę nawróconego.... Był to jedyny, wedle mnie, sposób odzyskania wolności, a spragniony byłem tej wolności tem bardziej, że egzysteneya moja w domu pana Génin, jeśli nie była zbyt przykrą, to natomiast była całkowicie ogłupiającą. Osądź sam. Rano, skoro tylko wstałem, msza w kaplicy; przechadzka samotna w ogrodzie dwa razy tak wielkim jak twoja sala jadalna; śniadanie w refektarzu, ale u dyrektorskiego stołu, z przyjemnością, że się służy za cel spojrzeń sześćdziesięciu malcom; bezczynność lub czytanie w moim pokoju; zakaz palenia; druga przechadzka po tymże samym ogrodzie, przyprawiona na ten raz wykładem moralności, płynącym z ust pana Génin lub którego z jego nauczycieli... obiad w tychże samych warunkach, co śniadanie, wieczór spędzany u państwa Génin, naprzeciw pani dyrektorowej, ohydnie brzydkiej, malej, czterdziesto pięcioletniej kobieciny, mówiącej przy każdej sposobności o swych macierzyńskich uczuciach dla uczniów swego męża... o dziesiątej kładzenie się do łóżka w moim pokoju, na klucz z zewnątrz zamykanym!... Oto było moje życie! Było z czego zwaryować trzysta sześćdziesiąt pięć razy w ciągu roku!...
»Zdecydowałem się przeto na odgrywanie z niezmordowaną cierpliwością komedyi nawrócenia. Budowałem wszystkich mojem zachowaniem się w kaplicy.... Tkałem rozmowy moje z Géninem i jego pomocnikami aksiomatami wszelkiego rodzaju, mającemi dowodzić, że powracam do dobrych zasad i że ziarno moralności i cnoty, rzucane w duszę moją, wydaje w niej zdumiewające owoce! Zdaje mi się nawet, niech mnie dyabli wezwą! że nawet doszedłem do wylania kilku łez skruchy za dawne moje błędy i minione zdrożności!...
»Ta komedya, grana z nieporównanem mistrzostwem nie natrafiła na niedowiarków. Pan Génin wrzeszczał, że to cud, uwielbiał siebie w własnem dziele, oświadczył, że jest największym moralistą na całym świecie i wystosowywał do mego ojca buletyny, w których zwiastował mu szczęśliwą zmianę, jakiej w tak krótkim stosunkowo czasie uległem.
»W miesiąc może po moim wejściu do tego konwentu przyszli zawiadomić mnie, że pan generał hrabia de Presles przyszedł odwiedzić swego syna. To: zdało mi się być szczęśliwą wróżbą.
Ojciec mój oczekiwał na mnie w rozmównicy, wyciągnął do mnie rękę, mówił z niejaką życzliwością, wypowiedział swe zadowolnienie z powodu powodu pomyślnych wiadomości, których udzielał mu pan Génin i oficyalnie udzielił mi wiadomości, która niemniej mnie zadziwiła jak zirytowała zarazem, którą wszakże widziałem się zmuszonym przyjąć jako rzecz najnaturalniejszą i najprostszą w świecie!...
»Czy ty wiesz, jaką chwilę wybrał sobie mój oj ciec na wylanie na mnie swej surowości i zamknięcie w więzieniu jak ostatniego z łotrów?... Nie, i nie zgadłbyś tego nigdy!...
»Wiedzże tedy, iż wybrał sobie na to chwilę, w której względem mnie miał stokroć większą winę na sumieniu... w której odzierał mnie ze znacznej części majątku, na który najprawniej w świecie liczyć mogłem... w chwili nakoniec, w której matka moja miała obdarzyć go trzecim spadkobiercą, jego, ojca dziewiętnastoletniej córki i siedmnastoletniego syna!...
— Jakto! — zawołał Jerzy z łatwem do pojęcia zdumieniem, — pani hrabina de Presles?...
— Ależ tak, mój Boże! — odpowiedział Gontran. — Przed kilku miesiącami miałem perspektywę pięćdziesięciu tysięcy liwrów rocznego dochodu... dziś liczyć mogę zaledwie na jakie trzydzieści cztery lub pięć co najwyżej!... To mi dopiero wesołe!...
— Niechaj Bogu będą dzięki! — myślał w tej samej chwili Jerzy, — majątek Dianny zmniejsza się.... Kto wie czy te pomyślne nieszczęścia nie zbliży ją jej do mnie?...
»Więc udałem radość w obec tej milej zmiany losu! — ciągnął dalej Gontran. — Usiłowałem okazać się rozradowanym tym wzrostem rodziny tak nieoczekiwanym i tak mało prawdopodobnym... mówiłem wielce wymownie o mojem szczęśliwem teraz usposobieniu, o zwrocie ku dobremu i zażądałem powrotu pod dach ojcowski....
»Po tem wszystkiem co słyszał, czyż nie powinien był ojciec mój conajmniej nie odrzucić tego żądania, nieprawdaż?... Co powiesz, był nieugięty. Odpowiedział mi, że wierzy najzupełniej w szczerość moich pochwały godnych postanowień, że przecież wedla niego należało dać czas, aby te postanowienia poprawy utrwaliły się w moim umyśle i sercu, aby drzewo dobrego zapuściło w nich głęboko korzenie i że przeto nie należało wystawiać mej cnoty, tak świeżej dopiero daty, na pokusy i nowe niebezpieczeństwa.... Krótko mówiąc, prawił mi niesłychanie długo i z niezmierną elokwencyą, a sensem moralnym całej tej przemówki było, że najlepiej mi jest u pana Génin i że należy mi tu pozostać jeszcze na czas nieograniczony...
»Tego mi było trochę zanadto!... Jakto ja sobie zadawałem mozół grania najnudniejszej ze wszystkich komedyi i nie miałem nawet zbierać pożądanych pracy mej owoców! Na cóż mi więc było tyle odwagi i tyle wytrwałości!? Zmilczałem skromnie i przybrałem minę tak słodką i tak zrezygnowaną jak małe jagnię... ale w duszy zawołałem:
»— O! co nie to nie, mój panie rodzicu, nie potrzymasz ty mnie w klatce tak długo, jak sobie wyobrażasz!...


VIII.
ZAMYSŁY GONTRANA.

»— Mój plan wkrótce został osnuty, — ciągnął dalej Gontran; — był on iście prymitywnej prostoty... takie to bowiem zazwyczaj najlepiej się udają. Przedostać się przez mur?... o tem ani sposób było myśleć. Przekupić portyera?... mogłem narazić się na zdradę w chwili pierwszego usiłowania.
»Zrobiłem przeto lepiej. Pewnego dnia począłem się skarżyć, że doznaję jakichś nieokreślonych bólów w calem ciele, łamań, kurczy i t. p.... Pan Génin kazał natychmiast przywołać domowego lekarza. Bez wielkiego trudu zdołałem przekonać tego czcigodnego medyka, że cierpienia moje mają źródło w braku ruchu. Zalecił mi on dalekie spacery.
»Od tej chwili, to jest następnego dnia zaraz, pan Génin, pojmujący jak bardzo należy dbać o to, aby ostatni potomek rodu Presles nie zszedł marnie w kwiecie wieku z tego świata, wsadzał mnie do dorożki i wiózł z sobą do bulońskiego lasku i tam oddawał się w mem towarzystwie dwugodzinnej blizko pieszej przechadzce. Oznajmiłem tegoż zaraz wieczora, że czuję się znakomicie lepiej. Następnego dnia takiż sam porządek. Oczekiwałem tylko sposobności pomyślnej do odzyskania mej swobody... a ta nadejść musiała, bo poczciwiec Génin nie miał ani cienia podejrzeń. Podczas czwartej takiej przechadzki skorzystałem z natłoku wymijających się pojazdów w jednej alei... wsunąłem się w sam środek między konie, krzyżujące się z sobą... zniknąłem w tym chaosie, śmiejąc się mimo woli z całego serca, słysząc jak mentor mój krzyczał głosem błagalnym i zrozpaczonym.
»— Panie Gontranie! panie Gontranie, gdzie idziesz?...
»Wskoczyłem do próżnej dorożki... i kazałem się zawieść do mojej przyjaciółeczki Formozy i przez tydzień wynagradzałem sobie o ile możności cały ten czas klasztornego postu, któremu poddawać się byłem zmuszony....
Jednakże ów tydzień w Saint-Germain w połączeniu z tym tygodniem wypróżniły sakiewkę moją niemal do dna. W Paryżu niepodobna już było istnieć dłużej... posiałem Formozę, aby pod zmyślonem nazwiskiem zamówiła dla mnie miejsce w dyliżansie idącym do Marsylii. Wsiadłem wesoło tegoż jeszcze wieczora... do Marsylii przybyłem onegdaj, do zamku Presles wczoraj wieczór i oto jestem u ciebie dziś już rano.... A teraz, mój przyjacielu Jerzy, jesteś już powiadomiony o wszystkich moich przygodach i nieszczęściach, od A do Z i możesz, będąc świadomym całej sprawy, pożałować ostatnią ofiarę ostatniej Bastylii!! Dixi!!
»Gontran umilkł i aby odświeżyć zmęczone tak długiem opowiadaniem gardło, wypił duszkiem jedna za drugą trzy czy cztery czarki szampana, pomrukując:
— Ten Moet stanowczo jest wyższym od obfitości papy Génin....
Jerzy jednak siedział milczący, zamyślony, z łokciem wspartym na stole i czołem na dłoni.
— Cóż ci u dyabła jest, mój drogi Jerzy? — zawołał Gontran. — Oto milczący jesteś i poważny jak sędzia, który namyśla się nad wydaniem potępiającego wyroku!... Czyżbyś i ty także uważał mnie za łotra wartego szubienicy!... Czy poślesz może po żandarmeryę i każesz mnie odprowadzić w dybach od brygady do brygady aż do więzienia papy Génin?... Powiedzno, o czem myślisz?... Czy jesteś przyjacielem czy wrogiem?... Czyż miałbyś dezerterować z pod chorągwi młodości?... Chciałbym wiedzieć, czego się mam trzymać, pokaż karty!...
— Bądź spokojny, mój biedny Gontranie, — odpowiedział poważnie Jerzy, — nie będę ja cię moralizował... wiem wybornie, że tego nie lubisz i że zresztą na nicby się to nie przydało...
— Otóż to jest mówić rozsądnie! — przerwał mu młody chłopak. — Słuchajmyż dalej:
Jerzy ciągnął dalej:
— Niepodobieństwem jest przyznać ci słuszność; w tem wszystkiem, co mi tu opowiedziałeś... z drugiej strony wszakże, nie przyznaję w zupełności racyi generałowi...
— To bardzo szczęśliwie!
— Chciał się ukarać... miał do tego prawo... ale może wybrał do tego rodzaj kary, niezgodny jeśli nie z wiekiem twoim to z nawyknieniami, których pozwolono ci nabrać....
— Jakaż przeto konkluzya?...
— Ta, że niezmiernie mi przykro, iż niezgoda wdziera się przez twój postępek w rodzinę tak wzorową jak wasza... to, że jestem daleko bardziej zmartwiony niżbym ci umiał to wypowiedzieć, kiedy pomyślę o tej boleści jaka przejmuje twoich rodziców i o tym śmiertelnym niepokoju, którego muszą doznawać w tej chwili!...
— Zirytowani, tak, bez wątpienia, że są zirytowani... ale niespokojni, ani trochę.... Żądają odemnie, abym się nagiął do ich woli, do wszystkich ich kaprysów, ale zbyt oni są obojętni względem mnie wogóle, aby się mieli niepokoić moją nieobecnością.
— Czy chciałbyś utrzymywać może, że rodzice cię nie kochają?...
— Z pewnością, że to utrzymuję.
— Kochany mój Gontranie, nie bluźnij! Znam ja generała i matkę twoją i nigdy nie zdołasz osłabić we mnie wiary w ich dla ciebie uczucia niezmierzone....
— Mój drogi przyjacielu, zachowaj twe przekonania... ja zachowam moje wątpliwości. Gdybyś był na mojem miejscu, zapatrywałbyś się na rzeczy całkiem odmiennie, ale trudno jest być dobrym sędzią w sprawie cudzej....
Jerzy uśmiechnął się mimowolnie....
— Ty to masz osobny właściwy sobie sposób zmieniania mądrości narodów! — rzekł wreszcie.
— Z tą mądrością narodów ma się rzecz całkiem tak jak, z kodeksem w sprawie władzy rodzicielskiej i sukcesyi, trzebaby ją poddać ścisłej rewizji....
— O! ja wiem, że w dyskusyi ty mnie pokonasz zawsze...
— Bez wątpienia, bo zawsze mam słuszność....
— Dajmyż więc jak na teraz temu pokój, a pomówmy o twoich projektach.... Jesteś teraz przeto wolny i zdała od wszystkich twoich i aż do nowego zwrotu rzeczy poróżniony z familią.... Zobaczmyż, Gontranie, co czynić zamierzasz?
— Raczej wszystko, niż popaść znów w to znienawidzone jarzmo....
— Nienawistne jarzmo owego dyrektora pensyi przy ulicy Saint-Jacques, nieprawdaż?
— Oczywiście.
— Aby więc uniknąć tej ostateczności, która wydaje ci się tak przykrą, cóżeś postanowił?...
— Mamże mówić z tobą otwarcie?
— Pytanie to zadziwia mnie, bo sądziłem, że mnie uważasz za przyjaciela i to przyjaciela szczerze wam oddanego....
— Wreszcie, ty mnie nie zdradzisz?...
— Daję ci na to słowo honoru!...
— A więc odważę się i powiem ci najszczerszą prawdę.... Mam siedmnaście lat skończonych... prawo daje mi możność, skoro rozpocząłem rok ośmnasty, wstąpienia do wojska bez zezwolenia nawet rodziców.. Mam przeto nadzieję mój drogi Jerzy, że mi zechcesz pożyczyć jakie dwa lub trzy tysiące franków a wtedy wyjadę do Włoch, gdzie oczekiwać będę chwili, w której będę już mógł zaciągnąć się do wojska.... Co mówisz na ten mój zamiar?...
— Powiem, że stawiasz mnie w wielce kłopotliwem położeniu....
— W czemże to?
— Prosząc mnie, abym ci dał pomoc w całkowitym buncie przeciw rodzicom....
— Czy mówisz to dla tego, aby mi nie pożyczyć pieniędzy?... — spytał Gontran z odcieniem widocznej impertynencyi.
Jerzy wzruszył ramionami.
— Moje drogie dziecko, — rzekł wreszcie, — sprawiasz mi wielką przykrość! Jak to! dopatrujesz się w moich słowach mizernej kwestyi pieniężnej, kiedy ja z największą chęcią dałbym nie tysiąc talarów, ale dziesięć, ale dwadzieścia tysięcy franków, ale daleko znaczniejszą sumę jeszcze, byle tylko nic z tego coś mi tu opowiedział nie było zaszło między wami! Wiesz dobrze żem bogaty i że skąpcem nie jestem.... Jak to, czyż nie pojmujesz tego, że skoro pożyczę ci, co odemnie żądasz i skoro dowie się o tem twój ojciec, będzie mnie uważał i to nie bez słuszności, za wspólnika twego oporu przeciw jego woli i nie przebaczy mi tego nigdy w życiu! A więc, Gontranie odwołuję się do twojego serca i zdrowego rozsądku... czy mam ja słuszność?
Nie wiedząc co odpowiedzieć młody chłopak zmilczał a natomiast odwrócił tylko kwestyę.
— Cóż więc chcesz, abym zrobił?... Jakem Gontran de Presles wołałbym palnąć sobie w łeb niż wracać do Paryża po to, aby mnie zamknięto, jak ptaka w klatkę obrzydłą, śmieszną?
Brat Dianny mówił z przerażającą determinacyą. Widocznem było, że niegodziwy ten chłopak gotów był na wszystko nawet na to. Jerzy to zrozumiał.
— Słuchaj, dziecko moje, czy ty masz do mnie zaufanie?
— Mniej więcej....
— To nie dosyć! Czy ty mi ufasz zupełnie?
— A więc, tak.
— Czy zechcesz w ręce moje złożyć pełnomocnictwo i przyjąć mnie za medyatora między ojcem twoim a tobą?... Czy zechcesz powierzyć mi całą tę sprawę i doprowadzić rzecz do zupełnego i szybkiego pojednania?...
— Czy sądzisz, że zdołasz doprowadzić do tego?
— Spodziewam się.
— A godność moja nie będzie temi pertraktacjami w niczem skompromitowaną?
Jerzy miał serdeczną ochotę wybuchnąć głośnym śmiechem prosto w nos śmiesznego smarkacza, prawiącego o swej godności, ale powstrzymał się i odpowiedział:
— Bynajmniej, w niczem....
— Nie każą mi czasem wracać do Paryża?
— Przyrzekam ci to.
— Przez czas zaś trwania negocyacyj, co mam robić?
— Pozostaniesz tu ze mną.
— A jeśli ci się nie uda pogodzenie?... Jeśli ojciec mój nie zechce słyszeć o niczem, czy wówczas dopomożesz mi do urzeczywistnienia mego zamiaru i wyjechania do Włoch?...
— Owszem.
— Z pewnością?...
— Mój drogi Gontranie, zapamiętaj to sobie, że moje jedno słowo znaczy więcej niż przysięgi i zaklęcia bardzo wielu ludzi....
— Dobrze więc... Ależ do tej chwili ja nie mogę pozostawać tak absolutnie bez grosza... — przerwał młody chłopak, którego kieszeń straszliwie lękała się próżni.
— Pożyczę ci tysiąc franków, pod jednym wszakże warunkiem....
— Jakimż to?
— Tym, aby generał nigdy nic o tem nie wiedział.
— A! — zawołał Gontran, śmiejąc się, — otóż to warunek, który mi się bardzo podoba i który akceptuję z całego serca....
— W takim razie zgadzamy się z sobą?
— Najzupełniej.
— We wszystkich punktach?...
— We wszystkich.
— Daj mi więc rękę i licz na mnie....
Gontran wyciągnął rękę i położył ją na wyciągniętej dłoni Jerzego.
— Skoro więc jesteś tak uprzejmym i dobrym, — rzekł po chwili, — nie wiem dla czego nie miałbym powiedzieć ci zaraz rzeczy, która z pewnością bardzo cię uszczęśliwi....
— A ta rzecz?... — spytał Jerzy z instynktownem wzruszeniem i trwogą.
— To to, że znam ładną dziewczynę, którą i ty znasz również, noszącą imię Dianny de Presles, która dla niejakiego Jerzego Herbert ma w sercu uczucie, nie mające nic wspólnego z obojętnością....
— Co ty mówisz?... — wyszeptał Jerzy. — Co ty mówisz, Gontranie?... Twoja siostra....
— No i cóż! moja siostra jest taką samą jak inne córy Ewy.... Ma serce, a ma je na to, aby go używać.... Kochasz ją i ona Łocha ciebie.... Powiedzie mi, co ty tu widzisz w tem dziwnego?...
— Ależ to niemożliwe, tak, niemożliwe... — bąkał Prowansalczyk, w jakiemś dziwnem upojeniu, nie śmiejąc dać wiary temu co słyszał.
— A! więceś ty nigdy chyba nie przyjrzał się sobie?... — odparł Gontran. — Przecież tyś bardzo przystojny, mój Jerzy.... Jeśliś dotąd o tem nie wiedział, ja ci to mówię.... Dla czegóż więc nie miałbyś być kochanym?... Jeśli zresztą nie chcesz mi wierzyć, nie wierz, jakkolwiek powiedziałem ci najszczerszą prawdę....
— Ale na jakiejż podstawie przypuszczasz?...
— A to dobre! Wszystko o tem mówi, wszystko!... Ja znam się na miłości, mój kochany Jerzy, tak dobrze jak lekarz zna się na febrach.... Istnieją charakterystyczne symptomaty, które nie mylą nigdy... A więc symptomaty te, wielkie i małe, siostra moja łączy je wszystkie i to w sposób tak bijący w oczy, że mniej nawet wprawne i mniej jasnowidzące spojrzenie dostrzedz je musi natychmiast. Ilekroć w jej obecności rozpocznie się rozmowa o Prowancyi, lub okolicach zamku Presles, natychmiast pokieruje tak rozmowę, aby ona zeszła na ciebie.... Skoro tylko wymówionem zostanie twe nazwisko twarz jej mieni się natychmiast, to staje się purpurową jak kwiat granatu, to bladą jak lilia.... Ilekroć mówi o tobie do matki, głos jej nabiera dziwnie miękkiej, łagodnej intonacyi, a wzrok staje się powłóczystym.... Pewnego dnia wreszcie, jakoś zaraz po naszej installacyi na ulicy Chaillot, wszedłem niespodzianie do pokoju, w którym ona rysowała. Czemprędzej odwróciła kartkę albumu, aby zakryć przedemną rozpoczętą robotę.... Rzecz oczywista, że to był najpewniejszy sposób aby mnie zaciekawić do jej zobaczenia.... We dwie godziny później, kiedy Dianna czytała matce, powróciłem do jej pokoju, przerzuciłem album.... I zgadnijże com zobaczył....
— Jakże mógłbym odgadnąć? — spytał Jerzy tak wzruszony, że ręce i usta drżały mu jak w febrze.
— No, nie chcę cię dręczyć dłużej... — ciągnął Gontran; — zresztą ty byś nie śmiał nigdy zgadnąć tego.... Mój kochany przyjacielu, zobaczyłem twój portret, twój własny portret, rysowany z pamięci i zdumiewająco podobny.... Co ty o tem sądzisz? Czyż to nie jest próba nieomylna i czy zechcesz utrzymywać po tem jeszcze, że moja siostra cię nie kocha?
— Nie! — zawołał Jerzy, — nie, teraz już nie wątpię!... nie chcę wątpić!... A! Gontranie, kochany Gontranie! jak ty mnie czynisz szczęśliwym!
— Jeśli chcesz w zastępstwie Dianny mnie ucałować, nie żenuj się bynajmniej.... Wierzaj mi, ja już przed dwoma godzinami, kiedyś mnie tak czule witał u drzwi twoich, wiedziałem wybornie, że nie dla mnie przeznaczone były te pocałunki.
Po chwili podjął znów Jerzy:
— Być kochanym, to wiele; ale to nie dosyć jeszcze.... Jak sądzisz, czy ja mogę mieć nadzieję?.. Czy sądzisz, że generał i matka twoja zezwolą?
— Abyś został mężem Dianny? — dokończył Gontran.
— O to właśnie chciałem cię pytać....
— Ja o tem ani na chwilę nie wątpię....
— Jednakże z punktu widzenia świata, taki związek może niemal uchodzić za mezalians.... Pomyśl, że ja nie jestem szlachcicem!
— To rzecz małego znaczenia.... Być może, że z początku rodzice moi stawiać będą jakieś małe trudności... a nawet i tego się nie spodziewam, ale w każdym razie szybko ulegną.... Alboż to dziewczyna zakochana nieda temu zawsze rady z odrobiną wytrwałości tylko?... Zresztą mój ojciec kocha cię bardzo, a matka nasza szczególniejszym odznacza szacunkiem... a potem masz majątek, który uchyla wiele przeszkód!... Nakoniec, to pewna, mój Jerzy, że Dianna do ciebie należeć będzie, a nie do kogo innego, na to ci daję słowo!... Ty jesteś szwagrem po mojej myśli... ty mi nigdy nie będziesz prawił morałów i będziesz pożyczał pieniędzy! To też pragnę za pół roku najdalej tańczyć na twojem weselu! I nikt też inny jak ten łobuz Gontran nie będzie do chrztu trzymał pierwszego twego potomka. Więc jego zdrowie! zdrowie mego siostrzeńca!...
I Gontran pochwycił butelkę wina szampańskiego, jeszcze nie napoczętą, wlał jej połowę w wielką czarę z japońskiej porcelany i wychylił ją duszkiem.


IX.
KORESPONDENCYA.

Ktobądź z mniejszą lub większą zręcznością umie zagłębiać skalpel anatomiczny w fibrach ludzkiego serca, niemało musi być zdumionym, widząc, do jakiego stopnia interes osobisty jest potężnym motorem nawet na natury najszlachetniejsze i najszczodrzej uposażone.
Bezspornie dusza Jerzego Herberta należała do owych dusz wybranych, nawskroś przejętych prawością i prostotą. Nikt, o ile wiemy, nie zechce temu przeczyć. Nigdy młodzieniec ten nie byłby dopuścił jakichśkolwiek pertraktacyj z swem sumieniem prawem a nieugięciem.
A jednakże w upojeniu, wywołanem rewelacyami Gontrana, które mu dały pewność, że miłość jego nie była bezwzajemną, ucieszył się on mimowolnie, a może nawet wbrew swej woli z wybryków niedorostka.
Powody tej radości łatwe są do pojęcia i możemy bez trudu zanalizować je w kilku wierszach.
Rola pośrednika między ojcem słusznie gniewnym i synem zbuntowanym, czyliż nie zacieśni więcej jeszcze węzłów, łączących Jerzego z domem Presles?...
Jeżeli usiłowania te zbliżenia i pogodzenia obu, uwieńczone by zostały pomyślnym skutkiem, jak miał nadzieję... jeśli, dzięki rozumnym jego radom, jego serdecznej interwencji, uda mu się naprowadzić dobrowolnie zbłąkane dziecko na lepszą drogę, czyliż rodzina cała nie będzie mu obowiązaną do wdzięczności za przysługę, której serce ojca i matki nie zapomina nigdy.
Czyliż wówczas podobna byłoby wynagrodzić tyle gorliwości odmową?
Jerzy zadawał sobie to pytanie i bez wahania odpowiedział nań zawsze przecząco.
Otóż co działo się w umyśle młodego Prowansalczyka, w chwili gdy Gontran, zadowolniony ze śniadania, zapalał sobie cygaro, wybrane starannie i rozpierał się w fotelu, pogwizdując jakąś aryjkę, zapożyczoną u panny Formozy, której słowa, wielce pieprzne, trudnoby nam było tu powtórzyć.
— A więc, kochany mój Jerzy, — powiedział nagle młody chłopiec, — stanęło na tem, że jestem twoim gościem i twym stołownikiem, aż do nowego zwrotu rzeczy?...
— Stanowczo na tem stanęło.
— A czy pewien jesteś, że cię w niczem żenować nie będę?...
— A! moje drogie dziecko, tyś tego równie pewien jak ja!
— Bo to widzisz, w mym charakterze przyszłego szwagra, mam tu zamiar rozgościć się zupełnie wedle mego upodobania....
— Jesteś tu w domu i wszystko co do mnie należy, należy tem samem i do ciebie.
— Otóż to piękne słowo. Czy uwierzyłbyś, że ojciec mój nie wypowiedział go nigdy do mnie w żadnej okoliczności.
Jerzy uśmiechnął się.
— Nie potrzebował on mówić ci tego, — dodał następnie, — bo to się samo z siebie rozumiało....
— Nigdym ja tego nie spostrzegał, — odparł Gontran.
I bez wszelkich wstępów dodał zaraz:
— Czy nie zechciałbyś kazać mi osiodłać konia?...
— Wyjeżdżasz?
— Tak, chciałbym zrobić małą wycieczkę do Tulonu....
— Ale bez lekkomyślności, nieprawdaż?...
— O! bądź spokojny.... Od chwili, w której dobrowolnie oddaję się pod twoją opiekę, będę grzecznym i rozsądnym jak anioł... chodzi mi o to, aby ci przynieść zaszczyt.... A propos, mój Jerzy, przyrzekłeś mi pięćdziesiąt luidorów....
— Dam ci je.... Chodźże do mego pokoju.
W pięć minut później, Gontran dosiadał konia, jednego z koni Jerzego. Odjeżdżając już zapytał:
— O której godzinie jadacie tu obiad?
— O szóstej. Czy dla ciebie to dogodnie?
— Jak najdogodniej. Stawię się na czas. Tylko proszę cię nie zapomnij tam kazać wstawić w letnią wodę jedną lub dwie butelki Porto na pięć minut przed obiadem....
— Przyrzekam ci, że o tem nie zapomnę....
— I kaź zanieść do pokoju, który przeznaczasz dla mnie, pudełko cygar.
— Stanie się, jak żądasz.
— Do widzenia więc, kochany mój Jerzy.... Jesteś prawdziwym wzorem, prawdziwego przyjaciela.... Orestes, Damon i Kastor w obec ciebie byli niczem... to też ja będę dla ciebie Pyladem, Pythiaszem i Polluxem!...
I Gontran popędził galopem.
Jerzy, pozostawszy sam, zamknął się w swej pracowni, usiadł przed biurkiem i począł rozmyślać nad listem, który mu należało napisać do hrabiego Presles.
Po jakiejś godzinie może takich głębokich rozmyślań, wziął za pióro i szybko nakreślił brulion owego listu.
Ukończywszy go, odczytał, mazał, przekreślał, dopisywał, zmieniał, dodawał, aż wreszcie całkiem był już zadowolniony z formy swej epistoły.
Wtedy przepisał list, włożył w kopertę i napisał: — Panu generałowi hrabiemu Presles, w własnym pałacu, przy ulicy Chaillot, na Polach Elizejskich, w Paryżu.
Następnie służącemu wydał rozkaz, ażeby konno jechał coprędzej do Tulonu i list ten oddał na pocztę, tak aby odszedł jeszcze wieczorną pocztą.
List ten zawierał zaś następne słowa:
»Panie Hrabio, drogi i szanowny mój sąsiedzie!
»Nie mam potrzeby szukać jakiejś wymówki, aby usprawiedliwić pozorną niedyskrecyę, jaką jest przerwanie pańskiej paryzkiej samotności. Wymówka, której mógłbym szukać, nastręczyła mi się sama: to dobra nowina, którą mam przesłać Panu.
»Niechaj pani hrabina pozbędzie się niepokojów, które ją dręczą od dni tylu.... niechaj macierzyńskie jej serce przestanie drżeć o los dziecka, niechaj jej oczy z łez oschną....
»Nie przychodzę ja coprawda prosić Państwa, byście zabili tłustego cielca na powrót marnotrawnego dziecięcia, ale przychodzę przynajmniej powiedzieć wam: syn winny a przecież kochany, nie jest bynajmniej jeszcze zgubionym, jest dla niego droga powrotu.... Instynkt, który doprowadza do gniazd zbłąkane ptaszęta, skierował go ku kolebce jego dzieciństwa.... Gontran znajduje się w Prowancyi... jest w zamku Presles, lub słuszniej mówiąc, jest u mnie i przyrzekam wam, że go strzedz będę dobrze....
»Przed paru godzinami zaledwie zadziwił on mnie swojem niespodziewanem przybyciem, które w pierwszej chwili dało mi nadzieję, żeście Państwo przybyli tu wszyscy. Wprędce jednak zostałem smutnie rozczarowany, dowiedziawszy się, że to Gontran sam tylko powrócił, tem więcej zaś jeszcze, gdym się dowiedział zasmucających szczegółów tego przybycia.
»Gontran nic nie ukrywał przedemną. Absolutna szczerość jego wydała mi się zapowiedzią lepszych usposobień, które poczynają kiełkować w jego duszy. Opowiedział mi swoje przewinienia, tak ważne a tak liczne, nie ukrywając nic przedemną, nie starając się je złagodzić w jakibądź sposób. Jest on przerażony, istotnie przerażony ogromem swych błędów, nadewszystko zaś przepaścią, jaką one wykopały między nim i podobieństwem otrzymania rodzicielskiego przebaczenia.... Żal widniał z każdego jego słowa... Sam nie pojmował, jak dziwne uczucie popchnęło go do stawienia czoła Waszej woli, złamania ojcowskich rozkazów i rzucenia się na oślep w sytuacyę bez wyjścia.
»Widziałem łzy w jego oczach, kiedy mi opowiadał to wszystko... tak łzy.... A gdybyś Pan był widział je, błyszczące na jego rzęsach, jak ja je widziałem, pewien jestem, że otwarłbyś ramiona do serdecznego uścisku przebaczenia....
»— Cóż stanie się ze mną? — mówił mi. — Nigdy, nigdy nie ośmielę się stanąć przed obliczem ojca, tak słusznie zagniewanego na mnie... przed matką moją kochaną, której tyle wyrządziłem złego.... Skonałbym chyba u nóg ich z zgryzot i wstydu!
»W rozpaczy swej mówił mi, że zamyśla kraj opuścić zupełnie... że ma zamiar zaciągnąć się do służby morskiej i jako majtek wstąpić na pokład którego z okrętów, lub jako prosty żołnierz do pierwszego lepszego pułku.
»— Przynajmniej, — dodał, — tym sposobem odpokutuję moje przeszłe błędy i będę mógł stać się godnym nazwiska, które noszę i rodziny, którą mnie Bóg obdarzył....
»Cóż mogłem uczynić wobec boleści tak głębokiej i tak żywo odczutej?... Nic chyba innego nad to, co uczyniłem. Uspokoiłem, o ile mogłem, Gontrana, pocieszałem go i umacniałem... mówiłem mu przedewszystkiem o nieprzebranych skarbach rodzicielskiej wyrozumiałości, o bezmiernej głębi uczuć ojca i matki dla swego dziecka. I o tem, jak błędy dzieci, jakkolwiek byłyby liczne i niewybaczalne, nie zdołają wyczerpać nigdy skarbu tego w zupełności.
»Mam przeświadczenie, — powiem więc ja mam pewność, że natura Gontrona jest gorąca, krewka, rządząca się nieprzepartemi porywy, a równocześnie smutnemi słabościami, ale nie jest ani rzeczywiście złą, ani z gruntu zepsutą....
»Biedne dziecko, podobnem jest do owych młodych rumaków, co to unoszą się szalenie, rwą wędzidła, wyrywają nagle z rąk jeźdzcowi cugle, — których nie doprowadzi do porządku ani uździennica, ani ostroga, ani nawet szpicruta.... Ale na odwrót: słodycz, łagodność, niewyczerpana cierpliwość i dobroć bez granic działa na nie zawsze....
»Raz zaś wytresowane, — a pan to lepiej niż ja wiesz, generale, — konie te właśnie bywają najlepsze....
»Tak samo będzie też i z Gontranem, skoro tylko energia jego i ten nadmiar sił zwróci się do dobrego... i śmiem spodziewać się, że dzień, w którym to nastąpi nie jest już dalekim.
»Bacz mnie wysłuchać, Panie generale, błagam cię o to i w tem, o co cię prosić będę, nie upatruj zasadzki, choćby niebezpośredniej na tę władzę ojcowską, którą uświęcają prawa przyrodzone i prawa Boże, oraz prawa ludzkie i których nikt chyba na świecie nie szanuje więcej nademnie....
»Zaklinam Pana, abyś zechciał raz jeszcze ustąpić z tej granicy nieugiętej surowości, którą jak sądzę, okoliczności obecne czynią niemal niemożliwą.... Zaufaj Pan po raz ostatni przyszłości... zaufaj wbrew wszelkim rozczarowaniom, które byłyby mogły w twej duszy wyczerpać wszystkie źródła nadziei! Błędom wciąż ponawianym, przeciwstaw przebaczenie bezustannie się odnawiające... Pognęb winne dziecko wspaniałomyślnością twej wyrozumiałości. Niechaj przeszłość uważną będzie za niebyłą.... Niechaj nic gorzkiego nie staje między minioną przykrą przeszłością, a przyszłością lepszą.... Popróbuj, generale, popróbuj, błagam cię o to!...
»Nie robię ja sobie zbytnich illuzyi, co do doniosłości tego, o co cię proszę, generale, bo to, co chciałbym otrzymać od Pana, to przebaczenie bezwarunkowe, bez wszelkich restrykcyj... zatem właściwie to więcej niż przebaczenie, to zapomnienie.... Serce Pańskie, zrażane tak często, protestuje przeciw temu zapomnieniu głosem ran swych krwawiących.... To ja rozumiem; gdybym wszakże mógł wlać w Pana własne moje przeświadczenie, pewien jestem, że balsam Bożej ufności zdołałby natychmiast zagoić te rany serdeczne, które, jak sądzę, jużby się nie odnowiły....
»Nakoniec, generalne, co ryzykujesz?... jedną próbę więcej, próbę ostateczną.... Wszakże ją Pan podejmiesz, nieprawda? Wszakże poprzesz Pan i podpiszesz słowa, które ja wypowiedziałem w Twojem imieniu? Bo przyznać się panu muszę, iż nie umiałem oprzeć się łzom tego uroczego dziecka, tak dziwnie przypominającego swem podobieństwem matkę. Zapewniłem go o Pańskiej wyrozumiałości i zapomnieniu... Zobowiązałem się za Pana do czegoś....
«Czy zechcesz więc Pan kłam mi zadać?... Jeślim pobłądzi! w czynie, czyż mi intencye moje niej zapewnią w oczach Pańskich absolucyi?...
»Gdybym potrzebować miał sprzymierzeńców, generale, o sprawie tak świętej, której obrony się podjąłem, ośmieliłbym się przyzwać na pomoc dwa te anioły, które Bóg postawił u Twego boku.... panią hrabinę i pannę Diannę.... Ani matka, ani siostra nie zdołają odmówić poparcia swego moim prośbom.... Ale sądzę, że bezpotrzebnem jest poparcie, sprawa moja z góry jest wygraną... pewien jestem, że Pan już przebaczyłeś....
»Nie chciałem, aby Gontran powracał do zamku Presles, gdzie go oczekiwałaby samotność. Dach mój ma odtąd pozostać jego dachem.... Stanę się dlań nieodstępnym każdej chwili towarzyszem, pewnym rodzajem starszego brata, przywiązanego a zarazem wiernego doradzcy.... Czuję zresztą, że kocham go tak, jakbym kochał własnego brata.... Jeśli Pan uznasz to za dobre (a to uznanie uczyniłoby mnie nad wyraz szczęśliwym), Gontran i ja nie opuścimy się już ani na chwilę, aż do powrotu Państwa do Prowancyi, bez względu na to, jak odległą jest ta chwila.
»Pomyśl Pan, proszę, że odmówienie mi tego, byłoby pewnem wotum nieufności dla mnie, na które sądzę, żem nie zasłużył....
»Mamże potrzebę powiadać Ci, generale, że odpowiedzi Twej oczekiwać będę z niezmierną niecierpliwością? W dniu zaś, w którym ona nadejdzie, nie sądzę, aby serce mi biło mniej silnie jak Gontranowi...
»Racz Pan wobec pani hrabiny i panny Dianny stać się tłómaczem moich uczuć głębokiego szacunku, których wyraz ośmielam się tu dołączyć i pozwól mi wierzyć Panie hrabio i najszanowniejszy mój sąsiedzie, że nie wątpisz o mojem bezwarunkowem oddaniu dla Waszego domu.

»Szczerze życzliwy i powolny sługa
«Jerzy Herbert.«

Na kilka minut przed szóstą, Gontran był już z powrotem w willi.... Koń jego spieniony był jawnym dowodem, że przybywał z Tulonu w galopie.
— Mój drogi Jerzy, — zawołał na wstępie, — winieneś być ze mnie zadowolnionym koniecznie, żem tak punktualnie dotrzymał ci słowa. Wyobraź sobie, że tam formalnie święcono mój powrót i wszyscy prześcigali się w zapraszaniu mnie na obiady.... Ale odrzuciłem wszystkie, najbardziej obiecujące nawet zaprosiny, nie chciałem bowiem, abyś tu czekał na mnie.... Jak widzisz, poprawiam się!...
— Widzę, zachwycam się tem, składam ci za to dzięki i spodziewam się, że tak będzie i nadal, w przyszłości....
— Nic ci nie przeszkadza spodziewać się, mój drogi Jerzy... to wiara podobno zbawia, jak mówią!...
— Alboź się mylę?
— Któż to wiedzieć może?... Najlepiej to pono nie myśleć nigdy jak o obecnej chwili... jutro i tak zawsze aż nadto wcześnie przybywa....
Jerzy westchnął... axiomaty Gontrana przerażały go.
Po chwili podjął znowu:
— Pisałem do twego ojca....
— A! a!... — zawołał wyrostek — pisałeś!... Już? Można powiedzieć, żeś nie tracił czasu!... Zdaje mi się, że to nie było znów tak gwałtownie pilne...
— Ja myślałem wprost przeciwnie....
— Czy list już wysłany?...
— Już.
— A! do dyabła!... to szkoda....
— Czemu?...
— Radbym był go przeczytać.... Prawdopodobnie oblagowaleś poczciwca ze zdumiewającą pewnością, a mnie byłoby to serdecznie ubawiło przecie...
— Mniej niż sądzisz.... Prosiłem generała, żeby zmazał tablicę twych błędów i wykroczeń i by nie zechciał zachować do ciebie żalu, ni gniewu, żeby wreszcie wybaczył ci wspaniałomyślnie wszystko, a do przebaczenia tego dołączył zapomnienie....
— Dobrze! to to właśni! dobrze, wybornie!.. przepysznie!! Czegóż ja więcej żądam, mój Boże!... Żeby nie było już więcej między nami mowy o tem, żeby mi za to nie suszono głowy, żebyśmy się uściskali wszyscy i na tem koniec.... Widzisz, że mnie bardzo łatwo zadowolnić!... Nie było tam jeszcze czego w tej twojej epistole, mój Jerzy?...
— Pomówiwszy o przeszłości, dotknąłem kwestyi przyszłości!...
— Z całą gromadą najświetniejszych nadziei, oczywiście.
— Mój kochany Gontranie, ręczyłem za ciebie honorem....
— I do dyabła, zrobiłeś dobrze! — zawołał chłopak.
W tych słowach Jerzy dopatrzył się zapału, iskierki serca, niewygasłej wśród popiołów i zapowiadającej, że nie wszystko w tem sercu jeszcze było straconem.
Pochwycił rękę Gontrana i uścisnął ją w swoich, mówiąc:
— Nieprawdaż, moje dziecko, nieprawdaż, żem powiedział prawdę i że ty dochowasz moich przyrzeczeń?...
— Ależ tyś niezrównany, pyszny w tej roli, mój drogi! — odpowiedział mu brat Dianny, zaśmiawszy się na całe gardło. — Możnaby przysiądz, żeś strawił życie na prawieniu morałów ku użytkowi dzieciaków. Powiedziałem ci, żeś dobrze zrobił przyrzekając, po prostu dla tego, że to rzecz notorycznie uznana, iż obietnice nie obowiązują do niczego tego, który je czyni, a są zawsze przyjemne tym, którzy je otrzymują.,.. Zresztą, kochany mój Jerzy, nie masz potrzeby boczyć się na mnie, nie skłamałeś bynajmniej.... Poręczając za mnie memu ojcu honorem, że nie powrócę do przeszłości, mówiłeś jak najliteralniejszą tylko prawdę. To jasne jak dzień, że nie powrócę przecież spędzić na nowo tygodnia w Saint-Germain z moją przyjaciółeczką Formozą... niemniej jasnem i niezbicie pewnem jest to, że nie myślę uciekać znów z Bastylii papy Génin.... Widzisz przeto, że obydwaj mamy racyę i że twoje poręczenie za mnie nie było bynajmniej aktem lekkomyślności lub niezastanowienia.... No i cóż, mój Jerzy, czyś nie kontent!
Prowansalczyk dwukrotnie ręką przesunął po czole, jakby zeń chciał zwiać chmurę co na niem zawisła.
— Okropne dziecko, — wymówił wreszcie, — mam nadzieję, że jednak później nadejdzie dla ciebie godzina rozsądku... dziś, niestety, nie nadeszła ona jaszcze....
Gontran zanucił półgłosem:

Jeśli jest czas na szaleństwa
Być też musi i na rozsądek!...

Urywek z operetki, zapożyczony ze skarbu muzykalnej wiedzy panny Formozy.
— Tymczasem, zanim on nadejdzie, — przerwał Jerzy, — chodźmy na obiad!
— Brawo! — odpowiedział Gontran — pójdziem rozprawić się z twojem Porto! To mi przyjemna rozmówka i niech mnie dyabli wezwą, jeśli ciebie nie znudziłaby pierwej rozmowa z moją siostrzyczką Dianną, niż mnie sam na sam z tem milutkiem winkiem!
W dwie godziny później, mimo wyjątkowej i niepojęcie niemal mocnej głowy, Gontran kompletnie był pijanym i trzeba go było zanieść do przeznaczonego dlań pokoju, rozebrać i położyć na łóżku, bo sam nie był w stanie tego już uczynić.
Trzeba przyznać co prawda, że przy obiedzie, chcąc dać dowód bezrozumnej brawury, która u niego z dniem każdym bardziej przechodziła w nałóg, wypił odrazu prawie całą butelkę Porto.
Ten wybryk, który innego byłby niezawodnie przyprawił o chorobę, u niego objawił się tylko upojeniem, z którego nazajutrz rano nie pozostało już ani śladu.
— Niestety! — westchnął Jerzy smutnie, patrząc na twarz młodego chłopca, bledszą od poduszek, na których spoczywała, — lękam się strasznie, że w nim już wszystko zamarło i duch i serce... a trupa nikt nie uleczy....
Począwszy od dnia następnego, Gontran rozpoczął życie, dowodzące, jak mało można było liczyć na niego i jakiem niepodobieństwem było zachować co do niego najmniejsze złudzenia.
Wszystkie związki i znajomości, przynoszące wstyd, które wyrzucał mu generał z taką goryczą w dzień balu w willi Salbert, podjął on teraz na nowo, wraz z chwilą pierwszej swej wycieczki do Tulonu.
Trzy ćwierci dnia spędzał on zawsze w knajpach i innych gorszych jeszcze miejscach, pośród najohydniejszego towarzystwa, jakie sobie wyobrazić można.
Trzeciego dnia nie powrócił na czas na obiad.
Czwartego nie nocował już w domu.
Jerzy spróbował zrobić mu parę uwag przyjacielskich i usiłował dać mu do zrozumienia, że skoro wziął przed jego ojcem na siebie odpowiedzialność za jego postępowanie, obowiązany jest czuwać nad nim.
Gontran przyjął te wyrazy drwiącym uśmiechem i odpowiedział mu:
— Mój drogi, jeśli zasady twoje nie dozwalają ci nadal udzielać gościnności takiemu nicponiowi jak ja, powiedz to otwarcie, acz z żalem opuszczę cię, osiedlę się w Tulonie i pozostanę tam do czasu powrotu mojej rodziny....
Jerzy nie mógł zgodzić się na odjazd młodego chłopca. Spuścił głowę, umilkł i nie próbował już przeszkadzać biegowi rzeczy, mówiąc sobie w duszy:
— A! gdybym nie kochał Dianny, jakże z całego serca wypędziłbym z mego domu tego niegodziwego smarkacza!... Biedni rodzice, jakże ich żałuję!...
Pod koniec tygodnia, szeroka koperta, opatrzona pocztowym stemplem Paryża i pieczęcią o herbach rodu Presles, oddaną została w willi.
Powtórzyliśmy list Jerzego, winniśmy przeto powtórzyć tu i odpowiedź generała.
Odpowiedź ta brzmiała następnie:

»Mój młody i wielce mi miły przyjacielu!

»Dzięki naprzód, dzięki z całego serca, żeś położył koniec naszemu niepokojowi Od czasu ucieczki tego nieszczęsnego chłopca, żyliśmy w bezustannej trwodze... lękaliśmy się rzeczy najokropniejszych, najbardziej niepowetowanego ze wszystkich nieszczęść. Dzięki Bogu i dzięki Tobie, nie potrzebujemy drżeć już przynajmniej o życie naszego syna, który dotychczas nie przyniósł nam nic innego jeszcze nad zmartwienia i zgryzoty, a którego mimo to jednak kochamy tak, jak gdyby zasługiwał na nasze uczucia....
«Jakimż sposobem wyrazić ci będziem mogli kiedykolwiek wdzięczność naszą nieskończoną za to, co obecnie czynisz dla niego?... Muszę się wyrzec tego, istnieją bowiem uczucia, których głębi język ludzki nie zdoła oddać nigdy....
»Przyjmuję z radością, jaką odczuć tylko mogę w tej mojej boleści, schronienie, które łaskawie ofiarujesz zbiegowi w twym domu.... O! tak: stań się jego towarzyszem, bądź jego doradzcą i przewodnikiem i oby Bóg dał, by on szedł za twym głosem....
»Masz pan, jak mi powiadasz, to przeświadczenie, że natura Gontrana nie jest ani istotnie złą ani z gruntu przewrotną i sądzisz, że nie należy przypisywać błędów jego czemu innemu jak młodzieńczej krewkości i nadmiarowi temperamentu....
»Przystaję bez zastrzeżeń na twoją prośbę. Zmasuję przeszłość, przebaczam, zapominam. Powiedz Pan marnotrawnemu dziecięciu, że dom rodzicielski, serce i uścisk ojcowski, stają dlań równocześnie otworem.... Nie posłyszy ani jednej wymówki nawet z ust moich, ponieważ w sercu mojem nie pozostanie doń ani iskierki żalu.... Skrucha zresztą daleko więcej ma jeszcze wartości niż niewinność, a skoro ta skrucha jest szczerą, radość jaką nam sprawi w przyszłości zagładzą i zrównoważą w stokroć zmartwienia zadane przez niego w przeszłości.
»Pani Presles podziela te nadzieje i ona również nie zapomni Panu tego nigdy, że to tobie je zawdzięcza,...
Niepodobieństwem jest dla mnie oznaczyć czas powrotu naszego do Prowancyi. Słabość niespodziewana tony, o której zapewne wiesz już Pan od Gontrana, zatrzyma nas prawdopodobnie tu jeszcze na czas znacznie dłuższy niż się spodziewaliśmy.
»Nie opuścimy Paryża przed szczęśliwem rozwiązaniem pani de Presles.
»Ja całem pragnieniem mem chciałbym przyspieszyć tę chwilę powrotu, która da mi podwójne szczęście: odnalezienia syna godnego mego przywiązania i uściśnienia ręki prawdziwego przyjaciela, który uczuć swych dowodzi nie słowami ale czynem. Ty to wiesz równie dobrze jak ja, Panie Jerzy, że ten rodzaj przyjaciół jest największą rzadkością....
»Żona moja i córka żądają, abym raz jeszcze powtórzył Ci o ich wdzięczności i proszę cię, abyś za nie uścisnął syna ich i brata... Uściśnijże go i od ojca również....
»Do widzenia, drogi mój przyjacielu.... chciałbym dodać: do widzenia niezadługo.
»Nie wątpisz, jak sądzę, o uczuciach wysokiego szacunku i szczerej życzliwości starego swego przyjaciela.

»Hr. Henryka de Presles.«

Jerzy odczytał dwukrotnie ten list tak prosty, tak szlachetny i tak wzruszający.
Skoro ukończył go czytać po raz drugi, po — szepnął z prawdziwym żalem:
— Biedni rodzice!... jakże was żałuję!...


X.
TARG.

Fakta, które opowiedzieliśmy czytelnikowi w ciągu poprzednich rozdziałów, miały miejsce około połowy października 1830 roku.
Miesiące biegły. Gontran był wciąż mieszkańcem willi Herbert... W sposobie życia nic on zgoła nie zmienił; trzy czwarte części czasu poświęcał tulońskim swym przyjaciołom i nurzał się z rokoszą we wszelkiego rodzaju kałach i najohydniejszych rozpustach.
Jerzego uważał nietyle za swego mentora, ile raczej za bankiera i bezustannie tylko prosił go o pieniądze, które otrzymywał zawsze. Jerzy acz z niechęcią zaspakajał zawsze jego wymagania... a czynił to nie przez słabość bynajmniej, ale dla tego, że pojmował to wybornie, iż skoro raz zamknąłby przed nim swą kieskę, niezawodnie marnotrawnik zwróciłby się do innych i pozaciągał długi lichwiarskie, o których zawiadomionoby niezadługo generała, co oczywiście wprędce otwarłoby mu oczy i odarło ze złudzeń, które Jerzy usiłował w nim obudzić i które podtrzymywał w toku dalszej korespondencyi.
Pan Presles pisywał od czasu do czasu i jak się zdało nie wątpił o nawróceniu się syna.
Pod koniec lutego 1831 roku, doniósł on o szczęśliwem rozwiązaniu pani de Presles, która wydała na świat córeczkę, obdarzoną na chrzcie imieniem Blanki.
List ten generała był dziwny jakiś. Nie było w nim bynajmniej owej serdecznej, żywej a głębokiej radości, która zazwyczaj przejmuje serca starców przy takich narodzinach, nieoczekiwanego już dziecięcia. Przeciwnie, wiersz jego każdy był wyrazem niezmiernego smutku.
Jerzego zdziwił niesłychanie ten smutek, którego daremnie doszukiwał się powodów. Nakoniec wytłómaczył to sobie w ten sposób, że generał obawiał się aby Gontran i Dianna nie przyjęli niechętnie narodzin tej spóźnionej dziedziczki, która w przyszłości miała uszczuplić ich fortunę.
Sam z siebie nie byłby Jerzy nigdy wpadł na tę myśl ohydną, której szlachetne jego serce nie było całkiem w stanie pojąć, ale nikczemny ten rachunek na przyszłą spuściznę roztoczył przed nim Gontran.... Może więc generał odgadywał, co się działo w sercu jego syna...
Jerzy przyjął to tłómaczenie, w braku innego, któreby mogło wydać mu się prawdopodobniejszem.
W dniu, w którym nadszedł list, o którym mówimy, Gontran nie omieszkał okazać całej irytacyi, w jaką wprawiła go ta wiadomość i to w sposób wielce energiczny.
— Otóżto tak okradziono człowieka! — zawołał. — To nikczemność po prostu.... Czemuż nie miałbym tego powiedzieć, kiedy tak myślę?... Powiedziałbym to wprost w twarz memu ojcu!...
Jerzy próbował uspokoić go i dowieść do jakiego stopnia gniew ten był nieuzasadnionym....
— Mój kochany, — odpowiedział mu Gontran, — na szatana, bądźmyż logiczni! Posłuchaj mnie, a pewien jestem, że przechylisz się do mego zdania... Gdyby tak ktoś obcy wszedł do domu mego ojca, wyłamał zamki i ukradł mu milion, wszakże miałbym prawo skarżyć się na niego i krzyczeć, nieprawdaż?...
— No, nie ma wątpienia, — odparł Jerzy.
— A więc ta nieszczęsna dziewczyna, ta przeklęta i znienawidzona co się urodziła a którą ja, nie przystanę nigdy na to, bym miał nazywać moją siostrą, jestże ona czem innem dla mnie jak obcą tak samo, a skoro przychodzi mi zabrać trzecią część majątku, cóż robi innego, jeśli nie kradnie?... Co mi możesz odpowiedzieć na to?...
— Nic. Cóż chcesz, abym odpowiedział człowiekowi, który zaprzecza istnieniu rodziny i wypiera się węzłów krwi?
— Węzłów krwi, mój kochany Jerzy! Frazesy! frazesy i nic więcej! Tobie do licha to łatwe i wygodne gadać tak, tobie, co jesteś jedynakiem. Ale chciałbym ja widzieć jaką zrobiłbyś minę, gdyby tak pewnego dnia przyszedł ci kto powiedzieć, że ci spadł z nieba brat lub siostra, dotychczas nieznani tobie....
— Ten dzień, kochane moje dziecko, uważałbym za najpiękniejszy dzień mego życia....
— Albo nie mówisz tego co myślisz, albo też jesteś wyjątkiem w porządku ludzkich stworzeń!...
— Mówię co myślę a na szczęście nie ja to jestem wyjątkiem ale ty!...
Rozprawy tego rodzaju ponawiały się niemal codziennie. Łatwo pojąć, że ich nie będziem przekazywać potomności... dość to już, kto wie nawet czy nie za wiele, żeśmy przytoczyli tu jedną z nich.
Zima cała przeszła.
W końcu kwietnia generał zapowiedział swój powrót na dzień następny i oznaczył godzinę przybycia.
Miał więc Jerzy napowrót zobaczyć znów Diannę. Radość promieniała mu z oczu i z czoła.
— Mój kochany Gontranie, — powiedział do chłopca, — wiem jak mało słuchasz rad moich i wiem również, że najlepszym sposobem odwrócenia cię od czego, jest zachęcanie cię do zrobienia tego. Jednakże błagam cię, błagam cię w imię mojej dla ciebie serdeczności, w imię życzliwości, której niepodobieństwem jest abyś nie czuł dla mnie, pozwól wierzyć twej rodzinie, żem ja nie skłamał twierdząc o odmianie zaszłej w twych pojęciach i sposobie postępowania.... Nie odsłaniajże oczu twemu ojcu, który nie pojmując mojej dla ciebie słabości uważałby mnie za twego wspólnika.... Pomyśl, żem ja za ciebie ręczył i że prosząc ojca aby ci przebaczył i zapomniał, dałem słowo, że cię uznaję godnym tego przebaczenia... Pomyśl nakoniec, że byłeś mi powierzony i że generał miał prawo liczyć na moje przyrzeczenie, iż czuwać będę nad tobą.... Ja robiłem co mogłem, ty to wiesz i sumienie moje nic mi nie wyrzuca.... Ale byłem bezsilnym zupełnie i tę to bezsilność moją proszę cię, byś ukrył przed twym ojcem....
— Mój kochany Jerzy, — odpowiedział chłopak z miną nieco ironiczną, — nabądźże wreszcie zwyczaju wyrażania twej myśli jasno, prosto i szczerze..... Ja przetłómaczę na język zwyczajny tę mówkę, którą tu miałeś do mnie przed chwilą.... Wiesz coś powiedział, a oto co obciąłeś powiedzieć: »Mój Gontranku, wiesz, że jestem okropnie zakochany w twojej siostrze.... W otrzymaniu jej ręki liczę bardzo na wdzięczność, którą pozyskały mi starania moje, uwieńczone zupełnem powodzeniem około sprowadzenia ciebie na kwieciste ścieżki cnoty. Jeżeli ty mi nie przyjdziesz w pomoc budującem zachowaniem, jeśli odkryją, żeś ty szalał tu przez całą zimę i że zamiast przyrzeczonego jagnięcia wilka przyczajonego zastają, wtedy żegnaj wdzięczności, a co za tem idzie, żegnaj małżeństwo....« Czyliż nie tak mój drogi przyjacielu i czyż nie jestem wiernym i sumiennym tłómaczem?...
— A gdyby i tak było, — spytał Jerzy z niejaką goryczą, — czy miałbyś prawo wyrzucać mi uczucie, o którem mówisz?...
— O! ani trochę! Chodziło mi poprostu tylko o skonstatowanie przenikliwości mego umysłu. Teraz, kiedy już się rozumiemy może będziem mogli się pogodzić.... Zależeć to będzie tylko wyłącznie od ciebie....
— Nie rozumiem cię....
— Bądź spokojny, ja się wytłómaczę. Czegóż żądasz odemnie?... Abym grał rolę, najgorszą rolę z mego repertuaru, rolę w najnudniejszej i najbardziej męczącej ze wszystkich komedyi, komedyi powrotu na drogę cnoty i posłuszeństwa. Dla ciebie mój Jerzy, wszystkobym zrobił; jeśli wszakże miałbym zadawać sobie tyle trudu, niechciałbym aby to miało być na darmo. Posłuchajże przeto jednego punktu moich wyznań: Przed dwoma przeszło miesiącami grałem w Tulonie, przegrałem, a że nie miałem dosyć pieniędzy na opłacenie mej przegranej, wystawiłem moim partnerom obligi z terminem trzymiesięcznym.... Rozumiesz wybornie, że jeżeli przed upływem dwu tygodni nie wycofam tych biletów, zgłoszą się po ich wypłatę do zamku Presles... przedłożą je memu ojcu i jeden fakt ten zwali całą naszą komedyę.... Lepiej więc jej nie rozpoczynać niż pozwolić na to aby się zawaliła i zakończyła tak okropnie... Powiedz mi tak szczerze, z ręką na sercu, mój Jerzy, czy i ty tak sądzisz?
Przez chwil kilka Prowansalczyk przechadzał się tam i na powrót po pokoju szybkim, wzburzonym krokiem. Zmarszczki, co nagle rozsiadły się na jego czole, rysy gwałtownej ulegle zmianie, wyrażały pogardę a raczej wstręt najkompletniejszy.
Gontran spoglądał na niego z pod oka, pogwizdując z cicha jakąś aryetkę Formozy.
Nakoniec Jerzy zatrzymał się przed młodym chłopcem z rękoma skrzyżowanemi na piersiach i popatrzał mu prosto w twarz w milczeniu.
Mimo zwykłą swą efronteryę, Gontran nie mógł wytrzymać tego spojrzenia.
— Mój kochany, — spytał z wymuszoną ironią, — czy wypadkiem policya nie poleciła ci spisać mego rysopisu?
— Biedne dziecko! — pomyślał Jerzy. — Lękam się bardzo, że nadejdzie dzień taki, w którym istotnie policya zajmie się tobą....
Potem głośno już spytał:
— A więc podpisałeś owe obligi?
— Tak, mój Jerzy, podpisałem niestety!...
— I obligi te płatne są za dwa tygodnie?
— To ci powiedziałem właśnie przed chwilą....
— Na jakąż to sumę?
— Cóż cię to obchodzi?
Jerzy zmarszczył brwi ponownie i powtórzył:
— Na jakąż to sumę?
— O to drobnostka....
— Cyfry?
— Czy ci bardzo zależy na dowiedzeniu się jej?...
— Bardzo.
— Czy miałbyś może, mój kochany, uprzejmą intencyę pożyczenia mi pieniędzy na spłacenie tego długu?
— Może....
— A! jakżeby to było łaskawie z twej strony!
— Cyfra więc? — powtórzył Jerzy ponownie.
— Pięć tysięcy franków — odpowiedział od niechcenia młody chłopiec, tak od niechcenia jakby wymawiał: pięć franków.
Prowansalczyk rozpoczął ponownie swą przechadzkę wzdłuż i wszerz pokoju i znowu zapanowała cisza. I na ten raz przecież przerwał ją Jerzy, stając tak samo przed młodym chłopcem, jak stał przed chwilą.
— Gontranie, — powiedział mu, — dałeś mi poprzednio przykład zbawienny, który naśladować będę. Dowiodłeś mi, że należy rzeczy nazywać po imieniu i myśl swą ukazywać całkiem nagą, bez obsłonek, Miałeś najzupełniejszą słuszność i zobaczysz, że ja przynajmniej korzystam zawsze o ile mogę tylko z nauk, które mi bywają udzielane. Grać więc będę z tobą w odkryte karty....
— Nie możesz mi większej zrobić przyjemności, drogi mój Jerzy, — przerwał mu Gontran.
— Tak jak to powiedziałeś — wybornie i posługując się twem własnem wyrażeniem, — podjął znów Jerzy, — potrzebnem mi jest, abyś odegrał rolą w pewnej komedyi.... Należy nam więc zawrzeć z sobą układ, targ po prostu.... Aktorzy nie mają zwyczaju bezpłatnie występować na scenicznych deskach.... Pojmuję to i rzecz to całkiem słuszna. Oddając się temuż co oni rzemiosłu musisz kazać sobie za to zapłacić i będziesz też zapłaconym.
Purpurowa chmura zranionej dumy oblokła łuną czoło Gontrana.
— Jerzy, — zawołał młody chłopak, — licz się z tem co mówisz! Mogę ci wybaczyć wiele, ale wszystko w końcu ma swoje granice!...
— Czyżby już razić cię miało nazywanie rzeczy po imieniu?... To dziwiłoby mnie, skoro przecież ja tylko wprowadzam w czyn własne twe rady.... Pocóż więc ta mina wyzywająca i to piorunujące spojrzenie?... Czy może zechcesz wyzwać mnie na pojedynek?... Dajże temu pokój, uspokój się! Mniej ty tem jesteś zirytowany niż się wydajesz i wysłuchać możesz wszystkiego, skoro zakończeniem wszystkich tych słów moich są pieniądze....
Prowansalczyk wymierzył cios swój tak silnie i tak celnie, że Gontran spuścił głowę i nic już nie odpowiedział.
Jerzy ciągnął dalej.
— Czego spodziewam się po tobie, ty to wiesz równie dobrze jak ja.... Nie potrzebuję ci wyszczególniać odcieni i finezyi tej roli, w której będziesz znakomitym, bylebyś zechciał tylko. Za cenę zresztą, którą na to przeznaczam jest się pewnym zawsze, że się może dostać pierwszorzędnych komedyantów.... Niechajże więc rodzice twoi będą uszczęśliwieni skoro już, nieszczęściem, nie mogą mieć nic więcej nad złudzenie szczęścia, a za dwa tygodnie, w wilię dnia wypłaty obligów, które podpisałeś, wręczę ci owe pięć tysięcy franków, których potrzebujesz do ich spłaty...
Błysk tryumfu rozświecił spuszczone oczy Gontrana.
— Czy tak dobrze? — spytał Jerzy, — i czy mogę liczyć tak na ciebie, jak ty na mnie?...
Młody chłopak podniósł głowę.
— Mój kochany, — począł tak swobodnym tonem, jakby chodziło o rzecz najnaturalniejszą w świecie, — spłacić rewersa to rzecz piękna... ale skoro je zapłacę, cóż zostanie dla mnie wówczas? Więc mój drogi, dorzucisz do tej sumy przyrzeczonej już maleńki bilecik tysiącfrankowy....
Nowe skrzywienie nieprzezwyciężonego wstrętu i niesmaku podniosło kąciki ust Prowansalczyka. Jednakże odpowiedział spokojnie:
— Dobrze, będziesz miał sześć tysięcy franków, których żądasz.
— Za dwa tygodnie?
— Tak.
— A więc zgadzamy się najzupełniej i będziesz ze mnie kontent.... Podaj mi więc rękę, mój kochany szwagrze....
Następnie dodał Gontran z cynizmem, który wzrastał w miarę jak coraz odważniej szedł po błotnistej drodze:
— O, bądź spokojny! sprawię się sumiennie i będziesz zadowolniony za swoje pieniądze. Generał będzie wołał zdumiony, że to cud chyba, tak z pewnością, jak ten poczciwiec Génin i matka moja wylewać będzie łzy radości!... A co moja siostrzyczka Dianna to już chyba uściska cię z wdzięczności!... A wszystko to za sześć tysięcy franków!... Przyznajże, że to nie drogo!...
Jerzy opuścił pokój nawpół zadławiony tyra nieprawdopodobnym bezwstydem.
— Patrzcie, — pomyślał Gontran sam pozostawszy, — istotnie mogę wszystko co chcę! Historya pieniężna minęła, jak liścik posłany na pocztę! Szczęściem, że nie miał ochoty sam je płacić! Sześć tysięcy franków, to przecież suma!... Z sześcioma tysiącami w kieszeni i moim sprytem, zajdę daleko!...


XI.
POWRÓT.

Hrabia Presles wraz z rodziną, mieli przybyć o trzeciej po południu.
Natychmiast po śniadaniu Jerzy i Gontran dosiedli koni i puścili się w drogę naprzeciw przybyłym.
Wspaniałe słońce oblało potokami światła odmłodzoną naturę. Wszystko dokoła było światłem i wonią. Ptaki śpiewały wiosnę swem pieniem, ziemia drżała i oddychała weselem i miłością pod swą szmaragdową zieleni sukienką.
O półtrzeci mili za Tulonem, Jerzy, którego wzrok ciągle zanurzał się w dalekim horyzoncie, spostrzegł w znacznem jeszcze oddaleniu mały obłoczek kurzu, szybko się zbliżający, a niebawem też w pośród tego obłoku można już było rozróżnić jeźdźca, pędzącego galopem i spinającego ostrogami swego pocztowego wierzchowca.
Jerzy skinął nań, aby się zatrzymał.
— Czy czasem nie jesteś, mój przyjacielu, kuryerem. wiozącym zlecenie, aby świeże konie były w pogotowiu do przeprzągu do powozu hrabiego Presles?...
— Tak, panie. A wyprzedzam powóz zaledwie o milę... w ciągu dziesięciu minut pan się z nim spotkasz niezawodnie....
— Dziękuję ci, mój przyjacielu, — odpowiedział Prowansalczyk, wsuwając posłańcowi luidora do ręki. — Jedźże sobie dalej.
Kuryer zdjął kapelusz i popędził dalej w pełnym galopie.
— Dalejże! Gontranie! — wołał Jerzy, — spieszmy teraz, spieszmy!...
Oba wierzchowce czystej krwi zerwały się spięte ostrogą i zda się pochłaniały przestrzeń. W pięć czy sześć minut dopędzili do szczytu pagórka niezmiernie spadzistego. W dole tej spadzistości ujrzeli karetę, unoszoną chyżo czterema końmi. Pocztylioni trzaskali z biczów z energią ludzi, którzy spodziewają się sutego tryngieltu.
Zaprząg ten cały zmuszony był zwolnić nieco biegu skóro począł wjeżdżać pod górę.
Po upływie kilku sekund Jerzy i Gontran zrównali się już z drzwiczkami karety.
— Ależ to on! to oni... to syn mój... — wyszeptała hrabina, wychylają się, aby pochwycić rękę, którą Gontran ku niej wyciągał; on pochwycił rękę matki i poniósł ją do ust z uczuciem cudownie odegranem. Dianna stłumiła cichy okrzyk, poznawszy Jerzego Herberta, do którego mówił generał z serdecznością.
— Mój drogi Jerzy, spodziewałem się niemal tej uprzejmej niespodzianki....
— Dowód to, że mnie znasz dobrze, panie hrabio, — odparł młody człowiek.
I nastąpiły teraz owe pomięszane wyrazy, owe pytania niezliczone, stanowiące tło rozmowy między osobami, które długo były z sobą rozdzielone, a które wreszcie się odnajdują po tej rozłące.
My tymczasem zajrzyjmy do wnętrza karety.
W głębi jej siedziała pani de Presles z córką. Na przedzie generał i świeża, ładna wieśniaczka w stroju ludowym Normandyi.
Ta wieśniaczka trzymała na ręku śliczniutkie biało różowe stworzenie, starannie owinięte w falę batystu i koronek, uśpione głęboko.
Było to dziecię hrabiny, młoda Normandka zaś oczywiście była mamką.
Czytelnicy nasi może nie zapomnieli jeszcze, że w ów wieczór balu w willi Salbert, przedstawiliśmy im generała jako wysokiego, pięknego starca sześćdziesięciopięcio letniego, dystyngowanego niezmiernie, o postaci i zachowaniu iście książęcem. Powiedzieliśmy im podówczas, że mimo wiek swój, zachował on postać wyprostowaną młodzieńczo, że twarz jego o rysąch charakterystycznych a delikatnych zarazem, będących nieomylną niemal wskazówką rasy nieskażonej, zachowała całą czystość pierwotnych linii. Dodaliśmy, że wielkie jego oczy blado błękitne, łagodne a dumne równocześnie, mogły, zda się, patrzeć wprost w słońce i że spojrzenie ich pewne, otwarte a jasne nigdy przed innym nie spuszczało się wzrokiem. Nakoniec, a to zakończało charakterystykę portretu, skonstatowaliśmy, że włosy, śnieżystej białości okalały czoło wyniosłe, zbrużdżone głębokiemi zmarszczkami, na którem, zda się tronował majestat panowania.
Od owego czasu, kiedyśmy rysowali pobieżnie ten profil z natury, generał postarzał się bardzo. Zaledwie jedenaście miesięcy ubiegło, a panu de Presles przybyło conajmniej z lat dziesięć.
Postać jego straciła dawną swą gibkość... ramiona pochyliły się, zgięły... skroń ogołociła z włosów... niezliczone zmarszczki niby sieć delikatna a zwarta pokryły zbladłe policzki... a wzrok nie był już błyszczącym i pewnym jak wówczas; od czasu do czasu tylko błyskał on jeszcze dawnem swem spojrzeniem, zazwyczaj zaś już był niepewny jakiś, mdły i muskał z lekka tylko przedmioty, nie zatrzymując się na żadnym z nich dłużej.
Jerzy na pierwszy rzut oka dopatrzył zmian tych i poczuł na ich widok pewien żal i niepokój zarazem. Widocznem było, że generał musiał przecierpieć wiele. Czyliż błędy Gontrana były jedyną przyczyną tych cierpień?...
Pani de Presles pozostała tąż samą. Boleść tu i owdzie zaledwie położyła na jej obliczu ślady swego przejścia, ślady niemal niedostrzegalne na Lej pięknej kreolskiej twarzy. Trzebaby było chyba bardzo powiększającego szkła niezmiernie szczegółowej obserwacji, ażeby zauważyć dokoła powiek lekką obwódkę żółtawą, zmarszczkę zaledwie dającą się dostrzedz u kącików ust i na marmurowo białem czole, by wreszcie odszukać kilku niteczek srebrnych wmięszanych w bogaty czarny warkocz.
Wyraz twarzy tylko uległ zmianie. Na miejscu owej dawnej miękkości roskosznej, czytać można było w rysach jej czystych i poprawnych rodzaj głębokiego zniechęcenia, rodzaj jakiegoś rozpacznego znużenia. Rzekłbyś, że wielka, wszystko w ruch wprowadzająca sprężyna jej duszy musiała pęknąć.
Diannę pozostawiliśmy na koniec, a to dla tego, że ją to właśnie trzeba nam obserwować z ciekawością, niespokojną może nieco.
Młoda dziewczyna nie utraciła nic z wspanialej, z niezrównanej swej piękności... była ona zawsze, była więcej niż kiedykolwiek teraz właśnie ową piękną Prowansalką! A jednakże lica jej utraciły poprzednią zorzy krasę i oblokły się w bladość matową marmuru.... Smętny uśmiech zastąpił dawny śmiech dziecięcy na jej ustach. Oczy jej stały się jakieś rozmarzone i wzrok utracił ową cechę swobody i figlarności dziewczęcej.
Tak przeobrażona Dianna przywodziła na myśl raczej obraz uroczej młodej kobiety niż dziewicy.... Co zaś więcej jeszcze uzupełniało to jej podobieństwo, to serdeczny promień spojrzenia ilekroć spojrzała na małą Blankę, to uścisk gorący, niemal namiętny, którym darzyła ją od chwili do chwili.
Po zamienieniu pierwszych słów, Jerzy przyglądając się maleńkiej, której wpół uchylone powieki ukazywały błękitne jak niebo oczęta.
— A! pani, — zawołał, zwracając się do hrabiny, — jakiż to cenny klejnot wieziesz w dom, ta dziecina będzie tak piękną jak matka jej i siostra!...
Hrabina z wysiłkiem uśmiechnęła się do Jerzego.
Dianna pobladła nagle tak, że aż zniknął z ust jej karmin; zdawało się, że blizką jest, zemdlenia.
Szczęściem dla niej, kareta na chwilę zatrzymana, ruszyła w tej chwili, a Jerzy zajęty powstrzymywaniem swego, konia nie mógł zauważyć dziwnej zmiany, zaszłej na te słowa w jej twarzy.
We dwie godziny mniej więcej po opisanem powitaniu, powóz wraz z towarzyszącemi mu jeźdzami, zajeżdżał w bramę zamku Presles, gdzie cała służba zebrana oczekiwała na panów tak długo nieobecnych.
Zatrzymywany przez generała i hrabinę, Jerzy pozostał na obiedzie w zamku i nie wyjechał z niego aż przed samym już wieczorem.
Gontran zainstalowany na świeżo pod rodzicielskim dachem, wykonał najsumienniej pierwszą część programu, którego całkowite spełnienie miało mu napędzić do kieszeni sześć tysięcy franków.
Ojcowskie serce nie pragnie niczego więcej nad możność nadziei. Generał widząc syna swego tak skromnym, tak łagodnym, tak całkowicie przeobrażonym i odmienionym na korzyść, dziękował Jerzemu z całego serca i począł z zaufaniem poglądać w przyszłość.


∗             ∗

Zwolna, w miarę jak dni biegły, rozpogadzały się w zamku twarze i utrącały ten wyraz głęboko smutny, który rzucał się tak bardzo w oczy w chwili powrotu.
Świeży koloryt zdrowia powracał na lica Dianny i można było jak niegdyś słyszeć wesoły głos jej, rozlegający się w ścianach zamku.
Tylko chwilami, zda się bez najmniejszej przyczyny nachodziły ją dziwne jakieś smutki nagle, najczęściej wówczas gdy się znajdowała wobec małej Blanki, którą przecież pieściła na równi z samą matką.
Gontran pozornie zachowywał się bardzo przyzwoicie a generał, patrząc na niego, pomrukiwał nieraz:
— Jednakże ja za prędko zrozpaczyłem.... Jerzy miał słuszność... chłopak grzeszył tylko nadmiarem temperamentu.... Myliłem się, sądząc go zbyt surowo... niechaj Bóg będzie błogosławionym.... Dobra krew jednak nie zawodzi nigdy!
Jerzy nie pomijał ani jednego dnia, aby nie przybyć do zamku. Hrabia przyjmował go zawsze jak syna kordyalnie i okazywał jak chętnie go tu widzi. Tym sposobem połowa życia młodzieńca upływała obok Dyanny, z którą grywał razem na fortepianie i z którą w towarzystwie generała odbywał długie konne przejażdżki.
Wieczory zgromadzały rodzinę całą pod stuletniemi kasztanami parku, jeśli posiedzeniom takim sprzyjała tylko pogoda... w małym letnim saloniku zaś skoro deszcz, tak rzadki gość w Prowancyi, nie dozwalał opuszczać domu. Juzy zawsze brał w tych posiedzeniach udział.
W tem ciągiem zbliżeniu się, niepodobieństwem było, aby miłość Jerzego do Dyanny nie znalazła setki sposobów ujawnienia się. I niepodobieństwem było również, aby Dyanna nie zrozumiała niemej mowy skromnego swego wielbiciela i aby generał i żona jego nie rozejrzeli się niebawem w sytuacyi. Ponieważ przeto, wiedząc o tem, nie starali się temu przeszkodzić, widocznie więc ją uznawali i pochwalali.
To przynajmniej mówił sobie Jerzy z zwykłą logiką zakochanych i codziennie większej nabierał nadziei i wiary w przyszłość.
Co do uczuć Dyanny względem niego, młody człowiek z tą skromnością, która jest towarzyszką nie odłączną niemal wszelkiego uczucia głębokiego a poważnego, nie śmiał zdefiniować, czy życzliwość jej była wprost tylko braterskiem uczuciem, czy też czemś więcej?... Chwilami miał nadzieję... potem znów czasem bez wszelkich pozornie przyczyn realnych, wątpił o swojem szczęściu.
Drobna wszakże okoliczność naraz wyświeciła stan serca panny de Presles.
Pewnego wieczora, po obiedzie, generał, hrabina, Dyanna, Gontran, który najosobliwszym w świecie wypadkiem dziś jakoś nie miał ochoty zrobienia wycieczki do Talonu, a nakoniec i Jerzy, zgromadzeni byli w parku pod olbrzymiemi kasztanami, o których wspomnieliśmy już powyżej.
Wszyscy siedzieli dokoła kamiennego stołu, po stawionego w pośrodku dość szerokiego placyku.
Wieczór był przepiękny.... Lekki wietrzyk, przejęty wonią kwiatów, wzruszał wierzchołkami drzew olbrzymich. Miliardy gwiazd, tak licznych jak ziarna piasku na nadbrzeżach Oceanu, połyskiwały i migotały jak dyamenty na ciemnym nieba lazurze. Księżyc w pełni przeglądał z po za gąszczu drzew i kładł łagodne, białe swych promieni światło na ziemi, nadając pniom drzew i krzakom fantastyczne jakieś kształty.... W dali słychać było szum morza spokojnego, co nie rozbijało się o wybrzeża, ale lekką cichą falą napływało i muskało tylko stopy lądu.
Pani de Presles poleciła tu podać sorbaty, zamrożoną limoniadę i kawę frapowaną, następnie rozmowa poczęła się toczyć, przeskakująca z przedmiotu na przedmiot najrozmaitsza w swych tematach.
Od chwili do chwili tylko powracało to niezmienne zdanie powtórzone to przez tę, to przez ową osobę z grona:
— Mój Boże! co za cudowny wieczór!
— Mnie on przywodzi na myśl noc jedną, noc najokropniejszą w mojem życiu... — ozwał się Jerzy nagle.
— O jakiejże to nocy mówisz, mój przyjacielu? — spytał generał.
— O pewnej nocy, przeżytej w Afryce....
— Więc pan byłeś w Afryce? — zawołała pani Presles.
— Tak, pani.
— A kiedyż to?
— Przed kilkoma miesiącami, wkrótce zaraz po zdobyciu Algieru i wyjeździe państwa do Paryża....
— A jakież to powody pociągały cię na tę niezbyt gościnną ziemię?
— Pojechałem odwiedzić jednego z moich przyjaciół, który obecnie jest naszym sąsiadem, młodego barona de Labardès....
— Czy to nie on ocalił ci życie w zeszłym roku, kiedy to zbiegli galernicy was napadli?...
— On właśnie. On także był towarzyszem moim w tę noc wielce dramatyczną, o której państwu wspomniałem. W noc ową natura tym samym oddychała spokojem. Wietrzyk chłodzący a wonny, taki jak ten, co teraz, pieści nasze czoła, owiewał moją głowę. Księżyc wschodził; tylko że nie wychodził jak teraz z morskiej topieli, ale niby krwawa tarcza wznosił się z nad gór i skalistych szczytów Atlasu.
— Jakiegoś to rodzaju są przygody, które panu przyszły teraz na pamięć?... — spytał ciekawie pan Presles.
— To przygody myśliwskie, generale.
— Czy nie będzie niedyskrecyą poprosić pana o opowieść, która, pewien jestem, zajmie zarówno panie jak mnie zapalonego, starego myśliwca?...
— Ależ ani trochę i chętnie spełnię pański rozkaz.... Obawiam się wszakże...
— Czego?...
— Tego, że jestem bardzo niezręcznym opowiadaczem i że przeto nie będę umiał skreślić dość obrazowo tych wrażeń jakich doznałem... a szczerze mówiąc, gdyby mi się nie udało i gdyby moje opowiadanie wydać się miało państwu bladem i bez wartości, doprawdy szkodaby było....
— Nie bądźże znów skromnym nad miarę, mój chłopcze! — przerwał mu generał. — Wiesz równie dobrze jak ja, że prosta ale prawdziwa opowieść faktu dokonana przez tego, który był jego bohaterem, daleko więcej jest w stanie przykuć słuchacza niż najzręczniejsze opowiadanie, wyszłe z pod pióra biegłego pisarza....
— Żądasz tego, generale, jestem więc posłucham....
Nie dając się prosić dłużej, Jerzy opowiedział ów epizod, który czytelnicy nasi znają już i przypominają sobie zapewne, epizod polowania na dziki.
W miarę jak młodzieniec zachodził dalej w swem opowiadaniu z naturalną wymową i gorączkową nieco malując werwą, coraz bardziej władnął uwagą słuchaczy.
Kiedy wreszcie doszedł do tego miejsca, kiedy mu trzeba było wprowadzić Arabów z długiemi karabinami, wymierzonemi do strzału, przebiegających kukurydzowe pole i zdążających już ku krzakom, po za któremi był ukryty, słaby okrzyk wyrwał się z ust Dyanny... głowa jej pochyliła się bezwładna na piersi.
Zupełna niemal ciemność nie dozwoliła była dostrzedz wzrastającej jej z każdą chwilą bladości.
Ponieważ młoda dziewczyna wciąż nie podnosiła głowy, pani de Presles pochyliła się ku niej i spytała:
— Moje dziecko, co tobie?...
Dyanna nic nie odpowiedziała.
Hrabina pochyliła się ku niej więcej jeszcze i z kolei wydała okrzyk....
Piękna Prowansalka zemdlała.
Otoczono ją zaraz... Zmoczone skronie jej wodą zimną i niebawem też przeszło jej zemdlenie.
— A! — wyszeptała przychodząc do siebie, — jakaż ja jestem szalona... takem się przelękła... zdawało mi się....
Nie dodała już nic więcej, ale to co powiedziała i tak już było dostatecznem. Wzruszenie jej, trwoga, to zemdlenie były równie wymownemi, jakby było najotwartsze wyznanie.
Dziewczęta nie mają zwyczaju mdleć z powodu opowieści niebezpieczeństwa, na które narażał się obojętny... lub choćby tylko przyjaciel, który nie jest niczem więcej jak przyjacielem....
Jerzy więc był kochanym! Nie wątpił już o tem teraz, nie mógł wątpić.
— Jutro, — powiedział sobie, wracając do willi, — jutro pomówię z generałem... jutro mój los się rozstrzygnię!...
Mamyż potrzebę dodawać, że aby snąć pierwej dobić się do dnia następnego, przez noc całą nie zmróżył i oka.


XII.
OŚWIADCZENIE.

Nazajutrz przeto, około drugiej po południu, Jerzy udał się w drogę do zamku Presles, najdoskonalej zdecydowany nie opóźniać pod żadnym już pretekstem stanowczego kroku, od którego zależała jego przyszłość i jak sądził, cale jego szczęście.
Jako człowiek dobrze wychowany i nawykły obracać się w dobrem towarzystwie, nasz Prowansalczyk chciał krok ten tak ważny otoczyć pewnemi zewnętrznemi, przyjętemi zazwyczaj formami.
Wprawdzie zażyłość serdeczna i przyjacielska kordyalność, jakie go łączyły z generałem pozwalały mu nie odstąpić i na ten raz od zwykłego sans façon, ale na ten raz Jerzy nie chciał stanąć przed hrabiną w szerokim słomkowym kapeluszu i jasnem letniem ubraniu, który to ubiór tak jest dogodnym pod słońcem Prowancyi.
W tym dniu jednak przywdział na siebie strój bez zarzutu, właściwy dla gentlemana, który ma sobie zlecony ważną dyplomatyczną misyę. A potem zamiast przybyć jak zazwyczaj konno, kazał się powieźć prześlicznym odkrytym powozem, zaprzężonym w czwórkę rasowych, pięknych koni. Konie miały u grzyw pęki serizowych wstążek. Stangret przybrany był z angielska, obcisło, w aksamitnej czapeczce z złotym kutasem.
Uprząż sprowadzona z Londynu, zasługiwała na to, by zwrócić na siebie uwagę znawcy; nakoniec całość ekwipażu, doskonale dobranego we wszystkich szczegółach, byłaby bezzawodnie znalazła powodzenie na tradycyjnej przejażdżce w Longchamp.
W połowie drogi od dworu Herberta do zamku Presles, Jerzy spotkał Gontrana, który pędził galopem w stronę Tulonu.
Powóz i jeździec zatrzymali się równocześnie.
— Jakiżeś wspaniały, mój Jerzy! — zawołał młody chłopak. — Gdzież to tak jedziesz?...
— Jadę do twego ojca, — odpowiedział zagadniony.
— Wiesz co, że byłbym cię wziął za jakiego ambasadora, jadącego zawrzeć pokój między dwoma mocarstwami! Na jakąż to intencyę ten zaprząg paradny, ci stangreci w książęcej liberyi, a i ty sam w ceremonialnym stroju?...
— Na intencyę uczczenia tem waszego domu... — odparł Jerzy z uśmiechem.
— O, to nie wymieniasz właściwego powodu.... — ozwał się Gontran, pochylając się ku Prowansalczykowi, — a ten powód właściwy, ja ci go powiem! Jedziesz oświadczyć się o rękę mojej siostry.... Zdaje mi się, żem odgadnął... co?... Daję ci moje zezwolenie, a dołączę do niego błogosławieństwo, jeśli ci to może sprawić najmniejszą przyjemność!... Do widzenia, mój drogi Jerzy. Życzę powodzenia, przyszły mój szwagierku!...
I brat Dyanny, puściwszy cugle, popędził galopem z głośnym śmiechem w swoją drogę, kiedy tymczasem powóz podążył w swoją.
Generał znajdował się w tej chwili w tej olbrzymiej i wspaniałej bibliotece, którą już znamy. Kiedy kamerdyner wprowadził doń Jerzego, chodził on po niej tam i napowrót z rękoma skrzyżowanemi na piersi, z pochyloną głową, a wzrok jego miał wyraz smutku i zgnębienia, jaki go teraz nigdy nie opuszczał niemal.
Słysząc wymówione nazwisko przybyłego gościa, żywo podszedł ku wchodzącemu z wyciągniętmi do uścisku rękoma, a twarz jego chmurna na przelotną chwilę zabłysła niemal radością.
— Witaj mi, drogie moje dziecko, — przemówił, — jesteś tą osobą w świecie, którą dziś i zawsze z największą witam przyjemnością, a naturalne to całkiem, bo do mej sympatyi dla ciebie łączą się w wysokiej mierze wdzięczność i szacunek....
— Generale, — wymówił nieśmiało Jerzy, — dziś właśnie, dziś zwłaszcza szczęśliwym jestem, takiego od pana doznając przyjęcia i słysząc go tak przemawiającego do mnie...
Pomięszanie Jerzego, wzruszenie z jakiem wymówił ostatnie słowa, nie uszły bacznego oka hrabiego.
Popatrzał na młodzieńca wzrokiem pełnym dobrotliwej ciekawości i spytał go:
— Dla czegóż to dziś właśnie więcej niż kiedykolwiek, moje dziecko?...
— A! bo dziś potrzeba mi więcej niż kiedykolwiek być pewnym pańskiej życzliwości, generale, a zwłaszcza też być pewnym pańskiego szacunku, aby odnaleźć w sobie odwagę potrzebną do przystąpienia do rozmowy, którą z nim mieć pragnę.
— Cóż to masz mi do powiedzenia?
— Mam prośbę do pana, generale, a od odpowiedzi pańskiej zależy najwyższe dla mnie szczęście lub najwyższa rozpacz....
— Powinienbyś wiedzieć o tem, moje dziecko — odpowiedział generał z uśmiechem, — że jeżeli szczęście twoje zależeć ma odemnie tylko, z góry już możesz uważać się za szczęśliwego...
— A! panie hrabio — zawołał Jerzy — zanim mi dasz tę nadzieję, może szaloną, czekaj... czekaj.... aż wszystko wypowiem...
— Słucham cię — odparł starzec — i niezmiernie byłbym zdziwionym, gdyby to, co mi masz powiedzieć zmienić miało w czemkolwiek myśl, którą wypowiedziałem przed chwilą...
Młody człowiek zamyślił się na chwilę, potem rozpoczął:
— Znasz mnie dobrze, panie generale — ozwał się — i sądzisz mnie przychylnie, skoro zdołałem pozyskać twoją sympatyę i szacunek... Pozwól więc, abym cię zajął przez chwilę... Pojmiesz pan, że nie czynię tego bez uzasadnionych przyczyn... bez przyczyn ważnych. Rodzina moja, jak to pan wiesz, jest zacną, uczciwą i szanowaną od wieków, jakkolwiek nie ma szlachectwa...
— Pozwól, że ci tu przerwę — przemówił hrabia de Presles — aby raz na zawsze wypowiedzieć ci moje w tej materyi zdanie, a sądzę, że zdanie to nie wyda ci się podejrzanem, ponieważ sam z rodu należę do tak zwanych arystokratów. Naprzód tedy mieszczaństwo tego rodzaju co twoje, szanowne, zbawcze niemal, mające swe miejsce w dziejach Prowancyi, której oddało niejedną ważną przysługę, warte jest tyleż, jeśli nie więcej, co wspaniałe herbowne tarcze lub długi szereg antenatów... Dodam, że według mnie, w miejsce słów tych uświęconych zwyczajem: „szlachetny nazwiskiem i znakami,” należałoby postawić: „szlachetny nazwiskiem i sercem...” te dwie szlachetności nie powinnyby istnieć jedna bez drugiej... Bo proszę, czemże jest tarcza herbowa, jeśli jej nie podtrzymuje serce wielkie, uczciwe, szlachetne? A to właśnie szlachectwo duszy i serca ty posiadasz więcej niż ktokolwiek inny... To też dla mnie, klnę ci się na honor, jesteś równym najstarszej szlachcie Francyi!...
Jerzy pochwycił rękę starca i przycisnął ją do ust z czcią namiętną i mimowolnie łzy rozrzewnienia i zapału płynęły mu z oczu.
— Teraz — mówił dalej hrabia Presles — teraz, kiedy znane ci już są moje w tym względzie poglądy, mów dalej, moje dziecko...
Jerzy podjął:
— Patrząc najuważniej w przeszłość moją, która coprawda długą nie jest, nie znajduję w niej nic, za co zmuszony byłbym się rumienić. Jak każdy człowiek młody a gorący, słuchałem i ja czasami przez godzin kilka głosu mych namiętności; ale o tem zapewnić cię mogę, panie hrabio, że nigdy imienia mego nie złączyłem z żadnym skandalem... Jestem bogaty, mam przeszło ośmdziesiąt tysiący liwrów renty. Majątek ten mógłby był wzróść łatwo i bez wielkiego ryzyka, gdybym był starał się go kiedykolwiek powiększyć, nie czyniłem tego jednak, bo i to co posiadałem wystarczało mi aż nadto... Cóż powiem panu o moim charakterze? Każdy pono źle zna samego siebie, a natura ludzka do zbytku skłonną jest do sądzenia siebie doskonałą... Zdaje mi się jednak, że jestem łagodny, że czuję wstręt przed wszelką niesprawiedliwością i wszelkim fałszem, że zapalam się do wszystkiego co jest wielkie i piękne, że kocham wszystko co dobre... zdaje mi się wreszcie, o to chodziło mi głównie w tem co tu panu powiedziałem, że byłbym, w stanie uszczęśliwić kobietę, która zechciałaby mnie pokochać.
Wymawiając ostatnie słowa, głos Jerzego stał się drżącym i niemal niewyraźnym.
— Tak, to pewne — odparł hrabia — tak, to pewne, że szczęśliwą będzie kobieta, która pokocha ciebie i którą ty pokochasz... Ja to wiem... czuję to... jestem tego pewien...
— A więc... w takim razie... w takim razie... — wyszeptał młodzieniec, który mówił, tak jak się mówi we śnie i drżał cały — co mi odpowiesz pan skoro się dowiesz, że tą którą kocham... to... to...
Zbrakło mu do dokończenia siły.
— To Dyanna — dokończył hrabia Presles po prostu.
— Pan to wiedziałeś! — wykrzyknął Jerzy.
— Z pewnością i to oddawna... Alboż sądzisz, że człowiek uczciwie zakochany jest dość zręcznym n? to, by módz ukrywać swą miłość?...
— Pan to wiedziałeś?... — powtórzył Prowansalczyk szalony radością i nadzieją — a jednak nie miałeś pan nic przeciw ustawicznym moim wizytom?...
— Bez wątpienia, ponieważ nie miałem nic przeciw twoim projektom...
Jerzy przesunął obu dłońmi po czole:
— Generale — rzekł wreszcie w zupełnem upojeniu — lękam się, że się mylę, żem się przesłyszał, lękam się, że śnię... Generale, jakże to mam rozumieć?... Czego się mam spodziewać?...
— Masz to rozumieć po prostu tak, jak ci to mówię, moje dziecko, bo w moich słowach niema żadnej ukrytej myśli, a co do twoich nadziei... A! mój Boże, przecież ja im nie kładę granic... Pozwól im wzrastać w nieskończoność...
— A więc... pan zezwalasz?...
— Na to, by cię nazwać synem?... Z całego serca, przysięgam ci... W dniu, w którym zostaniesz mężem ukochanej mojej Dyanny, urzeczywistni się dla mnie jedna z najdroższych moich nadziei, ale do tego nie wystarcza moje tylko zezwolenie...
— Potrzeba mi jeszcze, ja to wiem, zezwolenia hrabiny...
— Zezwolenie jej masz pan tak samo zapewnione jak moje...
— Generale, nie rozumiem cię już... O jakiemże zezwoleniu mówisz jeszcze w takim razie?...
— O najnieodzowniejszem ze wszystkich, o przyzwoleniu Dyanny... Nigdy i pod żadnym pretekstem nawet wtedy, gdybym sądził, że jej zapewniam szczęście, nie pogwałciłbym jej woli, nie starałbym się nawet memi radami wpływać na jej postanowienie, bo dla takiej jak ona córki rada moja byłaby niemal rozkazem... Dyanna jest wolną... najzupełniej wolną... i od niej tylko możesz ją otrzymać... Zobacz się z nią... pomów... będziesz wymownym bo kochasz... Ja mogę powtórzyć ci to tylko, com ci powiedział przed chwilą... będę bardzo szczęśliwym jeżeli Dyanna cię przyjmie i szczerze sobie tego życzę... Więc, mój przyjacielu, zapytaj sam siebie i odpowiedz mi... Jak sądzisz, czy Dyanna cię kocha?...
— Nie śmiem powiedzieć tego, że tak sądzę, ale spodziewam się tego całą duszą...
— I ja się tego spodziewam... Pani Presles i ja w wczorajszem zemdleniu dopatrywaliśmy się dowodu głębokiego przywiązania, które dziwnie podobnem jest do miłości... Jeżeliśmy się nie pomylili, zadanie twoje będzie bardzo łatwem.
— Ale jeśli to jest tylko złudzeniem!... — wyszeptał z przerażeniem Jerzy. — Jeżeli nie jestem kochany!... jeśli panna de Presles mi odmówi!... Cóż wówczas stanie się ze mną, mój Boże! Jakież przebudzenie po śnie takim! Jakaż przyszłość dla mego złamanego serca?...
— Tylko najprzód niepotrzebnie nie poddawaj się rozpaczy! — odpowiedział mu generał. — Żołnierzom, którzy idą na bitwę z przewidywaniem klęski, z góry powiedzieć można, że będą pobici! Miejże odwagę, moje dziecko!... a zdaje mi się, że mogę dodać: miej także nadzieję!
— A! generale, oby cię Bóg wysłuchał!
— Wysłucha mnie, bo zasługujesz na to... Dalej idź-że zaraz spróbować.
— Czy nie lepiej byłoby może odłożyć to do jutra?
— Odłożyć?... dla czego? Czy musisz przygotować na ten cel mowę?... Czy też nie śmiesz może stawić czoła pięknym oczom dziewczyny?... Nie, nie, mój panie zakochany, me odkładaj... Ja lubię jasne sytuacye... Lubię przedewszystkiem zwycięztwa odnoszone na bagnety...
— Pójdziesz zobaczyć się z Dyanną natychmiast — dodał generał ze śmiechem — inaczej cofam moje pozwolenie... Czekaj że tutaj na mnie... pójdę dowiedzieć się czy Dyanna jest u matki i przyszlę ją zręcznie tutaj...
Hrabia Presles wyszedł z biblioteki, pozostawiając w niej Jerzego, pogrążonego w zachwycie i niepokoju.
Z jednej strony cieszył się bez granic, że u generała zyskał tak szybkie i zupełne poparcie zamiast opozycyi, której się lękał.
Z drugiej strony, rozmowa, którą miał mieć z Dyanną, zdawała mu się najbardziej przerażającą rzeczą w świecie. On, którego oczy tak często szukały młodej dziewczyny, aby do niej przemawiać z nieprzepartą wymową, czuł już naprzód, że język paraliżuje mu myśl, że ma to wszystko wypowiedzieć ukochanej.
Ta nieśmiałość u człowieka w wieku Jerzego, z jego pozycyą, człowieka, co jak on żył przecież jest poniekąd nieprawdopodobną, a w każdym razie niewytłómaczoną. Cóż robić jednak skoro tak było a nie inaczej.
Drzwi biblioteki otwarły się. Jerzemu zaszumiało nagle w uszach; błękitne płomyki poczęły mu migotać przed oczyma, natychmiast wszakże oprzytomniał spostrzegłszy, że to nie Dyanna wchodzi lecz generał.
— Moje kochane dziecko, — ozwał się ten ostatni, — twoja narzeczona, (nazywam ją tak, aby ci dodać odwagi), twoja narzeczona jest w parku.... Biegnijże tam prędzej, poszukaj, znaleź, wytłómacz się a tymczasem błogosław bogu zakochanych, który ci daje za sprzymierzeńca całą przyrodę i promienie słoneczne, zbłąkane we mchach parku, kwiaty otwierające w niebo swe kielichy i lejące swe wonie, słowiki i makolągwy zawodzące hymn miłości.... Z takimi alyantami, zwycięztwo z góry jest przy tobie! Spieszże się moje dziecko. I ja z niecierpliwością wyczekuję rezultatów kroku, który uczynić zamierzasz... spieszno mi dowiedzieć się, czy cię będę mógł nazwać moim synem.
Jerzy, wahający, zwrócił się ku drzwiom.
— Bardzo prawdopodobnie, — dodał generał, — zastaniesz Dyannę u kamiennego stołu pod kasztanami albo też w pawiloniku....
Młodzieniec wyszedł i zapuścił się w głąb parku, idąc wskazanym przez generała kierunkiem.
Placyk pod kasztanami był pusty.
Jerzy przeto zwrócił się ku pawilonowi.
Pawilon ów, budynek malowniczy w rodzaju szwajcarskiego szaletu, był ulubionem schronieniem Dyanny podczas upałów letnich. Uczyniła ona zeń prawdziwe sanktuarium i wszystkie zwykłe przedmioty pracy swej i rozrywek, tu były nagromadzone. Tu był jej fortepian, tu farby i sztalugi. Szafa do książek zawierała najulubieńsze jej dzieła... Szeroka otomana pokryta kretonem służyła za łoże, gdy jej przyszła ochota odpoczywania po zajęciu. Trudno byłoby doprawdy obmyślić lepiej dobraną sytuacyę nad ten ładny szalet, stojący pośród gazonu otoczonego dwuwiekowemi drzewami. Wycięte drzewa parku dozwalały z okien jego patrzeć wprost na morze Śródziemne, w dalekiej perspektywie. Wielkie statki przesuwały się w dali w ramie z zieleni.
Dyanna częstokroć spędzała tu całe poobiedzia w tej ustroni uśmiechnionej a wonnej, to pracując nad jakąś akwarellą, to puszczając biegłe palce po klawiszach ze słoniowej kości i wywołując z nich jaką fantastyczną melodyą, to znowu z książką w ręku leżąc na otomanie, czytając lub marząc.
Młoda dziewczyna bowiem rysowała i malowała z prawdziwym talentem. Tak samo miała niezmierny talent do muzyki.... Głos jej czysty a giętki niezwykłą miał skalę tak, że gdyby Dyanna przyszła była na świat w innej sferze, byłaby jako artystka miała zapewnioną przyszłość.
W chwili, w której Jerzy wchodził na lekkie wzgórze, na którem stał pawilon, Dyanna siedziała przed fortepianem i śpiewała dziwaczną piosenkę, własnej kompozycyi, chwilami żywą jak hiszpańska segedyka, to znów pełną rzewnego smutku. Tekst był utworem jednego z młodych owoczesnych poetów.
Przez drzwi nawpół uchylone głos biegł na zewnątrz.
Jerzy zatrzymał się, przysłuchując.... Nakoniec kilka olśniewających akordów zakończyło ostatnią zwrotkę. Dyanna przestała śpiewać, a makolągwy, ukryte w krzewinach róż, skorzystały z tej przerwy i poczęły z kolei teraz świegotać swą piosenkę.
Jerzy, jak to powiedzieliśmy, zatrzymał się c kilka kroków zaledwie od progu.
Dyanna nie domyślała się nawet jego obecności, bo gruba warstwa piasku na ścieżce stłumiła zupełnie szelest jego kroków. Przez szczelinę drzwi młodzieniec mógł ją widzieć wybornie.
Głowa jej była w tył przechylona... wzrok, nieruchomie utkwiony gdzieś w dali, miał w sobie dziwny wyraz bolesnego zamyślenia.... Jedna jej ręka oparta była o klawisze, druga opadała bezwładnie na białą suknię... usta jej poruszały się zwolna, jakby wymawiały jakieś niedosłyszane dla niczyjego ucha wyrazy.
W tej niedbałej pozycyi Dyanna była piękną i wzruszającą zarazem, istny żywy posąg Rezygnacyi.
Jerzy zcicha zapukał do drzwi.
Młoda dziewczyna drgnęła tak, jak drgnąć musi ktoś, nagle ze snu zbudzony, któremu z sennych marzeń odrazu każą przejść do rzeczywistości życia. Oczy jej zwróciły się ku Jerzemu.... Głębokie zdziwienie wybiło się na jej twarzy... podniosła się, mimowiednie prawą rękę położyła na sercu, może po to by powstrzymać gwałtowne jego bicie i wyszeptała, usiłując się uśmiechnąć:
— Jakto! to pan, panie Jerzy!... Omal się pana nie przelękłam, takem nie spodziewała się zobaczyć tu pana.... Czy pan tu szukasz mego ojca?... Nie ma go tutaj... Nie widziałam go... ale przypuszczam, że go pan zastaniesz w zamku....
— Przed chwilą właśnie opuściłem generała... — odpowiedział młodzieniec, zakłopotany niemniej chyba od Dyanny, — a jeśli pozwoliłem sobie przerwać samotność pani, to właśnie uczyniłem z jego woli....
— Ojciec pana tu przysłał?... — powtórzyła panna de Presles.
— Tak, pani....
— Więc masz mi pan co do powiedzenia?...
Jerzy w milczeniu skinął głową.
— Od niego: czy od siebie?... — ciągnęli, dalej Dyanna.
— Od siebie... ale za jego upoważnieniem...
— A więc mówże pan... — wyszeptała dziewczyna, przywołując na usta nowy uśmiech, równie wymuszony jak poporzedni. — Nie musiałabym być kobietą, gdybym nie była ciekawą dowiedzieć się, co to tak tajemniczego masz mi do powiedzenia, bo z zachowania pańskiego wnoszę, że chodzi tu o jakąś tajemnicę.... Miałażbym się mylić?...
— Nie, pani, nie mylisz się ani trochę... Istotnie mam ci odkryć tajemnicę... tajemnicę mego serca... — dodał Jerzy tak cichym głosem, że Dyanna raczej odgadła niż dosłyszała tych słów ostatnich.
Od chwili wejścia Jerzego do pawilonu panna Presles pobladła strasznie. Teraz twarz jej nagle oblókł gorący, płomienny rumieniec.
Jerzy już zaszedł ządaleko, aby podobnem mu było się cofnąć. Uzbroił się w całą odwagę i na wzór owych bohaterskich tchórzów, co to aby być pewni siebie, że się nie cofną, rzucają się na oślep głową naprzód w największe niebezpieczeństwo, mówił dalej z namiętną egzaltacyą:
— Kocham cię, pani... kocham miłością głęboką, niezmierną, pełną szacunku, która zapełnia całą duszę moją i która nie skończy się aż z życiem chyba.... Mojem marzeniem na przyszłość, moją nadzieją szczęścia, jedyną ambicyą mojej młodości jest pragnienie skłonienia cię do przyjęcia mego nazwiska i powierzenia mi twej przyszłości, twego szczęścia... Rodzina twoja, pani, aprobuje i godzi się na urzeczywistnienie tych marzeń moich, tych moich pragnień.... Ojciec twój, pani, powiedział mi, że chętnie zezwoli na nazwanie mnie swym synem, że jednak pani zależysz tylko wyłącznie od siebie i od ciebie tylko mężna cię otrzymać.... Otóż dla czego tu przyszedłem... otóż dla czego widzisz mnie pani teraz u nóg swych... otóż dla czego udaję się do pani, jak do Boga i pytam, czy zechcesz otworzyć przedemną niebo nadludzkiej radości, czy też zechcesz pogrążyć mnie w rozpacz bezgraniczną....
Kiedy Jerzy formułował to oświadczenie, przybrane w formę poetycznej przesady, właściwej naturom południowym, twarz Dyanny mieniła się kilkakrotnie, przybierając coraz to inne wyrazy; malowało się na niej najgłębsze wzruszenia, najróżnorodniejsze uczucia koleją.
Kiedy wreszcie wysłuchała do końca wszystkiego, odzyskała spokój, jakkolwiek wydawała się złamaną samą siłą doznanych wrażeń a bladość jej mogła współzawodniczyć z białością jej sukni.
Wyciągnęła rękę, aby podnieść młodzieńca, który istotnie padł przed nią na kolana i którego chłodem przejęło dotknięcie tej ręki.
— Panie Jerzy, — ozwała się głosem, który silił się na spokój ale drżał, wymawiając każde słowo, — ja wiem, że pan jesteś zacnem i szlachetnem sercem... duszą czystą, prostą i uczciwą... dumną też jestem i wdzięczną, że to serce i ta dusza mnie się oddały... Wiem, że uczyniłbyś szczęśliwą tę, której przyrzekłbyś szczęście... wiem, że nie zbrakłoby nigdy twej miłości dla tej, której byś ją poprzysiągł....
Dyanna zatrzymała się na chwilę.
Jerzy skorzystał z tej przerwy:
— Ależ nią jesteś pani i tylko pani....
— Wiem o tem, — odpowiedziała Dyanna, — wiem o tem... nie wątpię... i za tę miłość szlachetną, — ciągnęła dalej z zachwycającą prostotą, — serce moje nie jest ci niewdzięcznem....
— Mój Boże! — wyszeptał Jerzy — mój Boże czyliż dobrze zrozumiałem!... Kochasz mnie!... Czyż to mi powiedziałaś.... Dyanno? czy to chcesz mi powiedzieć?
— Tak, — odparła dziewczyna z tą heroiczną iście prostotą, która jest prawdziwej dziewiczości znamieniem i która w najodleglejszem podobieństwie nie stoi z wszelką ohydną pruderyą i udaniem wszelakiem, — tak, Jerzy, ja cię kocham....
— Kochasz mnie! — powtórzył młody człowiek, przejęty nagle uniesieniem. — Kochasz mnie! Ależ w takim razie... w takim razie przyszłość do nas należy... cała jej radość do nas, całe szczęście.... Będziesz moją... moją na zawsze! moją ukochaną małżonką.... Mój Boże... czy to podobna, że na ziemi istnieje tyle szczęścia.... I jestże na niej szczęście równe memu?... Czemże ja sobie zasłużyłem na nie? Boże mój, pozwól mi żyć.... Niechaj mnie ręka Twa nie dosięga, bom ja zanadto szczęśliwy.... Dyanna miałaby zostać moją żoną!... Alboż podobna ośmielić się w to uwierzyć?... O, jeśli kochasz mnie, jak mówisz, powtórz ty mi, że to prawda, że to rzeczywistość... powtórz mi, że to jest możliwem,...
Jerzy na nowo uklęknął przed młodą dziewczyną; pochwycił obie jej ręce i przyciskał je do ust w namiętnem upojeniu.
Dyanna cała drżała pod tem ust jego dotknięciem; przez chwilę zdało się, że zemdleje; bladość jej wzrastała z każdą sekundą.
— Jerzy, — wyszepnęła głosem złamanym przez wzruszenie, — a! czemuż nie pozwoliłeś mi dokończyć... czemu nie wysłuchałeś mnie do końca?... Jerzy, twoja radość przywodzi mnie do rozpaczy, bo zmuszona jestem zadać jej cios okropny.... Jerzy, przed Bogiem, który mnie słyszy, przysięgam ci, że cię kocham z całej mej duszy i że nigdy nie będę kochać nikogo prócz ciebie... Jerzy, jedynem szczęściem dla mnie byłoby poświęcić ci życie... a przecież nigdy nie będę twą żoną... nie... nigdy... nigdy... nigdy!...
Głos Dyanny umilkł w długiem łkaniu. Jerzy, który słuchając tego sądził, że jest igraszką snu chyba, patrzał na nią teraz z przerażeniem i zadawał sobie pytanie, czy jakieś nagłe szaleństwo nie ogarnęło jej umysłu!...
Młoda dziewczyna upadła na posadzkę, jak gdyby nagle nogi odmówiły jej posłuszeństwa... padła na kolana obok otomany i twarz ukryła w jej poduszkach, łkając konwulsyjnie.
A pośród tego płaczu i łkania usta jej powtarzały ciągle to straszne słowo:
— Nigdy!... nigdy!... nigdy....
Jerzy stał obok niej i w wątpieniu szukał wyjścia z tej rozpaczy, co go ogarniała coraz więcej... odtrącał ze wszystkich sil świadectwo własnych zmysłów, Przesuwał ręką po czole i mówił sobie;
— Nic z tego, co widzę, nie jest prawdą!... wszystko, co słyszę jest tak nieprawdopodobnem, tak niemożliwem! Śnię chyba i muszę się zbudzić.


XIII.
SFINKSOWA ZAGADKA.

A jednak nie, Jerzy nie śnił!... Niebawem miał dowód nieodparty rozpacznej rzeczywistości, tej sceny, której był świadkiem.
Zwolna ustawały łkania Dyanny... jęki jej słabły, a wreszcie ustały zupełnie. Siły jej wyczerpane na chwilę powróciły znowu. Podniosła się naprzód na łokciach, potem oparłszy jedną rękę na poduszkach otomany powstała i wyprostowana, nieruchoma stała teraz przed Jerzym, z wzrokiem utopionym w jej spojrzeniu.
W pierwszym paroksyzmie tej niepojętej dlań rozpaczy, wpośród poruszeń konwulsyjnych niemal wypadł Dyannie z włosów jasny rogowy grzebień, który podtrzymywał na jej głowie grube warkocze pięknych jej włosów. Te prześliczne włosy, jasno-kasztanowate o złotych odblaskach spływały falą w nieładzie po jej ramionach i piersi, otaczając twarz złocistą ramą. Kilka łez ostatnich, spadało zwolna po kropli z rzęs jej długich i staczało się zwolna po bladej, białej jak marmur twarzy. W tej chwili podobną ona była do zmarłej, co na jakąś godzinę grób opuściła.
Oczy Jerzego spoczywały na niej z wyraźnym niepokojem i niemal przerażeniem. Stan, w którym znajdowała się panna de Presles, w oczach jego jedynie mógł się tlómaczyć jakimś chwilowym chyba napadem szaleństwa.
Dyanna pojęła co się dziać musi w umyśle Jerzego i dowiodła, że pojmuje, bo odpowiedziała mu na myśl jego tajemną.
— Nie, panie... nie, mój przyjacielu... — odpowiedziała mu głosem cichym a powolnym, — nie, ja nie postradałam zmysłów.... Wybacz mi, że ci pozwoliłam być świadkiem bolesnego napadu, którego powodów pojąć nie możesz.... Wyznanie tego przywiązania, które masz dla mnie... żądanie, abym została twą żoną — winny mnie były uczynić szczęśliwą... o, nad wyraz szczęśliwą.... One natomiast złamały me serce. Nie pytaj mnie o nic... niepodobieństwem by mi było odpowiedzieć... Nie chciałabym. nie mogłabym tego uczynić.... Powiedziałam ci, że cię kocham... powtarzam ci to teraz, bo to prawda!... Powiedziałam ci: że nie będę nigdy należeć do ciebie... niestety!...i to jest prawdą... Dodam jeszcze teraz, że nie mogąc być twoją żoną, nie będę też niczyją.... Wobec Boga ci to poprzysięgam... A teraz miej litość nademną.... Cierpię okropnie... muszę koniecznie pozostać samą.... Opuść mnie, ale bez goryczy, bo jeśli tyś nieszczęśliwym przezemnie, przysięgam ci, że twoje nieszczęście nie zdoła dorównać memu!!
— Dyanno! — zawołał Jerzy — Dyanno, na imię Boga, racz mi odpowiedzieć.... Cóż chcesz, aby się stało ze mną z tą niepewnością w głębi duszy?... Kochasz mnie, mówisz... kochasz, a skazujesz nas oboje na mękę stokroć gorszą od śmierci!.. A więc skoro tego potrzeba, ja się poddam, będę spokojny... ale niechże wiem przynajmniej, jakie powody zmuszają cię do dręczenia mego serca... tego serca, co biło tylko dla ciebie!... Moje żądanie jest słusznem, nieprawdaż?... Nieprawdaż, że je uwzględnisz, że nie odrzucisz mej prośby.... Człowiek skazany na karę śmierci, umierając świadom jest przynajmniej swej zbrodni... uważaj mnie za takiego zbrodniarza i tak się obejdź ze mną... powiedz mi co zrobiłem, czem zawiniłem... A potem mnie odpędzisz... ale pierwej mów, błagam, mów!
— Po raz drugi, — wyszepnęła z wysiłkiem młoda dziewczyna, — po raz drugi zaklinam cię, miej litość nademną... widzisz dobrze, że mi sił braknie... widzisz, że cała się chwieję, że się nie mogę utrzymać na nogach, że za chwilę padnę u nóg twoich.... Jerzy, jeśli nie chcesz abym umarła, w imię twej dla mnie miłości, nie nalegaj.... Pozostaw mnie....
Dyanna, domawiając tych słów, gięła się jak kwiat, którego łodygę złamała burza. Głos jej słabł, gasnął, oczy zalane łzami przysłaniały się powiekami.
Jerzy nie dodał już ani słowa.
Skłonił głowę przed młodą dziewczyną i zwrócił się ku drzwiom pawilonu.
W chwili, kiedy już do tych drzwi dochodził, odwrócił się.
Dyanna padła była na kolana, wargi jej poruszały się jak w modlitwie przedśmiertnej.
Bez wątpienia, widząc ruch Jerzego, sądziła, że się zawahał i nie chce się jeszcze oddalić. Wyciągnęła ku niemu obie ręce, błagalnym giestem, pełnym niemej i rozdzierającej wymowy.
Młodzieniec zrozumiał ten gest i uciekł.
Przez godzinę blizko błądził pośród labiryntu ścieżek parku, ani wiedząc dokąd idzie, nie próbując nawet się w nich zoryentować, na poły szalony pośród tej okropnej zagłady wszystkich jego nadziei, pozbawiony nawet władzy myślenia.
Nakoniec zwolna przyszedł wreszcie do siebie... Odzyskał zupełnie władze swego umysłu... przeszedł napowrót w myśli najdrobniejsze szczegóły niepojętej dlań sceny, najmniejsze słowo Dyanny, usiłował zrozumieć znaczenie dziwnej zagadki, której rozwiązanie tak ściśle związane było z jego szczęściem.
Daremne usiłowania! Nigdy chyba sfinks starożytnych nie skrywał lepiej okropnych swych tajemnic!...
Przeświadczony o swej niemocy, Jerzy opuścił kamienną ławeczkę, na którą się rzucił i skierował się ku zamkowi krokiem podobnym do stąpania lunatyków, co dążą gdzieś we śnie.
General i pani de Presles oczekiwali go z niepokojem, a długa jego rozmowa z Dyanną wydała im się dobrą wróżbą.
Jedno wszakże spojrzenie na twarz jego, zmienioną pod wpływem piorunujących wrażeń, zburzyło wszystkie ich nadzieje.
— Mój Boże! — zawołała hrabina, — co się to stało!...
— Pani, — odpowiedział Jerzy, — widzisz w tej chwili bardzo nieszczęśliwego człowieka i to nieszczęśliwego bez jakiegośkolwiek ratunku, bez nadziei, bez wyjścia...
— Czy Dyanna powiedziała panu, że cię nie kocha! — zawołał żywo generał.
— Niestety! — wyszeptał prawie młodzieniec — chciałbym, żeby mi to była powiedziała.... Serdecznem uczuciem, poświęceniem bez granic, można zwyciężyć nawet chłód największy.... Moźliwem jest przecie zbudzić duszę uśpioną, zrodzić miłość w sercu obojętnem... Panna de Presles powiedziała mi, że mnie kocha....
— A więc? — spytali naraz generał i hrabina.
— Powiedziała, że mnie kocha... — powtórzył Jerzy, — ale dodała równocześnie, że nigdy nie zostanie moją żoną... Słyszycie państwo, nigdy! nigdy!...
Pani de Presles przerwała drżącym głosem:
— A tę odmowę, przywodzącą pana do rozpaczy, — rzekła, — tę odmowę, która dotyka nietylko chwili obecnej ale i przyszłości, na jakichże oparła powodach?...
— Powody jej, pani!... A, gdybyż mi one były znane, mógłbym przynajmniej może je pokonać!... Ale nie... nie.... Panna Dyanna odmówiła mi wszelkiego wyjaśnienia.... Prosiłem!... błagałem!... Posąg chyba byłby się wzruszył moją rozpaczą, moją usilną prośbą!... Ona pozostała nieubłaganą!... Wszystko, cośmy sobie powiedzieli wzajem, ona i ja podczas tej smutnej rozmowy, czy chcecie to państwo wiedzieć? Posłuchajcież... powtórzę wam....
Jerzy opowiedział całą scenę zaszłą w pawilonie, tak, jak ją przedstawiliśmy czytelnikowi.
Skoro skończył, pani de Presles wyszeptała, ale tak cicho, że niepodobieństwem było słów jej dosłyszeć:
— Biedna Dyanna!... nieszczęśliwe dziecko!... ciężko odpokutowuje występek, którego była ofiarą, a nie współwinowajczynią!
— Teraz więc, — podjął Jerzy po chwili milczenia, — teraz kiedy już państwo wiecie wszystko, widzicie sami, że niema dla mnie żadnej nadziei...
Hrabina podeszła do niego i pochwyciła jego ręce.
— Bóg mi świadkiem, — przemówiła doń, — że nie chciałabym budzić i podsycać w twej duszy tych złudzeń trawiących, które rozdzierają i zabijają skoro się rozsypują w gruzy!... a jednak tobie, któryś tak godnym miłości, tobie, któregobym tak pragnęła nazwać moim synem, przychodzę z głębi serca powiedzieć: — Miej nadzieję!... miej jeszcze nadzieję!...
— Jakto! pani, — zawołał Jerzy nagle, powracając do życia, — a więc nie wszystko jeszcze skończone?... więc nie stracona wszelka nadzieja?...
— Nie... tak przynajmniej sądzę...
— Panna Dyanna mogłaby zmienić jeszcze to okropne postanowienie?... — Być może?...
— I cud ten... bo to byłby cud prawdziwy... komużbym zawdzięczał?...
— Mnie... z pomocą boską....
— O, pani, niechajże Bóg dozwoli, aby ci się powiodło!... Niechaj On sprawi, abym mógł zostać twym synem, a przysięgam ci, pani, że nigdy równie głęboko, równie szczerze nie kochał żaden syn swej matki....
— Ja to wiem, drogie moje dziecko, jaką cenę ma twe serce, ile ono jest warte i dla tego to właśnie taką przywiązuję wagę do urzeczywistnienia się twoich i naszych pragnień....
— Co mam czynić?...
— Nic, przynajmniej na teraz nic.... Opuść zamek, powróć do siebie i tam oczekuj....
— Czy to oczekiwanie będzie bardzo długiem?
— Nie umiałabym ci powiedzieć, ale nie zaniedbam nic, co będzie w mej mocy, aby je jak nąjkrótszem uczynić....
— Czy nie mógłbym przyjechać jutro?...
— Nie.
— Dla czego?...
— Ponieważ nieobecność twoja jest potrzebną do dania Dyannie czasu do namysłu, do zastanowienia się nad całą sprawą.... Chciałabym, aby to kochane dziewczę z doświadczenia przekonało się do jakiego stopnia brak jej ciebie będzie....
— Ale, — wymówił zcicha Jerzy i przebiegł go dreszcz trwogi, — jeżeli próba ta przeciw mnie wypadnie?... Jeżeli panna de Presles przeciwnie spostrzeże, że moja nieobecność pozostawi ją obojętną?...
Mimo całą poważną stronę tej sytuacyi, hrabina nie mogła powstrzymać uśmiechu.
— Uspokój się, — powiedziała mu, — skoro serce takie, jak serce Dyanny, raz się oddało komuś, to już oddało na zawsze.... Dyanna, nie widząc cię, tem więcej tylko myśleć będzie o tobie....
— Bo... mnie, pani, tak potrzebnem jest ją widzieć....
— Uzbrój się w odwagę i cierpliwość, tak potrzeba, tak potrzeba nieodmiennie.
— Ale przynajmniej racz pani oznaczyć granicę jakąś przypuszczalną dla niezmiernej ofiary, której żądasz po mnie....
— A więc niechże to będzie dwa, trzy dni.
— Jakże to długo, o mój Boże!... trzy dni!...
— Moźliwem jest, że i mniej będzie... Starać się będę skrócić o ile się da tę surową a potrzebną próbę.... W każdym razie nie wyjeżdżaj pan nigdzie z domu i nie przyjeżdżaj tutaj dopóki nie otrzymasz specyąlnych wskazówek....
— Jakże je otrzymam?...
— Napiszę panu słóweczko.
— Kto mi je przywiezie?
— Gontran.
— A! pani jesteś moją opatrznością!...
— Zaczekaj że, aby mi się powiodło, nim mnie pan poczniesz błogosławić!...
— Otóż to słowo, które mnie przeraża! Czy lękasz się pani niepowodzenia?...
— Niestety, powodzenie nie jest zupełnie pewne, ale raz jeszcze powtarzam ci: miej nadzieję!...
Po tem ostatniem pocieszającem słowie, Jerzy pożegnał się z generałem i panią de Presles i wsiadł do powozu, który w kilka minut później toczył się po drodze do willi, unoszony szybkim, rytmicznym biegiem czwórki koni.
— Trzy dni! — powtarzał sobie młody człowiek przez drogę, — trzy dni oczekiwania!... trzy wieki niepewności i śmiertelnej obawy!... Czyliż zdołam dożyć ostatniej godziny tych trzech dni i ostatniej minuty tej godziny?... Dyanno!... Dyanno! czemże zawiniłem przeciw tobie i za co karzesz mnie za tyle miłości takiem cierpieniem!...


∗             ∗

W chwili gdy powóz Jerzego wyjeżdżał z dziedzińca zamku, pani de Presles, zapuściła się w ścieżyny parku i zwróciła ku pawilonowi, gdzie wiedziała na pewno, że zastanie córkę.
Dyanna siedziała na otomanie z głową pochyloną, z obu dłońmi zanurzonemi w rozsypanych włosach. Oczy jej martwe i sucho nie miały już ani jednej łzy, spojrzenie miało jakiś wyraz obłędu niemal.
Młoda dziewczyna powstała zobaczywszy matkę wchodzącą i wymówiła z prostotą:
— Wiesz już wszystko, mamo, nieprawdaż?
Pani de Presles zbyt wzruszona, aby módz mówić, skinęła tylko głową potwierdzająco:
— A! moja matko... moja matko... jaka ja jestem nieszczęśliwa!...
Hrabina nie miała innej na ten okrzyk odpowiedzi prócz pocałunków, któremi okryła bladą twarz swego dziecka i łez, które się zmięszały z jej łzami.
— Ale czemże ja zbłądziłam? — spytała Dyanna po chwili. — Co zawiniłam?... co zrobiłam Bogu, że mnie skazuje na takie udręczenia?...
I na ten raz pieszczoty tylko były jedyną odpowiedzią pani de Presles.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

XIV.
MATKA I CÓRKA.

Nazajutrz wieczorem Dyanna z matką przechadzały się zwolna pod sklepieniem zieleni w alei wielkich, starych drzew kasztanowych. Hrabina w obu swych dłoniach trzymała rękę córki i rzadkie tylko słowa, przerywane długiem milczeniem, zamieniały się z cicha między dwoma kobietami.
Widocznie pani Presles usiłowała zdobyć potrzebną odwagę do rozpoczęcia trudnej znać rozmowy.
Nagle zatrzymała się i przyciągnąwszy Dyannę ku sobie tak, że opasała ją wpół swemi ramiony ozwała się, dotykając ustami bledziutkiej jej twarzyczki:
— Uwłaczałabym macierzyńskim moim obowiązkom, ukochane moje dziecię, gdybym nie zrobiła ostatecznego wysiłku na to, by ci zapewnić szczęście, które od ciebie ucieka....
— Szczęście!... — szepnęła Dyanna... — wiesz dobrze, matko, że ja już nie mogę być szczęśliwą....
— Wiem, że tak sądzisz, ale wiem także, że może się mylisz, tak sądząc....
Dziewczyna wstrząsnęła smutnie głową.
Pani de Presles ciągnęła dalej.
— Musisz wysłuchać mnie, moje dziecko... musisz wybaczyć, że dotykam przedmiotu tak bolesnego dla mnie, że tknąć muszę ran krwawiących twego serca.... Ale wierzaj mi, że tak postępując, postępuję tylko na wzór tych chirurgów, którzy czasami rozkrwawiają rany po to, by je uleczyć i zagoić....
— Niestety! — pomyślała Dyanna — moje rany są nieuleczonemi!...
Potem, głośno już odpowiedziała:
— Cokolwiekbyś czyniła, matko moja ukochana, to będzie dobrem.... Powiedz mi więc, co mi masz do powiedzenia.... Jestem gotowa wysłuchać wszystko i będę się starała na wszystko odpowiedzieć....
— Kochasz Jerzego, nieprawdaż moja córko?...
— Czy ja go kocham!... — wyszepnęła młoda dziewczyna, — o! tak!...
— Bardzo?
— Z całej duszy i stokroć więcej niż życie moje!
— Wierzysz w jego miłość?
— Tak samo jak w moją własną.
— Pojmujesz przeto co on cierpieć musi wobec twej odmowy, wobec tego, żeś mu odebrała wszelką nadzieję w przyszłości!...
— Aby ją pojąć, dość mi porównać ją z moją własną....
— Masz przeto zupełną świadomość tego, że nieodwołalne twoje postanowienie stanowi nietylko twoje nieszczęście ale i nieszczęście Jerzego?
— To nie moje postanowienie jest przyczyną naszego nieszczęścia wspólnego, moja matko, to fatalność!..
— A więc sądzisz, że masz prawo skazywać człowieka, który cię kocha na cierpienia bez końca?... na wieczną a niezasłużoną boleść?...
— Alboż ja zasłużyłam na to co cierpię, matko moja?...
— Nie, sto razy nie, biedna ofiaro! Ale dla czegóż skazywać tak was oboje na straszną karę za zbrodnię, której ani jedno ani drugie nie jest winno?...
— Pytasz mnie o to, matko... a przecież wiesz to dobrze! Alboż ja mogę zmienić coś w tem co istnieje?... Czyliż Bóg sam miałby moc zmazania okropnej plamy, która na zawsze łamie me życie?.. Czyliż możliwem jest, abym została żoną Jerzego?...
— Tak, dziecko moje, to jest możliwem....
— Nigdy!... nigdy, moja matko! — zawołała Dyanna w uniesieniu, — nigdy! Pytałaś mnie przed chwilą, czy mam prawo łamać serce Jerzego? czy mam prawo skazywać go na wieczne cierpienie? Ależ tem mniej jeszcze mam prawo oszukiwać uczciwe, prawe jego serce! odwzajemnić szlachetną miłość jego najnikczemniejszą zdradą! A moje nieszczęście, wiem ja to dobrze, jest nieszczęściem, ale bynajmniej nie występkiem; niemniej jednak ja niosę na czole cierniowy wieniec hańby! Czyliż tego wieńca człowiek, który mnie kocha ma się prawo spodziewać odemnie?... Gdybym podzieliła go z nim, ja, dziś niewinna i męczennica, jutro byłabym zbrodniarką, byłabym nikczemną! Odpowiedz mi, matko moja, czyż to nie prawda?...
— Ani zbrodniarką, ani nikczemną! — odparła pani de Presles. — Ale nie chcę ja bynajmniej przemódz tej prawości twej szlachetnej dumy, którą w jej przesadzie nawet podziwiać muszę! Przychodzę powiedzieć ci tylko, żeś nie rozpatrzyła tej sprawy wszechstronne....
— To prawda, ja patrzałam na nią z jednej tylko strony.... Alboż ma ich ona więcej?... Nie wiem o tem....
— A więc do mnie należy odkryć je przed tobą...
— Mów, moja matko, słucham cię....
— Posuwasz odwagę twoją do heroizmu, — ciągnęła dalej hrabina, — i z góry pewną jestem, że nie mogłabym cię przełamać, zajmując się tobą tylko.... Będę przeto bronić wyłącznie sprawy Jerzego, a ponieważ umysł twój jest równie sprawiedliwym jak czystem jest twoje serce, jestem z góry pewną niemal, że mnie zrozumiesz....
— Nigdy przynajmniej, — odszepnęła Dyanna, — głos sympatyczniejszy nie bronił szlachetniejszej sprawy....
— Wzbraniasz się poślubić tego, który cię kocha, a głównym argumentem twoim przeciw możliwości tego związku jest to, że zostając żoną Jerzego wniosłabyś mu w wianie hańbę nieznaną, zdradziłabyś go, oszukała jego wiarę.... Wszakże tak utrzymujesz, nieprawdaż, moje dziecko?...
— Tak, moja matko, tak właśnie....
— A więc, jedno słowo odmieni postać całej sprawy....
— A to słowo?... — spytała młoda dziewczyna, której bicie serca rozsadzało piersi... — to słowo?....
— Powiem ci je: — Gdyby Jerzy poślubił cię, wiedząc prawdę?...
Gdyby nie ciemność głęboka, możnaby było widzieć płomienny rumieniec, który zalał twarz Dyanny.
Ukryła głowę w obu dłoniach, jak gdyby purpurowa ta zasłona, co przysłoniła twarz jej, mogła stanowić dla ciekawego oka wskazówkę tego, co się działo w głębi jej duszy.
— Prawdę! — powtórzyła głosem, który wzruszenie czyniło zaledwie dosłyszalnym, — ależ on jej nie zna, on jej nigdy znać nie będzie. O! moja matko, powiedz mi, że on jej nie zna....
— On o niczem nie wie, moje dziecko... ale wszystkiego może się dowiedzieć.
— Dowiedzieć wszystkiego! O! mój Boże! Brak więc było jeszcze tej tortury do mojej męczarni! Ale tę tajemnicę okropną, tę ohydną tajemnicę, któżby mu ją odkrył?...
— Ty, Dyanno.
Nagłym ruchem młode dziewczę wyrwało się z objęć matki, która je otaczała swym uściskiem... cofnęła się szybko z nieopisanem przerażeniem.
Przez kilka sekund nic nie było słychać prócz wietrzyku, co szemrał wśród liści — i serca panny de Presles uderzającego przyspieszonem biciem.
Nakoniec przerwała tę ciszę.
— Źle posłyszałam... — rzekła, — źle posłyszałam, nieprawdaż, moja matko?
— Nie, moje dziecko, dobrze słyszałaś...
— A więc ja, ja miałabym powiedzieć Jerzemu?... ja?... A! moja matko!...
Dyanna wymówiła te słowa z nieopisanym wyrazem goryczy i wymówki.
— Moje dziecko, widzę że mnie oskarżasz! — odparła łagodnie pani Presles — a przecież za chwilę przekonasz się, że mam słuszność... przekonasz, że żądam od ciebie uczynku szlachetnego i wielkiego, najwspaniałomyślniejszej ze wszystkich ofiar.
— Nie rozumiem cię matko.
— Czy ty sądzisz, że byłoby sprawiedliwem skazywać na śmierć człowieka, nie oznajmiwszy mu poprzednio motywów wyroku.. nie pozostawiwszy mu sposobu bronienia się przeciw zawartym tam zarzutom i ratowania swej głowy?
— Nie, to nie byłoby sprawiedliwe. Ale jakiż związek między tą sytuacyą a naszą?..
— Związek jak najściślejszy. Jerzy ma prawo znać motywy postanowienia, które go zabija... tak, zabija go... bo ja dobrze widziałam wczoraj, że rozpacz jego jest nieuleczalną, będzie śmiertelną!... Trzeba aby miał możność rozgrzeszenia się z występku, którego nie popełniłaś... trzeba aby miał możność położenia na dwu szalach z jednej strony swojej miłości, z drugiej swego nieszczęścia, a jeśli miłość przeważy, trzeba aby miał moc powiedzenia; — Kocham cię więcej niż kiedykolwiek! Ból twój i nieszczęście zwiększają tylko mój szacunek dla ciebie, cierpienia twoje łączą nas silniej jeszcze zamiast rozdzielać!... Jestem twoim, bądź ty moją!
— O! moja matko! — zawołała Dyanna! — czy to byłoby możliwe i czy sądzisz, że onby tak powiedział?
— Nie znaszże go dostatecznie, aby być tego pewną. Ja sądzę, że obrażałabym go, wątpiąc o nim...
Młoda dziewczyna pogrążyła się w głębokiem zamyśleniu, które trwało długo.
— Może i masz słuszność, moja matko, — rzekła wreszcie. — Tak i ja jak ty myślę, że Jerzy miałby tę najwyższą odwagę, tę litość prawdziwie bożą, którą ty w nim przypuszczasz.... Ale na to trzebaby mówić, a ja pierwej umarłabym chyba, niżby pierwsze słowo tej spowiedzi przeszło przez moje usta....
— Na to by mówić brak ci siły, rozumiem... ale na to by pisać, potrzeba ci tylko woli.
— Pisać, — powtórzyła Dyanna po dwa razy, — pisać.... To prawda, że można pisać....
I ponownie zapadła w długie rozmyślanie, z którego wyszła dopiero otrząsnąwszy się nagle cała.
Sądziłbyś, że stanęło przed nią widmo i w istocie było to widmo, widmo powątpiewania i nieufności.
— Co ci jest? — spytała ją pani Presles.
— A jeśli myliłybyśmy się obie? — wyszeptała Dyanna, — jeśli dowiadując się przejęty zostanie zgrozą i odepchnie mnie od siebie?... W cóż ja obrócę się wówczas, sama własną wystawiwszy na jaw hańbę i nie zbierając z tej ofiary owoców?... Nie... nie... raczej umrzeć, unosząc z sobą do grobu tajemnicę!... Przynajmniej Jerzy zachowa w pamięci obraz mój nieskalanym. Płakać będzie po umarłej, matko moja, a nie by żywą miał opuścić. Tak będzie lepiej, to coś więcej warte!...
— Dyanno, kochane moje dziecko, — zawołała hrabina, — to duma twoja przemawia w tej chwili przez ciebie i każę zamilknąć miłości. Jeśli przenosisz grób nad nadzieję, choćby niepewną nawet, przeżycie całego życia z Jerzym, szczęśliwym tobą, to znaczy, że nie kochasz, żeś nie kochała nigdy....
— Wielki Boże! — wybąknęła Dyanna, wznosząc ku niebu załamane ręce, jakby Boga wzywała na świadka, — matka moja nie wierzy w tę miłość, co mnie zabija! Toż to to sarno, co przeczyć stosowi męczennika!...
— Uspokój się, moja córko ukochana i zrozum myśl moją. Co powiedziałam, powtarzam.... Gdybyś miała jedną jedyną tylko szansę ocalenia twej miłości od rozbicia, które jej zagraża, jeśli na tę jedną szansę, na tę jedną kartę nie postawisz bodaj całego twego życia bez zawahania się, bez żalu, bez powątpiewać wszelakich, nie kochasz, nie kochałaś nigdy....
— Masz słuszność, matko moja, — odpowiedziała młoda dziewczyna po chwili milczenia, — tak, miłość jest zazdrosnym bogiem, który domaga się ofiar.... Tak, jak rzekłaś, życie moje całe postawię na tą jedną pozostającą mi kartę... i więcej niż życie, cały wstyd mój niewieści i dumą moją niechaj będą gry tej stawką.... Jeśli ją wygram, czuję w sobie dość miłości i siły aby uszczęśliwić człowieka, który mimo wszystko zechciał mnie wziąć taką jaką jestem.... Jeśli przegram... nie usiłuj zwyciężać mego postanowienia, matko moja, jeśli przegram utracisz córkę....
— Dyanno... moje dziecko... moja córko ukochana, — zawołała pani Presles z przerażeniem, — co ty mówisz?... Czyż chciałabyś umrzeć?...
Słaby uśmiech okrążył usta pięknej Prowansalki.
— Nie obawiaj się niczego, matko, — odpowiedziała, — ja nie mówię o śmierci....
— A o czomże mówisz?
— O klasztorze, którego krata odłącza dziecko od matki równie dobrze jak grób! To serce i tę duszę, którą wzgardziłby Jerzy, złożyć Bogu w ofierze, a On je przyjmie.... Nie mogąc być szczęśliwą kobietą pośród świata, będę w głębi murów klasztornych ubogą zakonnicą, pokorną i uległą bez miary, usiłującą zapomnieć o ziemi a myśleć tylko o niebie.... Nie odpowiadaj mi nic matko... życie moje jest w tej chwili na rozłamie tych dwu dróg... Bóg je sam popchnie w tę lub ową stronę, wedle swej woli.. Jakkolwiekbądż postanowi On o mnie, wola Jego będzie mi świętą.... Nic w świecie nie będzie w stanie przeszkodzić mi do pójścia za Jego rozkazem.... Oprę się twoim prośbom... oprę się nawet łzom twoim....
Pani Presles objęła córkę uściskiem gorączkowym jakimś, konwulsyjnym.
— Drogie, ukochane moje dziecko, — mówiła jej pośród pocałunków, — odtrąć od siebie, odtrąć jak najdalej te myśli ponure. Zdaje się na sąd Boży i przyjmuję go bez lęku, bo pewną z góry jestem, żeśmy powinny mieć nadzieję....
— Obyś się nie myliła, matko... — odpowiedziała Dyanna z prostotą. — Spieszno mi rozegrać tę grę ostateczną, która stanowić ma o moim losie... Chodźmy do zamku, matko....
— Co będziesz robić?...
— Pisać ten list okropny.
— Dziś wieczór?...
— Powiedz: dziś w nocy, matko, bo potrzeba mi będzie niemało godzin i łez niemało nim znajdę każde potrzebne doń słowo... nim słowa te zgromadzę w zdania....
Nerwowy dreszcz wstrząsnął calem ciałem młodej dziewczyny tak, że aż uderzyły o siebie jej zęby.
Ale było to tylko chwilowe.
— Dam ci ten list, — ciągnęła dalej Dyanna po chwilowej przerwie. — Czy to ty sama, matko podejmujesz się mu go. przesłać?
— Ja mu go wręczę sama... nie wyjdzie on z rąk moich jak na to, by się dostać w ręce Jerzego.
— Dziękuję ci, moja matko, tak to będzie dobrze.... A teraz wracajmy, bo, powtarzam ci to, nie wystarczy mi chyba ta noc cała....


XV.
KTO GOTUJE PRZYSZŁOŚĆ.

Dość już późno było następnego poranka, a Dyanna nie ukazała się jeszcze ani też nie zadzwoniła. Pani Presles, cokolwiek zaniepokojona, skierowała się ku apartamentom córki... otworzyła drzwi po cichu i weszła bez szelestu aż do jej sypialni.
Dyanna, ubrana całkowicie, rozciągnięta była na łóżku, z twarzą tak bladą jak twarz umarłej, z powiekami okrążonemi szerokiemi sinawemi obwódkami i spała tym snem twardym, który poprzedzają bezsenne noce.
Na małym stoliczku między dwoma lichtarzami, w których świeco wypalone były do szczętu, leżała koperta, zapieczętowana czarnym lakiem i zaadresowana do Jerzego Herbert.
Pani de Presles podeszła do łóżka... uklękła przy niem i przycisnęła usta do czystego czoła córki.
Dyanna zbudziła się natychmiast i wraz z otwarciem oczu, odzyskała całkowitą przytomność umysłu.
— Moja droga matko, — rzekła, odpłaciwszy pieszczotą pocałunek matki i sięgając ręką do stolika, — oto jest ten list... zawiera on moje przeznaczenie... Weź go... Daruj mi, że ci go oddaję zapieczętowany; ale czytanie go byłoby dla ciebie nową boleścią a dla mnie nowym wstydem.... Dość już wszakże, że wzrok Jerzego zatrzyma się na tych wierszach, które ręka moja kreśliła ze wstrętem i które paliły mi widokiem swym oczy.... Nakoniec, ofiara jest dokonaną.... niechajże teraz Bóg rozstrzyga....
— Droga córko, — spytała pani Presles, — czy ty cierpisz?
— Nie... matko.... Doznają teraz tego głębokiego spokoju, który następuje po wszelkiem nieodwołalnie powziętem postanowieniu.... Dusza moja i ciało są zdrętwiałe... Oczekiwać będę mego wyroku bez obawy.
— Czy nie zejdziesz do nas dziś rano?
— Pozwól mi, matko moja, zostać w moim pokoju i pozostać w nim samą, aż do chwili, w której mi los mój zwiastujesz.... Wszakże to dziś rozstrzygnie się wszystko, nieprawdaż?...
— Tak, dzisiaj... za kilka godzin....
Dyanna przemogła się na uśmiech.
— Widzisz matko, — rzekła następnie, — że przynajmniej nie będzie mi potrzeba zapasu cierpliwości skoro oczekiwanie będzie tak krótkiem....
Hrabina nie mogła nalegać.... Uścisnęła ponownie córkę i wyszła z jej pokoju unosząc z sobą list nieszczęsny.
W chwilą potem kładła w kopertę ćwiartkę papieru. na której nakreśliła te tylko jedyne słowo:
»Przybywaj pan«.
Na kopercie położyła nazwisko Jerzego.

śniadanie zgromadziło u stołu generała, hrabinę i Gontrana:
— Moje dziecko, zrobisz mi małą przysługę, nieprawda? Młody chłopak skrzywił się nieco w obawie, aby żądana przysługa nie popsuła mu czasem osobistych jego projektów.
Hrabina mówiła dalej.
— Chodzi o to, abyś siadł na koń i natychmiast powiózł ten bilecik do Jerzego.
Gontran odetchnął. Willa Herbert leżała tak, że nie potrzebował bynajmniej zbaczać z drogi, jadąc do Tulonu.... Odpowiedział więc wielce uprzejmie i w kilka minut po śniadaniu opuszczał już dziedziniec.
Jerzy, który od dnia poprzedniego już oczekiwał z trawiącym niepokojem przybycia posłańca z zamku Presles, wybiegł naprzeciw Gontrona.
Ten zszedł z konia z całem poczuciem swego dostojeństwa wysłużonego dyplomaty.
— Mój drogi Gontranie, — pytał żywo Jerzy, — czy masz co dla mnie?...
— Tak... tak mam coś dla ciebie, mój drogi....
— Co takiego?
— List.
— Od panny Dyanny?...
— Niezupełnie.
— Od kogóż więc?... od kogo?... Mów prędzej, moje kochane dziecko, mów prędzej!
— Uspokój no twe nerwy, mój drogi Jerzy.... List, który polecono mi wręczyć tobie, jest od samej — że pani hrabiny de Presles... a że cię nie chcę wystawiać na tortury niepewności, wywiązuje się z mego posłannictwa, oddając ci go bezzwłocznie....
Jerzy pochwycił kopertę, którą Gontran wyciąga! ko niemu. Rozerwał ją i chciwie jednym rzutem oka odczytał owo jedyne słowo nakreślone przez hrabinę.
Po czytaniu tem nastąpił wybuch radości, łatwej do zrozumienia, bo skoro pani Presles pisała — przybywaj! — znaczyło to jasno tyleż co: Wszystko dobrze idzie!...
Jerzy począł dzwonić gwałtownie na służących, którzy stawili się na to wezwame, zawołał;
— Konie!... konie natychmiast!...
Gontran śmiał się, patrząc na niego.
— A! mój dobry Jerzy, — rzekł skoro byli już sami, — o ile się zdaje, musiałem być zwiastunem radosnej wieści....
— Drogi Gontranie, — odparł Jerzy, — nie pojmiesz nigdy, jakie niezmierne przyniosłeś mi w tej chwili szczęście. Przed chwilą byłem najbardziej skłopotanym, zmartwionym człowiekiem na całym świecie... Teraz jestem najszczęśliwszym!...
— Patrzajcież jaki to śliczny wynalazek to plamo! Tyle radości zawiera laki maleńki skrawek papieru! A kiedyż ślub?...
— Niezadługo, mam nadzieję.
— Niesłychanie się cieszę, że to ja pierwszy przyniosłem ci tę nowinę.
— Tak, drogi Gontranie, to ty... i nigdy nie będę ci mógł okazać dostatecznie mej wdzięczności ta to....
— A jednak nic chyba nie byłoby łatwiejszego, mój miły przyszły szwagierku, gdybyś zechciał....
— Cóżby ci na to trzeba było uczynić?
— A, Boże mój, po prostu pożyczyć mi z jakie tysiąc franków, których mi nagląco potrzeba....
Jerzy pobiegł do swego biurka. Wyjął z niego sumę żądaną i podał ją Gontranowi.
— Dzięki serdeczne! — zawołał młody chłopak, kładąc do kieszeni rulon pięćdziesięciu dukatów. — Chciałbym mieć z pół tuzina sióstr, mój drogi, abyś się z niemi wszystkiemi mógł ożenić! Jestem pewien, że uszczęśliwiłbyś je wszystkie....
W tej chwili wszedł lokaj z oznajmieniem, że powóz już gotowy.
Jerzy i Gontran rozstali się, pierwszy zwrócił się drogą ku zamkowi Presles, drugi zwrócił się w stronę Tulonu.
Pani de Presles przyjęła młodzieńca, zamknęła się z nim i rozmowa ich trwała blizko godzinę Po upływie tego czasu rozstali się. Hrabina powiedziała Jerzemu, którego twarz promieniała szczęściem:
— Czekać na ciebie będziemy, mój synu, jutro o szóstej godzinie....
— Do jutra, pani... do jutra, matko... — odpowiedział Prowansalczyk, całując piękne ręce Kreolki.
Ta, skoro powóz Jerzego wyjechał z dziedzińca, poszła na górę do pokoju Dyanny.
Młoda dziewczyna, słysząc kroki matki, podniosła się i wsparta na łokciu, oczekiwała matki z dławiącym niepokojem, który płomiennem pismem malował się w jej rysach, naprzekór temu, co mówiła rano o swym spokoju i rezygnacyi.
Miała wszakże dość panowania nad sobą, aby nie spytać ani jednem słówkiem. Wargi jej pozostały nieme, ale wzrok za to pytał hrabinę z niewypowiedzianą wymową.
Pani de Presles osiadła na brzegu łóżka córki. Ujęła w dłonie głowę Dyanny i okryła pocałunkami jej oczy i włosy.
— Droga, ukochana moja córko, — ozwała się następnie, — nie myliłam się, przepowiadając ci szczęście. Bądźże teraz szczęśliwy, szczęśliwy w całej pełni... bez wszelkiej myśli, coby ci to szczęście zatruć mogło, bez wyrzutów sumienia, żalu, bez obawy... możesz nią bowiem być teraz....
— Co!... — zawołała Dyanna, drżąca ze wzruszenia, — col... Jerzy kocha mnie jeszcze... chce mnie jeszcze wziąść za żonę?
— Kocha cię więcej niż kiedykolwiek!... Jedyną jego ambicją, najgorętszem pragnieniem jest dojście do tego szczęścia....
— A przecież, czytał?...
— Tak... — odpowiedziała hrabina głosem, któremu usiłowała nadać brzmienie pewności.
— Do końca?
— Tak, do końca.
— A przez czas tego czytania, tyś patrzała na niego, moja matko?...
— Bez wątpienia...
— I co widziałaś na jego twarzy?
— To, co byłabym mogła zobaczyć w jego sercu... boleść i litość...
— Ale ani nienawiści, ani pogardy?
— Ni jednego ni drugiego, moje dziecko... nic nad głębokie współczucie dla twych cierpień niezasłużonych....
— Poprzysięgasz mi to, matko?...
— Przysięgam....
— A skoro to okropne czytanie się skończyło... kiedy już wiedział całą prawdę, co powiedział wówczas?...
— Powiedział to, kochana córko...: — »Niechaj przeszłość będzie snem przykrym, niczem więcej!... niechaj Dyanna usiłuje o niej zapomnieć, jak ja zapominam.... Nigdy żadne wymówione przezemnie słowo nie otworzy ran jej na świeżo... Niechajże żadne z jej strony słowo nie zmusi mnie do przypomnienia sobie o tem, co w tej godzinie zaciera się w duszy mojej i płonie w ogniu miłości, jak się zacierają i płoną te wiersze, które trawi płomień«. — Kiedy to mówił podpalił list twój, który zamienił się w popiół.
Następnie dodał jeszcze:
»— Teraz wszystko skończone, nic już nie wiem nad to... że kocham Dyannę stokroć więcej niż moje życie i że w niej jest radość moja, moje szczęście, moja przyszłość....«
Zaledwie pani Presles słów tych domówiła, kiedy młoda dziewczyna zerwała się już z łóżka i zawołała rozpromieniona, upojona, szczęśliwa:
— Ot matko moja! jakżeś ty znała dobrze to szlachetne serce! Kiedy ja powątpiewałam, tyś ani na chwilę nie utraciła twej wiary w niego! Ocaliłaś mnie, matko moja! dwukrotnie winną ci jestem życie! Na kolana więc! i dziękujmy Bogu!
Modlitwa Dyanny, wylew jej wdzięczności dla Wszechmiłosiernego, niby wonny dym kadzideł, uniosła się w niebo.
Kiedy powstała, łzy spływały jeszcze po jej policzkach; ale tym razem były to łzy radości.
— Moje dziecko, — powiedziała jej wówczas pani de Presles, — posłuchaj mnie; jeśli chcesz by szczęście Jerzego i twoje było trwałem i aby żadna chmurka nie zaciemniła horyzontu waszej miłości, postępuj wedle rady, którą ci dziś udzielę: — Te słowa twego narzeczonego: — Niechaj nigdy ani jednem słowem nie próbuje przywieść mi na pamięć tego, co w tej chwili zaciera się całkowicie w mojem umyśle«, winny dla ciebie być regułą nietykalną twego postępowania... Jerzy chce zapomnieć o wszystkiem i zdoła zapomnieć, ale na to potrzeba, abyś ty sama utraciła zupełnie pamięć twego nieszczęścia.... Zrozum mnie dobrze: — Jeśli chcesz zapewnić mężowi twemu spokój, zamknij w najtajniejszej głębi twego serca twą wdzięczność dla niego i niechaj nic zgoła, ni to słowo, ni spojrzenie, nigdy mu jej nie okaże.... Ta wdzięczność raziłaby go niezawodnie. Jerzy cierpiałby czując, że go uważasz za bohatera, kiedy po prostu jest on tylko szczerze zakochanym. Sądzi on, że nie czyni żadnej dla ciebie ofiary, ponieważ dla niego po za tobą nie istnieje szczęście... Staraj się przeto nakazać spokój twej twarzy, twemu zachowaniu, głosowi, skoro będziecie jedno w obecności drugiego.... Rumieniec, pomieszanie, łzy, wszystkiego tego unikać ci trzeba.... Trzeba nakoniec, abyś dla Jerzego była tem, czem byłabyś, gdyby zbrodnia, którą opłakujemy, nie była miała miejsca.... Czy uczynisz to, moje dziecko?
— Starać się będę przynajmniej....
— Trzeba coś więcej niż starać się... trzeba przyrzec, że ci się to uda.... Pomyśl, że wszystko, o co cię proszę, to dla niego.
— Ta myśl doda mi siły, potrzebnej do zwalczenia samej siebie, odniesienia nad sobą zwycięstwa i zostania taką, jaką żądasz mnie mieć, matko....
— Skoro raz przeminą pierwsze chwile, zadanie to wyda ci się łatwem.... Dyanna spuściła oczy i spytała ze wzruszeniem.
— A Blanka?...
— Nic się nie zmieni, nic nie może się zmienić w jej stosunkach.... Blanka jest moją córką i moją córką pozostanie... aż do chwili, póki ja jestem z wami na ziemi.... Wówczas dopiero ty mnie zastąpisz i zostaniesz jej matką....
Dyannie wydarło się z piersi ciche westchnienie.
W miesiąc później, w kaplicy zamkowej Jerzy Herbert i Dyanna de Presles, otrzymywali błogosławieństwo kościoła z rąk arcybiskupa z Bordeaux, dość blizkiego krewnego generała, a cała arystokracya prowincyi brała udział w uroczystościach zaślubin tej pięknej pary, która wedle zdania ogółu stworzoną była dla siebie wzajem i przeto nie mogła w przyszłości nie być szczęśliwą.
Jedyny smutek tylko mącił Jerzemu harmonię tego wesela tak zupełnego: była to nieobecność Marcelego de Labardès, który bardzo cierpiący, skutkiem ran odebranych, bawił w tej chwili u wód w odległych stronach Francyi.
Życie młodego małżeństwa uregulowanem zostało w ten sposób, że zimę mieli spędzać zawsze razem z generałem i jego żoną w wspaniałym pałacu w Marsylii, należącym do rodziny Presles... lato zaś miało dzielić między zamkiem Presles a willą.


∗             ∗

Doszliśmy przeto do miejsca, które służy niejako za antrakt między prologiem naszej opowieści a samymże dramatem.
Do tego dodać nam należy tylko kilka słów jeszcze.
Gontran, coraz więcej ulegający wpływom swych złych namiętności a przedewszystkiem wpływom złego towarzystwa, w które popadł i bez którego nie mógł się już obejść, popadł w okropne długi lichwiarskie, z których niektóre zagrażały nawet jego honorowi.
Wtedy to generał zdobył się na krok stanowczy i postanowił nakoniec okazać się nieubłaganym w przeprowadzeniu takowego.
— Syn, który plami moje imię, nie może zachować miejsca swego ani w sercu mojem, ani w moim domu! — powiedział on do Gontrana.... — Zamykam przed tobą oboje! Jedyny tylko jeszcze pozostaje dla ciebie sposób odzyskania tego miejsca. Masz lat ośmnaście, zaciągnij się do wojska. Zostań żołnierzem, staraj się uszanować mundur, który będziesz miał honor nosić. Zatrzyj przyszłością nieskalaną opłakaną twą przeszłość, a wtedy, ale tylko wtedy napowrót mogę dla ciebie stać się tem czem byłem....
Gontran przerażony tą perspektywą, która się otwierała przed nim, a w którą nie mógł uwierzyć dotąd nigdy, płakał, błagał, padał przed ojcem na kolana, tysiączne czynił mu obietnice i przysięgi.
Pan de Presles zbyt często był dawniej wyprowadzanym w pole tak czynionemi obietnicami, by im mógł ufać teraz. Wysłuchał wszystkiego spokojnie, a potem wzruszył tylko pogardliwie ramionami.
Gontran nie uważał się przecież za pobitego i popróbował użyć swego wpływu na matkę, której słabość dla siebie znał dokładnie.
I w istocie udało mu się bez wielkiego trudu rozczulić ją... Przekonał ją, że żal jego był szczerym i że można zaufać pięknym jego postanowieniom... nakoniec dokonał tego, że stanęła po jego stronie, zyskał w niej gorliwego sprzymierzeńca, który na jego prośby podjął się przemówić za nim do ojca.
Hrabina broniła złej sprawy młodego chłopaka z całą wymową swego macierzyńskiego serca i swego przekonania.
Postanowienie generała, jak to powiedzieliśmy, było niezłomne. Wzruszony był łzami żony i przykrością, którą miał jej sprawić; ale nie odmienił nic w tem co postanowił i odpowiedział pani Presles:
— Nie obstawaj przy twej prośbie, moja droga i nie nakłaniaj mnie do zmienienia mej decyzyi, ho nakłaniałabyś nadaremnie! Nie przychylę się do próśb twoich, bo to byłoby nienaprawionem dla nas nieszczęściem, bo wreszcie zmuszoną byłabyś przez całe dalsze twe życie przeklinać dzień ten, w którym uległem twym prośbom.... Gontran wyjedzie. To i tak zbyt łagodna dla niego kara!... i oby Bóg dał, żebym sobie nie musiał wyrzucać, że zbyt długo karę zwlekałem!... Bezpotrzebnem było starać się zwalczać dłużej postanowienie tak stanowcze i wyrażone w ten sposób.
Hrabina nie nastawała dłużej i Gontran rad nie rad zdecydował się, powiadając sobie, że przecież życie pułkowe miało swoje dobre strony.
W głębi zaś duszy dodał:
— Zresztą ojciec jest stary... kto wie, czy długo będę potrzebował czekać na tc, by zostać swobodnym i bogatym?...
Jeden z krewnych pana de Presles dowodził pułkiem ułanów, do niego wysłano Gontrana i generał nie omieszkał napisać do swego krewnego długiego listu, w którym prosił go, aby strzegł jego syna przed jego złemi instynktami i smutnemi nawyknieniami.
W kilka dni później, nasz młody utracyusz przybył do pułku, stojącego załogą w Maubeuge. Wypieszczonemi rękoma czyścił sobie konia, wyrzucał gnój ze stajen i zamiatał dziedzińce koszar lub bez najmniejszego zapału przysłuchiwał się wykładowi pierwszych zasad szkoły kawaleryi, których udzielał mu podoficer, o niezbyt arystokratycznych formach.
Wuj jego, pułkownik traktował go zresztą z wielką życzliwością; chcąc wszakże zastosować się do instrukcyi pana de Presles, wydał rozkaz formalny, aby Gontrana nie zwolniono z żadnej roboty, która życie prostego żołnierza czyni tak nieponętnem.
Trzeba dodać jeszcze, że młodzieniec nie był jeszcze i dwóch tygodni w pułku, a już zapoznał się z policyjnym aresztem i że wybrał sobie koleżeńskie stosunki z pomiędzy najgorszych żołnierzy, zwolenników szynku i awantur nocnych.
Pozostawmy teraz młodego kołnierza w jego garnizonie i powrócimy do Prowancyi, gdzie nas powołują niektóre fakta, wielce ważne dla toku naszego opowiadania.


XVI.
PRZECZUCIA.

Zajścia, które tu opowiedzieć zamierzamy, działy się w ciągu lipca 1834 r.
Dyanna od chwili swego zamążpójścia szła ściśle za radami, danemi jej przez matkę. Nigdy najmniejsza alluzya do tej nieszczęsnej przeszłości, której niestety zapomnieć nie mogła, nie wyrwała się z jej ust.
Młodzi małżonkowie byli szczęśliwi.... Szczęście, Jerzego zwłaszcza, tak się zdawało nieograniczonem, tak wolnem od wszelkiej troski bolesnej, od wszelkiej przykrej jakiejś myśli, że czasami Dyanna, patrząc na niego niepostrzeżenie, z tym uśmiechem naiwnie radosnym na ustach, z otwartym i zupełnym spokojem w spojrzeniu, mimowoli zadawała sobie z pewnym rodzajem goryczy pytanie:
— Jak on to robi, że nigdy sobie nie przypomina... że nigdy nie cierpi?... Kocha mnie przecież i w głębi swego serca, musi jak ja, nosić wiecznie krwawiącą ranę...
Ilekroć zadawala sobie to pytanie młoda Jerzego żona, tylekroć ogarniał ją smutek niezmierny; ale smutek ten trwał krótko, a zresztą ukrywała go starannie przed Jerzym.
Wogóle jednak młode małżeństwo było i czuło się szczęśliwem.
Nagle, w lipcu właśnie 1834 roku, padł grom z najpogodniejszego nieba....
Wieczór orzeźwiający, rozkoszny naszedł na ziemię spieczoną dziennym, lipcowym, duszącym skwarem.
Dyanna i mąż jej, spleceni ramionami, przechadzali się wolnym krokiem pod rozłożystemi konarami drzew ogrodu.
Zmrok zwolna ustępował przed zupełną nocą. Już gwiazdy po kolei poczęły ukazywać się na błękicie pociemniałym nieba.
Naraz w dali rozległ się tentent pędzącego konia, zbliżający się z każdą chwilą.
— Jakże ktoś pędzi! — ozwał się Jerzy. — Chyba to jakiś szaleniec albo też człowiek, co niesie ważne wieści....
— W każdym razie, — odpowiedziała śmiejąc się Dyanna, — prawdopodobnem jest, że szaleniec nie tutaj dąży, a niemal pewnem, że owe wieści nic nas nie obchodzą....
Upłynęła minuta.
Podkowy konia uderzały o żwir drogi, wiodącej tuż obok muru ogrodowego.
I nagle ustał tentent podków, a u kraty ogrodowej rozległ się odgłos dzwonka, pociągniętego gorączkowo.
— Więc to tu przybył ów pędzący... — przemówił Jerzy. — Któż to u dyabła być może?...
Dyanna przycisnęła się do ramienia męża, który poczuł jej drżenie.
— Co tobie? — spytał jej.
— Boję się...
— Boisz, drogie dziecko?... A czegóż, mój Boże?...
— Nie wiem... — wyszeptała.
— Skoro nie wiesz, to już dobrze....
— O, nie żartuj sobie z tej obawy, mój drogi, zaklinam cię.... Jakieś nieokreślone przeczucie zmroziło mi nagle serce... zdaje mi się, że człowiek, który do drzwi naszych zadzwonił, przynosi nam nieszczęście....
Jerzy przycisnął silnie żonę.
— Droga, ukochana moja fantastyczko, — mówił, — przyjdź tu uspokoić się na mojem sercu.... Przy tem sercu czegóż się możesz lękać?...
— Niczego dla siebie!... To też nie drżę ja o siebie bynajmniej... ale o tych, których kocham....
Piasek alei zaskrzypiał pod krokami kilku osób. W tej samej chwili z pośród drzew zabłysło blade światełko latarki, która zmierzała ku przechadzającym się.
— Idą do nas, — podjął Jerzy, — i dowiesz cię zaraz, jak nieuzasadnionemi były twoje obawy....
W tej chwili kamerdyner, niosący w ręku latarkę, ukazał się na skręcie z poza klombu laurów w towarzystwie służącego z zamku Presles.
Twarze obu tych ludzi wyrażały pomięszanie.
— Co się stało? — spytał Jerzy, który począł wreszcie dzielić obawy żony.
Obaj służący zawahali się jakoś.
— Mów, Michale!... mów przecież! — ozwała się żywo Dyanna do lokaja generała.
— Pani... — odpowiedział Michał z widocznem pcmięszaniem, — trzeba aby pan i pani przybyli zaraz do zamku....
— Mój Boże! — krzyknęła młoda kobieta, — nieszczęście jakieś się stało, nieprawdaż?...
Służący spuścił głowę i wybąknął coś niewyraźnie.
— Mój ojciec zachorował może?... Czy to ojciec?... — ciągnęła dalej indagacyę Dyanna.
— Nie, pani... pan hrabia jest zdrów....
— A więc matka albo Blanka?... Która z nich dwu... odpowiadaj!... która?...
— Panna Blanka także jest zdrowa... — odparł Michał. — To pani hrabina zachorowała nagle przed chwilą... ale trzeba mieć nadzieję, że to minie....
— Czy to matka przysłała po mnie?...
— O! nie, pani, to pan hrabia.... Pani hrabina jest nieprzytomną....
Dyanna, nawpół oszalała z trwogi i przerażenia, nie chciała już słuchać dalej.
— Powóz... — zawołała z płaczem w glosie, — powóz!... i jedźmy coprędzej.... Jerzy, na miłość boską spieszmy się, słyszysz, że moja matka jest umierającą!...
Kiedy Michał sprawiał się z smutnego swego poselstwa, kamerdyner tymczasem już, nie czekając na rozkazy pana, pobiegł do stajen i kazał założyć konie do karety.
W przeciągu pięciu minut powóz zajechał i uniósł Jerzego i jego żonę ku zamkowi Presles, dokąd musimy ich wyprzedzić.
Nic nie mogło zwiastować okropnego napadu choroby, która dotknęła nagle hrabinę.
Wiemy już, że pani Presles miała czterdzieści trzy czy czterdzieści cztery lat co najwyżej... Była więc w całej sile wieku i nie utraciła nic z swej piękności. Przytem, jak się zdało, cieszyła się najlepszem zdrowiem i ani w wigilię dnia tego, ani też w jego ciągu nie była cierpiącą, ani choćby znużoną tylko.
Jak zazwyczaj tak i tego dnia używała swego czasu na nadzór nad całym domem, wydając rozkazy, z tą jasnością, która je czyniła zrozumiałemi i dobrocią, która sprawiała, że się starano je jak najlepiej wykonać.
Przez kilka godzin zajęta była małą Blanką, której okazywała macierzyńską zawsze pieczołowitość.
Nakoniec podczas obiadu jej żywość, wesołość i zupełna swoboda umysłu nie jeden raz wywołały uśmiech na usta generała, który niemal nie uśmiechał się już nigdy od czasu zmartwień, jakie mu przyczyniło postępowanie Gontrana.
— Gdybyśmy tak pojechali dziś odwiedzić Dyannę? — spytała pana de Presles po obiedzie.
— Wołałbym wyjazd ten odłożyć na jutro, moja droga, — odpowiedział generał; — nie czuję się dziś całkowicie zdrowym.
— Nic przecież złego, spodziewam się?
— O! nie miej obawy....
— To może przeszlibyśmy się po parku?...
— Chętnie.... Zdaje mi się, że świeże powietrze mnie pokrzepi...
— W takim razie, mój drogi, kiedy zechcesz!...
— Choćby zaraz....
Pani de Presles zarzuciła na piękne swe włosy rodzaj mantyli hiszpańskiej z czarnej koronki i wyszła z zamku, podając rękę mężowi. Bo generał, starzejący się szybko, nietyle może z powodu wieku co zmartwienia, poczynał czuć już potrzebę podpory ilekroć przyszło mu przechadzać się nieco dłużej.
Po upływie jakiejś pół godziny może takiej przechadzki po najmniej odległych alejach parku, hrabina spotrzegła się, że pan Presles zwalniał już kroku.
— Czyś ty zmęczony, mój drogi? — spytała go.
— Tak, cokolwiek.... Widocznie tego wieczora niebardzo jestem silny. Zaczynam przypuszczać, kochana moja Henryetto, że niezadługo przyjdzie nam się z sobą rozstać....
— Rozstać się? — wymówiła z cicha hrabina, nie pojmująca tych słów znaczenia. — Gdzież zamierzasz wyjechać?...
— Tam!... — odpowiedział generał z uśmiechem, ukazując ręką wysokie niebios przestworza.
— Czy ty chcesz mnie zasmucać podobnemi myślami? — ozwała się pani Presles tonem wymówki.
— Zasmucać cię, droga moja... niech mnie Bóg bronił... Ale jestem przecież o lat trzydzieści starszy od ciebie... jestem starcem, a tyś młoda jeszcze. Wynikiem tego jest pewność, że cię pierwej opuszczę a tyś powinna odważnie patrzeć w oko myśli o naszej niezadługiej może rozłące.
— Dla czegóźby przypuszczać, że ona jest blizką, mój drogi?... Pozwól mi wierzyć całą siłą duszy, że tak nie będzie.... Czyliż nie wiesz zresztą, że częstkokroć młodzi właśnie odchodzą ztąd pierwej przed innymi!...
— Szczęściem, że to tylko wyjątkowo....
— Wreszcie, błagam cię, nie zasmucaj mnie niepotrzebnie przewidywaniem nieszczęść bardzo dalekich.... Czyż nie sprawiłoby ci to przykrości, gdybym tak ja powiedziała ci, że czuję nadchodzącą ostatnią moją godzinę?...
— Mogłabyś mi to mówić bez sprawienia mi obawy... nie uwierzyłbym ci....
W tej chwili spadająca gwiazda przebiegła niebo, świetlana jak rakieta, pozostawiając za sobą długi pas światła; potem nagle zagasła w przestrzeni.
— Kto ci powiedział, że ta gwiazda nie jest obrazem mego życia? — wymówiła hrabina wzruszona. — Kto ci powiedział, że poświeciwszy jak ona czas jakiś, jak ona nagie nie zgasnę?... Mówiłeś o zmęczeniu, mój drogi, — dodała zmieniając przedmiot rozmowy.... — Możebyś zechciał, żebyśmy weszli do domu?
— Chciałem cię właśnie prosić o to.
Generał i żona jego zwrócili się ku zamkowi w milczeniu. Rozmowa, którą opowiedzieliśmy, rzuciła cień jakiś ponury na ich myśli.
Dochodzili już do schodów o szerokich stopniach po obu stronach obstawionych kwiatami, k re łączyły przedsionek z parkiem. U góry tych schdów oczekiwał na nich służący z lampą w ręku.
Nagle pani de-Presles zachwiała się.
— Co ci jest? — spytał jej żywo generał.
Zamiast odpowiedzieć, chwyciła się nagle za lewą stronę piersi, wyraz nieopisanego niepokoju ukazał się na jej twarzy... wydała długie westchnienie i wysuwając się z ramion męża, który daremnie usiłował ją podtrzymać, padła na wznak zemdlona.
Nie próbujemy nawet opisywać tu przerażenia generała.
Był to rozdzierający widok, jak ten starzec jęcząc i płacząc jak dziecko, silił się podnieść z ziemi i unieść w ramionach bezwładne ciało ukochanej swej małżonki. Ale już w zamku wszczął się popłoch... zbiegła się służba. Odniesiono panią Presles do jej pokoju, gdzie ją złożono na łóżku.
Generał wtedy dopiero odzyskał nieco krwi zimnej, potrzebnej do wydania rozkazów.
— Niechaj natychmiast dwóch siada na koń. — rzekł, — niechaj jadą po córkę i sprowadzą coprędzej lekarza....
Jeden ze służących co koń wyskoczy podążył do willi Jerzego Herbert... drugi zwrócił się ku najbliższemu miasteczku, odległemu o pół godziny drogi zaledwie od zamku.
Pierwszy z tych lokai, zawiadomiwszy Dyannę i jej męża, siadł napowrót na koń i podążył do Tulonu, po znakomitszych lekarzy, niż wezwany w pierwszej chwili prowincjonalny eskulap.
Ten zaś w chwili gdy przybył Jerzy z żoną, puścił był chorej już krew, mimo to wszakże nie odzyskała ona dotąd przytomności.


∗             ∗

Zemdlenie owo hrabiny było pierwszym objawem choroby szybkiej a śmiertelnej, wobec której ludzka wiedza miała okazać się bezsilną.
Krótka dyagnoza wystarczyła lekarzom tulońskim do zdecydowania, że pani de Presles skazaną była na śmierć nieodwołalnie i że natychmiastowe starania osiągnąć mogą conajwyżej tylko odwłokę ostatniej jej chwili o jakieś dni kilka.


XVII.
WYZNANIE.

Choroba pani Presles trwała już od pięciu dni i od pięciu dni też Dyanna nie opuszczała łóżka matki ani na chwilę. Daremnie generał i Jerzy błagali ją, aby odpoczęła bodaj przez chwilę i oszczędzała sił swych, nadwątlonych tak długiem czuwaniem, ani jeden ani drugi nie zdołali wymódz na niej, by na jedną chwilę opuściła pokój, w którym dogorywała jej matka.
Po owem pierwszem zemdleniu, nastąpiła gorączka z napadami maligny, następującymi bezprzestannie po sobie niemal.
Konająca nie poznawała nikogo a lekarze spodziewali się nawet, że skończy lada godzinę, nie odzyskawszy ani na chwilę przytomność..
Mylili się jednak.
Pod koniec piątego dnia, po napadzie gorączki, silniejszym jeszcze niż dotychczasowe, pani de Presles popadła w sen ciężki.
Lekarze zapytywali się wzajem:
— Kto to wie czy się już przebudzi? i odpowiadali sobie kolejno wstrząśnieniam głowy, nie wróżącem nic dobrego.
Przewidywania ich nie miały się ziścić.
Hrabina poruszyła się zlekka... wszyscy otoczyli jej łóżko coprędzej... uniosła nieco powieki a w jej oczach nadmiernie rozszerzonych widocznym, był spokój i zupełna przytomność umysłu Spróbowała zmienić pozycyę i wesprzeć się na łokciu; ale niezdołała tego dokonać.
Dyanna i generał odgadnęli jaką to pragnęła przybrać pozycyę i nadali ją jej, obkładając dokoła poduszkami. Usiłowała uśmiechnąć się do nich na podziękowanie.
Patrząc na tę twarz, na której pięciodniowa choroba pozostawiła zaledwie ślady dawnej piękności tak wielkiej, Dyanna nie mogła powstrzymać się od łez. Generał przybity boleścią, zgnębiony całkowicie, ukrył twarz w obu dłoniach.
Pani Presles poruszyła ustami.
Mówiła ale tak była słabą, że nikt nie mógł usłyszeć ani jednego z tych słów, które starała się wymówić.
Dyanna pochyliła się nad nią i do jej ust przyłożyła ucho. Wtedy dopiero zrozumiała, że matka żąda księdza.
Od samego początku choroby, proboszcz miejscowy przybiegł zaraz i nie opuszczał niemal zamku, aby być nieustannie pod bokiem chorej, na wypadek, gdyby w chwili przytomnej zechciała go zawezwać. Pospieszył teraz natychmiast, o ta ostateczna rozmowa między spowiednikiem a panitentką trwała blizko godzinę.
Kiedy generał, Dyanna, Jerzy i doktorzy weszli napowrót do pokoju, pani Presles, jak się zdawało, odzyskała nieco sił i głos jej słychać było wyraźnie.
— Mój drogi, — przemówiła do, męża, który ujął palącą jej rękę i przycisnął do niej — nadeszła dla mnie chwila pożegnania cię, bo ja czuję to dobrze, że umieram....
Pan Presles, którego łzy tak dławiły, że nie mógł odpowiedzieć ani słowa, gestem zaprzeczył wymownie temu twierdzeniu.
— Umieram, — powtórzyła stanowczym tonem pani Presles. — Przez długie lata, które przeżyliśmy z sobą razem, dałeś mi tyle szczęścia, ile go rzadko której kobiecie przypada w udziale... publicznie ci za to wyrażam mą wdzięczność głęboką... To nie wszystko... Być może, że mimowolnie zdarzyło mi się obrazić cię kiedy brakiem uległości lub jakiemś pożałowania godnem uniesieniem... tak samo publicznie za to cię przepraszam, przebacz mi, aby i Bóg mi przebaczył.... Dzięki niebu, nie pozostaniesz osamotnionym na ziemi, kiedy mnie tu już nie stanie.... Pozostają ci twoje dzieci, moja dobra, poczciwa i droga Dyanna... anioł prawdziwy.... Blanka, której odtąd, siostra zastąpi matkę i Gontran, który może stanie się lepszym, skoro się dowie ile cierpiałam przez niego i łez wylałam w godzinie skonu... Często uważałam żeś był za surowym dla Gontrana, mój drogi mężu; czasami zdawało mi się, żeś względem mego był niesprawiedliwy.... Dziś więcej z dala, z wysoka już patrzę na to życie, kiedy je mam opuścić. Pojmuję, jak postępowanie twoje było rozumne i uzasadnione.... pojmuję ile złego, nie dającego się już naprawić, wyrządziłam synowi memu moją słabością dla niego.... Ta myśl dodaje niezmiernej goryczy do kielicha, który zbliża się już do ust moich.... Tam, za światem, modlić się będę za to biedne dziecko, a może Bóg raczy uczynić na moje prośby to, czego nam tak długo odmawiał....
Pani de Presles zamilkła na długą chwilę.
Generał również, siedząc przy łóżku z głową ukrytą w kołdrach, szlochał konwulsyjnie.
Dyanna stała milcząca, skamieniała jak posąg z marmuru; zdało się, że niema już ani jednej łzy, bo jej oczy osłupiałe były i suche zupełnie.
Dwaj lekarze cofnęli się dyskretnie wraz z księdzem w najoddaleńszą część pokoju.
Hrabina podjęła:
— Żegnam cię więc, mój przyjacielu, mój mężu... najszlachetniejszy i najlepszy z ludzi... i ciebie, Jerzy, moje dziecko, także żegnam, ciebie, którego kocham, z całej duszy, bo ty kochasz najdroższą moją córkę i otaczasz drogi jej szczęściem. ż..egnam was i zwracam się do was z prośbą:... Opuście ten pokój! i pozostawcie mnie z Dyanną tylko na chwilę.. bo to, co jej mam powiedzieć, ona sama tylko słyszeć i winna.
Jerzy i generał zastosowali się natychmiast do życzenia umierającej.
Zaledwie matka i córka znalazły się jedna wobec drugiej zupełnie same, kiedy hrabina, której głos, na chwilę ożywiony, słabnął teraz, wybąknęła:
— Dyanno... kochana Dyanno... ciebie to... ciebie przedewszystkiem winnam prosić o przebaczenie... i gdyby nie to, że śmierć, która dotyka mnie już brzegiem swych skrzydeł, przykuwa mnie do łóżka, padłabym przed tobą na kolana i zaklinała cię, byś mi udzieliła tego przebaczenia, o które cię błagam.... Przebacz mi... przebacz, jeśli chcesz, aby dusza moja uleciała ztąd bez ciężkiego wyrzutu sumienia, wolna od trwogi!... Przebacz mi jeśli chcesz, abym umierała spokojna i spokój w grób zabrała z sobą!...
Zdumiona tem rozpaczliwem błaganiem, młoda kobieta sądziła z razu, że maligna, która ominęła na chwilę, ponownie ogarnia umysł matki. Niedługo wszakże mogła łudzić się tą myślą, bo spojrzenie konającej wyrażało wprawdzie niepokój głęboki, ale ani trochę nie było w niem gorączkowego zburzenia.
— A cóż ja mogłabym przebaczać ci, matko moja? — zawołała Dyanna, — tobie, najlepszej, najczulszej, najwięcej godnej uwielbienia z pośród wszystkich matek... tobie, która zawsze żyłaś tylko dla mnie jedynie?...
— Chodź tu do mnie, moje dziecko bliżej... bliżej jeszcze.... Głos mój bardzo jest już słaby, a jednak aby mówić z tobą muszę go zniżyć jeszcze.... Staraj się wysłuchać co mówię bez przerażenia... bez gniewu i żalu do mnie....
— Słucham cię z należnym ci szacunkiem, matko, z tą miłością, którą mam dla ciebie, z nabożeństwem. Jakże słuchając tego, co ty mówisz, mogłabym co innego nad to uczuć?
— Dyanno, — poczęła hrabina po krótkiej chwili milczenia, — Dyanno, ja cię oszukałam.
— Ty, matko moja! — zawołała młoda kobieta.
— Oszukałam cię... skłamałam przed tobą!
— Matko ukochana, oczerniasz się! Wszelkie kłamstwo tak jest obcem tobie, że usta twoje nigdy nie zdołałyby go wypowiedzieć....
Nie odpowiadając na tę przerwę pani de Presles ciągnęła dalej:
— Bóg moim świadkiem, żem sądziła, iż czynię najlepiej, Bóg moim świadkiem, żem nie pragnęła nic innego nad twoje szczęście. To mi będzie może wymówką. Ale któż mi powie, żem to osięgła?... Kto mi powie czym nie zgubiła na zawsze tej przyszłości, którą sądziłam, że ocalam?... A! moje dziecko! to powątpiewanie jest najstraszniejszą karą, męczarnią piekła dla mnie... ta niepewność jest mi najcięższą torturą!...
Dyanna nie rozumiała o co chodzi; ale słysząc te słowa dziwnie tajemnicze, poczynała czuć jakąś nieokreśloną a przejmującą obawę.
Umierająca ciągnęła dalej.
— Pamiętasz może dzień ten, w którym, gdy prawość twoja nie dała ci okupywać szczęścia za cenę kłamstwa, zleciłaś mi oddać Jerzemu list, który miał mu odsłonić tajemnicę przeszłości?...
— Jakże miałabym o tem zapomnieć?... Niestety, nie zapomnę tego nigdy!...
— Powiedziałaś mi wówczas, że los twój cały spoczywa w mem ręku! Wiedziałam, że skoro nie będziesz należeć do Jerzego, będziesz należeć do Boga, a wówczas straconą byłabyś dla mnie....
— Tak było, to prawda.
— A więc, droga córko moja, zbrakło mi odwagi, w zaślepionej mej miłości nie miałam siły do rozegrania uczciwie tej partyi, której stawką było twoje szczęście.... Oszukałam... skłamałam.
Dreszcz przerażenia wstrząsnął całem ciałem Dyanny.
— O! moja matko... — wybąknęła, — co ty mówisz?... Lękam się zrozumieć.... Co zrobiłaś?...
— Zdradziłam twoje zaufanie.... Postawiłam moją wolę na miejscu twojej... zgasiłam to światło, które ty chciałaś rozświecić.
— A więc, list mój?
— Nie oddałam go.
Dyanna wydała okrzyk głuchy i mimowoli cofnęła się o kilka kroków, oddalając się tym sposobem od matki.
Potem głosem zdławionym i do niepoznania niemal zmienionym, podjęła znowu:
— Więc... Jerzy?...
— Jerzy nic nie wie.
Dyanna rzuciła się na kolana i łamiąc ręce, szeptała z rozdzierającym wyrazem:
— O! ja nieszczęśliwa... nieszczęśliwa kobieta!... Oszukałam tego, który mnie kocha więcej niż swe życie! On miałby teraz prawo patrzeć na mnie jak na nikczemną oszustkę! miałby prawo przeklinać mnie... miałby prawo mnie wypędzić!... O! moja matko!... moja matko!
— Dyanno, moje dziecko, moja córko ukochana, więc mi nie chcesz przebaczyć?... Pozwoliszże mi umrzeć bez słowa odpuszczenia... bez słowa pociechy i litości?...
Młoda kobieta dociągnęła się na klęczkach do łoża umierającej, pochwyciła dłonie pani de Presles i okryła je pocałunkami
— Wszakże to przez zbytek miłości tylko okłamałeś mnie, matko moja... wszakże sądząc, że mnie uczynisz szczęśliwą, uczyniłaś mi tyle złego. Nie mam ci nic do przebaczenia, moja matko droga, bo przebaczenie dopuszcza myśl o uchybieniu.... Kocham cię za to coś pragnęła uczynić... Szanuję cię, uwielbiam i oddałabym z radością własne życie na okup twego.
— Bądź błogosławioną, dziecko moje — wyszeptała hrabina — bądź błogosławioną przez twą umierającą matkę, która cię błogosławi w imieniu Boga, przed którym stanie niebawem!...
Słabnące jej ręce spoczęły na czole Dyanny, co klęczała przed nią.
Wsparłszy się o tę głowę, uczepiwszy się jej niemal, uniosła się nawpół wreszcie.
— Teraz, — podjęła, — słuchaj mnie.... Ten list... ten list okropny... byłabym sądziła, że popełniam świętokradztwo, gdybym go była spaliła.... On istnieje.
— Istnieje... — powtórzyła Dyanna w przerażeniu.
— Tak, — ciągnęła dalej umierająca, której glos stawał się coraz słabszym, coraz niepewniejszym, niewyraźnym jak szept daleki, — pod kopertą podwójną... zapieczętowany trzema memi pieczęciami herbowemi i opatrzony temi słowy: spalić, nie czytając, po mojej śmierci.
— A ta koperta, moja matko?... ta koperta.
— Będzie za chwilę w twem ręku... znajdziesz Hrabina przerwała.
— Gdzież to, gdzie, matko?... — spytała Dyanna.
Przerażona, że nie otrzymuje odpowiedzi na to pytanie, młoda kobieta podniosła na matkę oczy i krzyknęła przeraźliwie Pani de Presles opadła na poduszki bezwładna.
Oczy jej przyćmione, nieruchome bez blasku nic już nie widziały. Usta były wpółotwarte.
Nie podobieństwem była wszelka wątpliwość... śmierć zmroziła na jej ustach, niemych już odtąd na wieki, poczęte słowa....
Hrabina zabierała z sobą do grobu tajemnicę ukrytego listu!...
Na krzyk Dyanny, drzwi się roztwarły. Generał. Jerzy, ksiądz, lekarze rzucili się naraz ku łożu.
Ale dla jednych nie pozostawało nic nad skonstatowanie śmierci, dla drugich nic nad łzy i modlitwę nad zwłokami.
Rozpacz pana Presles była przerażającą. Szlachetny starzec w cierpieniu odzyskał całą energię młodości. Gorycz skarg jego i rozdzierające pierś konwulsyjne łkania, wzruszały serca i wyciskały łzy najobojętniejszym nawet. Nie mógł wybaczyć Bogu, że jego pierwej nie powołał do siebie i przeklinał życie odkąd żony jego ukochanej nie było przy nim, by dzieliła wszystkie cierpienia jego i radości wszystkie....
Przybita ciężarem podwójnego swego nieszczęścia, Dyanna nie mogła pocieszać nawet ojca tak bardzo sama potrzebowała pociechy.
Kiedy dni kilka ubiegło, zupełna apatya, zgnębienie i wyczerpanie najkompletniejsze sił fizycznych zastąpiło u generała pierwsze gwałtowne wybuchy rozpaczy.
W miesiąc po śmierci żony, generał acz zachował jasność inteligencji twarzą, zachowaniem a czasami nawet słowy robił zupełnie porażenie zdziecinniałego starca.
Fakta, które nastąpiły bezpośrednio po przedwczesnym zgonie hrabiny, były następujące:
Naprzód Jerzy i jego żona, aby nie opuszczać osierociałego generała opuścili willę, w której, jak wiemy, spędzali zawsze część lata i zamieszkali na stałe w zamku.
Hrabina nie pozostawiła żadnego testamentu; skutkiem tego cały jej majątek, wynoszący niemniej jak milion pięćkroć stotysięcy franków, przypadał trojgu jej dzieciom, Dyannie, Gontranowi i Blance.
Małoletność Gontrana i Bianki stała się przyczyną wszelkiego rodzaju formalności, spisów inwentarzy, w których szczegóły nie myślimy się zapuszczać
Powiemy tylko tyle, że Dyanna, w której zupełna bezinteresowność w kwestyach pieniężnych dochodziła do najbezwzględniejszej obojętności, była jednakże nieodstępną przy spisywaniu inwentarzy i śledziła tę czynność z gorączkową trwogą, w nadziei, że skoro przeglądano skrytki wszystkich mebli hrabiny, cełem powyjmowania z nich i otaksowania jej klejnotów, znalezioną zostanie owa koperta zapieczętowana i spaloną będzie w jej oczach.
Ale oczekiwania te zawiedzione zostały. Skończono robić inwentarze, a owej koperty nie napotkano nigdzie. Tym sposobem pozostała ona zawsze zawieszoną, jak miecz Damoklesa, nad głową Dyanny, która drżała na samą myśl, jakie konsekwencye ściągnąć może na nią w przyszłości nadużycie pierwszego lepszego lokaja, w którego ręce wpaść może przypadkiem jej tajemnica.
Gontran, dowiedziawszy się o śmierci matki, napisał do generała list wielce zręczny i wzruszający, którego wszystkie wyrażenia tak były ułożone, że pozwalały i powinny były natchnąć ojca wiarą w zmianę zupełną pojęć młodzieńca.
List ten zakończył prośbą przysłania mu potrzebnej sumy na kupienie sobie zastępcy na czas, który mu pozostawało jeszcze odsłużyć pod chorągwią,.
Jakkolwiek Gontran, jako niepełnoletni, nie miał jeszcze prawa administrowania odziedziczonym majątkiem, ale był już bogatym i nie było powodu odmawiania mu żądanej sumy.
Wysłano przeto pieniądze i brat Dyanny powrócił do Prowancyi.


XVIII.
JERZY I MARCELI.

Powracamy teraz do miejsca, w którym przerwa liśmy na początku tego tomu to opowiadanie, wywiązawszy się czytelnikowi z danej obietnicy, powiadomienia go o losach osób, wchodzących do tej powieści, aż do opisanej poprzednio chwili.
Byliśmy przeto w Prowancyi, w willi Labardès, w pokoju zmarłego barona, pod koniec lipca 1847 roku.
Marceli Labardès, zmieniony do niepoznania, choć nie tak stary jeszcze, bo liczył lat czterdzieści dwa czy trzy najwyżej, przechadzał się w zamyśleniu po pokoju.
W chwili gdy zegar na kominku wybił dziesiątą rano, zadzwonił na lokaja i zapytał o Raula, o którymi ku wielkiemu swemu niezadowolnioniu dowiedział się, że wyjechał przed dwoma godzinami na konną przejażdżkę w towarzystkie Gontrana de Presles.
Niemal w tej samej chwili rozległ się turkot powozu, a służący przyszedł oznajmić przyjazd Jerzego Herbert.
W minutę później, obaj przyjaciele witali się sedecznem uściśnieniem ręki, a Marceli mówił:
— Dzień dobry, Jerzy.... Jakże się miewa twoja kochana Dyanna?...
— Moja żona zdrowa, — odpowiedział Prowansalczyk, — a wiedząc, że tu wyjażdżam, zleciła mi najserdeczniejsze dla ciebie ukłony.... Wiesz jak ona na równi ze mną dzieli to głębokie przywiązanie i szacunek niezmierny, jakie czuje dla ciebie.
Jerzy Herbert był bez mała w równym wieku z Marcelim, a przecież wydawał się co najmniej o lat dziesięć od niego młodszym.
To da się wytłómaczyć z łatwością.
Kiedy Marceli cierpiał fizycznie i moralnie na rany duszy i ciała, Jerzy, zaślubiwszy kobietę kochaną wyłącznie i namiętnie, był tak szczęśliwym jak nim można tylko być na ziemi, a wiadomo, że szczęście jest jedynem źródłem młodości, którego własności są niemal niezawodne. To też ani jedna zmarszczka nie przerzynała jego czoła, ani jeden włos biały nie wmieszał się do zawsze jeszcze bujnych jasno-blond włosów; twarz jego wreszcie, o rysach regularnych, zachowała całą świeżość młodości.
Tego dnia wszakże wydawał się jakimś stroskanym, zakłopotanym, a spojrzenie jego nie miało tego ożywionego i swobodnego wyrazu co zazwyczaj.
Marceli zauważył to i ozwał się do swego przyjaciela:
— Albo mylę się bardzo, mój drogi Jerzy, albo jesteś czemś skłopotany i zajęty.... Zdaje mi się, że czytam w twych oczach, że ci coś cięży na sercu.
— Nie mylisz się... odpowiedział z westchnieniem Prowansalczyk.
— Czy masz jakie zmartwienie?... — spytał Marceli z serdecznem zajęciem.
— Mam przynajmniej nie-pokój, obawy....
— Poważne?
— Na nieszczęście dla mego spokoju i spokoju tych, których kocham, te obawy moje są aż nadto poważne i ugruntowane.
— Czy nie będzie niedyskrecją spytać cię jakiego rodzaju są te obawy? Wiesz dobrze, że nie ciekawość mną powoduje ale braterska życzliwość, która domaga się, bym mógł dzielić z tobą twe kłopoty i przykrości, jakiegokolwiekbądź one są rodzaju.
— Wszelkie pytanie z twej strony nie może być niedyskrecyą.... Tem mniej zaś dziś, kiedy z umysłu tu przybyłem, aby pomówić z tobą. Przed tobą jednym na świście mogę do głębi otworzyć me serce... Nawet kochanej mej Dyannie nie powinienem nic powiedzieć, sprawiłbym jej tem bowiem boleść, którą radbym od niej odsuwać póki się da tylko....
— Przerażasz mnie... — zawołał Marceli. — Czy to chodzi o generała?... A może o Gontrana?
— I o jednego i o drugiego; ale naprzód po mówić muszę o moim teściu....
— Mam nadzieję, że przecież nie zachorował.
— Lepiej by to już było....
— Jakto?...
— Chorobę można pokonać i wyleczyć, a ja lękam się bardzo by obecna sytuacya hrabiego Presles nie była nieuleczalną.... U niego to nie jest cierpienie ciała ale umysłu, intelligencya w nim zamiera.
— Czy lękasz się obłąkania?...
— O! nie... dzięki Bogu, do tego nie dojdzie ni gdy! Taka dusza jak jego nie mogłaby spaść w tę przepaść bezdenną co się nazywa obłędem.... Czego się jednak lękam to lego, że zwolna wygasać w nimi i zamierać będą jedna po drugiej wszystkie władze umysłu; słowem, boję się, że generał popadnie w zupełne zdziecinnienie w wieku, w którym mężczyzna, a zwłaszcza też mężczyzna z tak bogatym a silnym organizmem jak on, zachowuje jeszcze całą trzeźwość myśli....
— Zdziecinnienie!... — powtórzył Marceli — alboż do tego już zeszedł?...
— Zbliża się przynajmniej szybkim krokiem.... Codziennie spostrzegam nagłe onieprzytomnienia, a chwile takie są coraz dłuższe, coraz to częstsze z dniem każdym.... To też z dniem każdym wzrastają obawy moje o przyszłość....
— Kiedy ostatni raz widziałem generała przed dwoma czy trzema tygodniami, stan, o jakim mi mówisz, nie wpadł mi bynajmniej w oko.... Co najwyżej to zauważyłem takie chwile, w których pan de Presles zdawał mi się jakoś głęboko tylko zamyślonymi i że kiedy zwracano się doń z jakiemś pytaniem w takich chwilach, nie odpowiadał albo odpowiadał cobądź na chybi trafi, jak to czyni zazwyczaj ten, kto nie zwracał uwagi na rozmowę. Przypisywałem więc zachowanie się to chwilowej tylko nieuwadze.
— Nie tak to jednak było, mój drogi... Ten stan częstego zapadania w zadumę, któryś zauważył, staje się zwyczajnym teraz u generała.... Staje się on zwolna obcym zupełnie dla zewnętrznego świata, nie spostrzega nic co się dzieje dokoła niego. Stracił niemal zupełnie pamięć, przynajmniej pamięć najbliższych nam faktów, bo pamięć najbardziej odległych rzeczy zachował, jak się zdaje, całkowicie. Chwilami odzyskuje on w zupełności wszystkie dawne władze umysłu... Wzrok jego świeci blaskiem rozumu, znać w oczach, że odżyła w nim intelligencya, ale są to błyskawice tylko pośród głębokich ciemności... Są to godziny duchowego zmartwychwstania, które z dniem każdym stają się rzadsze... Przewiduję, że niezadługo znikną one kompletnie i przerażam się na samą myśl o tym dniu, w którym nie będę już mógł ukryć przed Dyanną stanu ojca... Drżę naprzód skoro pomyślę o jej boleści. Ona, która posuwa do ubóstwienia, do bałwochwalstwa niemal cześć swą dla wysokiego rozumu, dla prawego sądu generała, nie będzie w stanie przyzwyczaić się bez głębokiej rozpaczy do tej myśli, że ciało przeżyło w nim ducha....
— jakże się to dzieje, że twoja żona nie spostrzega żadnego z licznych symptomatów, o których ty mówisz, tego zamierania strony duchowej w ojcu?
— A! mój Boże, dotychczas mogłem jeszcze jakoś zamaskować to przed nią. Zwracałem zawsze jej uwagę na rzadkie przebłyski przytomności jego zupełnej, zaznaczałem każdą iskierkę galwanizowanego tego ducha... Ilekroć zapada w swą bezmyślność, składam to na jakieś zamyślenie, jak ty to uczyniłeś przed chwilą, zanim cię oświeciłem pod tym względem.... Ale powtarzam ci, prędzej czy później, musi stanąć przed oczy Dyannie cała prawda, a z pewnością prawda ta przyczyni jej największej w życiu może boleści... Widzisz przeto, mój Marceli, że mam powód być smutnym i że na złe to niema lekarstwa!... — zakończył Jerzy wzdychając.
— Tak, — odpowiedział pan de Labardès, — żal mi cię....
Potem dodał cichszym głosem i jakby mimowolnie:
— Ale nie mógłbym żałować generała....
— Czemuż to? — spytał Jerzy.
— Bo pamięć go odchodzi, a ci co mogą zapomnieć są bardzo szczęśliwi!...
— Cóż ty miałbyś do zapomnienia, Marceli?...
— Niepodobna mi jest odpowiedzieć na to pytanie, mój przyjacielu... i proszę cię, abyś nie uważał mego milczenia za dowód nieufności.... Chciałbym nic nie potrzebować ukrywać przed tobą, ale tu muszę milczeć!... Tajemnica, o którą mnie pytasz, nie jest moją!
Pan de Labardès, wymówiwszy te słowa głosem cichym i smutnym, opuścił na piersi głowę i pogrążył się w bolesnem znać wspomnieniu, którego dotknął.
Jerzy nie myślał nastawać.
Uszanował przykre widocznie myśli przyjaciela i czekał sposobnej chwili do przerwania ciszy.
— Jerzy, — podjął wreszcie sam gospodarz, — nietylko z powodu słabości teścia, jak mówiłeś, masz zmartwienie... wspomniałeś coś i o Gontranie....
— Tak, — odparł Prowansalczyk. — Gontran to rana rodziny... lękam się by niebawem nie został jej hańbą i zaprawdę trzeba, aby Dyanna była tem czem jest istotnie, to jest najczystszym z wszystkich aniołów, abym jej mógł przebaczyć posiadanie takiego brata jak Gontran!...
— Jakto! — zawołał Marceli, — więc to aż tak! Wiedziałem dobrze, że Gontran jest rozrzutnikiem i rozpustnikiem... uważałem go nawet niebezpiecznym poniekąd na towarzysza dla mego przybranego syna Raula i ich stosunki tolerowałem z niemałą przykrością; ale nie sądziłem nigdy, aby jego wybryki dochodzić mogły do niehonorowych postępków.
— A jednak, — odpowiedział Jerzy, — mam to bolesne przeświadczenie, że na tem one się skończą....
— Cóż on robi? — Wiek męzki u niego dotrzymuje tych okropnych zapowiedzi, które dawało już życie młodzieniaszka... idzie on ślepo, nie powiedziałbym za swemi namiętnościami, bo wyrażenie to byłoby zbyt szlachetnem, ale za swemi występkami.... Pochłonął on w ciągu lat kilku, a Bóg wie jak i z kim, pół miliona, które mu przypadło z sukcesyi po matce... Dziś, kompletnie zrujnowany, zmuszony opuścić Paryż, aby żyć wśród nas, bo obecne dochody nie mogłyby dać mu tego zbytku, tego komfortu, bez którego obejść się się może, zaciąga on i dalej za pomocą wszelkiego rodzaju niezbyt czystych manewrów, długów co niemiara, długów, które doprawdy wyglądają często na karoteryę, na oszustwo.
— I jakże on płaci te długi, — przerwał Marceli, — jak on je płaci skoro mu nic już nie pozostało?...
— Generał i ja do dziś dnia zaspakajaliśmy naj zajzadlejszych wierzycieli.... Niewiem co nadal pan de Presles uzna za właściwe czynić, ale to wiem, że mnie sprzykrzyło się już zaspakajać długi i dopomagać tym sposobem do wszystkich tych ohydnych szaleństw memu szwagrowi.... Ten zuch jak Kleopatra połykałby stopione perły! Gdybym mu nie odmawiał jak dotąd, nadszarpnąłby nie na żarty majątek mój i Dyanny. Pojmujesz kochany mój Marceli, że wielki czas już położyć temu koniec i że przykładać ręki do podobnej rzeczy byłoby nietylko słabością, ale już podłością nawet... Ja zdecydowałem się już. Ale skoro kieszeń moja zamknie się raz przed nim, skoro Gontran skazanym zostanie na łaskę lichwiarzy, tem nieubłagańszych im są większymi oszustami, do jakichże straszliwych nieszczęsny ten ucieknie się środków, aby sobie stworzyć źródła dochodu, aby sprowadzić do swej kieszeni to złoto, które wyrzuca na wszystkie strony bez opamiętania na swe kaprysy, szaleństwa, występki?... Otóż co mnie przeraża.... Otóż co mi każe wierzyć, że hańba jest nieuniknionym udziałem mego szwagra, bo znam go dosyć, aby być pewnym, że się nie cofnie przed niczem... przed niczem... rozumiesz mnie, mój przyjacielu, skoro chodzić będzie o zaspokojenie jego rozpasanego i nienasyconego pragnienia rozpusty.... Tak, Marceli, to nadejść musi... a jakkolwiekbądź byłby zdrętwiałym wówczas umysł generała, obudzi się on pod ciosem pierwszego rozgłosu o niosławie jego syna.... Nieszczęśliwy starzec ocknie się, aby zobaczyć plamę na czystem swem nazwisku i przysięgam ci, plamy tej nie przeżyje!
— A to okropne! — wymówił Marceli.
— Tak, — powtórzył Jerzy, — okropne! a tem okropniejsze jeszcze, że ten, który tyle nam czyni złego, z którego strony grozi nam znacznie więcej złego jeszcze, jest tuż pod bokiem naszym, wśród nas, żyje poniekąd naszem życiem, połączony ze mną węzłami najbliższego pokrewieństwa, że potrzeba mi ukrywać wstręt, którego dlań doznaję, uśmiechać się do niego, wyciągać rękę do uścisku, mówić do niego i zachowywać się z nim tak, jakby był rodzonym moim bratem.... Wiesz, są chwile gdzie ja, który sądziłem, że nie umiałbym nienawidzić nikogo, czuję dla Gontrana nienawiść niemal dziką....
— Ależ owe pieniądze, te olbrzymie sumy, w jakąż on je rzucać może przepaść?
— Gra.
— Gdzie?
— W Tulonie, kiedy tu jesteśmy w Marsylii, kiedy zamieszkujemy Marsylię....
— W świecie?...
— Zkądże!... Gontran niecierpi dobrego towarzystwa. Co noc zasiada do zielonego stołu w jakim domu osławionym, w towarzystwie najpospolitszych łotrów i notorycznie znanych chevaliers d’industrie....
— W takim razie dość prawdopodobnem jest, że go okradają....
— Dla mnie to nie ulega najmniejszej wątpliwości. Przeznaczeniem mego szwagra było widocznie, choć z natury byłą to intelligencya rozwinięta i umysł żywy, przeznaczeniem jego było być wyzyskiwanym jak największy głupiec, przez tych wszystkich co go otaczają, pochlebiając jego dumie. Młodziutkim chłopcem, dzieckiem niemal jeszcze, był już ofiarą fałszywych przyjaciół, obrzydłych swych towarzyszów, którzy obdzierając go, wyśmiewali oczywiście.... Lata ubiegły, nie przynosząc dlań z sobą doświadczenia.... Gontran jest słowo w słowo tym samym, mając lat trzydzieści cztery, jakim był licząc ich — siedmnaście!... Na nieszczęście, to co mogło nazywać się wybrykami w młodzieńcu, musi całkiem inne przybrać miano u dojrzałego człowieka... to co wówczas można było wybaczyć dziś zasługuje na nieubłaganą surowość.
— Może w dniu, w którym odmówisz zaspakajania jego zobowiązań, wierzyciele, rozdrażnieni, sami podejmą się ukarania go, a kilka miesięcy więzienia za długi, oswabadzając cię chwilowo od niego, zarazem dadzą mu dobrą nauczkę....
— Nie ma co liczyć na ten rezultat...
— Dla czego?
— Naprzód powiedziałem ci i powtarzam, że Gontran zanim da się zamknąć, użyje wszelkich środków, środków najnikczemniejszych, aby pozyskać pieniądze.... To też nie więzienie za długi widzę ja przed nim w przyszłości... lecz kryminał.... I nie woźni sądowi tam go poprowadzą, ale żandarmi....
Marceli cofnął się z przerażeniem.
— Ale nakoniec, — zawołał, — czegóż się lękasz z jego strony?... Fałszerstwa?... kradzieży?... Czegóż wreszcie?...
— Nie umiałbym określić stanowczo, ale lękam się wszystkiego, bo Gontran do wszystkiego jest zdolny.... Niema on ani serca, ani duszy, ani poczucia honoru.... Nie wierzy w nic, nie boi się niczego oprócz chyba kary, a ty wiesz, że występny w chwili popełniania złego, marzy zawsze o bezkarności.... Widzisz jakiemi przeto muszą być moje obawy.... Nikczemność popełniona przez Gontrana, ta nikczemność, której nieprzestannie się lękam, zabije generała i zada Dyannie cios okropny, z którego kto wie czy zdoła się wydźwignąć....
— Twoja żona bardzo kocha swego brata?
— Tak, bardzo i trudno mi czynić jej z tego zarzut, boć nakoniec taż sama krew płynie w ich żyłach i to samo przytulało ich łono. Nie widzi ona swego brata takim jak jest, ale łudzi się o ile może pod tym względem. Ja zaś nie mam odwagi zdzierać z jej oczu tej zasłony; w dniu jednak, w którym fakta same ją zedrą, biedna Dyanna przejść będzie zmuszoną jedną z najcięższych boleści, jakich doznać może serce kochające....
Marceli ujął rękę Jerzego i ściskał ją długo, serdecznie w obu swych dłoniach.
— Niestety! miałeś słuszność, mój biedny przyjacielu!... — rzekł, — do szczęścia twego niemało mięsza się goryczy i żal mi cię z całego serca....
— Nie biorąc już tego w rachunek, że i Dyanna sama przyczynia mi dosyć niepokoju; bezwiednie i mimowolnie może, sprawia mi ona ciężkie zmartwienie....
— Zmartwienie!... — zawołał Marceli zdumiony — ona!... żona twoja!... ten anioł... sam przecież tak ją nazwałeś przed chwilą jeszcze....
— Od czasu śmierci pani de Presles, charakter Dyanny radykalnej uległ zmianie... Bez wątpienia, ani wyślę się skarżyć na moją żonę, a byłbym wysoce niesprawiedliwym, gdybym to czynił.... Jest zawsze tak łagodną i dobrą jak dawniej, może więcej jeszcze niż dawniej; ale utraciła zupełnie dawną wesołość... zdaje się, że uśmiech jest dla niej wysiłkiem, przykrością, do której się zmusza tylko siłą; czasami wreszcie zapada w taki ponury smutek jakiś, którego nie jestem w stanie rozegnać i daremnie szukam tajemniczych przyczyn stanu, który pozornie niczem nie jest wywołanym. Dyanny pewien jestem jak sam siebie, wiem, że najdrobniejsze czyny jej życia nie mogą ulegać żadnej przyganie, lub budzić jakieś podejrzenia... wiem, że dusza dziecka nie jest czystsza, ni jaśniejsza nad jej duszę i dla tego właśnie, że wiem to wszystko pytam siebie; — Co jej jest?...


XIX.
MARCELI I RAUL.

W rozmowie, której początek stawiliśmy przed oczy czytelnika, Marceli usiłował długo jeszcze uspokajać swego przyjaciela i zmniejszyć jego niepokój; daremna jednak była to praca.
Jerzy Herbert słuchał pociech przyjaciela, łagodnie wstrząsając głową. Wiara jego w przyszłość była zachwianą samemiż faktami. Nic w świecie nie mogło go uspokoić, ani co do osłabienia władz umysłowych pzna de Presles, ani co do postępowania Gontrana, na które nie było lekarstwa, ani wreszcie do zmiany zaszłej w usposobieniu i nawyknieniach Dyanny.
Jednakże mimo to odjeżdżając Jerzy wynosił ztąd pewną ulgę... wylał boleść swą w serce drugie, którego współczucia był pewnym. Tego też tylko spodziewał się z tego widzenia i to był cały cel jego wizyty u Marcelego.
— Niestety! — szepnął pan Labardès po raz ostatni, uścisnąwszy dłoń Jerzego, który wsiadał już do powozu, zamierzając ztąd udać się do zamku Presles, — niestety! Nie istnieje przeto ani jeden człowiek całkowicie szczęśliwy na tej ziemi! Wierzyłem w szczęście tego a myliłem się jednak! Jerzy cierpi, jak ja cierpię... ale przynajmniej przyznać się może do swego cierpienia i w jego zmartwieniach nie ma wyrzutów sumienia!
Ta ostatnia uwaga pogrążyła Marcelego w smutną zadumę, która trwała godzin kilka, tematem jej były bolesne wspomnienia własnej przeszłości a przerwała ją dopiero przybycie Raula de Simeuse.
Młody człowiek wszedł do pokoju w wysokich butach, przy ostrogach, z szpicrutą w ręku, z twarzą ożywioną przebytym widocznie dość dalekim spacerem i uścisnąwszy pana de Labardès przemówił:
— Dowiaduję się właśnie od kamerdynera, kochany ojcze, żeś życzył sobie widzieć się ze mną, gdybym był mógł przeczuć, że chcesz mówić ze mną we byłbym wcale wyjechał z rana.
Marceli popatrzał ze wzruszeniem w tę piękną twarz młodzieńczą, żywy portret ojca, która mu codzień przywodziła na pamięć popełnioną zbrodnię, równocześnie z nią przecież i expiacyę i w samymże domu zabójcy była niby widomym zakładem zesłanego z wysoka przebaczenia.
Jakim widzieliśmy Raula podczas pierwszego jego spotkania się z Marcelim w Pirenejach, takim był i teraz. Zaledwie pięć czy sześć lat ubiegło od owej chwili, a lata to pozostawiły nieznaczny zaledwie ślad swego przejścia na jego czole czystem i białem jak czoło młodej dziewczyny, a przecież jaśniejącem odwagą i szlachetnym zapałem.
Trudno bo zaprawdę było o młodzieńca równie pięknego a sympatycznego zarazem. Pierwszy rzut oka na Raula de Simeuse pociągał doń każdego.
I Gontran de Presles w wieku Raula był piękny twarzą i ciałem... ale tam znać było zawsze ten brak duchowej piękności.
Popatrzywszy tak przez chwilę na przybranego swego syna w milczeniu, Marceli odpowiedział mu wreszcie.
— W istocie, moje dziecko, chciałbym pomówić z tobą; ale nie zależało mi na tem bynajmniej czy ta rozmowa acz poważna i konieczna odbędzie się kilka godzin wcześniej lub później.
— A więc jestem na twoje rozkazy, ojcze.
— Czy nie czujesz potrzeby odpocznienia po długiej a nużącej przejażdżce konnej?
— Ani troszeczkę.
— W takim razie chodźmy do ogrodu i siądźmy sobie w cieniu klonów... będzie nam tam dobrze z sobą pogadać... Jak myślisz?...
— Myślę, że w tem jak w czem innem masz słuszność.
— Chodźmyż....
Marceli ujął pod rękę Raula, wyszedł z nim z pokoju i poprowadził go pod klomb klonów niemal stuletnich, wznoszących się w głębi ogrodu. Pod tą grupą drzew stały rozrzucone ogrodowe krzesełka.
Marceli usiadł i dał znak Raulowi, by zajął obok niego miejsce.
— Moje kochane dziecko, — ozwał się następnie, — wszakże mi ufasz, nieprawdaż?
Raul popatrzał na pana de Labardès, zdziwiony takiem pytaniem, tak bowiem rzecz ta wydawać się była powinna nie ulegającą żadnej wątpliwości, że wszelkie pytanie tego rodzaju było zbytecznem. Mimo to odpowiedział przecież:
— Tak, bez wątpienia, ufam ci, ojcze, najzupełniej, ufam bezwzględnie, ślepo, bez granic....
— Wiesz, że twoje szczęście jest pragnieniem i celem mego życia?...
— Zbyt często tego mi dałeś dowody, aby rai wolno było wątpić o tem bodaj na chwilę....
— Zachowując sobie prawo kierowania twą młodością i dając ci możność korzystania z mego drogo nabytego doświadczenia, czy kiedykolwiek, powiedz, nadużyłem mej ojcowskiej nad tobą władzy, czy cię przeciążałem memi radami lub znużyłem memi uwagami?...
— Nigdy.
— A zatem, moje dziecko, gotów jesteś wysłuchać uważnie i zastanowić się nad uwagami, które, jak mi się zdaje, winienem ci dziś w własnym twym interesie przedłożyć.
— Wysłucham ich z uszanowaniem synowskiem i starać się będę z nich skorzystać....
Marceli pochwycił rękę Raula i uścisnął ją serdecznie, poczem mówił dalej:
— Gdybym był miał najmniejszą wątpliwość we względzie twojej ufności do mnie, ta odpowiedź byłaby rozprószyła je już w zupełności... Mogę przeto dotknąć bez obawy pewnej delikatnej materyi.... Może innego zraziłyby moje słowa, może obwiniałby mnie o zbyt wymagające i zazdrosne uczucie.... Ale ty, ty mnie zrozumiesz i przyznasz mi słuszność, jestem tego pewien.... Chciałem pomówić z tobą o stosunku, który mnie dziwi a nawet przeraża....
— Stosunku? — powtórzył Raul.
— Tak, stosunku tak dla mnie niepojętym, tak nieprawdopodobnym, że daremnie badam jego przyczyny, bo dusza taka jak twoja nie może przecież oddać swego przywiązania temu, dla którego nie czuje szacunku.
Marceli umilkł a Raul, który go słuchał z głęboką uwagą, zastanawiał się przez chwilą.
— Mój ojcze, — odrzekł następnie, — zapewniam cię, a wątpić nie możesz o mej prawdomówności, że daremnie usiłuję dojść znaczenia słów twoich, nie mogę domyślić się o czem chcesz mi mówić.... Jakiż to stosunek mój tak cię niepokoi?... Kogóż to, bez mej wiedzy, obdarzyłem niezasłużonem przywiązaniem?...
— Gontrana de Presles.
Raul wyraził giestem zdziwienie.
— Ależ mylisz się! — zawołał, — mylisz najzupełniej! Gontran de Presles nie jest bynajmniej moim przyjacielem.... Jakże mógłbym mieć dla niego jakąś sympatyę, skoro przymuszony jestem gardzić jego charakterem i postępkami?...
— A przecież jesteś razem niemal codziennie?...
— To prawda.
— Tego ranka jeszcze on tu przyjechał po ciebie i zabrał cię z sobą....
— I to prawda. Gontran, jakkolwiek znacznie starszy odemnie, znajduje, jak się zdaje, w mojem towarzystwie upodobanie, którego ja bynajmniej nie podzielam, przeraża mnie bowiem niemoralność jego zasad, oburza cynizm zwykły jego rozmów....
— A więc w takim razie, dziecko moje, wbrew twej woli stałeś się częstym towarzyszem wicehrabiego de Presles....
— Tak, mój ojcze, wbrew mojej woli.
— Ależ któż ci w takim razie broni okazać mu chłód, który oświeciłby go na punkcie twoich dla niego uczuć?...
— To niepodobna! — odpowiedział żywo Raul.
— Dla czego?
— Bo Gontran stałby się wówczas moim nieprzyjacielem.
— A cóż to ciebie obchodzi? Nieprzyjaźń takie go człowieka jak wicehrabia de Presles, jest mniej niebezpieczną niż jego sympatya. Jerzy Herbert mówił mi dziś właśnie o swoim Szwagrze a mówił mi o nim z rozpaczą. Gontran jest nad brzegiem przepaści, która się zowie hańbą... przestąpi on ten ostatni krok, który go od niej dzieli, to pewna. Trzeba więc trzymać się od niego zdaleka, bo jak mówi dosadny w swych zdaniach lud, kto stoi zbyt blizko kałuży błota, może łatwo zostać ochlapanym. Czy sądzisz, że mam racyę, moje dziecko?
— Tak, bez wątpienia i wszystko, coś mi tu powiedział, ojcze, ja to sobie sam mówiłem wielokrotnie.
— W takim razie musisz być zdecydowany na zupełne zerwanie wszelkich stosunków z panem wicehrabią?
Raul wstrząsnął głową z miną zakłopotaną.
— Mój ojcze, — odrzekł po chwili, — po raz drugi powtórzę ci, że to niepodobieństwo....
— A więc po raz drugi pytam cię o powody tego niepodobieństwa....
Raul spuścił głowę i zarumienił się jak dziewczyna, wobec której mówią o miłości.
Marceli spostrzegł jego pomięszanie i rumieniec i mówił dalej:
— Nie rozumiem już nic a nic tego to słyszę, ani tego co widzę. Jak się zdaje, lękasz się Gontrana.... Jakiż dziwny a tajemniczy wpływ wywierać on może na tobie?... Nie lubisz go, pogardzasz nim a przecież boisz się z nim zerwać! Proszę cię, kochane moje dziecko, wytłómaczże mi tę zagadkę, bo ja nie usiłuję jej już rozwiązać.... Tylko nie pomyśl czasem, żem zwątpił w ciebie, mimo twe tak wyraźne zakłopotanie... wiem to aż nadto dobrze, że nie masz do ukrywania nic takiego, za co potrzebowałbyś się rumienić.... Że cię pytam o twoją tajemnicę, to ze względu tylko na zajęcie, jakie budzi we mnie wszystko, co dotyczy ciebie, nie zaś przez jakąś nieufność.
— O moją tajemnicę... — wybąknął Raul.
— Masz ją.
— To prawda.
— Nie mogęż o niej wiedzieć?...
— Możesz i powinieneś, mój ojcze; prędzej czy później byłbym ci o niej sam powiedział. A więc otworzę ci serce.... Jedno słowo wytłómaczy ci, dla czego nie mogę przystać na zerwanie stosunków z Gontranem, stosunków, które mi ciążą.... Kocham pannę Blankę de Presles, a panna Blanka de Presles jest siostrą Gontrana....
— Masz słuszność, moje dziecko, — odpowiedział Marceli z uśmiechem. — Teraz rozumiem wszystko; dziwi mnie jedna rzecz tylko: że nie odgadłem dawniej, jaki to magnes ciągnął cię do zamku Presles...,
— A — spyta! żywo Raul? serdecznem wzruszeniem, — czy aprobujesz, ojcze, moją miłość!...
— Dla czegóż nie miałbym jej aprobować?... Blanka, na którą patrzałem dotąd raczej jak na milutkie dziecko niż jak na młodą dziewczynę, prawdopodobnie odziedziczyła nietylko piękność ale i przymioty swej matki....
— Nie mylisz się, ojcze! — zawołał Raul; — panna de Presles jest aniołem!...
— Kobieta, którą się kocha zawsze jest aniołem, — odpowiedział pan de Labardès, uśmiechając się ponownie. — Zdarza się to wprawdzie czasem a nawet podobno dość często, że po ślubie odpadają skrzydła a anioł zamienia się w demona.... Pragnę wierzyć, że skoro panna de Presles zostanie panią Simeuse, nie będziesz potrzebował lękać się podobnej przemiany. Dyanna Herbert jest pod każdym względem doskonałą kobietą.... A za jej przykładem iść będzie prawdopobnie jej siostra.
Raul słuchał z łatwą do odgadnienia radością tych słów Marcelego.
— O, mój ojcze, — wyszeptał, — przypuszczasz więc, że Blanka de Presles może zostać moją żoną.... Czy sądzisz, że mogę mieć nadzieję?...
— Nie widzę nic, coby mogło związek ten czynić niemożliwym.... Nosisz piękne nazwisko, mniej może znakomite niż nazwisko hrabiów Presles, ale w każdym razie niepowszednie, skoro zapisało się w karty dziejów. Zresztą małżeństwo Dyanny z Jerzym Herbert, który nie jest nawet szlachcicem, dowodzi ci, że twój ród żadną miarą nie może ci stanąć na przeszkodzie.... Co do majątku, będziesz dla Blanki świetną partyą.... Mój majątek jest twoim: jesteś przeto bogatym, daleko bogatszym nawet niż będzie panna de Presles. Przeszkody materyalne zatem, zdaje się nie istnieją — nie mogę tylko odpowiadać tu ani za uczucia panny Blanki dla ciebie, ani za zezwolenie jej ojca, który może ma względem niej inne jakie zamiary....
— Czy sądzisz, że ma jakie? — spytał Raul z przerażeniem.
— Nie sądzę nic zupełnie pod tym względem, moje dziecko, nie mam bowiem najmniejszego wyobrażenia o zamiarach hrabiego Presles... zdaje mi się wszakże uzasadnionem mniemanie, iż poczciwy i szlachetny ten starzec uważa dotąd Blankę za dziecko i że nie zajmował się jeszcze myślą wydania jej za mąż.
— Oby Bóg dał, żeby tak było!
— A teraz kolej pytania na mnie.... Czy sądzisz, że Blanka wie coś o tem, że ją kochasz i czy sądzisz, że ci jest wzajemną?
Po chwili milczenia, Raul odpowiedział:
— Znasz mnie dostatecznie, ojcze, aby być pewnym, żem nigdy nie powiedział Blance ani jednego słowa o miłości... Dodam tylko, że ona odgadła, przynajmniej tak mi się wydaje, uczucia, które skrywałem przed nią a które i ona podziela.... Jej mimowolne pomięszanie w mej obecności, jej wzruszenie źle skrywane, nagły jej rumieniec, drżenie głosu nawet, ilekroć mówi do mnie, zrodziły w mej duszy tę najmilszą dla mnie z wszystkich nadziei....
— A zatem z tej strony wszystko idzie dobrze, chyba, że myliłbyś się najkompletniej...
— Takiem jest moje zdanie, a wiesz przecie, jak zarozumiałość jest obcą memu charakterowi....
— Prawie codzień bywasz w zamku... jakże cię przyjmuje generał?...
— Jak najuprzejmniej, jak najserdeczniej. Okazuje mi tyle przywiązania, jakby nas już łączyły z sobą ściślejsze węzły. Ma w tem upodobanie, aby podczas spacerów w parku opierać się z jednej strony na Blanki, z drugiej na mojem ramieniu. Czasami nazywa mnie swym synem.
— Coraz lepiej, coraz lepiej! — zawołał Marceli, rozradowany szczęściem swego przybranego dziecka. — Widzę, że cała rodzina przyjmuje cię z góry za swego i okazuje dziś już swą sympatyę....
— Cała rodzina?... powtórzył Raul. Na nieszczęście, nie.... Mylisz się, ojcze, przypuszczając, że w zamku Presles wszyscy są przyjaźnie usposobieni dla mnie...
— Czy istnieje jaki wyjątek?
— Tak.
— Któż to nie lubi cię?...
— Siostra Blanki.
— Dyanna Herbert!
— Tak, mój ojcze.
— I sądzisz, że ani trochę nie mil dla ciebie sympatyi?...
— Nietylko brak tam absolutnie wszelkiej sympatyi, ale co gorsza istnieje nienawiść.
— Nienawiść!
— Niestety, tak!...
— Ależ to niepodobieństwo!...
— Niepodobieństwo, być może, ale niemniej tak jest rzeczywiście. Nie jest to z mojej strony domysłem, ale pewnością.... Mam na to więcej niż pewność, mam dowody....
— Dyanna miałaby nienawidzieć ciebie.... ona, sama dobroć.... życzliwość wcielona!...
— Powtarzam ci, ojcze, że pani Herbert mnie niecierpi.
— Ależ za co, nakoniec?
— Nie mam wyobrażenia. Konstatuję tylko, zasmucony, sam fakt, ale daremnie usiłowałbym dociec jego przyczyn....
— Jakże przypuścić, aby kobieta taka, jak pani Herbert, miała cię nienawidzieć i to bez wszelkich uzasadnionych powodów?
— Ja bynajmniej nie twierdzę, aby powody te nie istniały, mówię tylko, że ich nie znam.
— Ja idę dalej niż ty, utrzymuję, że one istnieć nie mogą....
— W takim więc razie sama osoba moja jest dla pani Herbert antypatyczną.
— Dajże pokój! jesteś pięknym, zachwycającym chłopcem i podobać się musisz każdej kobiecie na pierwszy rzut oka.
— Widzisz, że nie, mój ojcze....
— Mówisz, że masz na to dowody?...
— Liczne i niezbite, na nieszczęście.
— Przytoczże mi je.
— Rzecz to aż nadto łatwa.
— Słucham cię, moje dziecko i przyznaję z góry, że muszą to być dowody bardzo wymowne, aby mnie przekonały....
— Dowiedź mi, że się mylę, ojcze, a będę najszczęśliwszym w świecie.
— Nie wątpię, że to mi się uda...
— Przed czterema łaty, jak to sobie przypominasz, ukończywszy nasze podróże przybyliśmy osiedlić się tutaj. Zabrałeś mnie z sobą wówczas poraz pierwszy do zamku Presles.... Pani Herbert i mąż jej nie byli w ową chwilę w Prowancyi.... Przedstawiłeś mnie generałowi jako twego przybranego syna, a on mnie przyjął jak najserdeczniej.
— Owszem, pamiętam dobrze to wszystko....
— Od tego czasu bywałem dość często w zamku... a ciągnęło mnie tam podwójnie: z jednej strony serdeczna dla mnie dobroć pana de Presles, z drugiej dziwna piękność panny Blanki, która w tym czasie już poczęła się była rozwijać; było to nawpół dziecko jaszcze, ale dziecko, które przyrzekało niezadługo zostać tem czem jest obecnie... dziewicą doskonałą pod każdym względem, łączącą w sobie wszystkie wdzięki niewieście i wszystkie niewieście zalety, cnoty.... Pierwszego dnia dowiedziałem się tam, że pani Herbert z mężem mają przybyć nazajutrz.... Byłem ogromnie ciekawy, wyznaję, poznać siostrę Blanki, kobietę, o której słyszałem już tyle, i którą, jak sam mi mówiłeś przed jej ślubem, nazywano powszechnie piękną Prowansalką. Powodowany dyskrecyą odczekałem dni kilka, potem udałem się do zamku. W chwili mego wejścia, cała rodzina zgromadzona była w wielkim salonie. Generał ujął mnie za rękę, podprowadził do pani Herbert, która właśnie przestawiała kwiaty w żardinierze i przemówił: »— Moja droga Dyanno, przedstawiam ci nowego naszego przyjaciela, o którym już ci mówiłem tak życzliwie.... Pan Raul do Simeuse.« Pani Herbert, której piękność wydała mi się istotnie zdumiewającą nawet obok siostry, podniosła oczy uśmiechniona i popatrzała na mnie, zaledwie jednak jej oczy spotkały się z moją twarzą, doznała widocznie takiego wrażenia, jakby to była głowa Meduzy.... Pobladła okropnie, zachwiała się... kwiaty, które trzymała wypadły jej z ręki i rozsypały się po podłodze... rzuciła się na krzesło, wymawiając jakieś niewyraźne słowa i zemdlała.
— To szczególniejsze! — zawołał Marceli.
— Tak, to bardzo dziwne... — powtórzył Raul, — ale to nie wszystko jeszcze.... Ojciec i mąż pani Herbert rzucili się ku niej z niepokojem łatwym do zrozumienia. Z początku, odzyskawszy przytomność, nie mogła odpowiadać zupełnie, następnie złożyła to na nagłe jakieś osłabienie; pretekst dość prawdopodobny, zresztą w który ja uwierzyłem tak samo jak generał i jak pan Jerzy, niepodobieństwem mi bowiem było przypuścić, że sam widok mój mógł sprawić na pani Herbert takie wrażenie okropne... Zwolna przyszła do siebie i odzyskała zwykłe usposobienie; przez cały czas trwania mojej wizyty jednak, unikała rozmowy ze mną i wzrok jej ani razu nie podniósł się na mnie.... Przypisywałem przypadkowi wszystko to, com ci tu teraz opowiedział, ojcze, i tak mało przywiązywałem wagi do tej niewytłómaczonej antypatyi, żem nic ci o niej nawet nie wspomniał i że powróciwszy do domu, pytałem cię w najlepszej wierze, czy pani Herbert nie podlega czasami atakom słabości, w rodzaju togo, któremu byłem obecny.... Czy nie pamiętasz czasem tego szczegółu?
— Tak, pamiętam, — potwierdził pan de Labardés.
Raul mówił dalej:
— Od tego czasu wszakże niepodobieństwem było dla mnie łudzić się dłużej... Pani Herbert czuje do mnie jakąś odrazę, połączoną z czemś w rodzaju przestrachu.... Chciałaby ukryć przedemną to uczucie, ale nie może żadną miarą.... Jeśli niespodzianie stanę przed nią, twarz jej przybiera taki wyraz, jak na widok jadowitego gadu.... Wargi jej bieleją, a twarz blednie zlekka. Ta bladość uchodzi oka innych, ale mego ujść nie może... Jeśli kierunek rozmowy zmusi ją do przemówienia kilku słów do mnie, czyni to z lodowatą grzecznością, a głos jej, zwykle tak słodki, przybiera intonącyę jakąś nieokreśloną, nieujętą, która mnie rani jak miecz! Bardzo często udało mi się pochwycić w zwierciadle, jak oczy pani Herbert utkwione były we mnie w takiej chwili, w której sądziła, że jej widzieć nie mogę.... Wzrok jej w tych chwilach przybierał taki wyraz grozy i groźby, o jakim niepodobieństwem byłoby dla mnie dać ci pojęcie.... Jeślim obrócił się wtedy, nagle spuszczała oczy i już ich nie podnosiła.... Jeżeli, czy to w salonie czy w parku, stanę obok Blanki, pierwszym bezwiednym i niemal ruchem pani Herbert jest rzucić się między nas, aby nas rozdzielić.... Powstrzyma się ale niezadługo zaraz wynajdzie jakiś pozór, pod którym może oderwać Blankę i pociągnąć ją gdzieindziej. Uważa mnie, przysięgam ci, ojcze, za niebezpiecznego i śmiertelnego wroga.... Pewnego wieczora w wielkiej kasztanowej alei, przy fontannie Neptuna przypadek, nie pamiętam już jaki, sprawił, że się zetknęły z sobą nasze ręce.... Wydała lekki okrzyk, taki jaki wyrwałby się z ust jej niezawodnie, gdyby niespodziewanie ręka jej natrafiła na węża.... W chwilę później widziałam, jak rękę zanurzyła w basenie fontanny i długo następnie tarła ją chustką, jakby z niej chciała zmyć jakąś plamę.... Co na to wszystko mówisz, ojcze, i czy uważasz za dostateczne te dowody niepojętej odrazy, którą czuć musi do mnie pani Herbert?
— Masz słuszność, dziecko moje, — odpowiedział Marceli, — widocznem jest, że to nienawiść i nienawiść silna.... Jest w tem jakaś niezgłębiona tajemnica, w której myśl moja się gubi.... Nie mogę sobie wytłómaczyć inaczej tego uczucia, jak chyba jakąś aberacyą dziwaczną umysłu, z natury tak zdrowego, prawego i sprawiedliwego. Ten wstręt pani Herbert nie ma najmniejszej podstawy, mieć jej nie może zgoła.... To po prostu szaleństwo,... Szczęściem dla ciebie Blanka w niczem nie zależy od swej siostry i opozycya pani Herbert nie przeszkodziłaby generałowi oddać ci młodszą swą córkę, jeśli taką będzie jego wola.
— Bez wątpienia... ale czyż za nic liczysz, ojcze, niezmierny wpływ pani Herbert na umysł hrabiego Presles?
— Ten wpływ pokonać można. Może być zresztą uda mi skłonić Dyannę, jeżeli już nie do oświadczenia się za tobą, to przynajmniej do nie działania niczego wbrew twemu interesowi....
— Jakże to?... zawołał Raul.
— Przez jej męża, który winien mi jest życie, który kocha mnie i kocha ciebie.
— Więc mogę mieć nadzieję? — spytał z uniesieniem młodzieniec.
— Możesz liczyć przynajmniej na mnie, kochane dziecko, że jeśli tylko szczęście twoje zależnem jest odemnie, uczynię wszystko, aby cię widzieć szczęśliwym.


XX.
KLUB PZREMYSŁU I SZTUKI.

Gontran, powiedzieliśmy i powtórzyli kilkakrotnie, był szulerem aż do szpiku kości. Gra więcej jeszcze niż rozpusta pochłonęła mu większą część macierzystego spadku.
Zasiadłszy do zielonego stołu i ująwszy tylko karty w rękę, Gontran tracił formalnie głowę, grał z namiętnością szaloną, przegrywał bez pamięci wszystko co miał i czego nie miał.... Byłby gotów stawić na kartę swe nazwisko, swoją duszę, swój honor, gdyby tylko znalazł Judzi, coby przystali na stawienie jakiejś sumy pieniędzy przeciw podobnej stawce.
Dom, w którym wicehrabia de Presles spędzał trzy czwarte części swego życia ku zadowolnieniu swojej namiętności, trzymał środek między klubem a tajemnym domem gry.
Położony w jednej z najpiękniejszych dzielnic miasta, urządzony z pewnym zbytkiem nosił on ostentacyjne miano: «Klubu przemysłu i sztuki.«
Pompatyczny ten i kłamliwy tytuł był rodzajem szyldu, przeznaczonym do pokrycia właściwej specyalności.
Członkowie klubu, w liczbie pięćdziesięciu do sześćdziesięciu, płacili składkę roczną dość znaczną, służącą na pokrycie kosztów, ponoszonych w interesie dobra powszechnego.
Klubiści byli po większej części młodymi ludźmi, wielce wątpliwej reputacyi.
Niektórzy należeli do rodzin szanowanych i bogatych, którym postępowaniem swem przynosili wstyd i zakałę.
Inni, a tych było daleko więcej, byli prostymi chevaliers d’industrie, znajdującymi zawsze sposób napełnienia złotem swych kieszeni, choć nie można było odgadnąć zkąd go wzięli. Nikomu nie przychodziło też na myśl pytać ich o wytłómaczenie tego niepojętego dostatku. Skoro w grze przegrali, płacili gotówką i ochotnie. Śmiesznem wydawałoby się zresztą wymagać od nich czegoś więcej.
Ażeby należeć do »Klubu przemysłu i sztuki« trzeba było przejść formalności wstępne, przyjęte we wszelkich zakładach tego rodzaju, to jest sformułować podanie pod patronatem dwóch członków. Następnie drogą skrutynium orzekano przyjęcie lub odrzucenie kandydata.
Każdy z klubistów miał prawo przedstawiania bez wszelkich formalności jednego lub dwu gości im znanych a przebywających czasowo w Tulonie i nie mających zamiaru bawić w nim tak długo, by mogli pretendować, do wpisania się na listę członków.
Kilku młodych oficerów marynarki i kilku starych kapitanów kupieckich okrętów korzystało dość chętnie zazwyczaj z tego czasowego przywileju, który im dawał łatwość przetrwonienia prędzej niż gdzieindziej pozyskanych na morzu pieniędzy.
Przypatrzmy się teraz, jak odbywały się rzeczy wewnątrz Klubu.
Przez cały dzień i przez pierwszą połowę wieczora zabawy w Klubie były spokojne, skromne, patryarchalne poniekąd.
Dzienniki, bilard, szachy, wist i boston składały się na nie.
Ale wkrótce po jedenastej wieczorem nagła następowała zmiana; spokojny Klub zamieniał się w przedsionek «piekieł« Londynu.
Drzwi zamykały się szczelnie i nie otwierały już jak dla zwykłych gości, zbrojnych w hasło umówione. Lansknecht, bakarat, gry hazardowne wszelkiego rodzaju wreszcie tronowały na wszystkich stołach i panowały tu wyłącznie a nieograniczenie. Złoto i bilety bankowe zawalały zielone stoły i co noc znaczne sumy przechodziły z rąk do rąk.
Dodać musimy, że gra zazwyczaj nie bywała tu bynajmniej uczciwą.
Nie używano wprawdzie kart podrabianych, ale niemniej wszelkie środki uchodziły, kiedy chodziło o wypróżnienie kieszeni jakiejś łatwej do oporządzenia ofiary jak taki Gontran de Presles lub ludzie dopuszczeni na mocy prostego przedstawienia do gry a nie będący członkami Klubu, ale jego czasowemi tylko gośćmi.
Wówczas, obfite libacye ponczu lub szampana poprzedzały zazwyczaj grę i ofiary przeznaczone utrącały jeśli już nie przytomność to z pewnością krew zimną zanim zasiadły do kart.
Wobec przeciwników tak rozbrojonych, zwycięztwo było z góry pewnem.
Dodać tu trzeba jeszcze, że odkąd ostatnie strzępy fortuny zniknęły po sztuce złota w rękach chciwych wiecznie rabusiów, Gontran de Presles nie liczył się już do ofiar.
Któryś ze starych poetów postawił za zasadę ten dwuwiersz, który z czasem przeszedł w przysłowie:

Poczyna się rolą oszukanego,
Kończy rolą oszusta!...

Wicehrabia de Presles nie zatrzymał się na tej stromej pochyłości, na której dość postawić krok pierwszy, by się zsunąć do dna.
Stawszy się teraz wspólnikiem najbezczelniejszych flibustierów Klubu, których łączyła pomiędzy sobą frank-masonerya nieprawości, dzielił on z tymi nowymi rycerzami lansknechta piórka, wydarte ufnym gołębiom, których zła ich gwiazda i nikczemne popędy zagnały w to jastrzębie gniazdo.
Tam przeto zaszedł już ten nieszczęsny człowiek, ostatni a niegodny potomek szlachetnego rodu.
Niestety! wicehrabia de Presles miał zejść niżej jeszcze!...
Pewnego dnia, na dwa czy trzy tygodnie przed rozmową, Marcelego de Labardès z Raulem, którą przytoczyliśmy powyżej, Gontran przybył do Klubu około czwartej po południu.
Młody ten jeszcze człowiek zmienił się bardzo; jakkolwiek miał ledwie rok trzydziesty trzeci, twarz jago zwiędła przedwcześnie nosiła fatalne znamiona, co zdradzają dzikie, nieokiełznane namiętności a przedewszystkiem bezsenne noce, przetrawione u zielonego stołu.
Włosy jego jasne, pośród których tu i owdzie już przebłyskała siwizna, tak były przerzedzone, że na szczycie głowy tworzyła się już zupełna łysina. Powieki zaczerwienione były i nabrzmiałe, zmarszczki W kształcie łap gęsich zarysowywały się w kątach ocen, kurczowy, nerwowy ruch podnosił bezustannie kąciki ust. policzki wklęsłe, zapadłe, zapalały się plamami wypiekłego rumieńca.
Broda gęsta, długa stanowiła oprawę tej zniszczonej, spustoszonej namiętnością twarzy, ale jeszcze — mimo wszystkie te stygmata — pięknej.
Strój młodego człowieka nie utracił nic ze swej dawnej poprawności. Gontran zachował miłość własną w dwu tylko rzeczach jeszcze: w elegancyi swego ubioru i czystości rasy kani, których dosiadał.
Konie były częścią stajen ojcowskich i ojciec też bez wszelkich trudności płacił za niego rachunki krawcom. Tym przeto sposobem wicehrabia mógł zaspokajać dowolnie ostatnie swe próżności.
Pięciu czy sześciu młodych ludzi, palących i rozciągniętych na sofach w małym saloniku, powitało go demonstracyjnie i z wielkim zapałem.
Młodzieńcy ci należeli po większej części do rodzin kupieckich, niezmiernie radzi też byli, że mogą poszczycić się przyjaźnią i paufałemi stosunkami z tak wielkim panem jak wicehrabia.
Wiedzieli też zresztą, że w niedalekiej prawdopodobnie przyszłości Gontran przez śmierć ojca, stanie się posiadaczem drugiego znakomitego majątku, który równie łatwo przyjdzie mu wydrzeć jak poprzedni. To też obecnie na konto owej przyszłości raczyli, ile się dało, przyszłego spadkobiercę, by tem lepiej potem módz sięgnąć po jakąś część oczekiwanego spadku.
Gontran brał wszystkie te demonstracye za gotówkę i wierzył ślepo w bezgraniczną dla siebie sympatyę i przywiązanie niesłychane wszystkich tych łotrów, którzy stanowili dwór jego.
— I cóż, panowie, — spytał, odwzajemniwszy uściśnienia rąk, zapalając cygaro i rzucając się na kozetkę, — przez dwa dni tu nie byłem, cóż słychać nowego w klubie i w poczciwem miasteczku Tulonie?...
— Rzecz wielce dla nas zajmującą, — odpowiedział jeden z młodych ludzi.
— Cóż to za rzecz?
— Przybycie jakiegoś dystyngowanego podróżnego, którego Simonie ma nam przyprowadzić dziś wieczorem....
— Któż to jest ten podróżny?
— Paryżanin.
— Który się nazywa?
— Baron de Polart.
— Po cóż on tu przyjechał do Tulonu?
— Ma tu spędzić tylko dni kilka, w przejeździe do Afryki.
— Do Afryki? Więc to wojskowy, ten baron?
— Bynajmniej. Jak się zdaje jest to spekulant i otrzymał od rządu olbrzymie koncesye gruntów w Algieryi.
— Pyszna rzecz! — Ale cóż nas obchodzi ten jegomość i jego koncesye?
— Obchodzi nas i bardzo... baron Polart jest graczem.
— Niebardzo mi, przyznaję, chodzi o wygranie od niego tych ziem.
— Bez wątwienia, kochany wicehrabio, ale może i nie pogniewałbyś się, gdybyś od niego wygrał trochę banknotów, lub gdyby wielkie jego rulony złota przeszły do ciebie.
— A czyż je ma?
— Sporo.
— Zkądże to wiadomo?...
— Jak najłatwiejszym w świecie sposobem. Simonis był w biurze banku Rieux, Chotel et Comp., kiedy pan Polart przyszedł po wypłacenie listu kredytowego na sto tysięcy franków....
— Sto tysięcy franków! — zawołał Gontran.
— A tak, mój Boże, a Simonis twierdzi, że nie był to bynajmniej jedyny przekaz w jego pugilaresie, że przeciwnie pugilares Paryżanina napchany jest papierkami takiejże samej wartości...
— A! do dyabła!
— Czy zaczynasz uważać, wicehrabio, że ta rzecz jest interesującą dla nas?....
— Tak, tak, mieliście słuszność, moi przyjaciele i jeśli można tylko, nie powinniśmy dopuścić, aby ten ładny i okrągły grosik wyszedł z Tulonu. Dyabli nam po afrykańskich koloniach, dyabli po kolonizacyi Algieru! Jestem Francuz i mój kraj przedewszystkiem!...
— Brawo, wicehrabio! — przy wtórzyła młodzież z głośnym śmiechem, — otóż to mi dobrze powiedziane!
Gontran podjął:
— Ale Simonis nie znał tego pana.... Jakże więc zrobi, aby nam go przyprowadzić?...
— Simonis, który nie jest bity w ciemię, zrozumiał natychmiast, że można wyciągnąć przecież pewną korzyść z człowieka, co posiada przekazy na sto tysięcy franków. Zasięgnął informacyi... baron de Polart stoi w hotelu »Marynarki Królewskiej« i jada tam w tabldocie.... Simonis poszedł onegdaj i wczoraj jeść tam także i tak się urządził, że był sąsiadem kapitalisty przy stole. Rozmawiali z sobą. Baron skarżył się, że nie wie jak spędzać wieczory... nienawidzi wszelkich widowisk, teatrów a uwielbia karty. Simonis mówił mu o naszym Klubie i ofiarował się panu de Polart, że go zaprezentuje; ofiarę tę on przyjął z wielką chęcią i wdzięcznością. Przedstawienie ma mieć miejsce tego wieczora. Wszystko to, jak widzisz, kochany wicehrabio, przeprowadzonem zostało z prawdziwie dziecięcą prostotą.
— W istocie nadzwyczaj naturalnie, — odpowiedział Gontran — a zarazem nadzwyczaj zręcznie przeprowadzone.... Tylko....
— Tylko, co?...
— Tylko, że to nie z kanonierkami przystępuje się do ataku fregaty. Aby walczyć równemi szansami przeciw stu tysiącom franków Paryżanina, trzebaby złota niemało.... Czyż je mamy?...
Młodzi ludzie popatrzyli na siebie.
— Ja mam tysiąc franków w kieszeni... — rzekł jeden z nich.
— Ja, ośmset.
— Ja sześćset.
Inni wymieniali nic nie znaczące sumki.
— Ja, — odezwał się Gontran, — przeglądając swą portmonetkę, mam coś około trzydziestu luidorów, wszystko to moi panowie bardzo mało....
— Ba! — odpowiedział jeden z interlokutorów młodzieńca — wielką ostrożnością i niejaką zręcznością dochodzi się do wszystkiego... chodzi tylko o zrobienie wyłomu... przez ten wyłom posypią się wały złota.... Czyż nie przypominacie sobie, że Holandya została zalaną i omal nie zatopioną dla tego tylko, że szczury zrobiły otwór w jej tamach.
— Nakoniec, — podjął wicehrabia de Presles, — zrobimy co będziemy mogli, a przynajmniej nie będziemy sobie mieli nic do wyrzucenia, jeżeli nam się nie uda.


XXI.
BARON DE POLART.

W ciągu wieczora ta osobistość niecierpliwie oczekiwana, na której kieszeni tyle budowano pięknych nadziei, została przyprowadzoną i przedstawioną przez młodego Tulończyka, który nosił dziwaczne nazwisko Simeona Simonis.
Baron Achiles de Polart był jednym z tych ludzi, którzy strasznie niepodobają się ludziom obdarzonym gustem choć cokolwiek artystycznym, ale których znaczna część kobiet zwie pięknymi.... wyglądał na trzydzieści ośm lub trzydzieści dziewięć lat najwyżej, jakkolwiek w rzeczywistości minął już dawno granicę czterdziestki. Figurę miał tambur-majora, a siły był niesłychanej. Piersi wypukłe, olbrzymie, rozrosłe tworzyły wysokie sklepienie pod kamizelkami, kształtu pancerza, których krzyczące kolory zwracały na siebie oczy każdego. Dokoła szyi jego, istnej szyi Farnezyjskiego Herkulesa, owijały się krawaty zielone lub szafirowe przytwierdzane szpilką o jednym wielkim brylancie, który znawcy oceniali conajmniej na pięćset luidorów. Nogi jego zawsze obute w nieposzlakowanej świeżości lakierki, byty za wielkie do całej postaci, grube, niezgrabne. Ręce opięte od samego rana w rękawiczki jasnych kolorów, świeżuteńkie były za szerokie i za krótkie, aby mogły uchodzić za znośnie zgrabne. Te kończyny plebejskie i pospolite nie bardzo zgadzały się z arystokratycznem pochodzeniem barona, Twarz pana de Polart była niezmiernie regularną rysami, ale zupełnie pozbawioną wyrazu. Bokobrody błękitnawo-czarne, przycięte z angielka, odbijały silnie od różowej cery policzków. Włosy błyszczące, połyskliwe wieńczyły czoło nizkie i zdenerwowane.
Dodajmy, że baron nosił u dziurki od guzika swego fraka, surduta a nawet szlafroka, z jakie pól tuzina wstążeczek orderowych, pośród których jednak brak było zupełnie czerwonej wstążeczki Legii honorowej.
Pan de Polart zasłużył sobie na te ordery, — jak mówił, — licznemi usługami, jakie miał oddać obcym mocarstwom... nie tłómaczył zresztą zupełnie charakteru swych przysług bliżej.
Paryżanin i jego rozliczne ordery zostali przyjęci w »Klubie Przemysłu i Sztuki« z wielką atencyą, na jaką jeden i drugi zasługiwali.
Symeon Simonis przedstawił nową zdobycz znamienitszym klubistom a przed innymi wicehrabiemu Gontranowi de Presles. Jako człowiek dobrego towarzystwa, który wybornie zna herbarz, pan de Polart wyraził niezmierną swą wdzięczność za zaszczyt, jaki go spotyka i długo a szeroko wywodził wszystkie zaszczytne związki rodziny de Presles i najznakomitszymi rodami Francyi, w rozmowie swej z Gontranem.
Zaryzykował nawet w zapale tej rozmowy kilka słów o dalekiej, nieco mglistej wprawdzie jakoby parenteli Presles’ôw i Polartów, parenteli wynikającej ze związku któregoś hrabiego Presles w XV-ym wieku z panną de Polart.
— Przy najbliższej mej podróży do Paryża, — powiedział Gontranowi, — każę zrobić wyciąg mego genealogicznego drzewa i będę miał honor przesłać panu takowy, celem skonstatowania pokrewieństwa, o którem wspomniałem.
Parantela wspomniana wydała się Gontranowi co najmniej wielce wątpliwy, ale nie okazał najmniejszej pod tym względem nieufności, a niechcąc w grzeczności ustąpić baronowi, potwierdził, że istotnie słyszał często o baronach de Polart w domu rodziców, choć w rzeczy samej dzisiejszego rana jeszcze nie miał wyobrażenia o ich istnieniu.
— A więc, panowie, — ozwał się Simonis, — proponuję, abyśmy zaimprowizowali małą kolacyjkę ku uczczeniu pana wicehrabiego de Presles i pana barona de Polart, jako dwóch krewnych, godnych poznania się wzajem a dotychczas sobie nie znanych.
Trzebaż dodawać, że projekt ten, wielce zręczny, przyjęty został z jednomyślnym zapałem i natychmiast w czyn wprowadzonym. Zimne mięsiwa, ciasta, owoce i cukry złożyły się na wcale przyzwoitą zastawę, do której wszyscy współzawodnicy bez wyjątku zabrali się z wielkim apetytem, poczem nastąpiły wina i wonne likiery.
Baron podniecany bezustannymi toastami pił więcej niż każdy inny i niebawem też, jak się zdało był już dobrze cięty.
Tej to właśnie oczekiwano chwili, aby się zabrać do gry.
Pan Polart siadł do stolika, u którego królować miał bakarat i około trzeciej rano stając od niego, stracił i zapłacił z najlepszą i najbezinteresowniejszą w świecie miną coś pięć czy sześć tysięcy franków. W odwet odzyskał najzupełniej krew zimną.
— Panowie, — ozwał się, powstając po ostatniej przegranej, która zabrała mu dwadzieścia pięć luidorów, przeszłych do kieszeni Gontrana, — dziękuję wam serdecznie za ten wieczór uroczy, który z waszej łaski spędziłem tak przyjemnie i życzę wam dobrego dnia....
— Jakto! panie baronie, już pan odchodzisz? — zawołało naraz kilka głosów. — Czemuż pan nie zostajesz jeszcze trochę z nami?... Szczęście niezawodnie teraz się odwróci....
— Nie wierzę w to, — odpowiedział śmiejąc się Paryżanin. — Tej nocy pociemniała jakoś moja gwiazda a źlem zawsze wychodził na tem, ile razy upierałem się pokonać nieszczęście.
— Ale przecież zobaczym się jeszcze?...
— To nie ulega wątpliwości.
— Niezadługo?...
— Dziś wieczór jeszcze. Boć to już nazajutrz wczorajszego naszego wieczora i prosić was będę panowie o rewanż za tą partyę, którą teraz opuszczam...
— A więc to ułożone, — odparł Gontran, — i mam nadzieję, że mniej szczęśliwi a gościnniejsi, nie będziem mieli, jak dziś, przykrości ograbienia pana....
Baron z uśmiechem wzruszył ramionami.
— A! panie wicehrabio, — rzekł, — proszę, nie myśl że o takiej drobnostce.... Nicby nie było straszliwiej nudnego dla mnie nad grę, w której miałbym zawsze wygrywać...
Rzuciwszy ten aforyzm w tonie głębokiego przeświadczenia, pan baron ukłonił się i wyszedł.
Nie będziemy tu powtarzać uwag pozostałych członków Klubu po jego wyjściu, ani też pełnych zapału powinszowań, które zbierał Symeon Simonis ze wszech stron.
Wieczorem o tejże samej co wczoraj godzinie pojawił się znów baron w Klubie. Tak samo również jak dnia poprzedniego, przegrał z pięć czy sześć tysięcy franków z wdziękiem, prawdziwie ujmującym i swobodą światowca i wyszedł oznajmiając, że powróci podjąć na nowo walkę z szczęściem, które tak upornie wypowiedziało mu posłuszeństwo.
Następnego dnia po południu Gontran de Presles złożył wizytę baronowi w hotelu.
Młody ten człowiek, zastanowiwszy się głębiej, przyszedł do przekonania, że zamiast dzielić łup z tuzinem członków Klubu, bez porównania prostszem by było a zarazem bez porównania korzystniejszem zwrócić w swoją wyłącznie stronę ten potok złoty, płynący z kieszeni nieszczęśliwego gracza.
Rzekłbyś, że pan Polart odgadnął pragnienia swego gościa i że wzajem nic więcej sobie nie życzył nad możność zadowolnienia go, bo po półgodzinnej może rozmowie, spytał go:
— Panie wicehrabio, czy grasz w pikietę?
— Dość często, — odpowiedział młody człowiek.
— A nie mógłbym zaproponować panu czasem partyi?...
— Przyjąłbym ją z największą przyjemnością...
Pan de Polart kazał podać karty.
Gontran, który w pikiecie uważał się za mistrza pierwszej siły, zacierał sobie ręce.
— Możebyśmy nadali grze nieco zajęcia jakąś stawką?... — wymówił z wybornie odegraną obojętnością.
— Naturalnie!
— Jakże pan grasz wysoko?...
— Niech pan postanowi.
— A więc, panie baronie, dwadzieścia pięć luidorów, czy dobrze?...
— Wybornie, panie wicehrabio....
Gontran wygrał dwie pierwsze partye, nie posiadał się z radości.
Radość ta jednak była wielce krótkotrwałą.
Nagle odwróciło się szczęście i młody człowiek wciągu mniej niż dwu godzin, stracił wszystko złoto, które miał przy sobie, a które było niemal całą wygraną poprzednich nocy.
— Panie baronie, — rzekł, powstając, — zakończmy dziś na tem, proszę.
— Nie chceszże pan grać dalej?...
— To niepodobna...
— Dla czego?...
— Nie spodziewając się, że będę wiał przyjemność grać z panem, nie mam przy sobie znaczniejszej sumy.
— Czy to ma znaczyć, żeś pan spłukany do czysta?...
— To właśnie.
— A więc, mniejsza o to?... Graj na słowo, panie wicehrabio... twoje słowo ma dla mnie walor wszystkich banknotów ziemi....
Gontran usiadł napowrót do stolika... i rozpoczął grać dalej; przegrywał dalej; a zdwajając wciąż stawki w nadziei, że mu się uda odegrać, w końcu gry został dłużnikiem panu Polart na sumę dwunastu tysięcy franków.
W tej chwili na dole rozległ się głos hotelowego dzwonka, wzywającego na obiad.
— Panie wicehrabio, — ozwał się Paryżanin, — zmuszony jestem opuścić teraz pana; ale będę niezmiernie szczęśliwym, jeśli mi będzie wolno jutro ofiarować mu rewanż.
— Który przyjmuję, — odpowiedział Gontran, zmuszając się do uśmiechu, na przekór zimnemu potowi, co wielkiemi kroplami ściekał mu z czoła.
— Spodziewam się, — ciągnął dalej baron, — że rewanż ten będzie zupełnym i że nie będę miał tej co dziś przykrości, patrzenia na to jak pana prześladują złe losy....
— Powiedziałeś pan sam przecie, — odparł wicehrabia, — że nic nie nudziłoby cię hardziej nad grę, w której zawsze byłbyś wygranym. Moje w tym względzie zdanie najzupełniej jest z pańskiem zgodne. Cóż tak wielkiego straciłem wreszcie?.... Jakieś piętnaście tysięcy franków, co najwyżej o to jest przecież nic nie znaczącą drobnostką. Do jutra, panie baronie.
Gontran uścisnął rękę pana Polart, opuścił hotel, kazał osiodłać konia i puścił się w drogę ku zamkowi Presles.
Zacinając konia szpicrózgą i spinając go ostrogami, w szalonym pędzie, młody człowiek daremnie szukał wyjścia z tej sytuacyi, w którą samochcąc popadł i która była nieuniknioną.
Bo w istocie co zrobi, aby spłacić barona Polart skoro niema zkąd, a jak się wziąść do tego, aby mu nie potrzebować płacić?...
Któżby nie znał tych dziwnych fenomenów, graniczących z obłędem, co się rodzą w mózgu gracza z profesyi pod wpływem gorączkowej namiętności gry.
Dług karciany u takiego gracza uchodzi za rzecz świętą.
Iluż to ludzi, aby uiścić dług takiej natury, nie dba o inne, stokroć ważniejsze, stokroć honorowsze długi, a częstokroć nawet odmawia zaspokojenia najniezbędniejszych potrzeb swej rodzinie.
Iluż to ludzi dawało zaprotestować swój weksel byle tylko wciągu dwudziestu czterech godzin zaspokoić karcianego wierzyciela.
Są tacy fanatycy tej honorowości, że gdyby byli w możności skradliby, aby osiągniętemi z kradzieży pieniędzmi zapłacić ów tak zwany dług honorowy.
Gontran nie zachował tego nawet poczucia honoru, które u innych istnieje wówczas jeszcze, gdy już stępiały wszystkie inne.
Żadnego on już długu nie uważał za dług honorowy i nie czynił w tej mierze wyjątku dla tych, których gra była przyczyną.
Spłacić barona Polart! ta sprawa mniej go zajmowała sama w sobie, ale z głębokiem natomiast przerażeniem patrzał na rezultaty nie zapłacenia.
Pierwszym z nich, najbardziej nieuniknionym, była zupełna utrata poważania, jakiem się cieszył pośród członków Klubu. Najmniej skrupulatni nawet wotowaliby w interesie ogółu za usunięciem z Klubu człowieka niebezpiecznego w najwyższym stopniu, bo nie płacącego gdy przegrał....
A zatem on, Gontran wicehrabia de Presles, miałby być wygnanym, haniebnie wygnanym, wykluczonym z Klubu mieszczańskiej młodzieży, z Klubu negocyantów i handlowców! Raczej wystrzałem roztrzaskać sobie czaszkę.
A potem jeśli chce odbić się, jeśli daną mu ma być możność spróbowania raz jeszcze szczęścia w tej walce, podjętej na zdobycie banknotów barona Polart. trzeba przedewszystkiem spłacić owe dwanaście tysięcy franków, tak szalenie stracone!
Ale zkąd wziąć tych dwunastu tysięcy?
Udać się do generała?... prosić Jerzego Herbert?... o tem ani sposób było myśleć... z jednej jak z drugiej strony tak niedorzecznej prośbie groziła tylko uzasadniona odmowa, do której dodanoby sążniste kazanie.
Pożyczyć... ale od kogo? Kredyt Gontrana w Tulonie wyczerpany był do ostatniej nitki. Nie dwunastu. ale jednego tysiąca prawdopodobnie nie zdołałby nigdzie już dostać....
W którąbądź stronę zwrócił się wicehrabią, wszędzie napotykał nieprzezwyciężone materyalne trudności, nieprzełamane zapory.
A jednak w chwili, gdy koń jego spieniony wstąpił w aleję odwiecznych drzew przed zamkiem Presles, uśmiech rozjaśniał twarz Gontrana, a ust jego półgłosem wymówione wybiegły słowa:
— Jutro zapłacę! jutro się odegram!...


XXII.
WPADŁ W ZASADZKĘ.

— Jutro zapłacę! jutro się odegram! — wołał Gontran w chwili przybycia do zamku Presles.
Aby z taką przemawiać zupełną pawnością, musiał on mieć słuszne powody, musiał mieć podstawę jakąś do tej ufności. I miał ją: Gontran powziął plan pewien, zamierzył zgwałcić szczęście, skoro to szczęście obchodziło się z nim jak z wrogiem i upornie odmawiało mu swych względów.
Nic prostszego zresztą nad środki jakich zamierzył użyć do przeprowadzenia swego planu.
Przypatrzmyż się, jak przystąpił do wykonania.
Gontran, jak wiemy, oddawna już stracił do ostatniego grosza osobisty swój majątek; co miesiąc tylko dostawał od ojca pięćset franków na kieszonkowe wydatki.
Te dwadzieścia pięć luidorów, zawsze już naprzód wybieranych i traconych, była to po prostu kropelka tylko rzucana w otchłań morską, wydatków szalonych wybryków tego marnotrawnego syna.
Mimo to, Gontran zawsze domagał się tej ma utkiej pensyjki jak najskrupulatniej.
Tegoż wieczora prosił on o przyspieszenie jej nieco generała, który jak najchętniej podał mu rulonik złota.
— Mój ojcze, — przemówił młody człowiek, — wołałbym przekaz na twego bankiera... jutro właśnie mam zapłacić w Tulonie pięćset franków i mógłbym przekaz ten posłać zaraz pocztą.
Pan de Presles wyjął ze swego biurka blankiet gotowy na dom Rieux Chotel et Comp., gdzie miał złożone znaczne kapitały.
Na blankiecie tym w dwu pustych miejscach wypisał sumę pięciuset franków, naprzód w cyfrach, potem literami; następnie położył swój podpis ręką drżącą i niepewną, z trudem mu już bowiem przychodziło pisanie i tak wypełniony przekaz podał Gontranowi.
Młody człowiek miał tym sposobem już w ręku pierwsze narzędzie, potrzebne mu do wykonania zamierzonego planu.
Uzbrojony tym skrawkiem papieru, opatrzonym u wierzchu nagłówkiem firmy Rieux, Chotel et Comp., u spodu zaś podpisem hrabiego Presles, zamknął się w swoim pokoju; przysposobił sobie atrament, pióro, zaopatrzył w scyzoryk i narzędzie ze słoniowej kości do gładzenia zeskrobanego papieru i rozpoczął z przerażającą jak na pierwszą próbę zręcznością, operacyę fałszerza z rzemiosła.
Przed upływem godziny, ukończył swe zadanie.
Liczby i litery przekazu nie wykazywały już sumy pięciuset franków, ale sumę piędziesięciu tysięcy franków.
Zmiana miejsca przecinku, dodanie dwóch zer, podskrobanie wyrazu pięćset i zrobienie z niego pięćdziesiąt tysięcy, wystarczyły aby stokroć pomnożyć pozorną wartość przekazu.
Badanie baczne a przedewszystkiem nieufne, mogłoby jedynie tylko wykazać fałsz.
Bez wątpienia kasyer banku nie wypłaciłby przekazu bez poprzedzenia tej czynności takiem właśnie zbadaniem dokładnem, tu zwłaszcza, gdzie chodziło o sumę tak znaczną; ale Gontran liczył na to, że przekaz ten nie dojdzie nigdy do biura panów Rieux, Chotel i Spółka.
Ukończywszy smutne to zajęcie, wicehrabia de Presles rozpoczął natychmiast inne, niemniej niebezpieczne i niemniej występne.
Artysta lubi otaczać się przedmiotami sztuki i rzadkościami, myśliwiec ma upodobanie w poglądaniu na Lefoszówki i odtylcówki, sportsmen zbiera kolekcje uzdeczek, szpicrut i ostróg....
Jak sportsmen, jak myśliwiec, jak artysta, tak i gracz ceni źródło swych rozkoszy gorączkowych; w samotności nawet sprawia mu to przyjemność bawić się kartami....
Gontran miał przeto u siebie karty.
Wyjął jedną świeżą paczkę, rozrzucił ją przed sobą na stole i spędził część nocy na poddawaniu ich operacyi nakłuwaniu.
Po ukończeniu długich tych preliminaryów, zabrał się do ogólnej repetycyi wszystkich partyj, które miał nazajutrz rozegrać, ćwicząc się w grze, która miała dlań walkę zamienić w szereg tryumfów.
Zadowolniony ze swej zręczności i pewien z góry zwycięztwa, młody człowiek rzucił się wreszcie na łóżko w chęci przespania się przez kilka godzin, ale powiedzieć to możem na jego pochwałę, że zupełnem było dlań niepodobieństwem zasnąć i aż do chwili, gdy pierwszy brzask dnia rozjaśnił widnokrąg i oświecił pokój bladem, niepewnem światłem nie zdołał zamknąć oka ani na chwilę.
Zkądże pochodziła ta bezsenność?...
Czyżby wyrzut sumienia przed spełnieniem czynu już go prześladował?... Nie sądzimy; ale pocieszającem jest módz skonstatować ten sam fakt, że ostatni potomek bohaterskiego rodu nie wstępował przynajmniej na drogę zbrodni bez mimowolnej trwogi, niepokoju i wzruszenia.
Na nieszczęście ani to wzruszenie, ani ten niepokój nie dochodziły do powstrzymania Gontrana na progu hańby, postanowienie jego byłe niecofnionem. Zresztą sytuacja, w którą wpędziła go własna nieostrożność, wydawała mu się całkowicie bez wyjścia.
Przez to wyjście tedy chciał się z niej wymknąć.


∗             ∗

Natychmiast po śniadaniu, spożytem w gronie rodziny, Gontran dosiadł konia i puścił się w drogę do Tulonu. Około drugie wchodził do »Hotelu Marynarki« do apartamentu barona Polart.
Ten ostatni wybiegł naprzeciw niego, z ręką wynaciągniętą i uśmiechem na ustach.
Gontran odpowiedział najserdeczniejszem uściśnieniem ręki i najmilszym uśmiechem.
Obaj ci ludzie wyglądali na dwóch przyjaciół, serdecznie do siebie przywiązanych i niezmiernie zadowolnionych ze spotkania się.
— Panie baronie, — spytał Gontran — czy byłeś pan wczoraj wieczorem w Klubie?
— Spędziłem w nim coś ze dwie czy trzy godziny, — odpowiedział pan Polart.
— Grałeś pan?...
— Alboż można żyć bez gry, bodaj dzień jeden? — wyśpiewał baron, parodjując w ten sposób wierszyk ze znanej operetki.
— Czy służyło panu lepiej szczęście niż poprzednich wieczorów? — spytał Gontran.
— Tak i nie.
— Jak to?
— Chcę powiedzieć, że rezultat nie był ani dobrym ani złym, ale najkompletniej nijakim.... To traciłem, to wygrywałem, w końcu gry jednak okazało się, żem ani wygrał ani przegrał. Nic dla mnie nie ma nudniejszego nad to statut quo i spodziewam się, że dziś fortuna oświadczy się za mną lub przeciw mnie, zamiast wahać się między jednym a drugim z nas jak kokietka, która wszystkim przyrzeka swe względy a nie obdarza niemi nikogo....
— Porównanie wyborne, genialne! — ozwał się Gontran ze śmiechem.
— Przynajmniej jest słusznem! Skoro podoba się panu rozpocząć, wicehrabio, rozkazy.
— Jak skoro pan zechcesz, pierwej, proszę, zregulujmy nasze rachunki.
— Nic nie nagli.
— Przebacz pan, ale długimdnia poprzedniego zaciągnięte, muszą być spłaconemi przed rozpoczęciem nowej partyi.
— A więc uiść się pan z swego długu, wicehrabio i nie mówmy już o tem.
Gontran, nie bez gwałtownego bicia serca, wyjął ze swego pugilaresu przekaz przygotowany a raczej sfałszowany poprzedniego dnia wieczorem i położył go na stoliku.
— Oto, — przemówił, — przekaz na pięćdziesiąt tysięcy franków, podpisany przez hrabiego Presles, mego ojca i płatny na okaziciela w banku panów Rieux, Chotel i Spółka, będących depozytaryuszami kapitału trzech czy czterechkroć stutysięcy franków, będących jego własnością. W takiem więc położeniu, przekaz ten równa się siłą wartością banknotom.
— Tak też i ja powiedział pan Polart. — Jeśli się nie mylę, winien mi pan jesteś dwanaście tysięcy franków?
— Tak właśnie.
— Czy żądasz pan, abym nadwyżkę tego przekazu zwrócił panu zaraz w złocie, pozostające trzydzieści ośm tysięcy franków?
— To najzupełniej bezpotrzebne, przekaz sam może pokrywać stawki do wysokości sumy, którą reprezentuje, a w chwili ukończenia gry, rozrachujemy się.
— Przewybornie, panie wicehrabio. Oto stolik, a oto tu nowe karty, jestem na pańskie rozkazy.
Gontran i pan de Polart usiedli naprzeciw siebie. Rozdarto u kart opaskę, stawkę oznaczono na dwadzieścia pięć luidorów, miody człowiek przegrał pierwszą partyę.
W chwili rozpoczęcia drugiej, zatrzymał się i rzekł:
— Przyjechałam tu konno i pędziłem ogromnie szybko. Czy mógłbym nadużyć pańskiej uprzejmości, panie baronie i prosić go o polecenie podania mi szklanki wody?...
Paryżanin powstał natychmiast i zwrócił się ku sznurowi dzwonka.
Gontran skorzystał z tej chwili, by talię kart, która leżała na stole, zastąpić paczką znaczonych kart, które miał w rękawie.
Garson hotelowy otrzymał polecenie przyniesienia soków i limonady. Wicehrabia zaspokoił pragnie i rozpoczęto nową partyę.
Rezultat tej partyi nie mógł być wątpliwym. Pan Polart przegrywał z zadziwiającą szybkością.
Nie zadziwim bynajmniej chyba czytelnika skoro powiemy mu, że w przeciągu dwóch godzin blisko szczęście, które sprzyjało Gontranowi, nie odwróciło się od niego ani na chwilę: podwajał wciąż stawki, tak że niebawem w zupełności odegrał wczoraj stracone dwanaście tysięcy franków.
— Obecnie nic mi pan już winien nie jesteś, panie wicehrabio, — ozwał się baron Polart, — czy zechcesz pan grać dalej?
— Z pewnością.... Jeśli pan się zgodzisz, popróbuję skorzystać ze szczęścia, które mi spada tak niespodziewanie.
— Skorzystaj pan, przysięgam, że to najgorętsze moje pragnienie i dowiodę tego panu zaraz, proponując mu uproszczenie całej sprawy. Zamiast stawiać po tysiąc franków, stawmy odrazu po dziesięć tysięcy.... Czy to się zgadza z pańską wolą?...
— Ja się zgodzę na wszystko co pan zaproponujesz, — odpowiedział Gontran, którego niespodziewana ta propozycya przejęła niewymowną radością, bo baron dawał mu, jakby z umysłu, broń przeciw sobie w rękę i młody człowiek z góry już obliczał olbrzymie sumy, które mu dziś uda się wygrać.
— A więc to już umówione, — wymówił baron Polart, — proszę pana tylko o pięć minut antraktu.
Mówiąc to baron podniósł się.
I po raz drugi od przybycia Gontrana podszedł do dzwonka i za sznur pociągnął.
Apartament barona w «Hotelu Marynarki« składał się z trzech pokoi: przedpokoju, salonu i sypialni.
Sceny gry, które opisywaliśmy, oczywiście odbywały się w salonie.
W tej chwili we drzwiach stanął hotelowy lokaj.
— Czekaj, — zawołał nań baron.
Służący stanął u drzwi wyprostowany, kiedy tymczasem pan Polart zbliżył się do stołu, u którego siedział Gontran, wziął ze stołu przekaz i ku prawdziwemu osłupieniu młodego człowieka zamknął go w swem biurku, którego klucz następnie schował do kieszeni.
Zrobiwszy to, baron zwrócił się do lokaja:
— Mój kochany, — spytał go, — wszakże znasz miasto doskonale, nieprawdaż?...
— Oczywiście, panie, jak najdokładniej, — odpowiedział lokaj.
— W takim razie musisz wiedzieć, który z komisarzy policyjnych mieszka najbliżej nas i wiesz gdzie mieszka?...
— O dwieście kroków od hotelu conajwyżej, na rogu pierwszej tej ulicy na prawo.
— To dobrze, nie opuszczajże przedpokoju, może będę miał jakie dla ciebie rozkazy. A propos, jakże ci na imię?...
— Jan, panie.
— Idżźe i bądź tak, abyś usłyszał skoro cię zawołam, mój kochany Janie....
Lokaj wyszedł, zamykając drzwi za sobą.
Gontranowi wydawało się, że śni chyba, pewien rodzaj nieokreślonego jakiegoś przerażenia obezwładnił go całkowicie. Nie rozumiał nic z tego co się działo, czuł wszakże, że mu zagraża nieunikniona jakaś a straszna katastrofa.
Pan Polart, którego twarz była najspokojniejszą w świecie, wziął kałamarz, pióro i zeszyt papieru listowego, postawił to wszystko na stole obok kart i siadł napowrót naprzeciw Gontrana, który poglądał nań z miną osłupiałą:
Baron uśmiechał się uprzejmym, dobrodusznym uśmiechem, wzrok jego łagodny i przyjazny, grube, czerwone, rozchylone wargi, wszystko to wyrażało życzliwość bezgraniczną, — Panie wicehrabio, — ozwał się, maczając pióro w atramencie i podając je Gontranowi, ku któremu w tej samej chwili podsuwał zeszycik papieru, — mam nadzieję, że nie nadużyję bynajmniej pańskiej uprzejmości, prosząc go, abyś zechciał wziąść to pióro i pisać....
— Pisać?... — powtórzył młody człowiek, coraz mniej rozumiejąc o co chodzi.
— Ależ mój Boże, tak.
— Do kogo?
— Do mnie.
— Do pana?... Po co pisać do pana?... Cóż ja mam do powiedzenia panu? To żart jakiś chyba....
— Ależ nie, panie wicehrabio, ani odrobinkę! Przeciwnie, proszę pana jak najpoważniej w świecie, abyś zechciał napisać do mnie list kilkuwierszowy....
— Ależ raz jeszcze pytam, co ja mógłbym pisać do pana?....
— Będę miał przyjemność podyktować to panu, a zapewniam, że ten akt grzeczności, o który proszę pana, nie będzie długim bynajmniej....
— To szaleniec! — pomyślał Gontran.
Potem dodał głośno:
— A więc, panie baronie, skoro zdajesz się tak wielką przywiązywać wagę do tego listu, czemuż miałbym odmawiać spełnienia pańskiego życzenia.... Dyktujże pan, ja będę pisał.
Pan de Polart skłonił się i odpowiedział ponownie z uśmiechem:
— A! panie wicehrabio, spodziewałem się po panu tej uprzejmości i nie wiem doprawdy, jakim sposobem mam wyrazić panu moją wdzięczność... a więc dyktuję....

Tulon, lipiec 1847.

»Panie baronie....« Pióro Gontrana biegło po papierze. Młodemu człowiekowi spieszno było wyjść z tej dziwacznej i niezrozumiałej sytuacyi, która ciążyła nad nim i dławiła go swą tajemniczością.
— Panie baronie... — powtórzył napisawszy ostatnią literę podyktowanych wyrazów.
Paryżanin dyktował dalej niezmiernie szybko i tak swobodnym, lekkim tonem, jakby chodziło o rzeczy najkompletniej obojętne, zarówno dla tego co dyktował jak dla tego, który miał pisać.
»Błagam pana na kolanach, byś mnie nie gubił... zdany jestem na twoją łaskę. Wzywam litości. Gotów jestem uczynić wszystko, bez wyjątku, czego pan zażądasz odemnie, aby okupić mój występek. Nie bądź pan nieubłaganym. Jeśli wydaję się panu niegodnym współczucia i litości, pomyśl o mojej rodzinie, której honor jest w Twojem ręku. W jej to imieniu raczej niż w mojem wlasnem błagam Pana. Oczekują pańskiej odpowiedzi, jak skazany na śmierć wyczekuje rezultatu swego podania o łaskę... a w istocie jestem w położeniu skazanego na śmierć, bo jeśli Pan będziesz nieubłaganym, za godzinę czeka mnie kula.

»Wicehrabia Gontran de Presles.«

Gontran słuchał z przerażeniem, które łatwiej zrozumieć jak opisać. Czuł on, jak pot kroplisty ściekał mu z włosów na czoło i skronie w miarę jak baron dyktował dalej.
Kiedy dyktando to zostało ukończone, twarz młodego człowieka zmienioną była do niepoznania, a wzrok jego miał ten wyraz bezmyślny i niepewny jak wzrok obłąkanych.
Widocznem było, że Gontran walczył przeciw uczuciu rzeczywistości, że usiłował wmówić w siebie, iż jest igraszką jakiegoś snu przykrego. Paryżanin pospieszył zburzyć tę illuzyę.
— I cóż, panie wicehrabio, — spytał swym spokojnym, grzecznym tonem, — pan nie piszesz?...
Gontran drgnął, a oczy jego utkwiły się nieruchome w oczach barona Polart, który uśmiechał się dobrodusznie, a po chwilce milczenia ciągnął dalej:
— Możeś pan nie dosłyszał.... Jakkolwiek to może panu nie być przyjemnym, gotów jestem rozpocząć ponownie....
Wicehrabia wciąż milczał.
Baron wstrząsnął zlekka głową:
— Racz pan, wicehrabio, większą teraz zwrócić uwagę niż pierwszą razą... powtarzam... mówiliśmy więc: »Panie baronie« — to już napisane — «błagam Pana na kolanach, nie gub mnie, zdany jestem na Pańską łaskę.«
Ale Gontran nie dopuścił tego.
Nagle poczęło mu się rozjaśniać wszystko, gniew go ogarniał, palił mózg pod czaszką.
Skoczył z fotelu, na którym dotąd siedział i chwyciwszy za ręce pana Polart, zawołał z tym akcentem wściekłości i groźby w głosie:
— A! nędzniku!... znieważasz mnie!...
Twarz barona nie utraciła nic z swej zwykłej dobroduszności, wyrazy, rzucone mu w twarz przez Gontrana, nie zdołały zagładzić spokojnego uśmiechu, co mu okrążał usta.
— Cicho! panie wicehrabio, — szepnął, — sza! mów pan ciszej... możnaby posłyszeć pana, a toby w istocie mogło być wielce nieprzyjemną dla panu rzeczą.... Bądźże pan tyle uprzejmym i puść mi ręce... jestem bezporównania silniejszym od pana a nie chciałbym panu uczynić co złego, uwalniając się z jego uścisku....
Niezmącona zimna krew przeciwnika, zdwajała jeszcze wściekłość Gontrana.
— Panie, — zawołał głosem zdławionym i drżącym, — czy pan wiesz, że ja cię zabiję!
— Słowo daję, panie wicehrabio, — odparł Paryżanin tonem zlekka drwiącym, — żem dotąd tego nie wiedział....
— A więc oznajmiam to panu.
— Pozwól mi pan przyznać się, żem bynajmniej o tem nie przekonany.
— A więc przypuszczasz pan, że cię nie za biję?
— Oczywiście, że tak, mój Boże.
— A któżby mi przeszkodzi!?...
— Tysiące najmocniej uzasadnionych przyczyn, między innemi ta jedna, która panu jest równie dobrze jak mnie znaną.
— Jakaż to?...
— Obecność po za temi drzwiami służącego... dzielnego chłopca, który to wie tak dobrze, gdzie mieszka komisarz policyi.
Gontran zmięszany puścił dłonie pana Polart.
Ten ostatni zatarł radośnie ręce i podjął znowu:
I otóż powraca panu rozsądek, panie wicehrabio, jestem tem zachwycony!... Pewien jestem, że za kilka minut porozumiemy się najdoskonalej w świecie.... Już zrozumiałeś pan, że w żaden sposób nie można myśleć o tem, by mnie zabić.... Za chwilę zrozumiesz, że pozostaje ci jedno tylko zrobić: wziąść za pióro i grzeczniutko pisać dyktowany ci przezemnie list, przerwany bezpotrzebnie w chwili podrażnienia. Bądź pan przekonany zresztą, że mu bynajmniej źle nie życzę.... Czyś pan już gotów?
— Do czego?...
— Do pisania.
— Tego listu? nigdy! Chybaś pan oszalał, jeśli możesz czegoś podobnego odemnie żądać!...
— Panie wicehrabio, znam w Paryżu pewnego dramaturga, którego sztuki grywane bywają często i zwielkiem nawet powodzeniem, który ilekroć mówi o swej sztuce, takim popisywać się nawykł aksiomatem; sytuacya zbyt mocno naprężona nuży widza skoro przeciąga się nad miarę.... Jest to niezbitą prawdą i daje się zastosować równie dobrze w życiu jak na scenie.... jesteśmy obecnie w niezmiernie naciągnionem położeniu, wyjdźmyż z niego coprędzej i dołóżmy sił by dojść do rozwiązania. Daję panu pięć minut czasu do namysłu... po jego upływie, zmuszonym będę zabrać się do działania....
— Czy to groźba? — szepnął Gontran.
— Bynajmniej, panie wicehrabio; to prosta, przyjacielska zapowiedź.
— A jeśli nie napiszę, co się stanie?
— Rzecz wielce nieprzyjemna, której z serca pragnąłbym uniknąć, za jakąbądź cenę, — odparł baron głosem smutnym z przejęciem, — alboż nie odgadujesz, panie wicehrabio?
— Ani trochę.
— Zmuszony więc będę z wielką dla mnie przykrością przejść do szczegółów.... Skoro to konieczne jednak, poddaję się.... Jeśli zatem za pięć minut, to jest, w tej chwili już za cztery, nie zdecydujesz się pan wziąść pióra, zawołam Jana. Jan wejdzie, wydam mu pocichu rozkaz, on weźmie nogi za pas i powróci tu za chwil kilka w towarzystwie najbliżej zamieszkałego komisarza policyi, czterech ludzi i kaprala... Czcigodny urzędnik skonstatuje, że karty leżące tu na stole, któremi posługiwałeś się pan z Lakiem szczęściem, są znaczonemi kartami....
— Co pan mówisz, panie! — zawoła Gontran z udanem oburzeniem.
— Najszczerszą prawdę, panie wicehrabio.
— Toż to są własne pańskie karty!...
— O! ani trochę, panie wicehrabio! Moje karty są w tej chwili w pańskiej kieszeni, gdzie je też znajdzie komisarz... zresztą to rzecz mniejszej wagi, sprawa należąca do policyi poprawczej conajwyżej... my mamy coś lepszego... byłem tyle ostrożny, jak pan widziałeś, żem schował pod klucz pewien przekaz na pięćdziesiąt tysięcy franków, zawierający dowód fałszerstwa wcale niezgorzej podrobionego....
— Panie! — przerwał znów Gontran.
Ale baron przerwał mu krótko:
— Na co się przyda przeczyć, panie wicehrabio? podskrobanie rzuca się w oczy, ja nie kwestyonuję bynajmniej podpisu ojca pańskiego, ale przekaz był wystawiony najniezawodniej na jakąś małoznaczną sumę, którą pan zmieniłeś na wcale pokaźną cyfrę... Tę to sprawę właśnie byłbym zmuszony przedłożyć urzędnikowi, który bez długich procesów kazałby pana aresztować czterem sprowadzonym pachołkom z kapralem na czele. Tak zaprowadzonoby pana, jak pierwszego lepszego łotra, do miejskiego więzienia... rzecz poszłaby na sądy i odesłanoby pana przód sąd przysięgłych wreszcie, tu ocenionoby sprawę i wielce wątpię nawet, czy przyznanoby panu okoliczności łagodzące... Racz się pan nad tem wszystkiem zastanowić, proszę bardzo. Ciężkie roboty to perspektywa niesłychanie mało ponętna, kiedy się ma jak pan honor nosić nazwisko wice-hrabiego Gontrana de Presles...
Pan Polart umilkł.
Młody człowiek kompletnie zgnębiony, z głową schyloną na piersi, z twarzą, którą okrywała bladość śmiertelna, z drżącemi usty stał nic nie odpowiadając, zaledwie zdolny jeszcze do myślenia.
Tak przeszło chwil kilka; następnie baron wyjmując zegarek, przerwał okropną tę ciszę:
— Panie wicehrabio, pięć minut już upłynęło... Czy powziąłeś pan ostateczną decyzyę?... Mamże podać panu pióro, czy posłać po komisarza policyi?...
Odpowiedź na to podwójne pytanie nie mogła być wątpliwą.
Postawiony między dwu nieszczęściami, równo nieuniknionemi, Gontran musiał wybrać jeśli nie mniej straszliwe, to przynajmniej bardziej oddalone.
Wyciągnął machinalnie rękę, aby ująć pióro, które podawał mu pan Polart.
— A zatem — spytał ten ostatni — napiszesz pan?...
— Tak — wybąknął Gontran głosem zagasłym.
— Przewybornie!... A! mój Boże, czym nie mówił panu przed chwlą! Wiedziałem doskonale, że pan bodziesz tyle rozsądnym... Widzisz panie wicehrabio, uspokój się teraz... ja ci nie życzę źle bynajmniej, bo i cóż mi dyabli po tem!... Od pana zależeć będzie wyłącznie, abym z tego listu nigdy nie zrobił użytku, ani z tego przekazu... upiększonego tak pańskiem staraniem... byłbym niesłychanie zmartwionym, gdybym miał panu kiedykolwiek zrobić jakąś przykrość... Miałeś pan zamiar przypuścić szturm do moich banknotów i moich rulonów złota... nic naturalniejszego nad to... powiedziałbym chętnie, nic chwalebniejszego... Gdyby się to były panu udało, klaskałbym oburącz, bo byłbym znalazł lepszego nad siebie mistrza, co mi się dotąd nigdy nie przytrafiło jeszcze... Nie powiodło się panu i szansa jest po mojej stronie... korzystam z niej i biorę rewanż... To walka... nie trzeba za to mieć do mnie urazy... Skoro minie chwila pierwszego wzruszenia, powiedz mi pan, wicehrabio, a rozpoczniemy bezwłocznie poprzednie dyktando...
Gontran zebrał wszystkie siły, by się otrząsnąć z rozpacznego przestrachu.
Słaby półuśmiech okrążył mu usta.
— Panie baronie — rzekł — jestem na twoje rozkazy... Masz do mnie prawa bezwzględne, których zaprzeczać nie myślę... Możesz ich używać, nadużywać nawet wedle swej fantazji... Rozpoczynaj więc, ja będę posłusznym, skoro występne me szaleństwo oddało mnie jak głupca w twą władzę...
— Mój kochany wicehrabio — odpowiedział pa — ryżanin — bądź przekonanym, że władza moja nie stanie się nigdy tyranią... Dokończmyż, jeśli pozwolisz, tego listu i niechaj już nigdy nie będzie między nami mowy o tym wypadku, który zbytnio bierzesz do serca...
Gontran pochylił głowę i z biernem posłuszeństwem nakreślił owe okropne wiersze, które już poznaliśmy.
Skoro ukończył, pan de Polart złożył list i poprosił wicehrabiego o położenie adresu i zapieczętowanie listu herbownym sygnetem, na którym była tarcza herbowa rodziny Presles.
Gontran nie mógł się temu oprzeć i podał się i tej jego woli istotnie.


XXIII.
ZDZIECINNIAŁY.

Poprosimy czytelnika, by nam zechciał łaskawie towarzyszyć do parku w zamku Presles, w kilka dni po wypadkach, które opisaliśmy w poprzednim rozdziale.
Trzech członków rodziny zgromadzonych było w tej chwili pod sklepieniem zieleni owych odwiecznych kasztanów, po tylekroć już tu przez nas oglądanych.
Był to generał, oraz dwie jego córki, Dyanna Herbert i Blanka de Presles.
Starzec siedział w fotelu trzcinowym z głową w tył przechyloną i jak się zdało nie wiele zwracał uwagi na to, co czytała głośno Dyanna z nowin politycznych legitymistycznego paryzkiego dziennika.
Spojrzenie jego, błąkające się gdzieś w przestrzeni, ścigało bieg obłoków na niebie, pędzonych morskim wichrem.
Słuchając monotonnego czytania dziennikarskich frazesów, łatwo było odgadnąć, że myśl młodej kobiety zajętą była czemś ważnem w tej chwili i że jej oczy i usta machinalnie tylko posłusznemi były woli, kiedy tymczasem dusza była daleko ztąd.
Jak ojca i siostra, Blanka również zdała się nie bardzo swobodnie słuchać tego co czytano i jej myśl bujała gdzieindziej widocznie.
Tu młoda dziewczyna o jasno-blond włosach i przezroczej białej cerze, była tak szczupła, wątła, delikatna, że wyglądała na dziecko jeszcze, choć już w rzeczywistości dosięgała siedemnastego roku życia.
Na stole kamiennym, przed którym siedziała, leżał stos kwiatów świeżo zerwanych, które ona brała po jednemu i układała w girlandę, dobierając starannie kolory.
Ale i ta jej praca była również machinalną tylko wyłącznie.
Wielkie jej błękitne oczy zamarzone były jakieś, a gwałtowne podnoszenie się łona pod delikatną muślinową tkaniną sukienki, pozwalało domyślić się jakiegoś niepokoju, który może nie był bynajmniej przykrym.
Nagle Dyanna przerwała czytanie i oczy jej dotychczas utkwione w kolumnach dziennika, zwróciły się na twarz generała.
Sen, — wszak wio o tem każdy, — przerywa się, skoro odgłos jakiś ciągły nagle ustanie, również dobrze jak wówczas, gdy niespodziewany bałaś przerwie ciszę.
General nie spał, — ale śnił, — że użyjemy tego wyrażenia.
W chwili, gdy głos Dyanny ucichł, sen jego pierzchnął. Starzec podniósł głowę z poręczy fotelu i popatrzał na córkę wzrokiem zdziwienia.
Lekki uśmiech okrążył usta młodej kobiety, uśmiech mimowolny a jakiś dziwnie bolesny.
— Mój ojcze, — szepnęła, — zdaje mi się, że nie słuchałeś mego czytania.
— Przeciwnie, słuchałem cię uważnie... — odpowiedział żywo generał, głosem dziecka, pochwyconego przez nauczyciela na przewinieniu.
— A czy zajmowało cię moje czytanie? — ciągnęła dalej Dyanna.
— Bardzo.
— Czyś tego pewien?
— Najpewniejszy w świecie.
— W takim razie wytłómacz mi tu, ojcze, jedną rzecz, którą niezupełnie dobrze zrozumiałam.
— Jakąż to?
— Ot, tę....
I Dyanna rzuciwszy na dziennik oczy, zadała ojcu jakieś kilka pytań na chybi trafi w jakiejś kwestyi, rozwijanej przez redaktora «Gazety Francyi.«
Tak przyciśnięty do muru, pan de Presles, zmuszony był przyznać, że chwilowo nie zwrócił był uwagi i że jemu również artykuł ten nie wydawał się zbyt jasnym.
To przyznanie się pozwoliło postawić Dyannie pytanie, które od chwili już miała na ustach:
— W takim razie, mój drogi ojcze, — spytała, — o czemże myślałeś?
Generał zawahał się.
— Jeżeli pytanie moje jest niedyskretnem, w takim razie cofam je, — dodała młoda kobieta.
— Niedyskretnem? o! nie, ani trochę... tylko, aby ci na nie odpowiedzieć, musiałbym sobie przypomnieć dopiero....
— A nie przypominasz sobie tego? To ostatnie pytanie zadanem było z palącym niepokojem.
Generał przesunął ręką po czole, zdawał się namyślać, szukać czegoś przez chwilę; potem rzekł:
— Nie... nie przypominam sobie.... Niestety, kochaną moja Dyano, trzeba to przyznać, że z dniem każdym, z każdą godziną, pamięć moja słabnie strasznie.
— A jednak, — podjęła córka, — wczoraj jeszcze słyszałam, jak opowiadałeś jak najdokładniej odlegle bardzo wspomnienia, wspomnienia z czasów poprzedzających nawet moje urodzenie....
— Masz słuszność moje dziecko.... Rzeczy ubiegłe pozostawiły w mym umyśle i pamięci niezatarte ślady.... Zdarzenia najbłahsze nawet z czasów mej młodości i dojrzałego wieku, przedstawiają mi się jak najdokładniej skoro je tylko chcę przywołać... a równocześnie zapominam com robił wczoraj.... To rzecz niewytłómaczona i bardzo smutna....
Blanka, która od chwili przysłuchiwała się rozmowie, wstała z miejsca, podeszła do starca i przemówiła doń głosem słodkim i sympatycznym:
— Zdaje mi się, że się mylisz, kochany mój ojcze i że pamięć twoja lepszą jest niż sądzisz, a nie będę bynajmniej w kłopocie by ci tego dowieść....
— To dowiedźże kochane dziecko, — odpowiedział starzec, uśmiechając się do młodszej swej córki.
— To nie będzie trudno, — odpowiedziała tą ostatnia. — Utrzymujesz, że nie przypominasz sobie tego, co się działo wczoraj.... Wczoraj jak zawsze kochałeś twoją Blankę, a ja stanowczo twierdzę, żeś o tem nie zapomniał... Czy to nie prawda?...
— Prawda.
— Wczoraj jak zawsze kochała ciebie Blanka i znowu stanowczo utrzymuję, że o tem pamiętasz najdoskonalej... Alboż nie tak?..
— Tak, to prawda...
— Widzisz więc, ojcze, że mam słuszność i że nie straciłeś pamięci i że na przekór, wystarczyłoby ci jeszcze zawsze serce, by ci przypomnieć, że kochasz twe dzieci i że te dzieci uwielbiają ciebie.
— Nie wszystkie, niestety! — wyszepnął starzec głosem zdławionym, gdy tymczasem Blanka okrywała ręce jego pieszczotami a Dyanna, p oglądająca na ten obraz zdała, ocierała łzy ukradkiem.
— Kochany, dobry mój ojcze, — ciągnęła Blanka po chwili dalej, — to nie wszystko jeszcze, pozo — staje mi dowieść ci jeszcze, że nie zawodzi cię pamięć i w innych rzeczach jeszcze, nietylko zaś w tych, co dotyczą twej rodziny....
— Słuchajmyż, moja mała, jakie dasz dowody.... Nic sobie więcej nie życzę nad to, byś mnie przekonała....
— A więc: co robiliśmy wczoraj?...
— Wczoraj?
— Tak, wczoraj po południu, tak we dwie godziny może po śniadaniu?...
— Ależ ja nie wiem....
— Pomyślno troszeczkę, poszukaj....
— A więc zdaje mi się, że wyszliśmy zamku i poszli do parku....
— Aż do tego miejsca, w ktérem jesteśmy teraz, nieprawdaż, kochany ojcze?...
— Tak mi się zdaje.
— Otóż to!... doskonale!... — wołała Bianka, klaszcząc w drobne rączęta.
Generał i starsza jego córka nie mogli powstrymać się od uśmiechu na widok tego naiwnego zapału.
Blanka podjęła:
— Czy byliśmy sami?...
Pan de Presles badał sumiennie swe wspomnienia, w końcu jednak odpowiedział z pewnem wahaniem:
— Tak... zdaje mi się, że byliśmy sami....
— I masz słuszność, ojcze! Z pewnością byliśmy sami, bo Jerzy zabrał z sobą siostrę do willi Herbert!... Widzisz, ojczulku, jak sobie przypominasz wszystko wybornie!... Nic ci nie wybiegło z pamięci!... To doskonale!... Idźmyż teraz dalej....
— O cóż mnie chcesz pytać jeszcze?
— O wszystkie zdarzenia wczorajszego popołudnia.... O! nie skończymy tak odrazu!... Prowadzę dalej moje badanie.... Kiedyśmy tu przyszli, czy siedliśmy?...
— Z pewnością, skoro zasiadamy tu codziennie....
— Tak istotnie.... A wtedy co się działo dalej?...
— Zdaje mi się, że przypominam sobie, żeś mi czytała dziennik....
— Tak, ojcze, czytałam ci go... a nawet był okropnie nudny i wyobrażam sobie, żeś go nie bardzo pewnie słuchał.... Czy się mylę?...
— Może i masz słuszność.
— Przypominasz sobie, żeś nie słuchał!... brawo!... A potem?...
— Potem?...
— Tak.
— A! tego to już nie wiem...
— Trzeba wiedzieć.
— Co się stało dalej....
— Może usnąłem....
— O, wcale nie....
— W takim razie zrzekam się tej odpowiedzi....
— Bo jesteś roztargniony, ojczulku i nie starasz się przypomnieć sobie.... Poddam ci trochę a jestem pewna, że wspomnienia twe powrócą natychmiast....
— Pragnę tego!...
— Zobaczysz. — Czy zostaliśmy w zupełnej samotności aż do chwili powrotu Dyanny i Jerzego?....
Pan de Presles pogrążył się przez kilka minut w bezowocnem rozmyślaniu.
Blanka przyszła mu w pomoc.
— Dalej, ojczulku, przypomnijżo sobie, — rzekła. — Czy nie było czasem jakich odwiedzin?...
— Odwiedzin?... A! tak... przypominam sobie.... Ale któż to był?...
— To ciebie o to pytam, ojczulku....
— Marceli Labardès, zdaje mi się....
— Niezupełnie.... Ale jeśli to nie on, to ktoś, co z nim jest blizko złączony....
— Wiem... — zawołał żywo generał, — wiem teraz... Nie, to nie był Marceli.... To jego syn przybrany, to młody Raul de Sineuse....
Po raz drugi poczęła Blanka klaskać radośnie w ręce.
Słysząc wymówione nazwisko Raula, Dyanna pobladła.
Blanka nie spostrzegła ani pomieszania nagłego, ani bladości Dyanny.
— Widzisz, kochana siostrzyczko, — zawołała z akcentem tryumfu, — widzisz, że miałam słuszność!... We wszystkich ważniejszych rzeczach, pamięć ojca jest pewną siebie i tak wierną, jak pamięć zupełnie młodego człowieka.
Pani Herbert nic nie odpowiedziała.
Młoda dziewczyna dwukrotnie przycisnęła różowe swe usteczka do pochylonego czoła generała, potem podjęła znowu:
— Wszakże kochasz pana de Labardès, ojczulku, nieprawda?...
— Jakżebym go nie kochał? Marceli to najszlachetniejsze, najlepsze w świecie serce.... Zresztą Jerzy winien mu jest życie a to wystarczyłoby, aby dlań pozyskać całkowicie moje przywiązanie.
— A, — ciągnęła Blanka dalej, utkwiwszy spojrzenie stanowcze i otwarte wielkich swych oczu w przyćmionych źrenicach starca, — co myślisz o jego przybranym synu, panu Raulu de Simeuse?... Nie wiem, czy się nie mylę, ale zdaje mi się, że odwiedziny jego witasz z przyjemnością....
— Nie mylisz się, moje dziecko....
Błysk radosny rozświecił źrenice Blanki.
— A zatem, — przemówiła pieszczonym głosem, — a zatem pan de Simeuse ci się podoba, ojczulku?...
— To dzielny młodzieniec, — odpowiedział generał, — to prawdziwy szlachcic....
A ciszej smutno dodał:
— Byłbym szczęśliwym ojcem, gdyby Bóg był dozwolił, żeby Gontran podobnym był do Raula!... Nieszczęściem dla nas wszystkich, tak nie było....
Potom wstrząsając głową, jakby z niej chciał wypędzić smutne myśli, które go obiegły, odpowiedział z uśmiechem:
— Ale i ty, dziecko moje, powiedz mi co myślisz o Raulu?...
Na to pytanie tak nagle postawione, Blanka zarumieniła się aż po białka oczu. Po chwili dopiero wymówiła z widocznem wzruszeniem, którego ukryć nie była zupełnie w stanie.
— O! ja się na tem nie znam zupełnie.... Jednakże pan Raul wydaje mi się bardzo dorzecznym człowiekiem. Taki łagodny jest i tak grzeczny! zresztą tak cię kocha, drogi mój ojczulku... gdybyś wiedział, jak on wydaje się szczęśliwym... tak jak ja niemal szczęśliwym, zapewniam cię, ojcze, kiedy się oprzesz na jego ramieniu.... Któregoś tu dnia przez roztargnienie, powiedziałeś mu: »mój synu...« twarz jego rozpromieniła się cała i zdaje mi się, że widziałam łzę rozrzewnienia w jego oku....
Młoda dziewczyna przerwała sobie nagle i zwracając się do siostry:
— Tyś przy tem była, Dyanno, — rzekł», — czyś nie zauważyła tego tak jak ja?
— Nie, — odpowiedziała pani Herbert oschle, — nie, nie zauważyłam tego.... Prawda i to, że ja mniej się zajmuję panem Simeuse niż ty, jak się zdaje.
— Jak ty to mówisz, moja siostro!... Czy wiesz że słysząc cię teraz możnaby pomyśleć, że jesteś nieprzyjaciółką pana Raula?...
— Nie jestem nieprzyjaciółką niczyją, — zawołała Dyanna głosem, któremu daremnie starała się odjąć akcent goryczy, — a tak samo jego jak pierwszego lepszego z brzegu....
— Widoczne, że pan Rani ci się nie podoba, nieprawda? przyznaj.
— W istocie, Blanko, — rzekła pani Herbert żywo i tym tonem jak ktoś, kto chce coprędzej zakończyć przykrą rozmowę, — nie wiem dla czego zadajesz mi wszystkie te pytania.... Ja zaledwie znam pana de Simeuse.
— Co też mówisz?... znasz go zaledwie!... A, proszę! przecież go widzisz niemal codziennie....
— Być może; ale nie rozmawiam z nim nigdy... de mogłam przeto wyrobić sobie pod tym względem żadnej opinii.
— A! — szepnęła Blanka smutnie, — widzę ja, że ty go nienawidzisz!...
— O, to nie! ale chociażby nawet młody ten człowiek budził we mnie antypatyę, nie pojmuję zupełnie zkąd mogłabyś taką wagę przywiązywać do moich względem niego uczuć. Pan de Simeuse nie jest twoim krewnym... nie jest nawet dla nas dawnym znajomym.... Przyjmujemy go dla pana de Labardès i to jest wszystko....
— To prawda... wyszepnęła młoda dziewczyna, głosem zaledwie zrozumiałym, — i to jest wszystko... masz słuszność.
Nie dodała ani słowa, a twarz jej śliczna pobladła nagle i pochyliła się na piersi, wznoszonej ciężkiem westchnieniem.
Kiedy między dwoma siostrami zamieniały się te słowa, któreśmy przytoczyli, generał przestał zwracać uwagę na rozmowę swych córek i umysł jego, uniesiony w krainę jakichś marzeń nieokreślonych, bujał gdzieś po nieznanych przetworach.
Głęboki niepokój wewnętrzny malował się w zawsze tak czystych i pięknych rysach Dyanny.
Z jej serca gwałtownie wzruszonego, zaledwie poruszanymi szeptem usty, wybiegła gorąca modlitwa, która wzniosła się w niebo ku tronowi Przedwiecznego, niby jęk najwyższej boleści duszy zrospaczonej.
— Panie, Boże miłosierdzia, Ty co wiesz przez jakie niezasłużone tortury przechodzę od tak dawna, miej litość nademną!.. Poddałam się z rezygnacyą, Panie, wszystkim Twym ciosom. Pod Twą ręką co mnie smagała, schylałam głowę bez skargi, bez szemrania... Ale teraz wyczerpały się siły moje i czuję, że zbrakłoby mi odwagi do nowego męczeństwa.... Bacz więc, Panie, w Twej wszech-potężnej dobroci oddalić odemnie ten kielich! Panie! Panie! wysłuchaj mego błagania i nie dopuść, aby Blanka pokochała Raula...
W chwili, gdy Dyanna kończyła tę inwokacyę, | lekki szelest dobiegł uszu Blanki, która podniosła głowę.
Piasek alei na prawo, prowadzącej do placyku pud kasztanami zatrzeszczał pod krokami dwóch ludzi, oddalonemi jeszcze, ale zbliżającymi się do tego salonu zieleni.
Jednym z tych ludzi był Gontran de Presles.
Ani Dyanna zaś, ani Blanka, ani generał nie znali drugiego.
Ze swobodą, naturalną w wieku tak młodej dziewczyny oderwał ją ten widok od chwilowego smutku i myśli jej wnet w innym pobiegły kierunku.
— Dyanno, — ozwała się, — patrzajno kto to tam idzie....
Pani Herbert podniosła głowę.
— Gontran, — odpowiedziała przypatrzywszy się.
— Tak, ale nie jest sam. Któż to mli towarzyszy?
— Nie wiem.
— Jakiś nieznajomy. W takim razie ja uciekam.
— Dla czego?
— Alboż nie widzisz, że w tej chwili wyglądam, jak strach na wróble! — zawołała Blanka z niewinną kokieteryą. — Otóż ponieważ mojem zdaniem nie należy straszyć nikogo, uciekam....
I łącząc czyn ze słowami, młoda dziewczyna podwiązała wstążki szerokiego kapelusza z włoskiej słomy, uścisnęła generała, pochwyciła wiązkę kwiatów leżącą na stole i leciuchna jak leśna rusałka, zniknęła w klombach, pozostawiając ojca z Dyanną.
My zwróćmy się teraz ku Gontranowi i jego towarzyszowi, dążącym w stronę gazonu.
Towarzyszem wicehrabiego nie był kto inny, jak nowa nasza znajomość, baron Polart.
Ten ostatni odznaczał się strojem ceremonialnym, raczej balowym niż wizytowym. A składał się on z granatowego ubrania, opatrzonego wielkiem i złoconemi guzikami połyskującemi jak zwierciadła, białego krawata, z pretensyonalnym węzłem, białej kamizelki, haftowanej srebrem i perłami, czarnych obcisłych spodni, odsłaniających nogę obutą w jedwabne pończochy i trzewiki. Trzy spinki brylantowe wielkiej wartości spinały koszulę i połyskiwały między fałdami koronkowego żabotu; takiemiż były spięte mankiety.
Prześliczny łańcuszek od zegarka, z matowego złota i różowego koralu, wił się dokoła szyi, po wypukłej piersi i ginął w lewej kieszonce kamizelki.
Baron, ufryzowany pretensyonalnie, miał na głowie kapelusz na sprężynkach, mogący się zginać i kłaść pod pachę jak dzisiejsze szapoklaki.
Z jaki tuzin pierścionków tworzyło poduszki na palcach pod rękawiczkami perłowego koloru, mortyryzującemi palce jego grube a krótkie.
Prawa jego ręka bawiła się małą laseczką z trzciny, której złota gałka przyozdobiona była rubinami i szafirami.
Tak przystrojony baron Polart, jakkolwiek bardzo piękny mężczyzna w wulgarnem wprawdzie tego słowa znaczeniu, podobnym był do wystrojonego kupca wody kolońskiej.
Jedno spojrzenie rzucone na niego, byłoby w zupełności wystarczyło znawcy do powiedzenia:
— Może ten pan jest i baronem; ale z pewnością nie jest szlachcicem....
Jeżeli jednak nie wyglądał dystyngowanie, wyglądał za to przynajmniej bogato, Dopiął przeto połowy swego celu.
Gontran de Presles idąc obok swego nowego przyjaciela, a jak raczej powinnibyśmy powiedzieć: swego nowego pana, miał głowę nieco spuszczoną i jak się zdało, nie czuł by mu pochlebiało to towarzystwo.
Nadrabiał jednakże miną i za każdy raz ilekroć spojrzenie pana barona zatrzymało się na nim, uśmiechał się wielce uprzejmie do niego.
Baron rozglądał się tymczasem na prawo i lewo po trawnikach zielonych jak szmaragd, po licznych perspektywach i szpalerach parku, tym wzrokiem chciwym i drapieżnym komornika fanatycznie zamiłowanego w swym zacnym zawodzie, taksującym z góry, co do grosza niemal, wartość nieruchomości, które ma zagrabić.
— Ah! mój kochany wicehrabio, — zawołał nagle, — czy pan wiesz, że to wszystko tu jest zachwycającem! Te dobra Presles to majątek książęcy! czarodziejskie miejsce pobytu. Znam ja wprawdzie dość takich zamków najsłynniejszych we Francyi, których właściciele są serdecznymi moimi przyjaciółmi, ale wyznaję, że z tych wszystkich ta mi się najwięcej podoba...
— Baronie, jesteś pochlebcą!...
— Nie, słowo honoru... mówię co myślę,... Ten park jest dwadzieścia razy piękniejszym niż park domu Laffitte!... Majątek pańskiego ojca musi być kolosalnym...
— Znacznym jest w istocie...
— I to do ciebie, wicehrabio należeć będą po nim te dobra?...
— Bez wszelkiej kwestyi.... Komużby przypadły jeśli nie mnie?...
— Jednakże pan nic jesteś jedynakiem.
— Na nieszczęście! mam dwie siostry. Ale to jest majątek dziedziczny, który przejść może wyłącznie na własność dziedzica nazwiska. Otóż ja, jak panu wiadomo, jestem ostatnim de Presles....
— Szczerze panu tego winszuję, będziesz miął rezydencyą godną samegoż króla Francyi w swej własnej osobie!... Tylko że, a ta myśl sprawia mi wielką przykrość, zapewniam pana, nie pozostanie ona na długo w pańskiem ręku....
— Dla czegóż to?...
— Bo ją pan sprzedasz, do dyaska! aby coprędzej przedestylować pieniądze!...
— To nie pewne jeszcze...
— Dajże pan pokój!... Alboż to pan jesteś z tego drzewa, z którego się wyrabia wiejskich szlachciców, pilnujących wyrębu swych lasów i zasiewu swych pól? Ja, co ci to mówię, wicehrabio, to rzecz inna... to są zajęcia, co odpowiadają w zupełności moim gustom. To też togo dnia, w którym wystawisz pan dobra swe na sprzedaż, może będziem się mogli porozumieć z sobą.... Taki zamek jak ten, nadawałby mi i się całkowicie, Zresztą nie wyszedłby z rąk rodziny, boć pan pamiętasz przecież, przypuszczam, żeśmy sobie pokrewni....
Gontran mimowolnie wzruszył ramionami niedostrzeżonym ruchem, co mu nie przeszkodziło jednaki odpowiedzieć:
— A! tak, naturalnie, że pamiętam o tem kochany baronie.... Jesteśmy krewnymi i to dość bliskiemi nawet.
Baron Polart skłonił się z uśmiechem i ujmując rękę Gontrana uścisnął ją kordyalnie w swoich obu dłoniach z głęboką wdzięcznością.
W głębi ducha przecież, nie łudził się bynajmniej co do przekonań Gontrana w kwestyi pokrewieństwa między de Presles’ami a Polart’ami.
— Wierzy w to nie więcej odemnie, — myślał sobie, — a gdyby nie to, że popełnił głupotę, która go zdaje całkowicie w moje ręce, w bezwzględną odemnie zależność, z pewnością kazałby mnie wyrzucić za drzwi lokajom swego ojca.
Potem zaś dodał:
— Zresztą to przyjemność nielada, przytemność wyborowa igrać tak tym błaznem z arystokratycznej go rodu, jak kot igra z myszą. A! mam cię, panie! wicehrabio i nie wypuszczę cię aż za dobrym wykupem!
Kiedy tak pan baron formułował w swym umyśle refleksye, które przytoczyliśmy, refleksye nieco zagrażające spokojowi Gontrana de Presles w przyszłości, równocześnie postępowali obaj aleją prowadzącą do gazonu pod kasztanami.
— Jeśli się nie mylę, — rzekł baron, — widać tam trzy osoby.
— Nie mylisz się pan....
— Niezawodnie to ojciec pański i dwie twoje siostry?...
— W samej rzeczy.
W tejże samej chwili Blanka zniknęła w zaroślach szpalerów.
— Zdaje mi się, — podjął baron, — że nasze przybycie skłania jedną z tych pań do ucieczki...
— Tak... to prawda.
— Którąż to z pańskich sióstr tak płoszymy.
— Blankę, młodszą... to dziecko jeszcze i nic nie jest w stanie wyrównać jej nieśmiałości.
— Zresztą, — dodał baron, śmiejąc się, — kiedy krogulce ukazują się na widnokręgu, synogarlice uciekają; to już reguła!...
Na jedną sekundę krew szlachecka Gontrana zakipiała mu w żyłach, kiedy posłyszał ten żart prostacki.
— Mój kochany baronie, — rzekł oschłym tonem, — panna de Presles nie ma się czego lękać ze strony ptaków drapieżnych, ani teraz, ani nigdy.... Nie zapominaj pan o tem....
— Nie unośże się tak, mój młody koguciku! — odpowiedział drwiąco pan Polart. — Ja to wiem równie jak ty dobrze! Rodzina wasza stoi na takiej wysokości, że żaden z jej członków upaść nie może!...
Gontran, poskromiony na nowo tem słowem, które przypominało mu jego zależność, energicznie spuścił oczy, zarumienił się i milczał.
Tymczasem jednak nowo przybyli doszli do gazonu pod kasztanami.
Wicehrabia przedstawił siostrze swojej i ojcu pana de Polart, który przyjętym został z ostrożną grzecznością przez starca, a z niezmiernym chłodem przez Dyannę.
Takiem już byłe położenie tej rodziny, że ktoś obcy, przyprowadzony przez Gontrana, już przez ten sam fakt stawał się jej podejrzanym.
Pan de Polart z niezmąconą niczem pewnością siebie, zdawał się niespostrzegać tego przyjęcia niezbyt sympatycznego i rozpoczął rozmowę z miną najswobodniejszą w świecie.
Baronowi nie brak było wrodzonego sprytu, ni powierzchownej edukacyi... widział był wiele, zwiedziwszy kolejno wszystkie niemal stolice Europy; rozmowa jego przeto była urozmaiconą; zajmującą, cokolwiek pozbawianą dystynkcyi w formie.
Tego dnia jednak, pan de Polart znalazł się wobec audytoryum bardzo źle usposobionego do odpowiadania mu i przez to znalazł się w konieczności monologowania, co wszakże nie ambarasowało go ani trochę. Rzadkie jednozgłoskowe odpowiedzi Dyanny i najmniejsze poruszenia głową hrabiego Presles zdawały mu się dostatecznym dowodem ich uwagi i zajęcia.
Po upływie trzech kwadransy takiej szczególnej jednostajnej rozmowy, zamierzał już niezawodnie zdecydować się pożegnać, kiedy przybycie nowych osób zmieniło jego postanowienie i skłoniło do przedłużenia jeszcze wizyty.
Osobami tymi byli nie kto inny jak Jerzy Herbert, Marceli de Labardès i Raul Simeuse.
Ci dwaj ostatni od dwóch godzin przeszło znajdowali się już w zamku, w apartamencie Jerzego.
Na skutek długiej rozmowy, która miała właśnie miejsce pomiędzy Marcelim a mężem Dyanny, rozmowy, której on był obecnym, Raul zdał się przejętym najszczerszą radością, a wyraz tej radości wybijał się mimowoli na jego twarzy.
Jerzy poglądał na niego z życzliwym uśmiechem i rzekł do Marcelego półgłosem:
— W dniu, kiedy po raz pierwszy powziąłem nadzieję, że moja ukochana Dyanna zostanie moją żoną, w dniu tym wyglądałem tak samo.... A! mój drogi! Cóż to za piękne rzeczy młodość i miłość!...
Nieseyty!... — szepnął pan de Labardès do siebie z cicha, — niestety ja nie zaznałem uciech młodości ni miłości czarów.... Szczęśliwsi są odemnie ci, co mogą kochać i wierzyć w szczęście!... Ja wierzę tylko w wyrzuty sumienia....
— A teraz, — podjął Jerzy Herbert, — jeśli chcecie możemy pójść do pań, które są w parku z moim teściem....
Wszyscy trzej mężczyźni opuścili zamek i podążyli do parku, gdzie, jak to powiedzieliśmy powyżej, zastali nietylko generała i jego córkę, ale jeszcze Gontrana i pana barona Polart.


XXIV.

Przybycie Jerzego i Marcelego było strasznie nie na rękę Gontranowi. Wiedział wybornie, że baron Polart nie mógł żadną miarą im się podobać, ani jednemu, ani drugiemu; to też nie uznał nawet za właściwe im go przedstawić.
To zresztą nie zakłopotało ani troszeczkę przybysza, który, nie spostrzegając niby zupełnie wymuszonego i lodowatego sposobu, w jaki przyjmowano jego awanse, czynił niesłychanie śmiałe wysiłki ku uogólnieniu rozmowy, mówiąc o wszystkiem i Bóg wie czem jeszcze: omni re, scibili et quibusdam aliis....
Mimo wszystkich tych bohaterskich usiłowań, godnych bez zaprzeczenia, by lepszym uwieńczone były skutkiem, niepodobieństwem dlań było stopić i złamać lodów, które stawały jako nieprzebyta baryera między nim a jego milczącymi słuchaczami.
Oprócz tego sposób znaczący, w jaki Marceli de Labardès i Raul Simeuse poglądali na barona, wyrażał aż nadto jasno, że jeden i drugi >czują doń nieprzepartą antypatyę.
Trudniej były zdać sobie sprawę z zachowania Jerzego Herbert; ale to pewna zawsze, że uczucia jego ani trochę nie pozwalały przypuszczać jakiejśkolwiek życzliwości, charakter bowiem otwarty i lojalny Prowansalczyka, musiał czuć instynktowną odrazę dla natury tak podstępnej i chytrej jak barona.
Co do Dyanny, ta od przybycia Marcelego i jego przybranego syna, zdało się, zapomniała całkiem o obecności nieznajomego gościa; pogrążyła się w zamyśleniu bolesnem a głębokiem i bez wszelkiego wątpienia, wszystko co się działo i mówiło dokoła niej nie zwracało ani na chwilę jej uwagi.
W rzadkich interwalach tylko oczy jej spuszczone, podnosiły się i na mgnienie oka rzucały przelotne spojrzenie na piękną twarz Raula.
W chwilach takich Dyanna bladła lub rumieniła się mimowolnie, a rysy jej wyrażały prawdziwe wzruszenie.
Bezinteresowny a nieświadomy widz tej niemej sceny byłby musiał niezawodnie wnieść z tego jej wzroku i tego wzruszenia, że pani Herbert jest namiętnie zakochaną w Raulu de Simeuse i że nie udaje jej się nawet skrywać płomienia tej występnej namiętności, co ją trawi!...
A jednak Bóg sam wie najlepiej, jak dalece te domysły, acz tak prawdopodobne pozornie, dalekie były od prawdy!...
Baron Polart wstał.
— Panie hrabio, — ozwał się, — nie umiałbym wypowiedzieć, jak bardzo uważam się za szczęśliwego, że miałem zaszczyt zostać mu przedstawionym.... Ośmielam się mieć nadzieję, że raczysz mi pan pozwolić, przez czas pobytu mego w Prowancyi, przybywać tu, składać mu me uszanowanie....
Pan de Presles skłonił się w milczeniu.
Baron Polart wziął lub przynajmniej udał, że bierze ukłon ten za przyzwolenie i podziękował wielce gorąco, jak gdyby okazano mu największe odszczególnienie.
Skłonił się głęboko przed Dyanną. Złożył ukłon ogólny pozostałym i opuścił taras w towarzystwie Gontrana.
Cóż chcecie... nie przedstawiliśmy wam, czytelnicy, barona Polart za typ skończony doskonałego szlachcica i zmuszeni jesteśmy przyznać, że mimo jogo szlachectwo tak niezaprzeczone, wedle jego zapewnień, była w nim jakaś przyjemna mięszanina komiwojażera, prowincyonalnego tenora i kupca wody kolońskiej zarazem.
Co przecież nie przeszkadzało baronowi de Polart być człowiekiem najwięcej chyba uorderowanym w całym świecie...
W przyszłości może i ta zagadka nam się wyjaśni.
Bądź co bądź, skoro tylko Gontran i jego towarzysz znaleźli się w takiem oddaleniu, że słyszeć już nie mogło głosów zgromadzonego pod kasztanami towarzystwa, Jerzy zawołał:
— Na miłość boską, Dyanno! któż to jest ten pan?...
Ten wykrzyknik pytający przerwał zamyślenie młodej kobiety.
— Ten pan, — odpowiedziała. — jest jak się zdaje, jakimś przyjacielem Gontrana....
— Przyjacielem Gontrana!... — powtórzył Jerzy. — Czy jesteś tego pewną rzeczywiście?
— Bez wątpienia, boć to on przecie przedstawił nam go tu przed chwilą....
— Pod jakiemź nazwiskiem?
— Pod nazwiskiem barona de Polart, jeśli się nie mylę....
— Baron przemycany... bezwątpienia!...
— Bardzo to możliwe... nawet bardzo prawdopodobne....
— Bądź pewną, że tak jest.... A moja kochana Dyanno, gdzie też u dyabła twój brat chodzi wyławiać swych przyjaciół?...
— Jeśli chcesz to wiedzieć, winienbyś pytać jego o to a nie mnie, bo ja najzupełniej tego nie wiem.... Ale powiedz mi, Jerzy, więc ty masz bardzo złą opinię o tej nowej znajomości Gontrana?...
— Niesłychanie złą.... Instynkt, którego doświadczyłem już niejednokrotnie i który nigdy mnie nie zawiódł, każę mi uważać tego mniemanego barona za intryganta.
— A ja, kochany mój Jerzy, który uważam się cokolwiek za fizyonomistę, byłbym surowszym od ciebie jeszcze... — dodał Marceli.
— Jakto?
— Ty uważasz nowego przyjaciela Gontrana za intryganta, jak powiedziałeś?...
— Tak, niezawodnie!...
— A więć ja uważam go za łotra najgorszego gatunku... za człowieka niesłychanie niebezpiecznego, i lękam się niezmiernie, by nie zawładnął Gontranem i nie pociągnął go do jakiegoś brzydkiego czynu.
— Być może, — szepnęła Dyanna, — być może, że on ma na brata mego mniej wpływu niż się panu zdaje.
— Droga pani, nie łudźmy się pod tym względem!... Przeciwnie, wpływ ten musi być niezmiernym skoro Gontran, a pewien jestem, że pani zastanowiwszy się, przyznasz to sama, bez wahania i bez zawstydzenia się przedstawił swemu ojcu i siostrze błazna tego rodzaju, czego z pewnością w innym razie byłby się strzegł jak oparzenia....
— Być może, — podjęła Dyanna, — że Gontran sam łudzi się, co do osoby tego barona de Polart i nie widzi go takim jakim jest w rzeczywistości....
— Nie mógłbym, droga pani, dzielić tej opinii... Gontran zna się na ludziach, wierzaj mi pani, tak dobrze jak długoletni spowiednik lub stary dyplomata.... Co robi, robi z rozmysłem... skoro się daje powodować, to z pewnością z całą świadomością rzeczy...
— Może wreszcie, — spróbowała jeszcze pani Herbert, jako ostatnią a nieśmiałą objekcyę, — sądzimy zbyt surowo dzisiejszego gościa.... Przyznaję chętnie, że tualeta jego jest dziwaczną i że brak mu dystynkcyi, ale niemożnaż mieć złego gustu i natury pospolitej, plebejskiej a jednak być najuczciwszym człowiekiem w świecie?
— Tak, bezzawodnie, jeśli to weźmiemy jako tezę ogólną... byłoby za okrutnem i za bezwzględnem sądzić ludzi z ich powierzchowności wyłącznie; bywają jednakże pewne wypadki, w których pozory rzadko mylą.... Ten właśnie jest z ich liczby.... Acz nie jestem zarozumiałym, chętnie przyjmę zakład, że ten baron Polart nie jest czem innem, jak bezczelnym awanturnikiem, przemysłowcem tego rodzaju i pewien jestem, że pan de Presles podziela zdanie moje w tej mierze....
Marceli zwrócił się do starca i przemówił do niego:
— Nieprawdaż, generale, że pan podzielasz moje zapatrywanie?...
Hrabia odwrócił się nagle, jak ktoś, kogo zbudzono niespodziewanie. Podniósł głowę i utkwił w panu de Labardès wzrok bez myśli i wyrazu.
Marceli powtórzył poprzednio wyrzeczone zdanie.
— Nieprawdaż, generale, że pan podzielasz moje zapatrywanie?...
— Nie wiem... — wybąknął starzec.
— Możeś pan nie zwrócił uwagi na poprzednią naszą rozmowę?...
— Tak... być może... — odparł pan Presles tonem dziecka, które odpowiada na chybi trafi, nie zajmując się treścią zadanego mu pytania.
Lekka zmarszczka zarysowała się między brwiami Dyanny i popatrzała na ojca swego z obawą.
Marceli ciągnął dalej:
— Mówiliśmy o tej osobistości, którą tu panu przedstawiono właśnie.... Pan wie już o kim mówię?
Starzec wstrząsnął głową, co służyć mogło za potwierdzenie.
— O baronie Polart... — ciągnął dalej Marceli.
— Baronie Polart, — powtórzył generał.
— Przyjacielu Gontrana....
— Tak... tak....
— I wyrażałem właśnie pewność, że fizyognomia jego wywarła na panu toż samo niezawodnie co na mnie wrażenie.... Czyż się myliłem, generale?...
Pan de Presles napowrót opuścił na piersi głowę, którą podniósł był przed chwilą.
Zanim odpowiedział, wahał się przez kilka minut, potem wyszepnął:
— Czemuż mnie tak wypytujecie?... Przecież wiecie, że nie mogę wam powiedzieć tego, cobyście wiedzieć chcieli.... Nie widziałem Gontrana od dawna już i zaledwie przypominam sobie, że mam syna... Zkądże więc mógłbym znać jego przyjaciół? Nie mam najmniejszego wyobrażenia o tem wszystkiem, o co I mnie pytacie.,,. Dyanno, moje dziecko, podaj mi rękę i wracajmy do zamku... zdaje mi się, że pod temi wielkiemi drzewami cień jest chłodny dziwnie.... Obciąłbym już być w domu.... Chodź, moje dziecko....
I wymawiając te słowa starzec podniósł się, chwiejny; Dyanna podbiegła do niego z oczyma łez pełnemi i podała mu ramię, na którem on się oparł. Potem oboje, krokiem tak powolnym, jak gdyby pan de Presles był stuletnim starcem, zwrócili się ku zamkowi.
— Widzicie, — rzekł wtedy Jerzy, zwracając się do Marcelego i Raula, — widzicie czym przesadzał opłakując ten nagły, szybki a piorunujący upadek wszystkich władz umysłu mego teścia.... Byliście teraz świadkami jednej z takich chwil, z takich napadów bezprzytomności, które z dniem każdym stają się częstsze. Za kilka godzin, mam nadzieję, powróci generałowi cała jasność inteligencji; ale czyż nie należy się lękać by nie nadszedł moment, w którym zagaśnie całkowicie pochodnia jego inteligencyi; kto zaś zaręczy, że moment ten nie jest już blizkim?... Nie umiem wam powiedzieć, do jakiego stopnia złorzeczę Gontranowi, kiedy pomyślę, że jego nikczemnemu postępowaniu, tym niezliczonym zmartwieniom, tym bezprzestannym niepokojom, które on sprawiał ojcu, a którym przypisywać trzeba bezwątpienia przedwczesne zdziecinnienie głowy tak silnej!... A! Gontran wyrządził nam wszystkim tyle złego!... Takie dziecko jak on w rodzinie, to rana nieuleczalna, wiecznie krwawiąca!... Skoro patrzę w przeszłość, drżę na myśl o przyszłości!..
Po chwili milczenia, Marceli zapytał:
— Jakże to długo trwają te chwile bezprzytomności u generała?
— Jak dotąd, dzięki Bogu, trwanie ich jest jeszcze dość ograniczonem.... Tego wieczora, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, lub co najpóźniej jutro rano, teść mój powróci zapewne do normalnego stanu umysłu....
— Jeżeli tak, — wymówił Raul półgłosem, zwracając się do Marcelego, — możebyśmy mogli, ojcze, pomówić z nim dziś wieczorem...
Jerzy posłyszał te słowa i nie mógł powstrzymać się od uśmiechu....
I on też odpowiedział Raulowi.
— Pilno ci, jak prawdziwie zakochanemu! — rzekł mu. — Pojmuję to najdoskonalej, moje drogie dziecko i nie widzę w tem nic złego; jednakże muszę nakłonić cię do cierpliwości i choćbym miał ci się narazić nawet, poradzę Marcelemu, aby oficyalną prośbę o rękę Blanki odłożył do jutra.,.. W każdym razie, jutro teść mój więcej usposobionym będzie do wysłuchania jej i odpowiedzenia na nią....
— A! — zawołał Raul, — jutro, to tak daleko!...
— Co, burzysz się na myśl kilku godzin opóźnienia, kiedy ja poddałem się, jeśli nie bez cierpienia, to bez szemrania przecież całym miesiącom a niemal latom oczekiwania i niepewności?... A jednak kochałem Dyannę tak, jak ty dziś Blankę kochasz.... Zapytaj o to Marcelego.
— Z pewnością, — odpowiedział pan de Labardès. — Zaświadczyć mogę, żeś ją kochał całą potęgą twego serca, wszystkiemi siłami duszy!...
— A, — ciągnął Jerzy dalej, — ja nie miałem na pociechę i podtrzymanie słabnących sił mej odwagi, takiej nadziei, która jest niemal pewnością...
— Kiedyż bo, widzisz pan, — odparł Raul, — mnie tak trudno wyobrazić sobie tę nadzieję, której istnienie pan przypuszczasz....
— I błądzisz w tem, moje kochane dziecko....
— Jakto! więc rzeczywiście sądzisz pan, że mogę bez zrozumienia, odegnać od siebie dręczącą mnie niepewność?...
— A! spodziewam się! W tym wypadku mogę cię zapewnić, a pewien jestem, że nie będzie to z mej strony zuchwalstwem, że prośba zaniesiona przez Marcelego de Labardès o rękę Blanki de Presles dla przybranego jego syna, zostanie życzliwie przyjętą przez generała....
— Skoro tak jest, uważam się za najszczęśliwszego z ludzi!..
— Bądźże więc szczęśliwym, bo tak jest istotnie....
— Nie widzisz pan żadnej przeszkody?
— Żadnej.... Chyba, że....
— Chyba, że... — powtórzył Raul z nieukrywanym niepokojem.
Uśmiech okrążył usta Jerzego.
— Chyba, — ciągnął dalej, — że przeszkoda taka wyszłaby od samejże Blanki.... Pojmiesz, że kochanego tego dziecka nie wydanoby za mąż wbrew jej woli....
— O! — wyszepnął Raul, któremu płonący rumieniec oblał twarz całą i czoło, — nie tego właśnie ja się lękam....
— A więc lękasz się czegoś jednak?
— Tak.
— Czego?... Jeśli chcesz, bym cię mógł upewnić i pod tym względem, trzeba mi powiedzieć, czego to takiego się obawiasz....
Raul zawahał się.
— No, — odparł Jerzy, — odważnie tylko!... Spowiedź nie może przecież być tak przykrą!... Ukążże mi myśl twoją w klasycznym przystroją prawdy mitologicznej....
— A więc, obawiam się... pewnego wpływu...
— Wpływu przeciwnego twoim zamysłom?...
— Tak.
— A czy to wpływ potężny na umysł generała?
— Tak, potężny.
— Nie mogę całkiem odgadnąć, o czem tu chcesz mówić.... dziecko moje, wytłómacz się jaśniej... Cóźto za wpływu się lękasz?...
— Wpływu siostry panny Blanki....
— Mojej żony!... — zawołał Jerzy zdumiony.
Raul w milczeniu skłonił głowę.
— Jak to!! — podjął znów Jerzy, — czym ja posłyszał dobrze... czym zrozumiał... Obawiasz się Dyanny?...
— Tak, panie.
— To żart, nieprawdaż?
— Na nieszczęście, nie.
— Wyznaję, że nic a nic nie rozumiem!... Wytłómaczże mi tę zagadkę....
— Pani Herbert nienawidzi mnie....
— Ciebie?
— Mnie, panie.
— Czy ci to powiedziała?...
— Nie, z pewnością, powiedzieć mi nie powiedziała tego....
— A zatem z twojej strony jest proste tylko przypuszczenie, przywidzenie może?...
— Niestety nie! Pani Herbert uczyniła lepiej niż gdyby powiedziała: dowiodła mi tego....
— Dowiodła ci tego, że cię nienawidzi?...
— Tak... i to nieraz....
— Kiedyż to?... w jaki sposób?... Pojmiesz dobrze, że aby w to uwierzyć, muszę mieć fakta, dowody....
— Będzie mi aż nadto łatwo dostarczyć ich panu....
— Czekam, a muszę cię uprzedzić, że choćby najwięcej wedle ciebie przekonywającemi były twe próby, strasznie się boję, że pozostanę niedowiarkiem....
Raul przedłożył teraz Jerzemu Herbert okoliczności, conajmniej dziwaczne, pierwszego swego spotkania z Dyanną i wszystkie inne szczegóły, któreśmy słynęli już w rozmowie jego z Marcelim.
Jerzy słuchał go z niezmierną uwagą i widać było zdziwienie nieopisane na jego twarzy w miarę jak mówił młody człowiek.
Kiedy wreszcie Raul skończył, Jerzy milczał przez chwilę, głowę miał spuszczoną a brwi ściągnięte okazywały, że myśl jego niezwykle była wzburzoną.
— Moje kochane dziecko, — rzekł wreszcie, — wszystko to jest jakieś niezwykłe, zmuszony jestem przyznać.... Jest w tem coś, czego nie rozumiemy obadwaj a czego i ja ci wytłómaczyć nie mogę, ponieważ sam nie jestem wstanie tego sobie wytłómaczyć....
Zresztą niebawem, bądźcie tego pewni, dojdziemy znaczenia tej zagadki.... Co do chwili obecnej, mimo wszelkich pozorów, uspokój się... moja żona nie będzie ci szkodzić, przyrzekam ci to i ręczę moim honorem!... Biorę na siebie odpowiedzialność za Dyannę równie dobrze, jak za samego siebie.... Znam jej doskonale poczucie sprawiedliwości, lojalność jej uczuć, prawość i sprawiedliwość sądu, szlachetność jej serca, wiem, że nie byłaby zdolną pod wpływem nieuzasadnionej antypatyi tylko szkodzić komuś, zwłaszcza też, kiedy ten ktoś, ma prawa, tak jak ty, do całej jej życzliwości i całego szacunku.... Raz jeszcze przeto, moje dziecko, uspokój się i bądź dobrej myśli; możesz ufać, bo przysięgam ci, że Dyanna nie stanie się przeszkodą między tobą a szczęściem!...
— Oby pana Bóg wysłuchał! — szepnął Raul.


XXV.
DWAJ DOBRZY PRZYJACIELE.

Przyłączmy się teraz, jeśli pozwolicie, do Gontrana de Presles i jego towarzysza, których pozostawiliśmy w chwili, gdy opuszczali placyk pod kasztanami.
Zaledwie baron Polart odwrócił się plecami od grupy, zgromadzonej w około kamiennego stołu, wyraz twarzy jego zmienił się nagle.
Oczy straciły swe przybrane spojrzenie fałszywej dobroduszności.
Uśmiech stereotypowy zniknął bez śladu, jak znika w teatrze dekoracya jasnego dnia zastąpiona ponurą, ciemną dekoracyą nocy.
Brwi zmarszczyły się, a twarz cała wykazywała dowodnie głębokie niezadowolnienie.
Gontran w pierwszej chwili nie spostrzegł tej przemiany. Pogrążony we własnych myślach, szedł przez kilka minut obok swego towarzysza, nie podnosząc na niego oczu i nie mówiąc do niego ani słowa.
Pan de Polart, końcem lakierowanego swego buta odrzucał gwałtownie kamyki, co się przypadkiem znalazły na jego drodze, wmięszane w biały piasek alei. A równocześnie laseczką ścinał główki maków i innych przydrożnych kwiatów, które na swe nieszczęście los postawił mu przy drodze. Podwójnej tej operacyi towarzyszył świst podobny do świstu płazów, kiedy im ktoś nie w porę przerwie spoczynek.
Gontran spostrzegł wreszcie wszystkie te wskazówki złego humoru, a spostrzegając je ogromnie zadziwił się niemi, powiedzmy więcej, zaniepokoił, bo wobec swego względem pana Polart położenia, żyć musiał w ciągłej niemal obawie, skazany na to, by się lękać wszystkiego z powodu jednej chwili podrażnienia najlepszego swego przyjaciela.
— Na Boga, kochany mój baronie, — zawołał — cóżeś pan taki zasępiony!... Co ci jest?... Czy cię co zajmuje lub dolega?
— Rzeczywiście, wicehrabio, — odparł sucho Polart, — wiesz, że jak na inteligentnego człowieka, za którego uchodzisz, zadajesz. mi więcej niż naiwne] pytanie!...
— Kochany baronie, nie rozumiem....
— Nie rozumiesz, że muszę być wściekłym?... — przerwał interlokutor Gontrana.
— Wściekłym??
— Z pewnością!...
— A z jakiegoż powodu?...
— Z powoda przyjęcia, jakiego dopiero co doznałem!... A może pan uważasz, że to nie wystarcza jeszcze?...
— Ależ wydaje mi się... — wybąknął Gontran.
— A więc źle ci się wydaje! Do licha! wicehrabio, niebardzo musisz być w łaskach pod dachem rodzicielskim!... Przyjęcie, jakiego tam doznają serdeczni twoi przyjaciele, niebardzo może ich zachęcić do powrotu....
— Mój kochany baronie, szczerze przejęty jestem tem, co cię dotyka....
— Naprzód, wicehrabio, — przerwał pan Polart, — nazywajmy, jeśli łaska, rzeczy po imieniu... nie jestem ani trochę dotkniętym, (dzięki niebu, moja miłość własna nie jest znów tak łaskotliwą), jestem zniecierpliwiony i oto wszystko....
— Jednak mój ojciec okazał się grzecznym względem pana....
— Grzecznym!... Ale któż utrzymuje coś przeciwnego?... Ale to była lodowata grzeczność dobrze wychowanego człowieka i nic więcej nad to.... Nic serdeczności, nic zgoła uprzejmości uprzedzającej w tem przyjęciu, tak jak przecież miałem prawo tego się spodziewać, naprzód z tytułu nazwiska, które noszę, a potem z tego tytułu, że mu byłem przedstawiony przez syna.... Co do pańskiej siostry, prześlicznej osoby, mówiąc nawiasem, przyznasz pan przecież, że wyniosłość jej pogardliwa dochodziła a często przechodziła nawet granice impertynencyi....
— Moja siostra jest jednakową dla wszystkich....
— Pozwolisz mi pan o tem wątpić... Raczej już uwierzyłbym, jak to mówiłem panu przed chwilą, że w zamku hrabiego Presles złą jest rekomendacyą być przedstawionym przez wicehrabiego Gontrana....
— Jest w tem nieco prawdy....
— A jednakże jesteś tu pan a raczej powinieneś być u siebie.... A powiem tu nawiasem, że lękam się bardzo, by na dziedzictwo ojcowskie nie przyszło jeszcze wyczekiwać bardzo długo.... Generał, o ile mi się zdaje, ma duszę co się uparcie trzyma ciała.... Jest on z rasy tych ludzi, których bezwarunkowo trzeba zdławić, by z nimi raz skończyć.... Żal mi pana, bo ten poczciwiec, jeśli się bardzo nie mylę, każę ci bardzo długo jeszcze męczyć się i żyć z wydzielanej skąpo pensyjki....
Tu Gontran westchnął i ruszył pogardliwie ramionami.
Baron Polart podjął dalej;
— Nakoniec, rzecz się tak ma i nic w niej zmienić nie możemy.... Ale powiedz mi pan, proszę, któż to są ci trzej fanfaroni, którzy przybyli pod koniec mojej wizyty i którzy okropnie mi się nie podobali?
— Jeden z nich, ten co ma brodę i włosy blond, to mój szwagier Jerzy Herbert.... Dwaj inni są sąsiedzi baron de Labardès i hrabia de Simeuse.... Ten ostatni jest młodszy.
— A zatem, wicehrabio, twój szwagier i twoi sąsiedzi działają mi na nerwy ponad wszelki wyraz. Nie umiałbym wypowiedzieć nawet, jak mi są niemili i zachwycony byłbym, gdyby się nadarzyła sposobność okazania im tego....
— Szczęściem dla nich, — odpowiedział Gontran z uśmiechem, — że sposobność taka się nie nadarzy....
— Ha! kto wie?... W każdym razie, aby mi oszczędzić szans urzeczywistnienia moich życzeń, zechcesz pan w ciągu przyszłego tygodnia postarać się o to, bym otrzymał zaproszenie na obiad do zamku, od twego ojca....
Gontran popatrzał na swego interlokutora z wyrazem zdumienia.
— Czyś pan nie słyszał? — spytał ten ostatni.
— Owszem....
— A więc możeś mnie pan nie zrozumiał?...
— Przyznaję....
— W takim razie powtórzę.... Dobrze jest i pożytecznie umieć się naginać do wszelkich inteligencyj nawet najleniwszych.... Prosiłem pana, abyś postarał się dla mnie o zaproszenie na obiad w jak najkrótszym czasie i to zaproszenie, wychodzące wprost od samegoź generała, hrabiego Presles.... Tym razem czyż pan zrozumiał?...
— Tak, doskonale....
— I cóż mi na to odpowiadasz?
Gontran zawahał się.
— Cóż cię tak, wicehrabio, wprawia w ambaras? — spytał pan Polart.
— Odpowiedź...
— Dla czego?
— Bo to czego pan żądasz, będzie trudne.
— Czy jesteś pan tego pewnym?
— Jak najpewniejszym.
— Nie mogę sobie zdać sprawy z powodów tej trudności, wyznaję....
— A przecież natura ich jest nader prostą....
— Proszę, zechciej mi je przedstawić, a będę mógł osądzić ich doniosłość....
— Od lat kilku w zamku przyjmuje się niezmiernie mało ludzi, a nie zaprasza nikogo zgoła z obcych na obiady....
— Rzecz ta nie może zupełnie do mnie mieć zastosowania....
— Jakimż to sposobem?...
— Zapominasz zawsze, wicehrabio, że dla twoich ja nie jestem obcym i nie przypominasz sobie widocznie, że mam zaszczyt należenia do twej rodziny.... Nic nie może mi być cenniejszem nad to pokrewieństwo i gdyby mi przyszło zrzec się go za cenę ocalenia mej głowy, zdaje mi się, że bez wielkiego żalu poświęciłbym moją egzystencyę dla mej dumy.... Czy to jasne?
— Nadzwyczaj jasne.
— A zatem?
— Ale, między nami mówiąc, lękam się...
— Czego?
— Aby ta koligacya między rodzinami Polart’ów i de Presles’ôw, koligacya, o której ja co do mnie nie powątpiewam ani na chwilę, bądź pan przekonany, mogła nie wydać się równie pewną memu ojcu....
— Chcesz pan powiedzieć, że hrabia de Presles wzbraniać się będzie przyznać, że mam honor należeć do jego rodziny?
— Obawiam się....
— W takim razie pan mu dowiedziesz, że się myli....
— Alboż mi uwierzy?
— Powiesz mu pan, żem ci przedkładał tytuły autentyczne a niezaprzeczone, popierające prawdę moich twierdzeń.
— To byłoby kłamstwo....
— A! do licha, wicehrabio, nie będzie ono pierwszem.
— Ale to kłamstwo będzie bezużyteczne....
— Tak sądzisz?
— Jestem tego pewien.
— Krótko mówiąc, pan mi odmawiasz postarać się, abym dostał to zaproszenie na obiad do zamku?
— Niesprawiedliwym jesteś, kochany baronie.... wiesz doskonale, że ta rzecz nie odemnie zależy....
— Czy zależy lub nie, w każdym razie wydaje się panu niemożliwą?
— Tak.
Pan de Polart zatrzymał się nagle.
Stanął naprzeciw Gontrana z rękoma skrzyżowanemu na piersi i wlepiwszy w młodego człowieka spojrzenie, które go zmusiło do spuszczenia oczu, rzekł mu głosem twardym a suchym:
— Widzę, że pan nie znasz jeszcze mego charakteru.... Odmowa mnie podnieca, przeszkody wywierają na mnie ten sam skutek, co ostroga na wyścigowym koniu. Przeskakuję lub łamię baryerę, co mi stanie na drodze.... Przed chwilą było to dla mnie tylko kaprysem, fantazyą; ten kaprys przeobraził się w silną wolę, fantazya w postanowienie nieodwołalne... nie prośba to już z mojej strony, ale rozkaz....
Po raz drugi od pół godziny krew patrycynsza zawrzała w żyłach Gontrana i bunt podniosła.
Palący rumieniec zalał mu twarz całą, zadrgały w nim wszystkie nerwy, konwulsyjne drżenie wstrząsnęło jego członkami, jak gdyby rzucono mu w twarz jedną z tych obelg, co to mają siłę zmieniać na chwilę najnikczemniejszego tchórza nawet w odważnego człowieka.
— Rozkaz!... — zawołał głosem, który mu tamowało wzruszenie. — Powiedziałeś pan rozkaz!
— Powiedziałem i powtarzam, panie wicehrabio. Rozkazuję a pan będziesz posłusznym!...
— Nigdy!...
— To dzieciństwo i nie zadam sobie z pewnością nawet trudu rozprawiania o niem.... Tak chcę, rozumiesz pan? chcę i wymagam zaproszenia, o którem ci mówiłem.... Muszę je mieć na przyszły czwartek....
— Odmawiam!...
— Czy zapominasz pan, że nie masz do tego prawa?...
— A więc ja je sam sobie biorę, to prawo chociażby przyszło mi je zdobyć ostrzem oręża, w godzinę po powrocie naszym do Tulonu, świadkowie moi będą u pana.
Pan de Polart zaśmiał się śmiechem suchym, rozgłośnym.
— A, toż to, — rzekł następnie z największym spokojem, — zdaje mi się, niech mi tak Bóg będzie miłosiernym, że to pojedynek pan mi proponujesz....
— Tak, panie, pojedynek!... — zawołał Gontran.
— To wielce rycerskie, ale wysoce niedorzeczne... Ja się bić z panem nie będę....
— Nie będziesz się pan bił?
— Nie.
— I jakiż powód jest dla pana przeszkodą?
— Powód, który dziewięćdziesiąt dziewięć razy na sto jest motorem czynności rozsądnych ludzi.... Chcę tu mówić o interesie.... Owoż własny mój interes nie dozwala mi potykać się z panem.... Dośćby mi było zabić pana!... do pioruna!... jakiż to zły byłby dla mnie interes!... Któż zapłaciłby mi wówczas z pięknemi procentami ten pokaźny wcale oblig na sumę pięćdziesięciu tysięcy franków, który zachowuję tak starannie w głębi mego biurka?... Nie, nie, kochany mój wicehrabio, ja się bić nie będę....
— Strzeż się pani — zawołał Gontran, który pod wpływem wzmagającej się irytacyi zapominał o wszelkiej ostrożności, — strzeż się pan!
— Czego?
— Tego....
I w tej samej chwili młody człowiek podniósł w górę szpicrutę, by nią w twarz uderzyć swego interlokutora.
Nagłym ruchem pan de Polart pochwycił szpicrutę, kiedy ze świstem leciała w powietrzu.
— Strzeż się ty, wicehrabio, — rzekł, nie okazując najmniejszego wzruszenia, — bo w tej chwili grasz grubą grę.... Czy pan wiesz, że gdyby bodaj koniuszek tego cacka dotknął był końca mych wąsów, za trzy miesiące, strażnicy tulońskich galer byliby wielce dumni i rozradowani tem, że mają pod bezpośredniemi swemi rozkazami ostatniego potomka szlachetnego rodu hrabiów de Presles!.. A zatem, przyznasz pan bez trudu, skoro już trzeba koniecznie podlegać komu i słuchać kogoś, toć zawsze lepiej przecież jeszcze mnie niż panom zbirom galer.
Gontran pobladły śmiertelnie, spuścił szpicrutę i zdawało się, że padnie chyba zemdlony.
— Ah! — jęknął szeptem z rozpaczą, — nie zniosę dłużej tego ohydnego życia!... Ale Bogu dzięki, mam sposób uwolnienia się i skorzystam zeń....
— A ten sposób, — spytał pan Polart z lekkim szyderskim uśmiechem, — czybym się nie mógł o nim dowiedzieć?...
— Zabiję się!...
— Pan!... ale cóż znowu!... nigdy, przenigdy!... By się zabić, potrzeba pewnego rodzaju odwagi, której ty nie masz.... Ty, kochany mój wicehrabio umrzesz w twem łóżku i to o ile będziesz mógł najpóźniej, bądź pewien....
Gontran, całkowicie pokonany, milczał.
— A więc streśćmy teraz wszystko cośmy tu mówili, — ciągnął baron, — w przyszły czwartek na zaprosiny pańskiego ojca, przybędę tu na obiad. Jeżeli zaproszenie mnie nie dojdzie, mimo to się stawię; tylko, że wówczas będę miał z sobą sędziego śledczego i kilku żandarmów a pan porozmawiasz sobie z niemi, ile ci się podobać będzie, o tym obligu na sumkę pięćdziesięciu tysięcy franków, dobrze ci znanym.
— Mój Boże... mój Boże... — bełkotał Gontran oszołomiony, zgnębiony, przybity, — więc pan mnie chcesz zgubić?...
— Ani trochę, mój kochany wicehrabio, chyba żebyś mnie do tego zniewolił śmiesznym oporem przeciw mej woli.... Wyjąwszy tego ostatniego przypadku, dla czegóż miałbym się bawić w sprawianie panu przykrości i coby mi to za zysk przyniosło.... Owoż powiedziałem już panu i powtarzam, że interes osobisty jest jedyną busolą mojego postępowania. Nie zapominajże tylko pan o obowiązkach jakie stanowisko pańskie do mnie na niego nakłada.... Pozbądź się tych manier junaka, które dla ciebie mogą wyłącznie mieć tylko bardzo złe skutki. Unikaj pan urażania się o pierwsze lepsze słowo.... Bądź uległym, łagodnym i gładkim w obejściu a nie będziesz pan miał się czego obawiać, słowo barona Polart i ja unikać będę wszelkich scysyi, które dałyby za bardzo uczuć podległość, w którą popadłeś własnowolnie....
— Niestety! — szepnął Gontran, — niemniej przecież zależność ta istnieć będzie.
— Alboż to moja wina? Nie obwiniaj pan o to nikogo prócz siebie. Czy to ja powiadałem ci kiedy: »Panie wicehrabio, zobowiążesz mnie niesłychanie, przynosząc mi sfałszowany oblig na pięćdziesiąt tysięcy franków?...« Dobrze pan wiesz, żem tego nigdy nie mówił.... Nie skarż się przeto po fakcie skoro fon fakt jest naturalnym i przewidzianym rezultatem Własnej twej woli.
Wymieniając z sobą te wyrazy dwaj interlokutorzy, napowrót puścili się ku zamkowym stajniom.
Pan de Polart i wicehrabia przybyli konno z Tulonu. Służący przeprowadzał wolno dokoła okrągłego tarasu ich wierzchowce zgrzane pospiesznym biegiem. Gontran dał znak służącemu.
Przyprowadzono konie.
Wicehrabia i jego towarzysz dosiedli ich, oddalając się w szybkim galopie i przez jakieś kilka minut zachowywali głębokie milczenie.
W chwili gdy dosięgali już końca alei prowadzącej z zamku do bitego traktu, Gontran zwolnił nagle swemu koniowi biegu.
Pan Polart poszedł za jego przykładem.
— Nakoniec, — zawołał Gontran, nawiązując na chwilę przerwany wątek rozmowy, — ten oblig, ten przeklęty oblig, czy mi go pan oddasz?
— Z pewnością! — odpowiedział pan Polart.
— A kiedyż?
— Wówczas, kiedy w interesie moim leżeć będzie oddanie.
— Powiedzieć tyle, to znaczy nic nie powiedzieć.
— Wybacz pan, to znaczy powiedzieć najdokładniej to co myślę. Uważasz, że odpowiedź moja jest niejasną?
— Tak.
— A zatem dam panu kategoryczne wyjaśnienie.... Ale naprzód i przedewszystkiem, postanowionem jest i stoi niewzruszenie, żeśmy najlepszymi przyjaciółmi w świecie i że nie będziesz się pan urażał, ani czepiał wyrazów, których mi użyć wypadnie?
Gontran skinął głową tak, że ruch ten na upartego uchodzić mógł za oznakę potwierdzenia.
Pan Polart ciągnął dalej.
— W tyciu jak u karcianego stołu, ktobądź gra partyę hazardowną, może mieć prawo spodziewania się wygranej, ale musi też z góry przygotowanym być na to, że może przegrać i że jeśli przegra, zmuszonym będzie zapłacić. Każdy płaci swe przegrane w tym świecie. Nieszczęśliwy poniter płaci je swemi pieniędzmi, złodziej, co się da złapać na wsuwaniu ręki do cudzej kieszeni, płaci swą wolnością, morderca płaci głową, tych ogólnych pewników, celem tych niezbitych aksjomatów, jest dojście do następnego wniosku; Powiedziano panu, że ja mam dużo pieniędzy i przyszedłeś do mnie z zamiarem najzupełniej obmyślonym, postarania się o przejście tych pieniędzy z mojej do twojej kieszeni przy pomocy kart bardzo ładnie poznaczonych.... Bez omówień przeto, miałeś pan zamiar okradzenia mnie najlegalniej w świecie.... Ależ nie ściskaj pan tak rączki twej szpicruty.... Po co to, kochany wicehrabio?... To trzeba się, u dyabła! przyzwyczaić do słuchania prawdy, wówczas nawet, gdy ta prawda nie jest pieszczotliwą! Zresztą nic cię nie obowiązuje do tego, byś na przemiany rumienił się i bladł przedemną, bo jeśliś pan wart niewiele, ten co do ciebie mówi, ani trochę nie jest lepszy; możemy sobie spokojnie podać rękę.... Jedyną moją zasługą (a zasługa to wielka, przyznaję bez fałszywej skromności), jest to, że byłem zręczniejszy niż pan.... Powtarzam przeto i skracam o ile możności, widzę bowiem, choć nie pojmuję całkiem dla czego, że słowa moje są dla pana męczarnią... krótko mówiąc, gdyby przezorność moja nie uchroniła mnie szczęściem od losu, który mi gotował pański miły przemysł, gdyby wreszcie markowane karty pańskie dokonały swego zadania bez przeszkody, bez wszelkiego wątpienia, nie byłbym wyszedł inaczej jak ze stratą jakichś pięćdziesięciu tysięcy talarów, bo koniec końcem, przecież pugilares mój był na łasce pańskiej i mocno wątpię, byś się pan zechciał okazać dyskretnym w tej mierze.... Szczęście w grze zwróciło się przeciw panu.... Pokonałem pana własną jego bronią, którą przysposobiłeś sobie na to, by mnie zwyciężyć,... Wszakże przeto słusznem jest, nieprawdaż? bym oprócz zadowolnienia miłości własnej odniósł z tego nieco materyalnej korzyści.... Czy znasz pan zresztą we wszystkich kodeksach ubiegłych czasów, obecnych lub przyszłych, prawo sprawiedliwsze nad prawo odwetu?... Prawo to ja zastosowuję ze sprawiedliwością iście drakońską.... Obciąłeś obedrzeć mnie z pięćdziesięciu tysięcy talarów, kosztować to pana będzie pięćdziesiąt tysięcy talarów również.
— Pięćdziesiąt tysięcy talarów!... — jęknął Gontran z przerażeniem.
— Ani grosz jeden mniej lub więcej. Sumka ta, acz skromna, zaokrągla mi kapitał wcale pokaźny.... A zatem za wypłaceniem mi stu pięćdziesięciu tysięcy franków w banknotach lub złocie, zwrócę panu oblig, który jak wiesz, mógłby kosztować cię bezporównania drożej, gdybym nie miał serdecznej, gorącej ochoty przypodobania się panu.... A teraz kochany wicehrabio, znasz moje ultimatum i odtąd już, jak sądzę, nie będziemy potrzebowali powracać do kwestyi, która, jak się zdaje, nie jest dla pana sympatyczną....
Baron Polart umilkł i pokręcił wąsa z miną człowieka zadowolnionego z siebie i z tego, co powiedział.
Po tych słowach nastała kilkuminutowa cisza.
Gontraan przerwał ją:
— Ależ nakoniec, panie, znanem ci jest obecne moje położenie... Zkądże pan chcesz, bym wziął pieniędzy, których odemnie żądasz?...
— Słowo honoru, kochany wicehrabio, — odpowiedział baron, — miałbym prawo pogniewania się... uważasz mnie za srogiego wierzyciela, który przychodzi w towarzystwie komornika domagać się wypłaty długu!... Toż ja nie myślę bynajmniej wymagać natychmiastowego płacenia.... Nie żądam przecież moich pieniędzy, ani w ciągu dwudziestu czterech godzin, ani w ciągu czterdziestu ośmiu, ani nawet za dwa tygodnie.... Będę czekał.
— Do jakiej że epoki?...
— Do epoki, w której śmierć hrabiego de Presles odda panu w ręce dziedzictwo....
— Ależ to trwać może jeszcze bardzo długo....
— Bez wątpienia, to też, abym nie znużył się tem oczekiwaniem, postanowimy, że za każdy rok spóźnienia dołączoną zostanie do pierwotnego kapitału suma dwudziestu pięciu tysięcy franków.... Jeżeli przeto generał każę ci, wicehrabio, czekać dwa lata jeszcze na swą fortunę, pan mi wyliczysz wówczas okrągłe dwakroć sto tysięcy franków.
— Do tego zaś czasu mam pozostawać w absolutnej od pana zależności?...
— Oczywiście.
— Ależ to znaczy toż samo, co nie żyć!... To niewolnictwo gorsze niż śmierć!... to męczarnia każdego dnia, każdej dnia godziny!... każdej minuty!...
— Ba!.. przyzwyczaisz się pan niezadługo do tego miecza Damoklesa, zawieszonego nad twą głową, zwłaszcza też, że zawieszony on jest u sufitu na nici silnej, która się zerwać nie może.... Gotów jestem iść w zakład o co pan zechcesz, że przed upływem miesiąca ani już myśleć o tem będziesz.
— Czy możesz pan tak mówić, kiedy przed chwilą jeszcze z powodu takiej błahostki, groziłeś mi, że mnie zgubisz?
— Groziłem, kochany wicehrabio, ponieważ z powodu najbłahszej w świecie rzeczy, jak sam przyznajesz, wziąłeś sobie za zadanie rozirytować mnie do najwyższego stopnia.... Dodać tu muszę, aby dać panu całkiem dokładny obraz mego charakteru, że jestem człowiekiem, który gotów jest nawet materyalne swe interesa poświęcić zawsze zadowolnieniu miłości własnej.... Oprócz tego sądzę, że nigdy nie można zapłacić zbyt wysokiej ceny za prawdziwie boską rozkosz zemsty.... Znaczy to, że z całego serca zrzekłbym się był przyszłych moich stu pięćdziesięciu tysięcy franków, aby cię wysłać na galery, wicehrabio, gdyby podniesiona przez ciebie szpicruta była spadła na twarz moją.... Niechajże to, drogi przyjacielu służy ci za naukę. Co do zaproszenia, o którem ci wspomniałem, na czwartek, stoję przy mem żądaniu więcej niż kiedykolwiek. Obstaję przy niem z powodu tego właśnie braku gorliwości, jaki pan okazałeś w przyrzeczeniu mi go i powtarzam ci, wicehrabio, że mogą ci się przytrafić rzeczy wysoce nieprzyjemne, gdybyś miał nie postarać się o zadowolnienie tej mojej fantazyi. A teraz opuśćmy ten przedmiot rozmowy, który, jak się zdaje, nie sprawia panu zbyt wielkiej przyjemności, a mówmy o śniadaniu, które zamierzam ofiarować jutro kilku tym panom z »Klubu Przemysłu i Sztuki« i w którem, jak się spodziewam, pan mi pomożesz gospodarzyć.... Wszak mogę na ciebie liczyć, wicehrabio?...
Gontran spuścił głowę.
Rumieniec palący oblał mu twarz całą; mimo to jednak odpowiedział:
— Tak, możesz pan liczyć na mnie....


XXVI.
POMYSŁ GONTRANA.

W chwili, kiedy jeźdźcy dojechali do skrzyżowania się dróg, z których jedna prowadziła do miasta, druga zwracając na prawo wiodła w kierunku willi Jerzego Herbet, Gontran nagle zatrzymał konia.
— Co to? — spytał pan de Polart, — więc pan nie jedziesz ze mną do Tulonu?...
— Nie, — odpowiedział młody człowiek, — tu pana opuszczam.
— Gdzież pan jedziesz?
— Powracam do zamku.
— Co za myśli... Czyżbyś pan przypadkiem chował do mnie żal za naszą poprzednią rozmowę?
— Bynajmniej.
— W takim razie dla czegóżby nie towarzyszyć mi kawałek jeszcze?
— Nie mam innego tłómaczenia, nad ten chyba powód, że czuję potrzebę powrócenia do domu.
— Jak ci się podoba, kochany wicehrabio.... Wiem ja to z doświadczenia, że bywają chwile, w których człowiekowi czarno jest jakoś w duszy. Samotność w takich razach wydaje się człowiekowi najcenniejszą i najbardziej upragnioną w świecie rzeczą. Wracajże pan, ale nie zapominaj, że jutro siadamy do stołu punkt o dwunastej.
— Nic nie zapomnę.
— Do widzenia i staw się pan punktualnie.
Baron Polart wyciągnął rękę do Gontrana, który nie śmiał odmówić jej przyjęcia, odwzajemniając jednak uścisk z łatwym do odgadnienia wstrętem.
Młody człowiek zwrócił konia w stronę zamku Presles i spinając z jakimś rodzajem wściekłości rumaka ostrogą, popędził w czwał po drodze, osłoniętej w dali stuletniemi drzewy zamkowego parku; gęsty tuman kurzu wzniósł się za nim.
Pan de Polart z wzrokom rozpromienionym, z uśmiechem na ustach poglądał za odjeżdżającym.
— Ot, biedny chłopak, — mówił sobie w myśli, — który złorzeczy mi w tej chwili z całego serca!... Byleż tylko w tej szalonej jeździe nie skręcił gdzie karku!... Zabrałby wówczas z sobą moje pięćdziesiąt tysięcy talarów na tamten świat a toby wcale był nietęgi interes; ale gdzie tam! koń jego pewny jest w nogach a on sam jest jeźdzcem pierwszej siły.... Dojedzie bez szwanku.
Uspokojony temi uwagami, baron Polart puścił się umiarkowanym truchtem, pogwizdując półgłosem melodyę polki.
Tymczasem koń Gontrana pędził jak wicher, jak zamieć gnana grudniowemi wichry, a młody człowiek nie zadowolniony jeszcze z tego szalonego biegu, wciąż go spinał ostrogą i podniecał szpicrutą i głosem.
Gdyby nie ubiór jeźdźca, nie godzina i miejsce sceny, które nie nadawały się do romantycznych fantazyi, możnaby porównać Gontrana do bladego jeźdźca z Bürgerowskiej ballady: Hurra! umarli prędko jadą!
Oczywiście, nie pędził on w celu prędszego przybycia do zamku.
Pochłaniając tak przestrzeń, przecinając powietrze jak kula co wybiega z wylotu armaty, Gontran chciał się zagłuszyć, usiłował zapomnieć.
Miliony iskier przebiegały przed jego oczyma, szum jakiś dziwny napełniał mu uszy, w komórkach mózgu poczynała robić mu się próżnia, wrażenie zastępowało u mego myśl w tej chwili zupełnie.
Stan ten, który równocześnie był czemś w rodzaju zawrotu głowy i upojenia, stanowił dla Gontrana szczęście względnie rzeczywiste, ale niestety krótkotrwałe, po upływie bowiem kwadransa, bruk dziedzińca ozwał się pod uderzeniem podków konia, okrytego pianą, który sam z siebie zatrzymał się przed wschodami zamkowego ganku.
Gontran przybył do domu.
Machinalnie zsiadł z konia i nie spotkawszy nikogo poszedł wprost do swoich pokojów, w których się zamknął.
Tu rzucił się na krzesło i zaledwie upłynęło kilka minut a już smutne myśli, na chwilę wygnane, obiegły go napowrót tłumnie.
Z trwogą i wzrastającą rozpaczą rozpatrywał się w sytuacyi takiej jaką ona była rzeczywiście i po raz pierwszy w życiu począł zastanawiać się nad złem, które zawsze sobie samemu wyrządzał.
Zastanawiał się, — mówimy, — ale tak jak się zastanawiać może umysł wynaturzony, zdeprawowany głęboko. Gontran przeklinał i opłakiwał błędy które go doprowadziły nad brzeg przepaści, w którą wpaść miał wedle wszelkiego prawdopodobieństwa; ale nie żałował bynajmniej, że błędy te popełnił... Miał żal ale nie wyrzuty Sumienia. Nie wyrzucał sobie nic prócz chyba niezręczności.
Na myśl hańbiącej zależności, w którą popadł, płakał z wściekłości. Rumienił się myśląc o tem, że się dał złapać jak głupiec na występku spełnianym, ale nie rumienił się za sam występek.
Przez chwil kilka rozpacz Gotrana była tak wielką, że pod wpływem nerwowego rozdrażnienia młody człowiek pomyślał na seryo o samobójstwie, o poszukaniu sobie w grobie tego spokoju, który, jak mu się zdało niepodobieństwem już dlań będzie znaleźć kiedykolwiek w życiu.
— A! — szepnął — ten nędznik Polart sądzi i mówi, że w ostatniej chwili zbraknie mi odwagi i że nie będę umiał umrzeć.... A więc zobaczy, że się mylił a ohydne spekulacye, które oparł na mojem niewolnictwie, zawiodą go haniebnie!... Za wiele obciąłeś, panie baronie Polart. A zatem nic mieć nie będziesz!...
Na jednej ze ścian pokoju rozwieszona była broń.
Młody człowiek podszedł do tej ściany.
Fuzye, pistolety, florety, pałasze mięszały się z sobą w fantastycznym nieładzie pośród ciężkich średniowiecznych rapierów, sztyletów weneckich, toledańskich puginałów a wreszcie dziwacznych a zatrutych broni Wschodu.
Po kilkominutowym egzaminie, Gontran wybrał sobie wreszcie pistolet.
Zdjął z haka ten pistolet, godzien by zwrócił na siebie uwagę znawcy bogatą swą prostotą.
— Ten przynajmniej jest wiernym przyjacielem, nie zawodzi nigdy i można nań liczyć do ostatka!... — wymówił półgłosem wicehrabia z melodramatycznym akcentem.
Słysząc ten wykrzyk, możnaby sądzić, że to jeden z tych ludzi, którzy w ciągu długiego życia nie doznali nic prócz zdrady i zawodów.
On zaś, odkąd żył na świecie, jak wiemy, miał jednego tylko nieprzyjaciela, prawda, że zażartego i niezmęczonego: a nieprzyjacielem tym był on sam sobie....
Młody człowiek z systematyczną powolnością, która zdawała się niezawodnym symptomatem silnego postanowienia, nabił broń, co go miała przenieść do lepszego świata.
Dokonawszy tego, zasiadł przed biurkiem, istnem arcydziełem współczesnem pierwszym latom panowania Ludwika XVI.
Na tem to biurku pisywała zazwyczaj pani Presles, a w kilka miesięcy po śmierci hrabiny, Gontran nie spytawszy nawet o zezwolenie generała, uznał za właściwe przyswoić je sobie i wydał rozkaz wniesienia go do swego pokoju.
— Trzeba, żeby mnie żałowano!... — szepnął maczając pióro i kreśląc następne linije:
»Ojcze mój!
»Te kilka słów, które piszę, a które czytać będziesz, zawierają ostatnią prośbę, ostatnie życzenie umierającego....
»Dotknąłem Cię nieraz w życiu i często bywałem powodem Twego zmartwienia, a teraz w chwili gdy oczy moje zamknąć się mają na zawsze, czuję cały ciężar tych win moich i żałuję za nie i opłakuję je z głębi serca....
»Okropne postanowienie, które dziś powziąłem zmartwi Cię, mam bolesne przeświadczenie tego.... Wierzaj, że nie mogłem postąpić inaczej jak postępuję.... Okoliczności, o których dzięki Bogu nie dowiesz się nigdy, sprawiają, że za powinność uważam sobie opuścić ten świat, na którym jestem niepotrzebnym i gdzie byłbym już od dawna ciężarem wszystkim moim gdyby nie niezmierna, nie wyczerpana ich dla mnie pobłażliwość....
»Błagam Cię zatem, Ojcze, byś mi przebaczył śmierć moją jak mi tylekroć przebaczałeś życie....
»Ostatnie to już z wszelką pewnością zmartwienie, jakie Ci sprawię.
»Powiedz obu moim siostrom, Dyannie i Blance, że o nich i o Tobie jest moja myśl ostatnia i że je proszę, by o swym bracie myślały bez goryczy i modliły się za niego
»Żegnam Cię, Ojcze mój, za chwilę nie będziesz już miał syna.

»Gontran de Presles«.

Wicehrabia odczytał ten list, nie bez pewnego zadowolnienia miłości własnej i powiedział sobie:
— Zdaje mi się, że wcale niezgorzej.... Bez wątpienia jest w nim coś takiego, że wzruszyć by zdołał kamienne nawet serce!... W tydzień zapomną wszystkich wad moich a wynajdywać będą same tylko cnoty. Nieszczęściem ja już tylko nie będę mógł powrócić, by się przypatrzeć temu.... Wielka to szkoda.
Gontran wyjął drugi arkusz papieru, złożywszy i włożywszy w kopertę list przeznaczony dla ojca i począł pisać:
»Stanowczo, Panie baronie (skoro takim jest tytuł, który uznałeś za właściwe sobie nadawać), grałeś ze mną w grę niezbyt szczęśliwie obmyśloną.... Zbyt ciężko dawałeś mi uczuć moje okowy, zrywam je więc i uciekam ci.
»W ostatniej chwili, jak pan utrzymywałeś, zbraknąć mi miało odwagi.
»Jak się zdaje złym byłeś pan prorokiem.
»Nie mówię ci »do widzenia«, panie baronie. Nie zobaczę cię już a to mi sprawia rzeczywistą przyjemność, nawet wobec dość poważnych okoliczności, w których się znajduję.
»Jakkolwiek rodzina de Polart jest dość blizko spokrewnioną z rodem de Presles’ôw (przynajmniej wedle tego co pan utrzymujesz.... choć na to nie dajesz coprawda dowodów), upoważniam pana z całego serca, byś po mnie nie przywdziewał żałoby.
»Kończę, życząc panu na przyszłość zręczniejszych kombinacyj i spekulacyj szczęśliwszych niż ta, która się wali, dzięki pistoletowi, który ujmuje w tej chwili prawa dłoń wielce Mu mało oddanego sługi

»Wicehrabia Gontran de Presles.«

Włożywszy list ten w kopertę, napisał na nim adres: Panu baronowi de Polart, Hotel Royal w Tulonie, następnie zaś zapalił święcę, aby zapieczętować oba listy.


XXVII.
INNY ZAMYSŁ GONTRANA.

Gontran zapalił świecę i zabrał się do zapieczętowania obu napisanych przed chwilą listów.
Zaledwie wszakże rozpalił u jej płomienia lak wonny, na którym wycisnąć miał swój herb rodzinny, przerwał sobie nagle tę czynność.
Daleko to jest od czary do ust, tak przynajmniej utrzymuje mądrość narodów.
Między pierwszą myślą o samobójstwie a urzeczywistnieniem tej myśli, leży przestrzeń ogromna.
Gontran działał w najlepszej wierze, powziąwszy postanowienie odebrania sobie życia, tak samo gdy pisał listy, które tu powtórzyliśmy.
Nagle wiatr powiał z innej strony. Młody człowiek począł nagle z innej strony przyglądać się całej sprawie.
Słaby uśmiech zarysował się na jego ustach pobladłych, płomień przelotny zaświecił w zaćmionych jego żem a oczach.
— Trzeba przyznać, — wymówił półgłosem, — naprawdę za głupi! Jeszcze tylko kilka minut a byłbym odegrał strasznie głupią rolę!...
Zabijać się!...
A to po co, jeśli łaska?...
»Śmierć moja nie przyniosłaby szkody nikomu odwrotnie byłaby korzyścią dla wszystkich... i wszyscy też cieszyliby się i śmieli z mojej bezprzykładnej głupoty....
»Naprzód skorobym tylko umarł, baron Polart zjawiłby się u ojca i przedsiawiłby mu oblig na pięćdziesiąt tysięcy franków, noszący jego podpis i z obawy, aby nie rzucić plamy na pamięć moją, ojciec by mu wypłacił bez najmniejszej kwestyi....
»Następnie w wieku mego ojca, wobec tego stanu osłabienia przedwczesnego a postępującego tak szybkim krokiem, mało prawdopodobnem się wydaje, bądżcobądź mówi tam baron Polart, byśmy potrzebowali długo czekać na sukcesyę.... Otóż zabijając się, pomnożyłbym o pięć do sześciukróć sto tysięcy franków, jak głupiec, majątek każdej z sióstr moich!... Widzę już jak Jerzy Herbert zaciera ręce, idąc za moim pogrzebem, bo on mnie cierpieć nie może ten miły szwagierek!...
»Nie, nie, prawdziwie chciałem postąpić jak głupiec!... Na szczęście czas jeszcze się cofnąć i cofam się....
»Zresztą, przychodzi mi pomysł, którego wynik okazać się może cudownym, jeśli go będę umiał przeprowadzić.... Jeśli przeciwnie nie uda mi się, położenie moje i tak już pogorszyć się nie może w żadnym razie!...
»Od jutra spróbuję a może los, który prześladuje mnie bez litości od tak dawna, zechce nakoniec stać się przychylniejszym dla mnie!...
Tak sformułowawszy długi ten monolog Gontran zapalił u płomienia świecy dwa listy, które były już bezpotrzebne i rzucił je w kominek.
Potem nabity pistolet powiesił napowrót na ścianie.
Wybrał sobie starannie cygaro i zszedł do parku, aby tam w ciszy dojrzeć mógł plan, który majaczył mu w głowie i po którym, jak wiemy, spodziewał się, najszczęśliwszych rezultatów.
Młody człowiek nie powrócił już tego dnia do Tulonu i był niezmiernie wesoły i ujmujący podczas obiadu, przy którym generał, nieco cierpiący nie pojawił się.
Dodajmy, że Jerzy i Dyanna unikali wszelkiego wspomnienia o panu Polart, co do którego ich opinia jest nam już znaną.


∗             ∗

Nazajutrz raniutko, Gontran kazał osiodłać sobie konia, ażeby stawić się na zaproszenie barona, który, jak wiemy, wydawał śniadanie dla wybranych członków Klubu Przemysłu i Sztuki....
Szacowny ten baron, nawiasem trzeba to powiedzieć, winien był to małe zadośćuczynienie swoim uczestnikom w grze, od niejakiego czasu bowiem szczęście, jak się zdało odwróciło się kompletnie a mlodzi Tulończycy, zamiast, jak przewidywali, zbogacać się łupem baronowskich dostatków, widzieli z żalem, jak własne ich pieniądze przechodziły do jego kieszeni z akuratnością doprowadzającą do rozpaczy.
Dwóch czy trzech spróbowało okazać pewnego rodzaju zdziwienie z powodu tego tak zdumiewającego a stałego szczęścia....
Ale ogólne oburzenie, jakie to wywołało, zmusiło ich do milczenia.
Bo i jakże było możliwem posądzać o oszustwo w karty człowieka tak wysoce dystyngowanego jak baron, który na samym wstępie do Klubu, przegrał tyle a umiał przegrywać z takim spokojem?
Sam tylko Gontran wiedział najlepiej, co sądzić o tem dziwnem szczęściu barona....
Ale Gontran nic nie mówił i miał potemu słuszne powody....
Zanim opuścił zamek i puścił się w drogę do Tulonu, młody człowiek tak jak dnia poprzedniego zatrzymał się przed tą ścianą swej sypialni, na której broń była rozwieszona; tylko, że dziś z odmienną przychodził tu intencyą.
Zdjął i rozłożył na znanem nam już biurku, z pół tuzina sztyletów puginałów i myśliwskich kordelasów. Te ostatnie odsunął prawie natychmiast a cała uwaga jego skoncentrowała się na najmniejszego rozmiaru broni.
Z pośród tych ostatnich wybrał mały sztylet wenecki z najczystszej stali o ostrzu krótkiem i dość cienkiem.
Przyjrzawszy mu się długo i uważnie, zbadawszy siłę żelaza, która była niezmierną mimo swego szczupłego rozmiaru, włożył go napowrót w pochwę z karmazynowego aksamitu haftowanego srebrem i włożył go w kieszeń.
Dodajmy tu, że podczas całego egzaminowania broni na twarzy jego nie było bynajmniej wyrazu okrucieństwa, owszem twarz ta była najzupełniej spokejną i że widocznie przeto nie zajmowały go myśli mordercze.
Cóż zatem zamierzał czynić z tym sztyletem wybieranym tak starannie....
Zobaczymy to niezadługo.
O milę mniej więcej od zamku spotkał Marcelego de Labardès i Raula de Simeuse w powozie.
Wicehrabia zatrzymał swego konia i podał rękę młodzieńcowi i byłemu oficerowi, jakkolwiek nie łudził się i czuł wybornie wstręt, jakim względem niego przejęty był ten ostatni.
— Dzień dobry, panowie, — rzekł im — czy to nie do zamku jedziecie przypadkiem?...
— Tak, — odpowiedział Marceli.
— Tem gorzej....
— Dla czego?
— Ponieważ zmuszacie mnie do żałowania tego szczerze, iż nieobecność pozbawi mnie możności nacieszenia się waszem towarzystwem....
— A więc, kochany Gontranie, — ozwał się Raul, który, jak wiemy, pragnął zawsze mimo wszystko okazywać się uprzejmym dla brata ukochanej swej Blanki, — któż ci przeszkadza zawrócić i pojechać razem z nami?
— Chciałbym módz to uczynić... ale na nieszczęście to rzecz niepodobna. Przyjąłem zaproszenie na dzisiejszy ranek....
— Czy nie odgadujesz Raulu, — rzekł Marceli z lekką ironią, — że wicehrabia ma niezawodnie schadzkę z nowym swoim a tak nieodłącznym przyjacielem, baronem Polart?
— Czy pan znasz barona, panie de Labardès?... — spytał Gontran zdziwiony tonem swego interlokutora.
— Nie, dzięki Bogu!... Wczoraj widziałem go po raz pierwszy w życiu, ale to mi wystarcza naj — kompletniej, aby być pewnym, że ten jegomość jest błaznem najgorszego gatunku i zrobiłbyś mi pan wielką przyjemność, gdybyś mu to powtórzył w mojem imieniu.
— Słowo daję, — odpowiedział Gontran z nieco wymuszonym uśmiechem, — wyznam, że wolę nie po» dojmować się zupełnie tej misyi. Dodam, że nie podzielam zupełnie pańskiego zapatrywania, które raziłeś tu tak energicznie.
— Jeśli pan go nie podzielasz, tem gorzej dla pana!... — odpowiedział Marceli. — Zdaje mi się, że będę dobrym prorokiem przepowiadając panu, że niezadługo będziesz miał toż samo co ja o nim mniemanie... Może jednak już wówczas będzie za późno....
Gontran zmuszony był przyznać przed samym sobą, że przenikliwość pana de Labardès nie zawiodła go bynajmniej w tym wypadku, ale nie wydał się z tem ani trochę i odpowiedział tylko:
— Jesteś pan strasznie surowym.
— Nie, tylko sprawiedliwym. Przyszłość dowiedzie panu tego, żem się nie mylił.... Wierzaj mi zresztą, panie wicehrabio, że nie pozwoliłbym sobie tak przemawiać do pana, gdyby mi nie dawała do tego tytułu serdeczna przyjaźń moja i życzliwość dla całej rodziny państwa, boć wiem to wybornie, że jesteś absolutnym panem twoich czynów i że to, co czynisz, nie może mnie obchodzić....
Potem natychmiast dojął:
— Jakże się ma dziś generał?
— Dobrze, o ile mi się zdaje, — odparł Gontran, — bom go nie widział przed wyjazdem.
— Czułość synowska prawdziwie wzruszająca, — pomyślał pan Labardès.
— A panie? — spytał Raul.
— W chwili, gdym wychodził z mego pokoju, dowiedziałem się przez jednego ze służących, że siostry moje przechadzały się razem po parku.... Do widzenia, panowie, nie chciałbym powstrzymywać was dłużej.
— Do widzenia, — odpowiedział Marceli, — i wiergaj mi pan, odczep się od tego twego barona Polart.
Nowy zamieniono uścisk dłoni, poczem rozjechali się każdy w swoją stronę, powóz i jeździec.
We trzy kwadranse później, Gontran zsiadał z konia i oddawał swego wierzchowca jednemu ze stajennych hotelu »Marynarki Królewskiej«.


∗             ∗

Miejscem, obranem przez pana Polart na wielkie śniadanie, które dziś dawał, była najwspanialsza z tulońskich restauracyi.
Na dole jej był wielki salon pełen złoceń i niesmacznych malowideł; na górze był mniejszy nieco salon, urządzony z niemniejszym przepychem i gustem i z tuzin małych tajemniczych gabinecików, zaopatrzonych w wyściełane otomany i wszelkie inne akcesorya prawdziwie paryzkiego komfortu.
Dzięki temu komfortowi a obok tego dzięki wybornym gatunkom win, w które zawsze zaopatrzoną była piwnica restauratora, zakład jego cieszył się takiem powodzeniem, jakiem w Paryżu cieszą takie gastronomiczne zakłady jak Café Riche, Café anglais albo Maison Brebant.
Tulończyk żyjący z szykiem byłby sobie uważał za ubliżenie, gdyby mu przyszło jadać gdzieindziej jak w tym zakładzie o arystokratycznej klienteli. Oficerowie marynarki spotkawszy się z sobą gdzieś o kilka tysięcy mil od Francyi na morzu tu sobie naznaczali miejsce schadzki za powrotem.
Nakoniec siedem ósmych przygód miłosnych wśród półświatka znajdowały rozwiązanie w tych tajemniczych gabinetach, o których wspomnieliśmy przed chwilą.
Czytelnik nasz pojmie teraz łatwo, że wybór barona Polart musiał koniecznie paść na tę restauracyę właśnie.
W chwili kiedy Gontran przestąpił próg wielkiego salonu pierwszego piętra, wszyscy inni biesiadnicy w liczbie piętnastu byli już tam zgromadzeni.
Restaurator w białym krawacie z serwetą na ręku przyjmował wśród licznych ukłonów i zgięć we dwoje z najwyższą uniżonością, ostatnie zlecenia barona.
Stół nakryty był z przepychem, godnym renomowanych paryzkich zakładów, które wymieniliśmy powyżej.
Przed każdym talerzem wznosiła się cała baterya kieliszków najrozmaitszych rozmiarów i srebrny kosz napełniony lodem, z którego wynurzała się butelka różowego szampana.
Na marmurowej białej olbrzymiej konsoli stał ustawiony symetrycznie cały zastęp butelek, rozkosznie pieszcząc oko rozmaitością form i poważną powloką pajęczyny.
Radosne hura! powitało przybycie Gontrana.
Baron Polart, serdeczny jego przyjaciel wyszedł na jego spotkanie z wyciągniętemi ramiony i przycisnął go do swej opancerzonej w białą pikę piersi z najgorętszym wylewem sympatyi.
— Bravo, kochany wicehrabio! — wołał. — Jak widzisz czekaliśmy już tylko na ciebie....
— Czyż się spóźniłem? — spytał Gontran.
— O, nie, przybyłeś nawet o pięć minut za wcześnie właściwie a jednak tym panom i mnie było już niemal smutno, żeś tak długo nie przybywał....
Potem zwracając się do gospodarza baron Polart dodał:
— Teraz jesteśmy już w zupełnym komplecie i możesz nam pan kazać podawać kiedy ci się podoba....
— Natychmiast, panie baronie.
Restaurator po raz ostatni zgiął się we dwoje ze zwinnością kauczukowej maryonetki i wyszedł.
Pan Polart uprowadził Gontrana w zagłębienie jednego z okien i spytał go półgłosem:
— A cóż, wicehrabio, to zaproszenie, czy je masz już?...
— Nie jeszcze....
Baron brwi zmarszczył.
Gontran przecież dodał natychmiast:
— Ale wspomniałem kilka słów dziś rano ojcu o tem, że pragnąłbym oczywiście zobaczyć przyjaciela mego u naszego stołu i od pierwszych słów widzę, że najmniejszej nie dozna rzecz ta trudności....
— Przewybornie! otóż to idzie dobrze a ja jestem tem zachwycony, wicehrabio, ze względu na ciebie daleko więcej jeszcze niż na siebie; bo kiedy ja sobie wbiję co w głowę to rzecz ta stać się musi za jakąkolwiekbądź cenę, choćby przyszło zburzyć świat cały nawet dla dostania jednego laskowego orzecha, którego w danej chwili bym zapragnął....
Gontran pod nieco wymuszonym uśmiechem ukrył trwogę, która go przejmowała gdy słuchał tych słów pana Polart.
— Nie ma potrzeby świat burzyć, kochany baronie, — odpowiedział, — bo i bez tego wszystko pójdzie po pańskiej myśli....
Pan de Polart pochwycił rękę Gontrana i uścisnął ją z wyrazem niezmiernej serdeczności, odpowiadając:
— Na honor, jestem tem zachwycony i pewien jestem, że pozostaniemy zawsze najlepszymi przyjaciółmi, co mi prawdziwie większą sprawia przyjemność, niżbym to panu wypowiedzieć umiał, bo niech mnie dyabli wezmą, mój kochany wicehrabio, ja cię kocham szalenie!...
— Tak, — pomyślał Gontran, — kochasz mnie jak myśliwiec kocha zwierzynę... jak wilk owcę... jak kania kocha skowronka.
W tej chwili czterej lokaje wnieśli uroczyście i ustawili na srebrnych fajerkach półmiski, z których rozchodziła się wonna para potraw wytwornych.
Restaurator kroczył za nimi pompatycznie.
— Do stołu, panowie, do stołu!... — zawołał pan Polart. — Dobre śniadanie ma to wspólnego z królem, że nigdy czekać nie powinno!....


XXVIII.
CIĄG DALSZY DRUGIEGO POMYSŁU GONTRANA.

Nie ma ani jednego z naszych czytelników, któryby z własnego nie wiedział doświadczenia, czem to jest takie kawalerskie śniadanie.
Nie jeden raz my już sami opisywaliśmy takie zgromadzenie wesołe do szaleństwa, w którem rozum niknie gdzieś w miarę wypróżniania flakonów i gdzie niemal zawsze biesiadnicy więcej się jeszcze upajają własnemi słowy niż winem.
Nie potrzebuj em zatem powtarzać tu tego, cośmy opowiedzieli już gdzieindziej.
Przeskoczymy więc jakieś cztery czy pięć godzin i powrócimy do opisanego powyżej salonu w chwili dopiero, w której skończonem już będzie śniadanie.
Butelki poprzewracane, porozlewane na obrusie likiery leżały tu obok półmisków z deserem obrabowanych do szczętu.
W pośród wszystkich tych resztek, stała czara pełna cygar.
Dym gęsty napełniał salon i z trudem zaledwie uchodził przez wpółotwarte okna.
Niektórzy z gości znajdowali się w tym błogostanie spowodowanym ucztą, który jest jednym ze stopni pijaństwa. Ci niby Chińscy palacze opium zagłębiali się w niemej jakiejś extazie rozparci w fotelach z cygarem w ustach i opuszczonemi rękoma, nie zdolni myśleć o niczem.
Inni, hałaśliwi, u których podniecenie winem rozwijało nad miarę prowansalską werwę, gadali, gadali bezustannie, nie troszcząc się o to czy ich kto słyszy, nie mając pretensyi do otrzymania odpowiedzi.
Szmer własnego głosu wydawał im się najmilszą muzyką, najweselszą zabawą.
Inni wreszcie, śpiewali to zwrotki erotycznych to znów pijackich piosnek.
Z pomiędzy wszystkich siedzących dokoła tego zbyt gościnnego stołu, dwóch ludzi tylko nie utraciło nic z swej krwi zimnej.
Był to baron Polart i Goutran de Presles.
Jeden i drugi oszczędzali się podczas całego ciągu trwania tej uczty.
Tylko że pan Polart przypatrywał się z pobłażliwym uśmiechem wybrykom swych przyjaciół, kiedy tymczasem Gontran, grając niezmiernie zręcznie komedyę, nie wiadomo w jakim celu jeszcze, udawał, że jest najwięcej z pomiędzy wszystkich pijany i Wyprawiał najhałaśliwsze sceny, aby tym sposobem zwrócić na siebie uwagę wszystkich.
Chwilami baron rzucał na niego ukradkiem nieufne spojrzenie i wzruszał niedostrzeżenie ramionami skoro jakiś dziwaczny wybryk młodego człowieka wzbudzi! wesołość ogólną.
Gontran zajęty całkowicie swą rolą, nie spostrzegał się, że nad nim nadzór ciągły rozciągnął amfitryon.
— Panowie, — rzekł nagle ten ostatni, — pragnąłbym uczynić wam pewną propozycyę.
Hałas, rozmowy, śpiewy, wszystko to przerwało się natychmiast.
Baron ciągnął dalej.
— Czy nie uważacie panowie, że tracimy czas, który mógłby być lepiej użytym?...
Nikt nic nie odpowiedział.
Ogół niemal całego zebrania najkompletniej zadowolniony był z użycia czasu.... Zresztą na to, by sformułować jakąśkolwiek opinię, trzeba było zastanowić się a w tej chwili najtęższe nawet głowy nie były już zdolne do zastanowienia się nad czemkolwiekbądź!
— Ja proponowałbym partyjkę lansknechta, — prowadził dalej rzecz swoją pan Polart.
Słowa te sprawiły skutek iskierki, co pada na garść prochu.
Umysły ociężałe nadużyciem wina i trawieniem, ożywiły się nagle.
Blask wyrazisty zaświecił w oczach najbardziej sennych nawet.
Namiętność gry, na chwilę uśpiona, zbudziła się niebawem. Gracz nie umiałby na długo zapomnieć o kartach, tak samo jak libertyn nie umiałby się obyć bez łatwych miłostek.
— Tak... tak... — odpowiedziały wszystkie głosy z prawdziwie rozrzewniającą jednomyślnością, lansknecht!... lansknecht!...
— Wiedziałem z góry, że propozycya moja przypadnie panom do gustu... — odpowiedział baron z uśmiechem. — Zbyt znam was dobrze, abym mógł o Was zwątpić....
Mówiąc to, baron ujął za srebrny dzwonek, stojący obok jego nakrycia.
Sam restaurator pojawił się natychmiast.
Pan Polart wydał rozkaz by uprzątniono ze stołu i przyniesiono karty.
W przeciągu pięciu minut zniknął wszelki ślad śniadania. Zielone sukno zastąpiło obrus a na nim rozłożono ze dwadzieścia talij kart.
Nie zamierzamy bynajmniej opowiadać drobiazgowo całego przebiegu gry, która rozpoczęła się natychmiast.
Powiedzmy tyle tylko, że Gontran, którego pijaństwo zdawało się wzrastać z każdą chwilą i który nie był w stanie utrzymać kart w ręku, miał tego dnia szczęście i to nieodmiennie stałe i wygrał do sześciu tysięcy franków.
Grając i wygrywając tak nie mógł utrzymać się na nogach i ledwie trzymał się na nogach i z największą trudnością tylko, pozornie przynajmniej, odwracał karty; głowa chwiała mu się z jednego boku na drugi, spadała to w tył to na przód, powieki zapadały mu bezwładne, to znów mrugały ciągle podnosząc się w górę; wyrzucał machinalnie karty jedną po drugiej i trzeba było zawsze by go powstrzymywała galerya w chwili gdy los przechylał się na jego stronę, on bowiem nie spostrzegał tego nigdy. Po ostatniej wygranej, wzrastające wciąż odurzenie Gontrana doszło do przerażających rozmiarów... nogi gięty się pod nim i z trudem już niemałym podszedł do otomany, na którą się rzucił.
Ani pół minuty nie upłynęło jeszcze, kiedy spał już snem twardym, a co więcej, chrapał.
Partya tymczasem szła dalej.
Kiedy karty obeszły w koto i doszły do miejsca, które zajmował dotąd Gontran, gra się przerwała.
— Wicehrabio!... — poczęto wołać, — wicehrabio to na pana kolej....
Głuchy mruk był jedyną odpowiedzią Gontrana.
Jeden z graczy opuścił stół, podszedł do otomany i wstrząsnął za ramię śpiącego.
Gontran nie otworzył oczu, ale zacisnął pięści i mruk przybrał wyraz gniewu i groźby.
— Kochany wicehrabio, — przemówił młody człowiek, — przeszkadzam ci we własnym twym interesie.... Zbudź się pan... na ciebie teraz kolej.
Usta Gontrana na wpół się otwarły i wymówiły niemal całkiem wyraźnie te trzy wyrazy:
— Idź do dyabła!...
Ogólny wybuch śmiechu przyjął tę odpowiedź człowieka, w śnie swym niepokojonego.
Gracz jednak nie zrażał się niepowodzeniem pierwszej swe próby.
Pochylił się nad Gontranem i zbliżywszy usta do ucha śpiącego, krzyknął mu z całej siły płuc:
— No, wicehrabio, czyś pan nie słyszał?... Mówiłem panu, że teraz jesteś na ręce....
Na ten raz Gontran otworzył oczy.
— Do pioruna!... — wybąknął. — Czy mi nie dacie pokoju!...
— Ależ....
— Dobranoc!
— Więc pan nie grasz dalej?...
— Nie.... Dobranoc....
I Gontran się odwrócił.
— Ten ma już dosyć!... — wołali dokoła gracze, — ależ spił się jak Bela.... Dajcie mu pokój, a my grajmy dalej....
— Jago miejsce było szczęśliwe, — ozwał się ktoś, — ja je biorę....
Partya przerwana na chwilę zaczęła się napowrót na dobre. Jeszcze czas jakiś grano.
Nadeszła wreszcie ta godzina nieokreślona, co nie jest już dniem a jednak jeszcze i nie nocą. Zmrok jakiś przezroczy począł osuwać się z nieba ku ziemi a wieczorny wietrzyk powiał chłodem po płaszczyźnie Prowancyi.
Nikt z graczy nie myślał korzystać z tego pięknego wieczora, by iść odetchnąć świeżą orzeźwiającą wonią tego morskiego wietrzyku, co nastaje wraz ze zmrokiem.
Pan Polart zadzwonił jak poprzednio na karty, tak teraz na podanie światła.
Kilku z młodzieży skorzystało z tej przerwy w grze, aby opuścić na kilka chwil salon.
Gontran uniósł się zawpół na otomanie, która mu służyła za łoże, przeciągnął się, ziewnął potężnie po kilkakroć a wreszcie, chwiejąc się, wstał na nogi.
Wstawszy wreszcie skierował się jakby machinalnie ku drzwiom, do których doszedł, zataczając się nieco po drodze.
— Wicehrabio, — przemówił doń ktoś, — a uważaj tam, żebyś nie spadł.
— Nie spadł! — odpowiedział Gontran z nerwową popędliwością człowieka pijanego, który nie chce, aby inni spostrzegli, że jest pijanym. — Słowo to uważam za obelgę.... Czekać będę pańskich sekundantów... i zapewniam, że jestem pewniejszym i przytomniejszym od pana!...
Wymawiając a raczej bełkocąc te słowa, przerywane mocną czkawką, wicehrabia de Presles otworzył drzwi, które silnie zatrzasnął za sobą.
Znalazłszy się w przedpokoju, pochwycił za pierwszy lepszy kapelusz, który miał pod ręką, wsadził go na głowę i zszedł ze schodów, trzymając się baryery i chwiejąc na nogach za każdym krokiem.
Restaurator widział go schodzącego, ukłonił mu się z uszanowaniem i w rodzaju »à parte« sformułował taką filozoficzną uwagę.
— Gdyby to jednak biedak w takim stanie szedł przez ulicę, powiedzianoby, że jest pijakiem... ale to pan wicehrabia de Presles i nikt nie ośmieli się nic powiedzieć.... Słowo daję, że świat ten nie grzeszy wielką sprawiedliwością!...
Gontran opuścił dom, w którym mieściła się restauracya i krokiem niepewnym wszedł w ulicę.
Przeszedłszy tak z jakie sto kroków, na które spotrzebowął do pięciu minut, doszedł do ulicy przecinającej drogę jego poprzecznie.
Zwrócił się na prawo i zaledwie minął zakręt, zdumiewająca zaszła w nim zmiana.
Krok jego odrazu stał się pewnym, śmiałym, pospiesznym, kolana nie uginały się już pod nim, nogi były silne i elastyczne.
Jednem słowem wszelkie symptomata pijaństwa ustąpiły zupełnie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdkżi, a młody człowiek nie rad już ze zwykłego swego kroku, puścił się niezmiernie szybko naprzód.
Szedł zaś wprost ku hotelowi »Marynarki Królewskiej,« do którego doszedł po upływie pół kwadransa.
Wytchnąwszy przez minutę, wszedł do kancelaryi hotelowej.
— Proszę mi dać klucz od pokojów pana barona Polart, — ozwał się do służącego, który się tam znajdował.
— Pan hrabia wie, że pana barona nie ma w domu teraz? — w odpowiedzi spytał służący.
— Wiem... wiem... opuściłem go przed chwilą i poczekam tu na niego....
Służący znał Gontrana; widział go zresztą jak codzień niemal przychodził do barona Polart.
Nie robił przeto najmniejszej trudności w wydaniu żądanego klucza, do którego dołączył zapaloną świecę.
Gontran użył całej siły panowania nad sobą, aby spokojnie iść po schodach....
Chciałby był puścić się, biedź coprędzej; ale przemógł na sobie krok zwykły.
Dochodził więc do urzeczywistnienia śmiałego projektu, którego udania się był teraz niemal już pewnym.
Silne wzruszenie ogarnęło go, serce biło szybko z niesłychaną siłą.
Wszedł wolno stopień po stopniu po szerokich schodach.
Chwilami zdało mu się, że słyszy po za sobą kroki przyspieszone.
Obracał się i nic nie widział. Schody były puste zupełnie.
Nakoniec doszedł do drzwi apartamentu barona. Z najwyższym trudem ledwie zdołał wprowadzić klucz do zamku, tak konwulsyjnie drżała mu ręka.
Drzwi się otwarły.
Gontran przestąpił próg, mówiąc sobie w duchu:
— Jestem ocalony!...


XXIX.
ROZWIĄZANIE DRUGIEGO POMYSŁU GONTRANA.

W jednym z zeszłych rozdziałów mówiliśmy już, że apartament barona składał się z trzech pokoi: przedpokoju, salonu i sypialni.
Gontran wszedł do przedpokoju.
Pomimowolnie młody człowiek z takim pośpiechem zamknął drzwi za sobą, że przeciąg zagasił mu świecę trzymaną w ręku.
Gontran przoto znalazł się w półciemności.
Mówimy półciemności, światło gazowych latarni bowiem, rozpalonych w dziedzińcu z każdej strony wschodów hotelu, dochodziło aż do pokoi pierwszego piętra i nawpółrozświecało ciemności.
Gontran zresztą, jak wszyscy palący, miał przy sobie zapałki.
Wyjął pudełko z kieszeni, postawił na stoliku świecę i spróbował zapalić zapałkę.
Pierwsza zagasła.
W chwili gdy drugą miał zapalić, zatrzymał się i przejęło go drżenie aż po korzenie włosów, co w jednej chwili w zimnym stanęły pocie; rzucił dokoła spojrzenie pełne trwogi śmiertelnej.
Wydało mu się, że nie jest sam.
Posłyszał tuż obok siebie, o dwa kroki może zaledwie, pewien rodzaj uderzania monotonnego a nie ustającego ani na chwilę.
Nastawił ucho i począł się wsłuchiwać baczniej jeszcze.
Szmer wciąż słychać było jednak, tylko zdało się, że się wciąż zbliża i wzmaga.
Zkąd mógł ten szmer pochodzić i któż to był tuż obok niego niewidzialny a obecny? Bo Gontran nie mógł o tem wątpić, w przedpokoju nie było nikogo.
Nagle dziwny uśmiech wykrzywił usta młodego człowieka... nakoniec udało mu się dojść natury i pochodzenia tego szmeru... Było to bicie własnego jego serca, którego uderzenia przyspieszało wzruszenie....
— Doprawdy, — szepnął wicehrabia, — nie poznaję sam siebie!... Dla czegom ja tak okropnie słaby?... Powiedziałby kto, że się boję!... Odwagi, odwagi przecież!... Jedna chwila opóźnienia może w niwecz obrócić wszystko.... Pójdę już pewnym krokiem, aż do końca.
Tak sformułowawszy swe postanowienie, Gontran zapalił świecę; ręka już mu nie drżała teraz, następnie otwarłszy drzwi drugie, wszedł do salonu.
Salon ten, najwspanialszy z wszystkich, numerów hotelu, miał cztery okna.
Dwa z nich wychodziły na główny dziedziniec. Dwa inne zwrócone były na tylne podwórze, na którem znajdowały się stajnie i wozownie.
Przestrzeń kilku stóp oddzielała je od łagodnie pochyłego dachu szopy, będącej częścią zabudowań hotelowych.
Salon umeblowany był i przybrany z tym zbytkiem pospolitym i banalnym, który odnajdujemy we wszystkich wielkich hotelach francuzkich i europejskich wogóle, tak wiecznie jednakim, że wnętrze każdego z nich podobne jest zawsze do wszystkich innych. Kto zna jeden taki hotel, ten zna ich tysiąc. Powiedziałbyś dwie jednakie całkiem, bliźnięce fotografie.
Czyż potrzeba opisywać owe sześć foteli i kanapę palisandrową, pokryte pąsowym adamaszkiem jedwabnym, firanki dobrane do mebli, stół okrągły z strzyżonym dywanem oszytym frendzlą, złocony zegar, oleodruki po dwadzieścia pięć franków w ramach za pięćdziesiąt talarów?
Po cóż to?
Jeden jedyny mebel w tym salonie ściągnąć musi naszą uwagę, tak jak ściągną! na siebie uwagę Gontrana.
To biurko umieszczone między obu oknami, wychodzącemu na tylne podwórze.
Pamiętamy z jakiem staraniem baron Polart zamykał w tym sekretarka ów nieszczęsny przekaz.
Gontran wyobrażał sobie, że przekaz ten znajduje się tam dotychczas i rzeczywiście było to wielce uzasadnione przypuszczenie.
Młody człowiek zbliżył się do tego sprzętu mieszczącego niezbity dowód jego występku.
Wyjął z pochwy mały sztylecik, w który, jak widzieliśmy, zaopatrzył się był w zamku Presles i począł ostrzem jego podważać zamek biurka.
Robota ta była tem trudniejszą, że Gontran musiał wykonując ją unikać wszelkiego hałasu, który zwróciłby czyjąś uwagę.
W przeciągu paru sekund przyszedł już do przekonania, że sztylecik nie zdoła mu zastąpić tych wytrychów, którymi złodzieje z profesyi otwierają bez najmniejszego trudu najbardziej skomplikowane nawet zamki.
Po kilku jeszcze sekundach bezowocnych wysiłków, Gontran przyznać sobie musiał, że tak się zabierając do rzeczy nie zdoła nigdy dojść do końca i że sztylet złamie się bez wszelkiego rezultatu.
To też zmienił natychmiast systemat i usiłował włożyć między blat wierzchni w szparę szuflady ostrze swego sztyletu.
Nawpół już zniechęcony a jednak nie chcąc się uznać za zwyciężonego całkowicie, zabrał się teraz już do wierzchniego blatu sekretarki, odłupując po trochu drzewo dokoła zamku, który tym sposobem musiałby wreszcie ustąpić.
Ostatni ten sposób postępowania miał za sobą wprawdzie pewność powodzenia, ale miał i sporą niedogodność, wymagał wiele czasu; każde uderzenie sztyletu odłupywało kawałek palisandru tak, że wreszcie zamek cały był już niemal odsłoniętym.
Wtedy broń Gontrana podważyła zamek bez trudu.
Trzask dał się słyszeć... zamek odskoczył.
Biurko stało otworem....
Okrzyk tryumfu wyrwał się z ust Gontrana, ale w tej samej niemal chwili przeobraził się w krzyk przerażenia....
Rozgłośny śmiech rozległ się tuż u drzwi wpół otwartych przedpokoju a donośny i drwiący głos barona Polart wymówił:
— Brawo, wicehrabio!... słowo szlachcica, jak na debiut to wcale obiecujące!... Zważywszy ten wzniosły początek można mieć nadzieję, że za kilka miesięcy panowie galernicy tulońscy będą mogli iść do pana na naukę, której im chyba nie poskąpisz łaskawie, jak to się dziać powinno między kolegami!.. Boże ty mój! chłopcze, jak ty cudownie urządzasz włamanie!... Brawo!... brawo!...
Zaledwie pan Polart tych słów domówił, kiedy Gontran, który już ochłonął nieco z osłupienia, straciwszy całkiem głowę, wpół oszalały ze wstydu i wściekłości, nie wiedząc już co robi, a idąc tylko ślepo za instynktem, za nieprzepartym jakimś popędem, rzucił się ku niemu z wzniesionym w górę sztyletem ze stanowczem postanowieniem zadania mu ciosu w same piersi.
Baron nie okazując najmniejszego zdziwienia, podany naprzód prawą wysuniętą nogą, czekał spokojnie na cios ten, nie cofając się ani o krok jeden.
W chwili tylko, gdy młody człowiek miał go już ugodzić, wyciągnął swą potężną prawicę i pochwycił ramię z wzniesioną w górę bronią tak silnie, że palce jego zagłębiły się w ciele jak żelazne kleszcze.
Wicehrabia pod naciskiem tej dwadzieścia razy większej siły, jęknął boleśnie i puścił sztylet, który baron odepchnął nogą aż w drugi koniec salonu, wołając z radosnym śmiechem.
— Do kaduka, mój kochany wicehrabio, jesteś zdumiewającym, prawdziwie! Jak się to dzieje, że ty, taki chłopiec rozumny, nie zrozumiałeś dotąd jeszcze, że nie trzeba było rozpoczynać takiej gry zemną, pod groźbą, że się na pewno przegrać ją musi?...
Baron urwał nagle widząc, że Gontran pobladł jak trup i chwieje się na nogach.
— Co panu jest? — spytał go.
— Złamiesz mi pan rękę... — wyszeptał Gontran zaledwie dosłyszalnym głosem.
W samej rzeczy omal nie zemdlał pod naciskiem tej straszliwej dłoni.
Pan Polart puścił natychmiast.
— To prawda, słowo daję... — rzekł, — zapominam zawsze, że moje palce to prawdziwe kleszcze i że druzgocą to, co im się wydaje, że ściskają tylko... Czy lepiej panu teraz?...
— Lepiej.. — odpowiedział Gontran, którego bladość poczęła ustępować zwolna.
Baron podjął znowu.
— To dobrze, a teraz mogę bez przeszkody przystąpić do wykonania....
— Czego?...
— Zaraz pan zobaczysz... Przysposób się pan na to, że będziesz się musiał śmiać z całego serca, kochany wicehrabio, bo to będzie coś niesłychanie wesołego....
Znaczenia tych słów wydało się całkowicie niepojętem dla Gontrana; przed chwilą popełnia podwójny zamach, kradzieży i morderstwa, jakimże sposobem coś wesołego, jak to mówił baron, mogło wyniknąć z tej okropnej sytuacyi....
Jakaż to raczej groźba okropnej zemsty ukrywa w tych zagadkowych słowach?...
Fizyonomia pana Polart pozostawała pogodną a nawet uśmiechającą, kiedy tymczasem najokropniejsze męczarnie malowały się na wzburzonej twarzy Gontrana.
Baron przybliżył się do jednego z okien, które wychodziło na tylny dziedziniec.
Otworzył to okno.
Wychylił się w celu przekonania się, czy dziedziniec był pusty.
Łokciem wybił jedną z szyb tak, aby szczątki szkła stłuczonego wpadły do wnętrza salonu.
Następnie z całej siły płuc swych począł krzyczeć:
— Złodziej!... złodziej!... trzymajcie!... złodziej!...
Potem rzuciwszy się ku kominkowi pociągnął z całej siły za sznur dzwonka, nie przestając równocześnie ponawiać swych krzyków, które biegły od piętra do piętra jak huk katarakty.
— Panie baronie, — wyszeptał Gontran, który czuł literalnie jak go ogarnia szaleństwo, — panie baronie, co robisz?...
— Co robię? — odpowiedział pan Polart, — zdaje mi się, wicehrabio, że widzisz i rozumiesz to wybornie!... Co robię? Do licha! otwieram okno, wybijam szybę i krzyczę: złodziej!
I udzieliwszy Gontranowi tego wytłómaczenia, jak widzimy, wcale nie dostatecznego, baron rozpoczął na nowo krzyczeć z całych sił.
— Zlituj się pan nademną... — wybąknął nieszczęśliwy młody człowiek, przeświadczony, że pan Polart zamierza go wydać w ręce sprawiedliwości, — zlituj się pan nademną!... — powtarzał, osuwając się niemal na kolana, z rękoma złożonemi błagalnie, z oczyma pełnemi łez.
— Zkądże znów litość?... — spytał baron, — alboż pana należy żałować?... Doprawdy, nie domyślałem się tego ani trochę...
— Na miłość boską, — mówił wciąż Gontran, — na miłość boską nie gub mnie pan... Błagam cię na kolanach....
— Gubić pana! — zawołał pan Polart, śmiejąc się. — A któż u dyabła myśli pana gubić?... W samej rzeczy, kochany wicehrabio, zdaje mi się, że tracisz głowę!...
— Ależ w takim razie... w takim razie... cóż pan myślisz robić?...
— Rzecz nadzwyczaj poważną a zarazem niezmiernie zabawną; zdawało mi się, żem to już panu powiedział.... Brak mi czasu, żeby to panu szczegółowo opowiedzieć, ale sam pan zobaczysz.... Dalej, panie wicehrabio, podnieśże się i pozbądź tej miny pomięszanej. Nadchodzą już, słyszą i jeśli nie przybierzesz pan zwykłego swego spokoju, gotowi pomyśleć, Boża mi odpuść, żeś to pan złodziejem....
Zaledwie słów tych domówił pan Polart, kiedy drzwi przedpokoju a za nimi salonu otwarły się gwałtownie i ze dwadzieścia osób wbiegło do pokoju.
Była to służba hotelowa zwabiona krzykami barona.
— Co to, co to się stało? — spytało naraz dwadzieścia głosów — co się tu dzieje? co to takiego?....


XXX.
CIĄG DALSZY ROZWIĄZANIA DRUGIEGO POMYSŁU GONTRANA.

Na zmięszane te w jeden chaos pytania odpowiedział baron:
— To jest, moi panowie, że gdyby nie niespodziane przybycie pana de Presles, który okazał niezmierną odwagę tu przed chwilą w walce na pięści z zuchwałym opryszkiem, byłbym w tej chwili ofiarą złodziejstwa, popełnionego z włamaniem się i wtargnieniem....
Gontran słuchał nie bez zdumienia łatwego do pojęcia, tego tak nieoczekiwanego wytłómaczenia jego postępowania.
— Cóż się stało ze złodziejem? — spytał jeden z ciekawych.
— Wszedł przez okno i uciekł tąż samą drogą. Może jeszcze gdzie się ukrywa pośród zabudowań hotelowych. Proszę mieć mały dziedziniec na oku i niech natychmiast pójdzie kto po straż, żeby zarządziła poszukiwania i po komisarza policyi, który skonstatuje uszkodzenie mebla i spisze zeznanie pana wicehrabiego de Presles i moje....
Dwie czy trzy osoby wybiegły coprędzej z salonu z niezmiernym pośpiechem.
Reszta zamierzała zbliżyć się, aby się przypatrzeć dokładniej zrządzonej szkodzie i dowodom nieodpartym zbrodniczego zamachu.
Pan de Polart zatrzymał ich skinieniem.
— Niech każdy pozostanie gdzie stoi, najważniejsza rzecz, aby sprawiedliwość za swem przybyciem na miejsce zbrodni znalazła rzeczy w tym właśnie stanie, w jakim pozostawił je złoczyńca.
Życzenie wyrażone przez barona było rozsądnem. Nikt też nie miał zamiaru mu się sprzeciwiać, Gontran uspokojony nieco, ale przybity wszystkiemi kolejno po sobie następującemi emocyami, rzucił się na krzesło.
Po upływie niespełna kwadransa, posłyszano na bruku ulicy i na schodach odgłos kolb broni.
W tej samej chwili ukazał się w salonie komisarz policyi, przybrany w swą szarfę, w towarzystwie swego pisarza i honorowej eskorty, złożonej z kapra la i czterech piechurów.
Posłano przyzwać żandarmów, ale ponieważ koszary ich były dość odlegle od hotelu »Marynarki Królewskie«, przeto nie przybyli oni jeszcze.
Komisarz policyi przystąpił natychmiast do śledztwa.
— Więc to pan zajmujesz ten apartament? — spytał barona Polart.
— Tak panie, to ja.
— Gdzież jest mebel wyłamany?
— To biurko.
— Cóż ono zawiera?
— Znaczne sumy pieniędzy i ważniejsze nad te jeszcze papiery....
— Czy pieniądze te i papiery lub część ich została panu zabraną?...
— Nie, panie, dzięki nadejściu mego przyjaciela, pana wicehrabiego de Presles...
— Czy pan wicehrabia de Presles znajduje się tu jeszcze?
— Jestem, panie... — odpowiedział Gontran słabym głosem i zaledwie podnosząc się z miejsca.
— Racz mi pan opowiedzieć fakta, których byłeś świadkiem.
Tak zainterpelowany wprost Gontran, zawahał się i rzucił rozpaczliwe spojrzenie w stronę barona Polart.
Ten ostatni wmięszał się.
— Panie komisarzu, — rzekł, — mój przyjaciel walczył dość długo na pięście ze złoczyńcą.... Dzięki Bogu nie odniósł żadnej ważniejszej rany, ale ta walka zmęczyła go okropnie, wyczerpała całkowicie.... Sama twarz jego, jak pan się możesz przekonać, jest dowodem tego zupełnego wyczerpania sił....
— To prawda; jednakże, aby być powiadomionym o głównych szczegółach, nieodzownie mi jest wysłuchać pana de Presles....
— Szczegóły te ja znam równie dobrze jak on, opowiadał mi je bowiem przed chwilą.... Jeśli pan przeto zechcesz wysłuchać mnie w jego obecności, ja opowiem za niego, a w razie gdybym miał popełnić jakąś małą omyłką, on ją może poprawić natychmiast.
Komisarz skinął głową na znak zgody.
— Muszę panu tedy powiedzieć naprzód, — rozpoczął baron, — że wicehrabia de Presles zrobił mi ten zaszczyt, że przyjął moje zaproszenie na śniadanie, które tego dnia właśnie dawałem dla grona moich przyjaciół, w jednej z miejscowych restauracyi... Śniadanie to przeciągnęło się do nocy.... Wicehrabia był nieco zmęczony. Zaproponowałem mu więc, żeby poszedł odpocząć nieco do mnie, ja zaś tymczasem pożegnam moich gości... Wyszedł też. Przybył do hotelu, wziął klucz od mego mieszkania i wszedł na górę. Kiedy stanął już w przedpokoju, wydało mu się, że słyszy jakiś szmer dziwny, który zdawał się dochodzić go od strony salonu. Otworzył śmiało drzwi i znalazł się wobec jakiegoś człowieka, który w zupełnej niemal ciemności zajęty był wyłamywaniem biurka i któremu zajęcie to tak dalece się powiodło, że w chwili, kiedy pan de Presles drzwi otworzył, zamek biurka odskakiwał właśnie.... Wszakże dokładniem to wszystko opowiedział kochany wicehrabio? wszakże to tak mi opowiadałeś?...
— Tak, — wybąknął Gontran, — wszystko jest dokładnie i wiernie opowiedziane... tak się rzecz miała właśnie....
Baron mówił dalej:
— Pochwycony tak niespodzianie na gorącym uczynku, złodziej odwrócił się i stanął oko w oko z wicehrabią, na którego rzucił się natychmiast jak tygrys podnosząc broń, wyłamywania biurka....
Komisarz policyi i spytał:
— Jakaż to była?...
— Sztylet szczególniejszego i ciekawego kształtu...
— Cóż się stało z tym sztyletem?
— Oto jest, — ozwał się pan Polart pochylając się i podnosząc z dywanu sztylet wenecki, który wziął za ostrze i rękojeścią podał komisarzowi.
Gontran poczuł dreszcz, co go przebiegł od stóp do głowy i zimny pot, taki jaki występuje na czoło konającego, zmaczał mu włosy.
Ten sztylet, który pan Polart wręczał komisarzowi policyi, należał, jak wiemy, do niego; stanowił on część zbrojowni jego sypialni; znało go ze dwadzieścia osób i mógł on stać się przeciw niemu straszliwą bronią, gdyby kiedy przyszła ochota baronowi zadenuncyowania tego, którego uniewinniał w tej chwili.
Urzędnik przyjrzał się bacznie i starannie sztyletowi.
— Nie jestem ja wielkim znawcą w tym przedmiocie, — rzekł wreszcie, — ale zdaje mi się, że ten sztylet musi mieć znaczną wartość....
— Bez wątpienia, — odpowiedział baron, — jest to broń starożytna, w bardzo pięknym stylu, która wartą jest conajmniej dziesięć do piętnastu luidorów...
— Jakimże sposobem mogła się znaleźć w ręku prostego rabusia?
— Prawdopodobnie skradł ją gdzie u jakiego rusznikarza albo gdzie w składzie antykwarskim.... Gotów jestem założyć się, że sam nie domyślał się wartości....
— To wielce prawdopodobne, w samej rzeczy...
— Panie komisarzu, czy mogę opowiadać dalej?
— Możesz pan i proszę o to bardzo....
— Mówiłem zatem, — podjął pan Polart, — że złodziej rzucił się z dziką zajadłością na wicehrabiego de Presles. Byłoby już po nim, gdyby nie był miał tyle przytomności umysłu, że uskoczył w bok i chwycił, niemal w locie, że tak powiem, rękę, która trzymała sztylet.... Obezwładniony w ten sposób w swej morderczej napaści, złoczyńca usiłował powalić pana de Presles. Przypuszczał widocznie, że upadając będzie zmuszony puścić pochwyconą rękę i że wtedy będzie go mógł ugodzić gdzie zechce. Rachunek ten na nieszczęście był słusznym, bo wicehrabia, mimo swej siły i energii, słabnął już pod razami, które nędzny morderca wymierzał mu lewą ręką w twarz i piersi... Krótko mówiąc, miał już uledz po zaciętej kilkuminutowej walce, kiedy nakoniec, a niechaj Niebu będą za to dzięki! przybyłem ja w sam czas właśnie na jego pomoc.... Wobec tej nieoczekiwanej nowej siły, tego nowego przeciwnika, zjawiającego się tak nagle, złodziej dał pokój walce, której rezultat był łatwym do przewidzenia. Rzucił sztylet już mu niepotrzebny i uciekł, jednym skokiem wyskoczywszy przez okno.... Pobiegłem za nim sądząc, że muszę go zobaczyć rozbitego i pokrwawionego na bruku dziedzińca. Zapomniałem zupełnie o dachu szopy, z którego on skoczył zdrów i cały na ziemię i zniknął mi z oczu... Począłem krzyczeć: złodziej, łapcie złodzieja!... zbiegli się wszyscy... Wydałem rozkaz zarekwirowania siły zbrojnej i zawiadomienia pana coprędzej o tem co się stało... Obecnie wiesz pan wszystko, tak dobrze jak pan de Presles i ja...
Po kilkakroć podczas tej dramatycznej opowieści barona dreszcz przeszedł zbitych w gromadkę słuchaczów.
Rzecz oczywista, że nikomu, nie wyjmując komisarza policyi, nie przyszło na myśl nawet, podawać w wątpliwość prawdę opowiadania barona Polart.
Po chwili milczenia komisarz zapytał:
— Pan możesz mi niezawodnie dać dokładny rysopis złodzieja, nieprawdaż
— Z pewnością....
— Czy to był człowiek młody?
— Wydało mi się, że ma lat czterdzieści do czterdziestu pięciu.
— Wzrostu?...
— Więcej niż średniego, tak coś z pięć stóp ośm cali, około tego mniej więcej, jeśli się nie mylę, budowa atlety, ramiona szerokie jak u mnie....
— Jak był ubrany?
— W bluzę z szarego płótna, spodnie niebieskie, sukienną czapkę z lakierowanym daszkiem. Czapka ta była naciśnięta na oczy....
— Włosy?
— Siwiejące i przystrzyżone krótko.
— Broda?
— Całkowita, dość długa i mocno czarna.
— Nie zauważyłeś pan jakiego szczególnego znaku?
— Jeden tylko, ale charakterystyczny.
— Jakiż to?
— Bliznę głęboką i sinawą, idącą od kąta lewego oka aż do początku wąsów i tym sposobem przecinającą policzek na dwie połowy, mniej więcej równe...
Komisarz policyi zrobił gest, oznaczający uzna nie zupełne.
— Trudnoby dać dokładniejszy rysopis! — mruknął.
Potem, zwracając się do wicehrabiego de Presles, dodał:
— Pańskie wspomnienia są prawdopodobnie bezwzględnie równe z tem, co pan tu słyszysz?...
— Najzupełniej, — odpowiedział Gontran, — nie mam ani słowa do dodania lub zmienienia w tem, co panu powiedział pan baron Polart... Byłbym powiedział toż samo najzupełniej....
— Przewybornie, — zadecydował urzędnik. — Nie pozostaje mi nic nad zredagowanie protokołu, który panowie podpiszecie obadwaj,... Następnie zabierzemy się do przeszukania tylnege dziedzińca. Siła zbrojna strzeże w tej chwili wszystkich wyjść i może uda nam się znaleźć jeszcze tego zuchwałego łotra, którego zbrodnicze zamysły nie powiodły się, dzięki widocznej łasce Opatrzności....


XXXI.
CIĄG DALSZY I KONIEC ROZWIĄZANIA DRUGIEGO POMYSŁU GONTRANA.

Niebawem zapalono kilka świec, sekretarz komisarza zasiadł przed stolikiem i począł pisać na arkuszach stemplowego papieru, zeznanie wszystkich okoliczności kradzieży popełnionej tej nocy z włamaniem i wtargnięciem do zamieszkałego domu; najmninjsze szczegóły opowiadania pana Polart były jak najdokładniej powtórzone w protokole.
Kiedy tak komisarz policyi przysparzał roboty sędziemu śledczemu, a Gontran wciąż jeszcze nieporuszony siedział jak przybity na swem krześle, zadając sobie pytanie czy czasem nie śni, baron nie pozostał bezczynnym.
Ze sprzętu wyłamanego przez wicehrabiego, wyjął kopertę wielkich rozmiarów, w którą włożył kilka papierów. To zapieczętował pięciu pieczęciami i na każdej z nich przyłożył sygnet herbowy.
Potem na tej kopercie nakreślił kilka wierszy pismem cienkiem a ściąłem i pod ostatnim wierszem podpisał nazwisko.
Zrobiwszy to, oczekiwał spokojnie na ukończenie protokołu.
Od czasu do czasu rzucał spojrzenie na Gontrana i uśmiechał się z jakimś nieokreślonym wyrazem, widząc przygnębienie młodego człowieka.
Tak przeszedł kwadrans może; wreszcie urzędowy akt został ukończony, odczytany głośno i wyraźnie a nakoniec podpisany.
— A teraz, panowie, — ozwał się komisarz policyi, — zejdziemy i rozpoczną się poszukiwania.
Zamierzał opuścić już mieszkanie, ale baron powstrzymał go nagle.
— Jakkolwiek może niedyskretną będzie moja prośba, — przemówił, — ośmielę się jednak prosić pana o oddanie mi pewnej przysługi....
— Przysługi? — powtórzył ze zdziwieniem urzędnik.
— Tak, panie, i to przysługi niezmiernie ważnej.
— O cóż to chodzi?
— Oto... — odpowiedział baron, ukazując zapieczętowaną kopertę, którą trzymał w ręku.
— Nie rozumiem pana.
— Natychmiast będę miał zaszczyt wytłómaczyć panu, czego to sobie życzę.... Papiery, które zawiera w sobie ta koperta, są dla mnie czemś więcej niż majątek.... Zależy mi na nich, jak mi zależy na życiu.... Otóż miałem przed chwilą niezbity dowód, że papiery te nie są całkowicie pewne w hotelowym numerze.... Opryszek, który przed chwilą wyłamywać tu biurko, mógł je był zabrać, ani domyśliwszy się nawet ich wartości i owinąć w nie rulon dwudziestofrankuwek, jak w kawałek starej gazety. Wzywam przeto całej uprzejmości pańskiej i zaklinam pana, abyś raczył łaskawie podjąć się przechowania w bezpiecznem miejscu tej koperty. Odjeżdżając ztąd, zgłoszę się o jej zwrot do pana.
— Ależ, — ozwał się komisarz z niejakiem wahaniem, — czyż depozyt ten nie byłby na właściwszem miejscu w rękach notaryusza?
— Nie panie i wierzaj mi, bo na to daję panu słowo honoru, że jedynie właściwe dla tych papierów miejsce jest u pana.
— Niechże więc tak będzie, — odpowiedział urzędnik po chwili wahania jeszcze, — przykroby mi było odmawiać człowiekowi tak uprzejmemu jak pan. Postąpię zgodnie z pańskim życzeniem. Daj mi pan tę kopertę... przyjmuję ją jako depozyt....
Baron począł się wylewać w podziękach:
— Pozwól mi pan zwrócić swą uwagę na te kilka wierszy, które nakreśliłem na powierzonej panu kopercie.
Komisarz policyi odczytał głośno:
»Na wypadek, gdybym miał umrzeć nagłą śmiercią, zbrodniczą czy przypadkową, proszę szanowne władze o złamanie pięciu pieczęci, zamykających niniejszy depozyt... Oprócz tego upraszam również o poznajomienie się z treścią papierów opieczętowanych.
Głos sumienia wskaże urzędowi w takim razie, jaki z nich ma uczynić użytek
Pod spodem była data i podpis.
— Dobrze, panie, — odpowiedział komisarz, — w razie takiego wypadku, od którego niechaj Bóg pana chroni, zastosuję się święcie do pańskiego żądania....
— A! panie, — zawołał baron, pańska dobroć i uprzejmość urzeczywistnia wszystkie moje nadzieje!... Nigdy, nie, nigdy nie będę umiał podziękować panu dość godnie za to, co łaskawie czynisz dla mnie.
Urzędnikowi pilno było uwolnić się coprędzej od tej wdzięczności zbyt wylanej.
Wsunął kopertę do kieszeni bocznej Swego munduru i opuścił mieszkanie w otoczeniu kaprala i czterech żołnierzy od piechoty, do których przyłączyło się jeszcze pięciu czy sześciu żandarmów.
Nie mamy zamiaru ciągnąć czytelnika, by asystował zarządzonym przeszukiwaniom stajen, wozowni, szop.
Byłoby to dla nich zupełnie pozbawionem wszelkiego zajęcia, wiedzą bowiem, że policya, acz zręczność jej jest tak wielką, nie umiałaby żadną miarą odkryć kogoś nie istniejącego wcale.
Baron Polart starał się jeszcze o to, by komisarzowi dać wysoce fantastyczny rysopis, tak dokładny i tak charakterystyczny, że nie mógłby odważyć się na skompromitowanie niewinnego.
Ponieważ tylne podwórze miało kilkoro drzwi wychodzących na ulicę, a ponieważ jedne z nich zamknięte były tylko na zasuwkę, przypuszczono oczywiście, że złodziej uciekł tamtędy, zanim drzwi obstawiono z zewnątrz.
Prokurator królewski, musimy tu dodać mimochodem, rozesłał brygady żandarmeryi z miasta i okolicy a imaginacyjny rysopis złoczyńcy kursował wszędzie.
Skoro tylko bezowocne przetrząsanie budynków się skończyło, baron Polart ujął ramię wicehrabiego Presles i poprowadził go teraz już do opustoszałego mieszkania.
— A zatem, kochany przyjacielu, — rzekł mu — co o tem wszystkiem myślisz?... Widziałeś mnie przed chwilą, jak umiem zabierać się do roboty. Czyż istotnie uważałbyś, że masz dość siły do podjęcia walki zemną i pokonania mnie równą bronią?
— Czy chcesz pan, abym mówił otwarcie? — wyszeptał Gontran, który dotąd jeszcze nie przyszedł do siebie i nie ochłonął z emocyi, przez które przeszedł.
— Ależ spodziewam się, że chcę! — zawołał baron. — Z wszystkiego na tym świecie szczerość jest najrzadszą rzeczą... a ja przepadam za tem wszystkiem, co jest rzadkością.
— A więc szczerą jest prawdą, że nie rozumiem dokładnie tego, co pan robisz i mówisz od godziny....
— Pan nie rozumiesz?
— Nie.
— To niepodobieństwo!...
— A przecież to najszczersza prawda.
— W tym wypadku, mój kochany wicehrabio, konstatuję z przykrością, że dzisiejszego wieczora nie cieszysz się pan całkowitą pełnią twych władz umysłowych.... Nakoniec zobaczmy cóż to wydaje się panu niejasnem w mojem postępowaniu?
— Wszystko.
— To nieco niewyraźnie.... Określ pan cokolwiek bliżej.
— Naprzód dla czego wołałeś pan, aby łapano złodzieja, zwołałeś cały dom, posłałeś po gwardyę, żandarmów, komisarza?
— Pan mnie pytasz dla czego?
— Tak. Na cóż to mogło się przydać, skoro byłeś pan zdecydowany nie gubić mnie?
— O! głowo bezmózgł! toć właśnie na to przecie robiłem, abyś pan nie był zgubiony!... Nikt prócz pana nie wchodził do mego mieszkania, moje biurko znajdowało się w stanie ot takim. Jakimże sposobem wytłómaczyć i upozorować to włamanie w sposób prawdopodobny, gdybym nie był oświadczył, że pochwyciliśmy złodzieja na gorącym uczynku?... Podwójne nasze zeznanie tylko było jedynym sposobem zapobiegnięcia dochodzeniu, które byłoby wykazało jaknajdowodniej, że złodziej, jak niebądź wielkimiby była jego zręczność i zuchwalstwo, nie mógł bez pomocy drabiny od dachu szopy do okna. Siłą faktów przeto podejrzenie byłoby padło na pana, kiedy tymczasem opowieść moja przetworzyła pana w prawdziwego bohatera.... Czyliż nie postąpiłem sobie wedle najściślejszej ewangielicznej moralności, płacąc dobrem za złe? Pan chciałeś mnie obedrzeć a ja pana sławię! Wszakżem kolosem cnoty!
Baron Polart wymówił ostatnie słowa ze śmiechem.
Gontran próbował uśmiechnąć się również, ale pobladłe jego wargi skrzywiły się tylko z dziwną goryczą.
— To nie wszystko jeszcze... — rzekł wreszcie.
— Cóż więc jeszcze?
— Ta koperta zapieczętowana pięcioma pieczęciami i wręczona przez pana komisarzowi policyi.
— A! a! — zawołał baron z nowym wybuchem śmiechu, — zdaje się, że ta koperta pana zajmuje....
— Przynajmniej podnieca moją ciekawość.
— Zgadujesz pan pewnie co ona zawiera, jak przypuszczam?
— Ani trochę.
— Dajże pan pokój!... — ozwał się pan Polart z poważnym wyrazem szczerego zadziwienia. — Pan nie zrozumiałeś istotnie, żem włożył w tę kopertę tak dobrze opieczętowaną....
— Co?
— A, do licha! toż ten przekaz na pięćdziesiąt tysięcy franków i list pański pisany pod mojem dyktandem przed kilku dniami.
Gontran nagle pobladł jak trup i serce ustało bić przez chwilę.
— A! — wyszeptał, — mówiłeś pan, że nie chcesz mnie gubić a wydajesz w ręce sprawiedliwości ten list... ten przekaz.... Ależ w takim razie... w takim razie... wszystko skończone jest dla mnie... Nie pozostaje mi nic jak umrzeć....
— Uspokójże się, wicehrabio.... Nie potrzebujesz się niczego obawiać, na teraz przynajmniej.... Mogę przecież odebrać tę kopertę, kiedykolwiek zechcę a pokąd ja żyję nikt jej nie otworzy i nie złamie pieczęci.... Pozostaje tylko wypadek nagłej śmierci, ale wypadek to mało prawdopodobny; bo jak pan to wiesz dobrze, zdrowie mam znamienite.... Wiem dobrze, że atak apoplektyczny, któryby mnie zabrał w ciągu pięciu minut, lub spadnięcie z konia, któreby mi złamało kość pacierzową, postawiłyby pana w nader przykrem położeniu... Ale co pan chcesz: pierwsza miłość od siebie. Tak mówi przysłowie a przysłowia zawsze mają racyę.... Musiałem przecież zabezpieczyć się od pana....
— Odemnie? — zawołał Gontran zdumiony.
— Ależ tak, mój Boże, wicehrabio.... Zastanów się nieco nad tem wszystkiem co między nami zaszło i powiedz sam czy ja mogę mieć do ciebie zaufanie. Wczoraj groziłeś mi szpicrutą, aby mnie zmusić do pojedynkowania się z tobą na śmierć. Nie ma godziny jeszcze jak rzuciłeś się na mnie ze sztyletem i gdyby nie siła mej pięści, nie byłoby już w tej chwili barona Polart na świecie. Nic nie dawało mi rękojmi, że jutro nie najdzie cię znów fantazya wysłania mnie na tamten świat i że ku temu celowi nie użyjesz pan jakiegoś genialnego środka, którego imaginacya moja mimo swej bujności odgadnąć nie byłaby w stanie. Teraz jestem zaasekurowany. Dzisiaj wiesz pan, że nagła śmierć moja byłaby dla ciebie nieodwołalną zgubą.... Nietylko zatem, że teraz nie będziesz pan marzył o pozbyciu się mnie w sposób doraźny, ale przeciwnie jeszcze czuwać będziesz z pieczołowitością najlepszej matki nad mojem życiem i chronić mnie będziesz od wszelkiego niebezpieczeństwa.. kiedy zasiądziem u jednego stołu, odsuwać pan będziesz od mego talerza, wszelkie niestrawne potrawy; kiedy pójdziemy razem na spacer, będziesz miał w kieszeni zapas chustek ku ocieraniu z potu mego czoła, by mnie tym sposobem uchronić od zaziębienia; kiedy wyjedziem konno, pilnie wypróbujesz każdego konia zanim mi go pozwolisz dosiąść; nakoniec, wreszcie gdybym był wyzwany na pojedynek, wyzwiesz coprędzei mego przeciwnika i zranisz go lub położysz trupem na poczekaniu, byle tylko mnie uchronić od niebezpiecznego ciosu.
Po chwili pan Polart mówił dalej:
Widzisz przeto, kochany wicehrabio, że postępowanie moje dzisiejsze jest jak najściślej logicznem. Być bardzo może, że ta nieufność moja razi pana i boleśnie dotyka, już to jest pewne, że wszelkie uzasadnione podejrzenia dotykają nas zawsze boleśnie, ale i to pewne, że w głębi twego ducha musisz uwielbiać moją ostrożność i umiejętność zapobiegania niebezpieczeństwu.
Baron umilkł.
Gontran ze ściągniętemu brwiami i pochyloną głową, milczał.
— Nie odpowiadasz mi nic, wicehrabio, a zatem widocznie jesteś mego zdania... — podjął pan Polart po chwili. — Teraz, kochany panie, już jest późno... nie wydalam cię wprawdzie, ale ci życzę dobrej nocy.... Oczekiwać pana będę po południu. Nie zapomnijże przywieść mi wiadomego zaproszenia...
Wicehrabia skinął głową na znak potwierdzenia i zwrócił się ku drzwiom.
W chwili, gdy już je miał otworzyć, pan Polart go odwołał.
— A propos, — spytał go, — ile też pan dziś wygrałeś?...
— Pięć czy sześć tysięcy franków, jeśli się nie mylę.
— Zobaczmyż.
Gontran wypróżnił swe kieszenie i rozłożył na stole złoto i banknoty.
Baron zliczył.
— Sześć tysięcy dwieście franków, — rzekł!
Pieniądze te podzielił na dwie części. Z jednej strony położył pięć tysięcy, z drugiej pozostawił tylko tysiąc dwieście.
— Mój kochany Gontranie, — rzekł następnie wsuwając do swej sakiewki pięć tysięcy franków, a posuwając ku młodemu człowiekowi część mniejszą, — schowaj to a nie dziw się z tej małej nadwyżki, której dokonałem, moje prawa do niej są niezaprzeczone, bo jeśliś ty wygrywał, ja przysposabiałem karty....
Gontran zabrał tysiąc dwieście franków, nie wymówiwszy ani słowa i wyszedł.
Na ten raz już pan Polart nie uznał za stosowne odwołać go ponownie.


XXXII.
PROŚBA.

Przez ten czas, kiedy w Tulonie odbywały się tak smutne a tak skomplikowane fakta, inne całkiem różne, ale również ważnie dla biegu powieści, działy się w zamku Presles.
Czytelnik nie zapomniał prawdopodobnie, że Gontran, dążąc na zaprosiny barona do miasta, rozminął się był w drodze z kapitanem Labardès i Raulem de Simeuse.
Były kapitan i jego syn przybrany spieszyli do zamku a cel ich porannej wizyty był uroczysty, Marceli bowiem zamierzał prosić generała o rękę córki jego Blanki dla Raula.
To też, kiedy już faeton podjechał pod żelazne sztachety pałacowego dziedzińca, Raul pobladł ze wzruszenia.
Marceli spostrzegł ten jego niepokój i bladość.
— Odwagi, moje dziecko, — rzekł, — mam jak najlepszą nadzieję, daje ci słowo, boć ty nie należysz do tych, którychby można odrzucać....
Jerzy Herbert, uprzedzony o ich zamiarach, oczekiwał odwiedzających na schodach pałacu.
— Mój przyjacielu, — spytał go Marceli, — jakże dziś jest hrabiemu de Presles?...
— Bardzo dobrze, chwała Bogu, — odpowiedział mąż Dyanny.
— W takim razie, — ozwał się żywo Raul, — może nas przyjąć i wysłuchać?
— Bez wątpienia, — odparł Jerzy z uśmiechem, — dodam nawet, że uprzedzony już jest o waszem przybyciu... tylko sądziłem, że należy mi wam samym już pozostawić wyjawienie mu przyczyny dzisiejszych waszych odwiedzin....
— A! — zawołał Raul, — obawiam się....
— Czegóż to? czego się lękasz?...
— Jeśli generał mnie nie przyjmie... jeśli ma jakieś inne względem panny Bianki zamysły... nie przeżyłbym tego....
— Odwagi, — zawołał w odpowiedzi Jerzy z tą samą intonacyą ojcowską, z którą toż samo słowo wymawiał przed chwilą Marceli, — nietylko nie umrzesz, ale mam nadzieje, że będziesz żył szczęśliwy.
Raul uścisnął mu rękę serdecznie.
— Zresztą, — podjął Jerzy, — za pięć minut będziesz już znał twój wyrok. Zaprowadzę was natychmiast do mego teścia....
Pokój, w którym się znajdował generał, był ową biblioteką znaną już naszym czytelnikom ze smutnej sceny rodzinnej w dzień owego wieczoru 10-go maja 1830 roku, między hrabią Presles a Gontranem.
W chwili, kiedy Jerzy, Marceli i Raul weszli do tej biblioteki, generał nawpół leżał w szerokim i głębokim fotelu przed hebanowym stołem.
Mimo upału owijał się on starannie w szeroki szlafrok z czarnego aksamitu.
Włosy jego, przerzedzone niezmiernie spływały jak śniegowo płateczki lub pukle srebrzystego jedwabiu w około twarzy matowo białej o żółtawym kolorycie wosku.
Półkręgi blado fioletowe zarysowywały się pod przymkniętemi powiekami i odbijały rażącym kontrastem od bladej cery skóry.
Oczy zapadłe w głąb orbitów patrzały wprost przed siebie nieruchomo z wyrazem niesłychanie bolesnym.
Słysząc otwarcie drzwi, generał podniósł głowę pochyloną na piersi.
Uśmiech szczerej życzliwości okrążył mu usta.
Iskierka radości niemal rozświeciła spojrzenie.
Opuścił fotel swój bez niczyjej pomocy i ze swobodą jakiej trudno się było po nim spodziewać widząc jego osłabienie, podążył naprzeciw gościom, mówiąc im głosem serdecznym:
— Witam was, moi panowie.
Potem kolejno podał rękę Marcelemu i Raulwi, a zwracając się do tego ostatniego, dodał z ponownym uśmiechem:
— Ty, co jesteś młodym, moje drogie dziecko, użycz twego ramienia starcowi.
Raul z serdecznym pośpiechem syna dla ojca odprowadził generała do fotelu.
Jerzy i Marceli wzięli krzesła i siedli naprzeciw hrabiego.
Pan de Simeuse stanął obok niego z lewą ręką wspartą o stół hebanowy, zarzucony dziennikami i książkami, atlasami i pargaminami.
Przez kilka sekund głęboka cisza zapanowała w bibliotece. Marceli dopiero pierwszy przerwał to milczenie.
— Generale, — przemówił, — celem naszej dzisiejszej porannej wizyty jest nietylko chęć złożenia ci naszego uszanowania i czołobitności naszej paniom.... Winienem jeszcze prócz tego dopełnić wobec pana kroku najważniejszego, jaki mi danem było dokonać w życiu mojem calem....
Spojrzenie pana de Presles wyrażało życzliwe zaciekawienie.
— Jakimżbądź będzie krok ten, — szepnął, — pan wiesz, że z góry mogę przepowiedzieć mu najzupełniejsze powodzenie, bo pragnienie moje spełnienia-tego co panu może być przyjemnem jest bez granic.
Marceli pochwycił rękę starca, ścisnął ją serdecznie w obu swych dłoniach i byłby ją przycisnął do ust, gdyby nie opór generała.
Następnie ciągnął dalej:
— Oto hrabia Raul de Simeuse, mój syn przybrany a zarazem syn mego serca. Znasz go od dość dawna już generale, aby módź go ocenić i osądzić właściwie. Wszystko co stanowi istotę człowieka honoru i człowieka serca, uczciwego szlachcica w nim się łączy, za to ja gwarantuję. Szlachectwo jego sięga bez wszelkich wątpliwości aż po wiek dwunasty, pośród swych przodków liczy on dwu marszałków Francyi i dwu gubernatorów prowincyi, jest spokrewnionym z domami książęcemi Latour-du-Pic i Salves-Barry.... Tyle w kwestyi jego rodu. Co do majątku, posiada on od dnia dzisiejszego ośmdziesiąt tysięcy franków rocznego dochodu, bo wszystko co do mnie należy, należy do niego również. A teraz kiedy powiedziałem panu wszystko to, generale, pozostaje mi jedno tylko do dodania jeszcze.
»Raul de Simeuse kocha z całego serca twoją kochaną i śliczną Blankę i mam zaszczyt prosić cię dla Raula o rękę tej dzieweczki.«
Uśmiech życzliwy i dobrej wróżby, którego istnienie już poprzednio zaznaczyliśmy, nie ustąpił ani na chwilę z twarzy starca, póki mówił Marceli.
— A zatem, moje, dziecko, — wymówił zwracając się do Raula, — a zatem ty kochasz moją drogą i piękną Blankę, radość mego domu, odmłodnienie mojej starości.... To bardzo pięknie i to mi dowodzi, że jesteś rozumnym chłopcem i masz gust dobry zarazem.... Jeżeli mam być szczerym, wyznam ci, że wiek nie do tyła osłabił wzrok mój, bym już nic był dojrzał poprzednio tego wszystkiego, co się dokoła mnie działo... i przyznać muszę między nami, żem się domyślał nieco tej miłości....
— Ależ w takim razie, panie hrabio, — zawołał Raul z zapałem, przyklękając przód starcem na kolana i chwytając rękę jego, którą okrył pocałunkami, — ależ w takim razie, skoro wiedząc o tem nie położyłeś pan nieprzebytej przeszkody między panną Blanką a mojem uczuciem, to dowód eżś pan aprobował to uczucie, dowód, żeś zgadzał się na przyznanie mnie za swego syna....
— Tylko nie idźmyż znów tak pośpiesznie, — odparł generał, którego umysł nigdy nie był jaśniejszym, jak w tej chwili, — nie idźmy tak szybko... to najlepszy sposób nie cofania się wstecz nigdy potem...
— Panie hrabio, — wyszepnął Raul, — co pan chcesz przez to powiedzieć?... Pańskie słowa poprzednie otwarły mi niebo szczęścia... obecne przerażają mnie....
— A nie masz przyczyny przerażania się bynajmniej, mój kochany synu.... Odkąd cię znam, kocham cię i poważam... niejednokrotnie, chodząc po parku z jednej strony wsparty na twem, z drugiej na Blanki ramieniu, mówiłem sobie po cichu patrząc na was oboje; oto dwoje moich dzieci....
— Skoro tak jest, — wtrącił porywczo Raul, którego przerażenie ustąpiło znów miejsca radości, — skoro tak jest, jestem najszczęśliwszym z ludzi i pan I mi dasz pannę Biankę....
— A! — zawołał pan Presles, śmiejąc się, — otóż jest właśnie miejsce, które należy przechodzić powolutku, krok za krokiem, a które ty przebywasz i w galopie.... Na miłość boską powstrzymajże twój zapęd, iście wulkaniczny.... Tak, dam ci Blankę... tak, oddam ci ją z ufnością i szczęściem... ale prócz mego jest inne jeszcze zezwolenie, które należy ci otrzymać i bez którego moje słowo nie jest zupełnem, nie jest jeszcze obowiązującem....
— Zezwolenie samejże panny Bianki, może?... — zawołał Raul.
— O! co do tego, — odparł pan Presles, — wiem, że je masz... mówię tu o zezwoleniu drugiej mojej córki, Dyanny....
Wyraz niezmiernego zaniepokojenia wybił się na twarzy młodzieńca.
Marceli i Jerzy zdali się zdziwionymi.
— Pojmuję wybornie, generale, — ozwał się pan de Labardès, — że córki pańskiej, pani Herbert, należy zapytać o zdanie jej w tej sprawie oficyalnie i że nieodzownem jest zakomunikować jej naszą prośbę, zanim nam pan zechcesz udzielić oficyalnej odpowiedzi... ale wyraz: zezwolenie, którego pan użyłeś przed chwilą, czyż nie przekracza już myśli pańskiej, pańskich rzeczywistych intencyj?... Pani Herbert, będąc tylko siostrą panny Blanki, czyliż mogłaby domagać się dla siebie praw matki..,. Nie jestże to i twojem zdaniem, Jerzy?...
— Najzupełniej, — odpowiedział mąż Dyanny.
— Mojem wszakże nie jest... — odpowiedział pan Presles. — O! wiem ja dobrze, że legalnie rzeczy biorąc, panowie macie słuszność; ale prawo nie ma nic wspólnego z ustrojem domowym takim, jak nasz.... Dyanna zastępowała matkę, którą biedna moja Blanka utraciła tak wcześnie.... Domagam się przeto, aby Dyanna miała to prawo, jakie przysługiwałyby pani de Presles, gdyby żyła teraz.... Powtarzam wam zatem, zezwolenie moje jest całkowicie podporządkowaniu pod zezwolenie mej córki i od niej teraz jedynie i wyłącznie zależy połączenie Raula i Blanki....
Generał zauważył nieukrywane pomięszanie, które odmalowało się w tej chwili na twarzy przybranego syna Marcelego.
— Ale cóż ci to jest, Raulu? — dodał z żywością; — patrząc na ciebie, sądzićby można, że powątpiewasz o dobrem usposobieniu Dyanny dla ciebie.... Spodziewam się wszakże, że tak nie jest.
— Nieszczęściem, panie hrabio, — wyszeptał Raul, — mam dość powodów do przypuszczania, że pani Herbert nie pogląda na mnie bynajmniej łaskawem okiem.
Pan de Presles począł wypytywać młodzieńca, który odpowiedział mu opowiedzeniem faktów tak dziwnych, tak zdumiewających, które znane nam już są ze zwierzeń, które poczynił już poprzednio Marcelemu i Jerzemu.
— Wszystko to wydaje mi się tak niezrozumiałem i niepojętem... — ozwał się starzec po wysłuchaniu togo opowiadania z serdecznym smutkiem i zakłopotaniem na twarzy. — Nie zechcecie mi panowie wziąć tego za złe, że w rozmowie, dotyczącej losu młodszej mej córki, pragnąłbym sam, bez świadków pomówić pierwej z Dyanną....
Jerzy skłonił się w milczeniu, nie nalegając już.
Marceli, cały zajęty niepokojącym zwrotem, jaki przybierały rzeczy, niezmiernie zmartwiony, przedewszystkiem boleścią i obawą Raula, podniósł się by wyjść i rzekł:
— Nakoniec, panie hrabio, o tej decyzyi tak gorąco przez nas pożądanej, której musimy się zrzec dzisiaj, kiedyż będziemy mieć szczęście dowiedzieć się?
— Jutro niezawodnie, — odparł starzec, — ponieważ dziś jeszcze wciągu dnia pomówię o tem obszernie z moją córką starszą
— W takim razie, panie hrabio, Raul i ja powrócimy tu jutro.... Obyś pan miał dla nas pomyślną odpowiedź....
— Moje dziecko, — zawołał pan de Presles z wzruszeniem, ujmując Raula, — uściśnij mnie i wierzaj mi, że zachowuję nadzieję nazwania cię wkrótce moim synem....
Uścisk długi i serdeczny połączył starca i młodzieńca, który nie mógł łez swych powstrzymać.
Następnie Jerzy Herbert. Marceli i Raul wyszli z biblioteki a niebawem opuścili też i zamek nie zobaczywszy się z Dyanną i Blanką.
Panowie Labardès i Simeuse wsiedli napowrót do powozu, wymógłszy na Jerzym przyrzeczenie, że tegoż wieczora jeszcze przyjedzie ich zawiadomić, jeśliby coś pomyślnego wynikło z konferencyi generała ze starszą córką.


XXXIII.
DYANNA I BLANKA.

Dyanna przechodziła niesłychane męczarnie na samo przypuszczenie możliwości serdeczniejszego jakiegoś uczucia między Blanką a Raulem.
W postępowaniu Blanki zaś zauważyła niektóre rzeczy, które przypuszczenie to czyniły możliwem.
Pewności wszakże nie miała żadnej pod tym względem.
Jak jednak ją nabyć, jak się dowiedzieć?...
Jakim sposobem rozprószyć to straszno dla niej powątpiewanie?...
Jakiego sposobu użyć do nabycia pewności?...
Zapytać Blanki, — mówiła sobie Dyanna, — to rzecz najprostsza w świecie i najłatwiejsza zarazem, prócz tego zdało jej się, że w swej prostocie dzieweczka bez najmniejszego oporu wyda jej tajemnicę swe go serca....
Ale mówiła sobie Dyanna, że pytać, to rzecz równocześnie bardzo niebezpieczna czasami.
Często jedno niedyskretne pytanie rozświeca serce nieświadome siebie jeszcze....
Często troskliwość niespokojna zrodziła miłość, która bez tego byłaby nie wyszła na jaw i zamarła nieświadoma siebie.
Dyanna przeto skazaną była na pozostawienie wszystkiego przypadkowi i liczenie wyłącznie na jakąś szczęśliwą godzinę zaufania, w której zwierzenia rodzą się same z siebie na ustach dziewiczych, gdzie to serca rozchylają się mimowiednie pod wzrokiem macierzyńskim i pozwalają zajrzeć w przeczyste swe głębie....
Tylko że godziny takie bywają rzadkie....
Tegoż samego dnia, w chwili gdy Marceli i Raul rozmijali się z Gontranem na drodze, Dyanna i Blanka przechadzały się powolnie po jednej z najcienistszych alei parku.
Obie siostry postępowały obok siebie w milczeniu.
Chwilami Blanka odbiegała ze zręcznością dziecka, którem niemal była jeszcze, schylała się by zerwać przydrożne polne kwiatki, co barwiły trawnik, ciągnący się po obu stronach alei.
— A! droga siostro, — przemówiła, zbliżając cały snop zerwanego kwiecia do pięknej twarzy Dyanny, — co to za szkoda, że te kwiateczki nie mają żadnego zapachu!... Takie są ładne.... Czemu też Bóg nie obdarzył ich wszystkiem?...
— Bo Bóg wszystkiemi przymioty obdarza tylko ubłogosławionych swych wybrańców, takich jak ty, moja Blanko ukochana... — odpowiedziała Dyanna.
— Pochlebnico! — zawołała dziewczyna, zarzucając oba ramiona na szyję pani Herbert i ściskając ją co chwila, — gdyby to kto posłyszał, myślałby, że doprawdy jestem doskonałością....
— I ja też za taką cię uważam. Jesteś tak dobra, jak ładna.... Cóż więc brak ci jeszcze moja Blanko?... Zastanawiam się i nic nie znajduję.
— To już nie twoja doprawdy zasługa, jeżeli nie popełniam przynajmniej ze dwadzieścia razy na dzień szkaradnego grzechu pychy, — odpowiedziała śmiejąc się dziewczyna.
I Blanka uściskała znów serdecznie siostrę.
Po tych pieszczotach i wylewach uczucia, młoda dziewczyna stała się znów milczącą i jakby w głębi duszy czemś zajętą.
Jej ręka w roztargnieniu rozrzuciła wszystkie niemal zebrane kwiatki na piasek alei.
Z całego bukietu wreszcie pozostał w jej dłoni tylko bukiecik stokrótek.
Poczęła oskubywać go zwolna, zgodnie z klasycznym obyczajem zakochanych wszystkich czasów i widać było jak się poruszały jej usta, z których żaden dźwięk nie wychodził, a które przecież zadawały widocznie te usankcyonowane pytania:
»Czy kocha?...
»Cokolwiek?...
»Bardzo?...
»Nad życie?... i t. d.«
Dyanna niespokojnie śledziła każden spadający na ziemię listek i ruch warg Blanki.
— Gdyby nie kochała, — mówiła sobie, — na cóż potrzebowałaby zapytywać stokrotki?...
Ale uspakajała się tem, że po wsze czasy, niedorostki nawet pytały polnej wyroczni, tak samo jak nie pojmując nic zgoła, usta ich powtarzając zasłyszane miłosne piosenki.
Może więc i dla Blanki ta stokrotka była tylko zabawką....
A przecież wzrok Dyanny nie mógł oderwać się ani od kwiatka odartego już zupełnie niemal z listków, ani purpurowych ustek Blanki.
Ostatni listek padł wreszcie na ziemię. Stokrotka na ostatnie pytanie odpowiedziała: Nad życie!...
Jak zazdrosny kochanek, który chciałby do głębi przeniknąć duszę swej ukochanej, którą podejrzywa o niewierność bodaj w myślach choćby, tak Dyanna śledziła wyraz fizyognomii młodego dziewczęcia.
Upojenie uśmiechu, który na mgnienie oka rozchylił jej usta, ukazując dwa rzędy olśniewających ząbków, czarowny błysk jej spojrzenia, rozświeconego tryumfującym jakimś wyrazem, były dla biednej Dyanny groźną rewelacyą.
— Niestety!... — powiedziała sobie z goryczą, — niestety!... niestety!... to nie była bynajmniej zabawka!...
Blanka nie poczuła wcale ciężaru inkwizytorskiego spojrzenia, które zaciężyło na niej.
Odpięła od staniczka drugą stokrotkę i poczęta znowu tak samo obrywać jej listeczki.
Dyanna cierpiała tak straszliwie, że zapomniała zupełnie o ostrożności, którą postawiła sobie za prawidło i w chwili kiedy Blanka szeptała pytanie: »Czy kocha?...« przerwała jej i dotknąwszy jej ramienia spytała jej głosem drżącym ze wzruszenia:
— Więc tak zależy ci na tem, aby się tego dowiedzieć?...
Blanka jak ten, którego nagle zbudzą z sennego marzenia, nie zrozumiała zrazu pytania, które jej zadano.
Popatrzała na Dyannę wzrokiem głębokiego zadziwienia.
— Więc tak zależy ci na tem, aby się tego dowiedzieć? — powtórzyła pani Herbert. — Wszakże wyrocznia raz już odpowiedziała ci za niego?...
— Co chcesz powiedzieć? — szepnęła młoda dziewczyna.
— Mówię ci o tym, którego przyzywa myśl twoja, kiedy pytasz stokrótki: czy kocha?
Tak samo jak nagła błyskawica rozświeca ciemności, tak myśl słów Dyanny zarysowała się nagą i ściśle określoną w umyśle Blanki.
Twarz dziewczęcia oblała się rumieńcem szkarłatnym. jako kwiat granatu.
— O, moja siostro... moja siostro... — wyszeptała, ukrywając twarz zarumienioną na łonie pani Herbert, — dla czego pytasz mnie o to?...
— Dla tego, że kocham cię więcej, niż moje życie, drogie dziecko... dla tego, że ci zastępuję miejscematki... dla tego, że mam prawo a zarazem i obowiązek znać do głębi duszę twoją, że mi nie wolno nie wiedzieć o każdej serca twego tajemnicy.... Jeżeli kochasz, jam powinna o tem wiedzieć, żeby bądźto przygasnąć twej miłości, bądź dodać ci siły do jej pokonania.
Blanka posłyszawszy ostatnie te słowa, które w jej uchu zabrzmiały jak zapowiedź nieszczęścia, podniosła głowę i palący rumieniec na jej twarzy ustąpił w jednej chwili miejsca niezmiernej bladości.
— Dyanno, — zawołała z energią kobiety, która się czuje zranioną w tem wszystkiem, co jej jest najdroższe i najświętsze, — Dyanno, co ty mówisz z góry już o pokonywaniu miłości, która może istnieje wyłącznie tylko w twej wyobraźni?... Czyż ty sądzisz, że gdybym kochała, oddałabym serce człowiekowi, który nie byłby tego godzien?... Czyż więc tak mało cenisz twą siostrę, że możesz przypuścić iż dozwoliłaby uczuciu swemu biedź na oślep, na łaskę losu?...
— O! moja Blanko... moja uwielbiona Blanko, — szeptała pani Herbert, której wszystkie pedejrzenia poczynały wzrastać w pewność, — czy ty możesz tak mówić do mnie?... Zanim zwątpiłabym o tobie, umarłabym chyba, a ty to wiesz dobrze! Ale Czyż młode serce nie może się pomylić?
— Nie moje przynajmniej, — odpowiedziały panna de Presles, niemal wyniośle, — za dumne ono, aby się mogło kiedybądź pomylić....
— A zatem, — podjęła Dyanna, zaniepokojona, niespodzianą zwianą, która zaszła w naturze dotychczas tak łagodnej i słodkiej Blanki, — a zatem to prawda, że ty kochasz?...
Na to pytanie tak wprost postawione, młoda dziewczyna zdała się z początku zaniepokojoną i wahającą.
Ale wahanie to trwało chwilę tylko i energia, dotąd ukryta, ponownie się ujawniła.
— A! — rzekła, — pytasz mnie... a badając dajesz mi świadomość tego, co dotąd przedemną było nawpół ukrytem... dajesz mi jawny dowód tego, czegom sama nie była jeszcze pewną... chcesz wiedzieć, czym oddała moje serce. Na cóżbym miała to ukrywać przed tobą, skoro nie mam się za co rumienić? A więc tak, to prawda, kocham... kocham z całej mej duszy i na życie całe.
— Nieszczęśliwe dziecko!... — wymówiła zcicha Dyanna, podnosząc ku niebu oczy i ręce. — Widocznie, że moje cierpienia nie skończyły się jeszcze, że fatum nieprzebłagane jeszcze.
Potem głośno już, dodała:
— A ten, którego kochasz... lub którego przynajmniej zdaje ci się, że kochasz... któż to jest?
— A! ty to wiesz dobrze, moja siostro!... — odpowiedziała spiesznie dzieweczka, — skorom ci powiedziała, że on jest mnie godzien, wiesz przeto, że to Raul.
Dyanna omal nie upadła jak rażona gromem, ostatnia jej nadzieja, ostatnie powątpiewanie niknęły zupełnie.
Żal jej było tej niepewności, którą tak przeklinała dotąd...
Szukała światła a teraz opłakiwała, że to światło rażącem było jak słońce....
Serce jej zbyt przepełnione wybuchnęło łzami, ukryła twarz w obu dłoniach, konwulsyjne łkanie wstrząsało piersi jej i drgało na ustach i ciężkie łzy niby wielkie krople deszczu ulewnego oblały twarz i spadały po przez zaciśnięte palce.
Blanka zadziwiła się naprzód, potem zaniepokoiła tym dziwnym, niepojętym objawem, którego nie mogła żadną miarą odgadnąć przyczyny.
Usiłowała odsunąć dłonie, któremi Dyanna twarz zasłaniała silnie, okryła pocałunkami czoło, włosy i szyję siostry i zawołała, płacząc również:
— O, moja siostrzyczko, moja ukochana siostrzyczko, czemu ty płaczesz? Cóż ja ci zrobiłam i dla czego taką jesteś smutną, tak zrozpaczoną? Dyanno, kochana Dyanno... błagam cię, zaklinam, powiedz mi zkąd pochodzi twoja boleść... powiedz mi, co mam czynić, by cię pocieszyć....
Dyanna próbowała odpowiedzieć Blance, ale dławiły ją łkania, słowa nie chciały się przedostać przez ścieśnione gardło, drżące usta nie mogły wymówić ani jednego dźwięku.
Walczyła wszakże z sobą z nadludzką energią, lękała się bowiem wrażenia, które niewytłómaczona ta scena wywrze na młodej dziewczynie, gdy zwłaszcza scena ta musiała na zawsze pozostać niewytłómaczoną.
Nakoniec udało jej się, jeśli już nie odzyskać krew zimną, to przynajmniej nakazać spokój piersi, stłumić łkanie i łzy powstrzymać siłą niezmierną.
Ręce odjęła od twarzy, a twarz ta była do niepoznania zmienną, przerażającą; przycisnęła Blankę do piersi z nieopisanem uniesieniem.
Pierwsze słowa, które udało się jej wymówić były te:
— Blanko... moje ukochane dziecko... ty mnie kochasz, nieprawdaż?...
— Jak mi możesz zadawać podobne pytanie?... — odpowiedziała Blanka tonem wyrzutu. — Wiesz, że cię kocham całem sercom, duszą całą....
— Kochasz mnie tak, jak gdybym była twoją matką?...
— Kocham cię jak moją siostrę... i kocham cię jak matkę, oczywiście za młodą trochę matkę, — dodała Blanka z uśmiechem.
— A więc gdybym się zwróciła do ciebie z prośbą, nie odtrąciłabyś jej?...
— Odtrącić prośbę twoją!... A! Dyanno wyrazić tę wątpliwość, jest już czemś złem bardzo.
— A gdybym tak jednak zażądała od ciebie wielkiej ofiary?...
— Uczyniłabym z radością, z rozkoszą wszelką ofiarę, wszelkie poświęcenie... prócz jednego tylko....
— Jakiegoś?...
Blanka spuściła oczy z dziewiczem zakłopotaniem i nie zaraz odpowiedziała.
Dyanna powtórzyła swe pytanie.
Młoda dziewczyna wyszepnęła, ale tak cicho, że Dyanna raczej odgadła ją niż zrozumiała:
— Prócz tego, bym już nie myślała o Raulu.
Pani Herbert spodziewała się tych słów a jednak poczuła jakby pchnięcie w samo serce, usłyszawszy je.
Padła przed Blanką na kolana, pochwyciła jej ręce, okryła je pocałunkami i łzami, wołając błagalnym głosem, który przerywały łkania:
— Niestety! ta ofiara, której mi odmawiasz, ja o nią to właśnie przychodzę cię błagać... błagać na kolanach... błagać ze łzami....
Blanka wyrwała nagle ręce swe z uścisku pani Herbert i cofnęła się o krok wstecz.
— A więc, — rzekła, — to moje przywiązanie do pana de Simouse sprawia ci taką boleść.
Dyanna nie mogła mówić.
Głową tylko skinęła na znak przyznania.
Blanka ciągnęła dalej:
— Więc chcesz, abym złamała miłość moją i złamała serce? chcesz, żebym zapomniała o wszystkich marzeniach, w których widzę przyszłe szczęście moje w połączeniu z Raulem?
Dyanna ponownie skinęła głową.
— Cóż ci zrobił pan Simeuse, że go nienawidzisz do tego aż stopnia, że poświęcasz dla tej nienawiści nawet tę miłość, którą utrzymujesz, że masz dla mnie?
Blanka wymówiła głosem oschłym, urwanym to okrutne pytanie.
— Co ty mówisz?... — zawołała pani Herbert, przerażona tem, co się działo w duszy dziecka. — Ja nie czuję nienawiści dla nikogo.
— Nie wierzę ci!... — odpowiedziała Blanka stanowczo.
— Mamże ci przysiądz?... nastawała pani Herbert.
— A to po co?... Nie wierzyłabym w twoje przysięgi!... Czy ty myślisz, moja siostro, że ja mam oczy, co nic nie widzą?... Czy ty myślisz, że dziwny wstręt twój, powiedziałabym niemal: zgroza, którą cię przejmuje ten, którego kocham, uszły mego oka? Nie, widzę to oddawna.... Ty tu jedna tylko zapoznajesz Raula!... Mój ojciec i mąż twój mają dla niego szacunek i sympatyę, na które zasługuje!... Ty, ty go nienawidzisz!.. Ale za co?... Ja to wiedzieć powinnam, ja muszę wiedzieć!
Dyanna przytłoczona ciężarem tej sytuacyi bez wyjścia, milczała.
Blanka ciągnęła dalej z egzaltacyą:
— Wreszcie, moja siostro, nie chcę ja cię potępiać nie wysłuchawszy, a zarazem pragnę ci dowieść, że miłość moja dla ciebie jest bez granic.... Musi to być jakiś motyw wyższy, jakiś powód święty, który cię znagla do żądania odemnie i co żądania tak usilnie, tak gorąco ofiary, która mnie zabija!.. Powiedz mi, co to za powód a przysięgam ci, że choćbym wiedziała, że mi przyjdzie umrzeć, stłumię w sobie tę miłość!...
Dyanna załamała ręce w rozpaczy.
— Więc nie odpowiadasz!... — zawołała Blanka. — Milczysz!... Nie możesz mi przeto nic powiedzieć?
— Nic... — wyszeptała pani Herbert głosem zagasłym.
— Ależ dla czego wreszcie!... dla czego?
— Nie badaj mnie?
— A zatem chcesz zachować milczenie?
— To konieczne.
— W takim razie czego się spodziewasz?
— Spodziewam się, że ustąpisz przed memi łzami, że nie zdołasz oprzeć się mojej boleści.
— Nie wiedząc nic?
— Tak, moje dziecko, nic nie wiedząc.
— Mylisz się Dyanno i twoja nadzieja jest niedorzeczną.... Tobie, która mi odmawiasz wszystkiego, ja równą odpłacę miarą.... Kocham Raula, a ponieważ ty nie dajesz mi dowodów na to, że on jest mnie niegodnym, kochać go będę zawsze.... Dzięki Bogu, nie jesteś matką moją i nie masz żadnych praw do mnie. Mam ojca... ojca dobrego, który nie skarżę mnie na cierpienie bez powodu.... Pójdę do ojca, powiem mu wszystko i zobaczymy co zwycięży: jego miłość dla mnie, czy twoja nienawić do Raula!... Żegnam cię, siostro.
I Blanka, zraniona do głębi niepojętą tajemniczością, którą pani Herbert otaczała swą prośbą okropną, oddaliła się nagle nie odwracając nawet głowy I na błagalne wołanie Dyanny.
Ta skoro pozostała sama, rzuciła się na darniową ławeczkę stojącą obok niej a usta jej wyszeptały:
— O! nieszczęśliwam ja kobieta!... nieszczęśliwa nad wszelką miarę!...
Z godzinę tak blizko siedziała na tem samem miejscu nieruchoma, milcząca w stanie całkowitego unicestwienia tak moralnego jak fizycznego.
Po upływie tego czasu podniosła się i zwolna, automatycznie jak lunatyczka zwróciła się ku zamkowi.
Była jak trup bladą, a wielkie jej oczy miały w sobie coś błędnego, przerażającego niemal.
Na szczęście park był pusty i Dyanna mogła dojść do zamku i dostać się do swego pokoju nie napotkawszy po drodze nikogo.
Przybywszy tam, weszła do oratoryum przytykającego do jej sypialni i ukląkłszy na klęczniku, płakała długo z głową ukrytą w dłoniach.
Modlitwa i łzy dodały nieco spokoju biednej kobiecie.
— Nie! — wyszeptała, — nie, to niemożliwe, Boże mój i Ty nie zechcesz karać mnie tak okrutnie za błąd, który nie jest moją winą... za zbrodnię, w której jam niewinną!...
Wyszła z modlitewni i zasunąwszy wewnętrzną u drzwi swej sypialni zasuwkę, tak aby, ją nikt nie mógł zejść, dodała:
— Gdybym ja jednak myliła się!... Gdyby to podobieństwo okropne było tylko po prostu grą mojej wyobraźni... Przypatrzmy się, przypatrzmy jeszcze...
I odejmując od łańcuszka swego zegarka, mikroskopijnych rozmiarów kluczyk, pocisnęła ukryty zameczek hebanowego mebla.
Szuflada się otwarła.
Twarz Dyanny pobladła jeszcze okropniej.

Koniec II tomu.

TOM TRZECI.
BLANCHE DE PRESLES[1]

I.
MEDALION

Twarz Dyanny popadła więcej jeszcze, podczas kiedy jej ręka zaciśnięta kurczowo wyjęła ze skryteczki biurka jakiś przedmiot niewielki, owinięty w poczwórną bibułkę.
Pani Herbert zwolna odwinęła tę bibułkę, z której ukazał się medalion, zawierający w wązkiej złotej ramce portret, malowany na słoniowej kości młodego jeszcze mężczyzny, wielkiej piękności.
Nie ma w słowniku ludzkim wyrazów na oddanie tego wrażenia, które na widok tego portretu odbiło się na jej twarzy.
Błędny wzrok skazanego na śmierć nie może wyrażać głębszej męczarni, kiedy spocznie na wiązaniu szubienicy, u którego niebawem zawisnąć ma jego głowa.
Znanym nam już jest ten portret, który na Dyannie czynił tak okropne wrażenie, widzieliśmy go już na piersiach Marcelego de Labardès podczas owej wieczerzy u Jerzego Herbert i wiemy, że w ową okropną noc 10-go maja 1830 r., po licznik Marceli, medalion ten pozostawił w zaciśniętej dłoni dziewczyny, którą uratował i zgubił zarazem.
Przy uszku tego medalionu był jeszcze kawałek zerwanej wstążeczki, na której był znać zawieszonym.
Dyanna przypatrywała się długo rysom szlachetnym i wyrazistym twarzy wymalowanej na kości słoniowej; śledziła uważnie każdą ich linię, tak jakby sobie była postawiła za zadanie odtworzyć je w swej pamięci.
Im dłużej trwał ten egzamin, tem bardziej ciemniała twarz młodej kobiety. Długie jej rzęsy spuszczały się coraz bardziej na oczy przysłonięte łzami.
Nakoniec opuściła medalion z cichym szeptem:
— Nie... nie — to niepodobna... takie podobieństwo nie mogłoby być grą przypadku!... Syn tylko może być takim żywym ojca obrazem!... To musi być portret ojca Raula, bo to żywcem jego samego portret.... Zobaczywszy tę miniaturę, Blanka by się pomyliła... biedne dziecko, myślałaby, że to ten, którego zdaje jej się, że kocha... Nieszczęsna córko, nieszczęsnej matki, cóżeś zrobiła Bogu, że cię tak karze za moją nie powiem winę, ale za moje nieszczęście? O! Ty, którego świat cały zowie Bogiem miłosierdzia, Bogiem sprawiedliwości, niechaj twój grom mnie dotknie jeśli chcesz bym milczała! Niech grom Twój mnie dotknie, bo ja Ci bluźnię!... Niech grom Twój mnie dotknie, bo z duszy mojej rozdartej wznosi się ku Tobie krzyk boleści i negacyi: Nie, Ty nie jesteś dobrym!... nie Ty nie jesteś sprawiedliwym!...
I w istnym paroksyzmie szału rozpaczy, Dyanna powtórnie pochwyciła portret; zacisnęła go w drżących rękach, chcąc go zdruzgotać, zmiażdżyć.
Nagle odskoczyła oprawa złota, portret i szkiełko wypadły na dywan.
Dyanna mimowolnie już chciała go zgnieść pod swą stopą.
Ale powstrzymała się natychmiast niemal.
Portret padł wizerunkiem do posadzki i wydało się pani Herbert, że jakichś kilka słów napisanych było na odwrotnej stronie kości słoniowej.
Pochyliła się więc i podniosło ten krążek cieniutki.
Istotnie nie pomyliła się. Na kości napisany był wiersz jakiś i data.
»Dla mego ukochanego syna, Raula Simeuse.«
A pod spodem data:
»Listopad 1827«.
Czytając te słowa, które rozpraszały ostatnie powątpiewania, które mogły jeszcze istnieć w głębi jej myśli, Dyanne oczy zabłysły ponurym blaskiem.
— Raul Simeuse! — wymówią głosem powolnym i cichym. — A więc to prawda, to istotna prawda.... Raul jest, synem tego nikczemnika! O! ja to wiedziałam, ja to wiedziałam dobrze... i nie wątpiłam o tem! ale teraz mam już pewność!... teraz mam dowód niezbity w ręku... teraz nie zabraknie mi już odwagi do stawienia czoła łzom Blanki, do złamania jej serca nawet, jeśli to będzie potrzebnem... bo gdyby nawet miała przypłacić to śmiercią, ja nie dopuszczę do tego przeklętego związku.... Wolę sama razem z umarłą zstąpić do grobu, ale nie dozwolę dziecku, póki ja żyję, poślubić syna jej ojca!
Dyanna podjęła medalion z ziemi, uspokojona już, bo z jasno wytkniętą drogą postępowania na przyszłość; medalion i oprawę jego uporządkowała i schowała w skrytce szuflady, na której napowrót zajęły biżuterye dawne swe miejsce. Potem zamknęła szufladę i z całego poprzedniego zajścia nie pozostało i śladu.
Wyczerpana ze zmęczenia tych straszliwych wzruszeń, których doznawała bez przerwy począwszy od pierwszej z Blanką rozmowy, Dyanna rzuciła się na otomanę i wsparłszy głowę o poduszki puściła wodze myślom i myśl pobiegła gdzieś bez celu zatrzymując się na obojętnych przedmiotach, usiłując oddalić się od tego co jej dolegało tak boleśnie.
Ten stan półsnu, pół jawy, co to snem nie jest całkowitym, ale co niemal zawsze idzie w ślad za wiekiem nerwowemi wstrząśnieniami, począł ogarniać młodą kobietę.
Dynna śniła choć nie była uśpioną, zdał jej się, że słyszy melodyjny głos, czysty jak kryształ głos dzieweczki szepczący do jej ucha:
— Tyś mi siostrą, tyś mi matką... kocham cię... uwielbiam.
I Dyanna uśmiechała się na dźwięk tego głosu, pod ciepłem tych pocałunków. Czuła, że nowe wstępuje w nią życie.
Nagle zadrżała, otwarła oczy i głowę podniosła.
Ktoś zapukał do drzwi.
— Proszę... — odezwała się pani Herbert.
Pukanie ponowiło się.
— Czemuż nie wchodzisz.
— Proszę pani, — odpowiedział dobrze znany głos pokojowej, — drzwi są z wewnątrz zamknięte.
— To prawda.
Dyanna zapomniała zupełnie, że wchodząc do siebie, naprzód pozasuwała zasuwki.
Wstała z otomany, na której spoczywała dotychczas i otworzyła drzwi.
— Co się stało? — spytała — i czego chcesz odemnie?...
— Nic, proszę pani, to tylko pan hrabia.
— Przecież ojciec nie chory?... — zawołała Dyanna z przerażeniem.
— Nie, pani... pan hrabia kazał zapytać tylko, czyby pani nie mogła zejść do niego.
— Idź powiedz memu ojcu, że za lulka minut tam zejdę.
— Dobrze, pani.
— Czy mąż mój jest przy ojcu?
— Nie, pani.
— A panna Blanka?
— Panna przechadza się po parku... pan hrabia jest sam zupełnie....
— To dobrze, idź już.
Pokojowa wyszła.
Dyanna podeszła do lustra i przejrzała się w nim.
Bladą była niesłychanie, oczy czerwone, zapuchłe, podkrążały obwódki sino-żółte.
— Taką nie powinien mnie zobaczyć ojciec... — szepnęła kobieta, — byłby zaniepokojony.
Obmyła twarz i oczy wodą zimną, przygładziła włosy, zerwała różę z dębowej rzeźbionej żardiniery i przypięła ją do stanika.
Po tem przygotowaniu dopiero opuściła pokój i skierowała się ku pokojowi generała.


II.
OJCIEC I CÓRKA.

Generał oczekiwał Dyanny niecierpliwie, spieszno mu było bowiem zakomunikować jej oświadczenie Marcelego, uczynione w imieniu Raula.
Pan de Presłes szczerze lubił Raula; słyszeliśmy, jak się sam do tego przyznawał.
Natura tak prawa i otwarta młodzieńca, pozyskała sobie w zupełności wszystkie jego sympatye. To też nie dziw, że miłość jego dla Blanki, gorącego miała w generale protektora, rozrzewniał go widok uczucia tych dwojga dzieci, rozgrzewał jego serce i całem też sercem pragnął on ich połączenia, do którego nie widział, dodajmy to, żadnej przeszkody.
Wrażenie przykre, które wywarły na nim zwierzenia Raulą, w kwestyi jakiejś dziwnej nieżyczliwości dlań Dyanny, zatarło się wprędce w jego umyśle.
— To niepodobna, — mówił sobie, — to niepodobna zupełnie, żeby moja córka miała nienawidzić tego poczciwego chłopca.... Bo i za cóż nienawidziłaby go? Nie znała go przed jego przybyciem w te strony z baronem Labardès a przecież, gdyby dać wiarę temu co mówi Raul, to od pierwszej zaraz chwili ujrzenia go okazała mu swą odrazę. Nie, raz jeszcze: to niepodobna! Raul, jak każdy zakochany, który lęka się zawsze napotkania jakichś przeszkód na swej drodze, wziął własne urojenia za rzeczywistość!... młode serce chętnie stwarza sobie chimery bezpodstawne.... Tak, tak, to nic innego, bo gdyby było inaczej, trzebaby przypuści, że Dyanna jest szaloną chyba, a przecież nigdy chyba Bóg nie stworzył trzeźwiejszego i bardziej prawego umysłu, lepszego serca.
Tak uspokojony własnem rozumowaniem, starzec nie wątpił bynajmniej o radości, jaką wieść o oświadczeniu się Raula sprawić musi jego córce.
Takiemi były jego poglądy w chwili, gdy drzwi się otwarły i Dyanna weszła do biblioteki.
Ojciec i córka nie widzieli się jeszcze dnia tego.
Pan de Presles podniósł się z fotelu i podszedł kilka kroków naprzeciw Dyanny.
— Kochane dziecko, jak mi się miewasz? zawsze jestem szczęśliwy, kiedy cię widzę, ale dziś więcej jeszcze niż kiedykolwiek....
I uścisnął po dwakroć rękę pani Herbert z szczególniejszem jakiemś uczuciem.
— Cóż to się stało, ojcze? — spytała Dyanna żywo. — Widzę na ustach twoich uśmiech dobrej wróżby i zdajesz mi się z czegoś uradowanym....
— Bo też uradowanym jestem istotnie.
— Czy mogę spytać cię z czego to?
— Bez wątpienia.
— A zatem pytam....
— Mam ci udzielić dobrej wiadomości....
— Dobrej wiadomości, mnie!... — powtórzyła Dyanna.
A po cichu dodała z głębokim smutkiem:
— Zkądżeby przychodziła dobra wiadomość, wiadomość, któraby mnie ucieszyć mogła?... Alboż tu na ziemi jest jeszcze dla mnie szczęście?...
Generał, nie dostrzegłszy wyrazu goryczy, który się odbił w rysach córki, ciągnął dalej:
— Nie chcę cię dłużej pozostawiać w niepewności, bo nie odgadłabyś nigdy... chodzi tu o coś, co ty najbardziej w świecie kochasz...
— W takim razie, mój ojcze, chodzi tu o ciebie, o Jerzego, lub o Blankę....
— Zgadłaś, — odpowiedział generał z uśmiechem, ale wyłącza się twego ojca i męża z tej sprawy... chodzi tu o Blankę, o Blankę wyłącznie.
— Chodzi o Blankę! — szepnęła pani Herbert, drżąc mimowolnie i cała krew jej z twarzy zbiegła do serca.
— Tak, o Blankę....
Generał przerwał sobie nagle i zawołał:
— Ale po co blednąć zaraz, po co tak drżeć, skoro tu chodzi o dobrą przecież wiadomość.
— Co chcesz, ojcze, — odpowiedziała Dyanna, przywołując gwałtem na usta uśmiech, który z nich gdzieś uciekał — co chcesz?... Wiem dobrze, że to słabość, słabość posunięta do śmieszności, ale nic pod tym względem zmienić nie mogę; sama zapowiedź jakiegoś wypadku, jakiegobądź, dotyczącego mojej ukochanej Blanki, sprawia mi wzruszenie, wobec którego jestem bezsilną. Zresztą widzisz, ojcze, że to już przeszło, skoro to co mi masz zwiastować jest szczęściem.
Pan de Presles uścisnął w swych dłoniach ręce Dyanny i rozpoczął ponownie:
— Czy nie jesteś tego zdania ty, coś poślubiła człowieka, którego kochałaś, że największą radością najwyższem szczęściem kobiety na tym świecie jest związek taki, który skojarzyły nietylko konwenanse pozycyi i majątku, ale przedewszystkiem uczucia serca i ducha pokrewieństwo?...
— Bez wątpienia... — wybąknęła Dyanna z nerwową niecierpliwością, — miłość w małżeństwie to niebo.... Ale do czegóż tem zmierzasz, mój ojcze?
— Troszeczkę cierpliwości, proszę cię, — prowadził rzecz swoją dalej generał. — Jakkolwiek daleką obrałem drogę, niebawem dojdę do celu.... Związki podobne do tego, jaki tu wspomniałem, są rzadkie niezmiernie i trzeba Bogu dziękować, gdy one przedstawią się komu z tych, których kochamy....
— Mój ojcze, kończ na miłość boską!
— A więc małżeństwo takie, które wedle mnie przedstawia wszelkie szanse doskonałego, niezakłóconego szczęścia przedstawia się właśnie w tej chwili, kochanej naszej Blance....
Serce Dyanny przestało bić nagle.
— Proszono cię o jej rękę? — wymówiła szeptem.
— Tak.
— Dzisiaj?...
— Przed godziną zaledwie.
— Któż to?
— Marceli de Labardès.
— Dla siebie?
— Dla swego przybranego syna, dla dziedzica a raczej spadkobiercy całego jego majątku, dla Raula Simeuse....
Dyanna poczuła zawrót głowy, poczuła, że szal jakiś straszny ż serca idzie do jej mózgu... pojęła, że z ust jej wpół otwartych miał się wyrwać krzyk rozpaczy i zgrozy; ale pokonawszy siłą woli ten poryw zdołała zapanować nad swem wrażeniem i spytała:
— Co mu odpowiedziałeś, ojcze?
— Że związek proponowany spełniłby wszystkie moje życzenia, że jednak, — ponieważ ty zastępujesz wobec Blanki miejsce matki i że skutkiem tego nadałem ci do Blanki macierzyńskie prawa, — przedewszystkiem należało postarać się o uzyskanie twego przyzwolenia.
— Miałeś zupełną słuszność, mój ojcze, — odpowiedziała Dyanna z dziwną egzaltacyą. — Zatem zezwolenie moje na ten związek, postawione i uważane jest jako rzecz nieodbicie konieczna?
— Toż dałem tego dowód.
— I gdybym ja odmówiła tego zezwolenia, ty zrzekłbyś się, ojcze, proponowanego małżeństwa?
— Zrzekłbym się go, ale z głębokim żalem, z prawdziwą boleścią....
— A więc, mój ojcze, przebacz mi, że ci muszę sprawić tę przykrość tak wielką, ale małżeństwo to jest niepodobnem....
Generał nie mógł zapanować nad nagłem zdumieniem.
— Niepodobnem! — powtórzył — powiedziałaś, że niepodobnem?
— Tak, mój ojcze.
— Dla czego?
Dyanny usta poruszyły się by odpowiedzieć:
— Bo ojciec Raula jest nikczemnikiem, a ten nikczemnik jest zarazem ojcem Blanki.
Ale w chwili wymówienia już słów tych, zbrakło jej do ich wypowiedzenia odwagi, palący rumieniec zalał twarz jej, spuściła głowę i zamilkła.
Przez długą chwilę czekał pan de Presles na odpowiedź córki.
Gdy jednak odpowiedzi tej nie było, podjął znów:
— Zobaczmyż, moje kochane dziecko, zastanów się... toż kochasz Blankę nad wszystko w świecie, nieprawdaż?
— Tak... nad wszystko w świecie... — powtórzyła Dyanna, zaledwie dosłyszalnym głosem.
— Skoro tak jest, nie możesz przecież myśleć na prawdę o poświęceniu jej szczęścia i jej przyszłości, twojemu uprzedzeniu, twojemu nieuzasadnionemu wstrętowi, niewyrozumowanej antypatyi, którą masz dla pana de Simeuse!...
— A! — wymówiła z cicha pani Herbert, — powiedziano ci więc, że ja nienawidzę Raula?
— Bez wątpienia.
— A któż ci to powiedział, ojcze?
— Wszyscy, twój mąż, Marceli, sam Raul nakoniec... czyżby się omylili? czy ty nie doznajesz odrazy, ni nienawiści do tego młodzieńca?
Dyanna zawahała się.
Dwie drogi stawały przed nią.
Pierwszą było przyznanie się przed ojcem do całej prawdy i odkrycie przed nim tego, czego nie wiedział jeszcze ze szczegółów okropnej nocy 10-go maja 1830 roku.
Drugą było wzięcie na siebie i uznanie za rzecz istotną i niezaprzeczoną tej nienawiści dziwnej, nieuzasadnionej a głębokiej, o którą ją posądzali wszyscy.
Używszy tego sposobu zyskiwała przynajmniej na czasie i odraczała okropne wyznanie, o którem myśl sama raniła w niej boleśnie wszystkie święte uczucia wstydu żony i matki.
Wybór jej nie był wątpliwym, zdecydowała się na ostatnią drogę.
— A więc tak, — rzekła, — nie mogę tego ukryć i daremnie usiłowałabym ukrywać to przed sobą samą... doznaję dla pana de Simeuse uczucia nieprzezwyciężonej odrazy.... Na sam jego widok serce mi cierpnie. Zdaje mi się, że widzę w nim nietylko mego wroga, ale wroga tych wszystkich, którzy mi są drodzy!... Nie pytaj mnie, ojcze, o powody tej niepojętej antypatyi do człowieka, który może i powinienby całkiem inne wywoływać we mnie wrażenie, nie umiałabym zdać ci z tego sprawy, bo one są dla mnie samej nieznane, niedocieczone.... Czy to jest instynkt jakiś cudowny, który mną kieruje, czy dziwna aberacya, co mnie zaślepia?... Nie wiem.... Przyszłość może nas o tem pouczy.
Pan de Presles słuchał Dyanny w niemem przerażeniu.
Słyszał wyraźnie, dokładnie jej słowa, a przecież nie był w stanie uwierzyć w rzeczywistość tych słów, które obijały się o jego ucho.
Nie poznawał swej córki.
Cóż się stało z tym jasnym rozumem, z tą wysoką inteligencyą, której dotąd nic nigdy nie zadało kłamu.
To widoczne, że, aby mówić tak jak mówiła teraz pani Herbert, musiała chyba być pod władzą jakiegoś szalu.... A jednak wydawała się spokojną i bladość jej twarzy wykluczała myśl wszelkiego chwilowego wzburzenia.
Pan de Presles wsparł łokcie na stole, stojącym obok niego.
Opuścił głowę na dłonie i przez kilka minut pozostał milczącym, pogrążony w bolesnem rozmyślaniu.
Kiedy podniósł głowę, Dyanna widzieć mogła, a serce ścisnęło jej się na ten widok, jak łzy wielkie ciężkie spływały po zbrużdżonych jego policzkach.
Łzy co spływają po dwudziestoletniej twarzy, mogą czasami być wzruszającemi, nigdy jednak nie są one przykrym widokiem.
Nadmiar młodości często wytryska łez źródłem.
Łzy spadające z oka starca sprawiają wprost przeciwne wrażenie.
Boleśnie jest, przykro patrzeć na nie.
Rzekłbyś, że wraz z temi ostatniemi perłami, co spadają z u więdły powiek, ucieka z serca i źródło życia!...


III.
BRAT I SIOSTRA.

— Dyanno, — wyszeptał starzec z akcentem rozpaczy, — ja ci nie powiedziałem może, że Blanka kocha Raula?
— Nie powiedziałeś mi tego, ojcze, ale ja wiedziałam o tem... — odparła pani Herbert.
— I wobec tej miłości, takiej czystej, takiej uroczej, ty jesteś bez litości?
— W wieku, w którym jest Bianka, zapomina się szybko.
— Mylisz się, moje dziecko, takie serce, jak serce Blanki, nie zapomina! Skoro raz się oddało, oddało się na zawsze....
— Pozwól mi wierzyć, ojcze, że tu nie chodzi o żadne poważne i trwale uczucie, ale po prostu o przywiązanie przelotne, niemal dziecinne jeszcze. Pozwól mi wierzyć, że Blanka łudzi się sama, co do natury tego uczucia i że nadaje imię miłości temu, co jest tylko sympatyą....
Generał łagodnie wstrząsnął głową.
— Nie, nie... — rzekł po chwili, — Raul de Simeuse, ja to czuję, jest jednym z takich, których kochają kobiety na śmierć i życie. Mam tę pewność, że Blanka cierpieć będzie okropnie.
— Lepszem jest cierpienie niż jej nieszczęście.
— A więc postanowienie twoje jest stanowczem?... Odmawiasz przyzwolenia na to małżeństwo, które byłoby radością ostatnich dni moich?
— Powinnam odmówić i odmawiam....
— Nieodwołalnie?
— Tak, nieodwołalnie, mój ojcze.
— Okrutne dziecko! pominąwszy już przykrość, którą mi sprawiasz, pomyśl, w jaki wprowadzasz mnie kłopot!
— Nie rozumiem cię, ojcze.
— Cóż ja powiem teraz Marcelemu Labardès i Raulowi, kiedym poniekąd już zobowiązał się wobec nich?
— Nie zobowiązywałeś się, mój ojcze, skoro podporządkowałeś swoje zezwolenie mojemu. Odpowiesz, że ja sprzeciwiam się temu małżeństwu i że gorące twe prośby nie zdołały nic wymódz na mnie.
— Raul będzie chciał dowiedzieć się przyczyny tej śmiertelnej a niepojętej zniewagi, którą mu czynisz.
— Więc niechaj przyjdzie mnie samą zapytać o nią, będę umiała odpowiedzieć mu na to pytanie, nie dotykając go przecież... Nic cię zresztą, ojcze, nie obowiązuje do dania natychmiastowej odpowiedzi... Łatwo jest tu zyskać na czasie.... Wiek Blanki może tu być najlepszym pretekstem do odwleczenia całej tej sprawy. Uznajemy, że dziecko za młodem jest jeszcze, by myśleć o wydawaniu jej już za mąż.... Któż mógłby czuć się obrażonym tak prawdopodobną i tak naturalną odpowiedzią?...—
Tak... tak... bez wątpienia, — szepnął pan de Presles, — wszystko to być może, że jest łatwem i prostem w istocie... ale trzebaby kłamać... a ja kłamać nie umiem.
Kiedy starzec wymawiał te słowa, dziwny jakiś uśmiech zarysował się zwolna na jego ustach i zwolna, zdało się, do nich przyrastał.
Wyraz jego twarzy począł się zmieniać, a raczej twarz jego zwolna utracała wszelki wyraz...
Iskierka życia umysłu znikała z oczu, co zwolna stawały się nieruchome i bezbarwne.
Plecy jego pochyliły się, zgarbiły, głowa opadła naprzód a obie ręce oparły się o kolana, jak ręce owych kolosów egipskich, wyciętych w granicie za czasów Faraonów.
Dyanna z widoczncm przerażeniem śledziła widoczny a szybki postęp tej zmiany tak nagłej.
— Mój ojcze, mój ojcze... — spytała niespokojna, — na miłość boską co ci jest?...
Pan de Presles nic nie odpowiedział i jak się zdawało, nie słyszał nawet pytania córki.
Dyanna uklękła przed nim, ujęła jedną z jego dłoni i okryła ją pocałunkami; Generał spuścił wzrok ku pani Herbert a ten sam uśmiech dziwny, bez wszelkiego powodu nie schodził z ust jego.
— A!... to ty, moja córko... to ty, Dyanno... — ozwał się wreszcie głosem powolnym i zaledwie nieco przypominającym zwykły jego organ mowy. — Nie widziałem cię jeszcze.... Czyś ty tu dawno już, moje dziecko?...
— Tak, mój ojcze, jestem tu już oddawna....
— Bo ja zapewne spałem....
Pani Herbert milczała.
Generał mówił dalej:
— Teraz, jak mi się zdaje, jest na świecie wiosna...
— Nie, ojcze, lato się kończy.
— A, tak, prawdą.... Nie przypominałem sobie tego.... Czy dziś pogoda?
— Tak, ojcze.
— Zdaje mi się, że słońce świeci.
Dyanna skinęła głową twierdząco.
— Gdybyśmy tak poszli przejść się po parku.... Zdaje mi się, że to by mi przyniosło ulgę.... Czy łechcesz, Dyanno?
— Ja wszystko chcę czego ty chcesz, ojcze....
— A więc chodźmy.... Ale ja jestem słaby, dziwnie słaby... trzeba mnie podtrzymywać.... Przywołaj Blanki i jej męża.
— Jej męża? — powtórzyła pani Herbert zdumiona...
— Naturalnie.... Czyż to Raul nie jest mężem Blanki?
— Nie, mój ojcze.
— A! zdawało mi się.... Ale jeśli nim nie jest jeszcze, powinien nim zostać... będzie nim.... Każ im tu przyjść obojgu.... Ja tak lubię patrzeć na tych dwoje dzieci, gdy są obok siebie... one takie piękne i takie są dobre.
— Pana de Simeuse niema wcale w zamku, mój ojcze....
— A Blanka?
— Znajdziemy ją w parku.
— To idźmyź do niej... Podaj mi rękę.... Promienie tego cudnego słońca radością przejmują moje serce.... Czuję się dziwnie szczęśliwym, moja córko... i ty wydajesz mi się szczęśliwą, moja Dyanno.... Wokół nas wszędy jest szczęście, szczęście nas otacza... ostatnie dni moje będą dniami spokoju i radości.
Dyanna płakała, ale ojciec nie widział tych łez zupełnie.
Przy jej pomocy generał powstał z niesłychanym trudem z tego fotelu, który przed chwilą zaledwie opuszczał jaknajswobodniej, wychodząc na spotkanie córki.
Potem starzec wsparty na młodej kobiecie, wyszedł z biblioteki i skierowali się zwolna przez korytarze zamkowe i schody prowadzące do parku.
Pan de Presles, jak to każdy pojmie, dostał nagłego ataku mózgowego cierpienia, które jak mówiliśmy już pojawiały się coraz częściej i trwały coraz dłużej.
— To dla mnie zwłoka... — pomyślała sobie Dyanna, a może skoro rozum jego powróci, ojciec nie l będzie już nic pamiętał....
Godziny dnia mijały, wieczór nadszedł, a światło umysłu nie powróciło do głowy starca.
Jerzy Herbert pojechał do willi Labardès, aby uprzedzić Marcelego i Raula, że im się przyjdzie uzbroić w cierpliwość i czekać jeszcze na tak gorące przez nich pożądane rozstrzygnięcie się sprawy.


∗             ∗

Na skutek zajść, zaszłych w Tulonie po owem śniadaniu ofiarowanem przez barona Polart swym przyjaciołom, w »Klubie Przemysłu i Sztuki«, Gontran powrócił do zamku bardzo późno w nocy.
Trzeba mu oddać sprawiedliwość i przyznać, że nie zamknął oczu tej nocy ani na chwilę, że stojąc u otwartego okna, widział jak jedna po drugiej zagasały gwiazdy w przestrzeni, spychane z niebios pierwszym brzaskiem zorzy.
Bezsenność Dyanny była tak samo zupełną a stokroć okropniejszą jeszcze, bo młoda kobieta zmuszoną była udawać sen, aby ukryć przed mężem męczarnie, które szarpały jej serce.
Od samego zaraz rana, zapewniwszy się, że Jerzy wyjechał na konną przejażdżkę, Gontran poprosił siostrę o chwilę widzenia się, które też zaraz otrzymał.
W chwili, gdy młody człowiek wszedł do pokoju Dyanny, ta ostatnia zafrasowaną została jego bladością niezwykłą i gorączkowym blaskiem jego oczu.
— Czyś chory? — spytała go serdecznie i z prawdziwem zajęciem, boć, bądź co bądź, był jej bratem i jakkolwiek opłakane było jego postępowanie, mogła go już nie szanować, ale czuć musiała, że taż sama krew płynie w ich żyłach i musiała kochać go wbrew wszystkiemu.
— Czyś ty chory? — powtórzyła. — Wyglądasz, jakbyś był cierpiącym.
— Nie, moja kochana Dyanno... źle spałem tylko i to wszystko.. nigdy zresztą nie czułem się zdrowszym.
— Szczęśliwą jestem, jeśli to prawda.... Ale czemuż mam przypisać tę poranną wizytę, tak przeciwną twoim nawyknieniom?...
— Przychodzę prosić cię o oddanie mi pewnej przysługi.
— Przysługi?
— Tak, przysługi.
— Zgaduję.
— Bardzo wątpię.
— Grałeś i przegrałeś... i przychodzisz mnie prosić o pieniądze. Niestety, kochany mój Gontranie, jeżeli to to, w takim razie bardzo źle trafiłeś, niedawno temu dwa razy przyszłam ci w pomoc i kieska moja jest teraz pusta kompletnie.
Gontran wyjął z kieszeni garść złota, którą ukazał Dyannie.
— Widzisz, żeś się omyliła... — rzekł wreszcie. — Przysługa, której się po tobie spodziewam, nie ma nic wspólnego z pieniędzmi.
— A! — zawołała pani Herbert tonem rzeczywistego zdziwienia.
Potem dodała:
— Ale w takim razie o co chodzi?
— Zaraz się dowiesz, — odpowiedział wicehrabia nie bez pewnego zakłopotania. — Czy przypominasz sobie któregoś dnia, onegdnaj, jeśli się nie mylę, przedstawiłem tobie i ojcu jednego z moich przyjaciół?...
— Przypominam sobie, a jeżeli chcesz, abym była szczerą, wyznam, że zdziwioną jestem niepomiernie, iż wznawiasz podobne wspomnienie.
— Dla czegóż to?
— Pytasz mnie o to, a wiesz to równie dobrze jak ja.
— Nie, doprawdy.
— Tem gorzej dla ciebie.... A więc kochany mój Gontranie, czyż nie powinienbyś rumienić się za to, żeś sprowadził do domu twego ojca i przedstawił twój siostrze osobistość tak dwuznaczną, żeby nie powiedzieć więcej, jak ów mniemany baron, który nie może być i nie jest twoim przyjacielem.... Podobny brak taktu u szlachcica z twojem nazwiskiem, u światowca jest rzeczą niewybaczoną.
— Jeżeli mi tak bardzo brak taktu, moja kochana Dyanno, — odpowiedział Gontran, wykrzywiwszy twarz uśmiechem, — zdaje mi się, że tobie znów straszcie brak wyrozumiałości.... Być może, że maniery pana Polart pozostawiają wiele do życzenia pod względem dystynkcyi.
— Być może, rzeczywiście... — przerwała pani Herbert z ironią.
— Ale, — ciągnął dalej wicehrabia, — niemniej przeto jest człowiek dobrze urodzony... i... co więcej jeszcze... nasz powinowaty....
Gontran mimo pewności, którą wmawiał w siebie, ostatnie słowa wymówił z wielkiem wahaniem.
— Nasz powinowaty!... — krzyknęła Dyanna. — Cóż to ma znów znaczyć?... Czyżby ten pan Polart rościł sobie przypadkiem pretensye należenia z daleka czy z blizka do naszej rodziny?
— Ależ bez wątpienia, rości sobie tę pretensyę i jest to uzasadniona pretensya.
— Tak ci powiedział?
— Więcej niż powiedział, dowiódł mi tego.
— I jakże to, proszę cię?
— Pokazując mi autentyczny dokument, dowodzący związku w piętnastym stuleciu hrabiego de Presles z jedną ż panien de Polart....
— I ty to widziałeś, Gontranie? — spytała młoda kobieta zdumiona.
— Widziałem to, ja, Gontran, wicehrabia de Presles z bożej łaski.
Dyanna wobec tego twierdzenia, tak stanowczego, swego brata, oszołomioną została na chwilę. Potem odpowiedziała:
— Czegóż to jednak dowodzi? Jeżeli związek, o którym mówisz, istotnie miał miejsce, twój baron mniemany w takim razie ukradł nazwisko, które nosi, oto wszystko!... Zresztą czyż nie można zfabrykować rodzinnych dokumentów i papierów? Nie mało jest ludzi, robiących fałszywe banknoty; fałszują weksle, co przecież jest rzeczą daleko niebezpieczniejszą.... Otóż kto może więcej, ten może i mniej. »Nie trzeba wspominać sznura w domu wisielca!« mówi stare, rozumne francuzkie przysłowie.
I przysłowie to sprawdziło się raz jeszcze.
Z pewnością Gontran nie mógł przypuszczać, by ostatnie słowa siostry były pod jego zwrócone adresem, a jednak słuchając ich, zaczerwienił cię aż po białka oczu.
Dyanna nie spostrzegła bynajmniej jego pomięszania.
— Nakoniec, — podjęła, — powiedzże wreszcie, bo wyznaję, że całkiem nie mogę odgadnąć, o co ci chodził... W jakim celu rozwijasz przedemną uroszczenia rodowe twego szczególniejszego przyjaciela, który z pewnością zyskał sobie swa pargaminy w jednym z tych magazynów, w których, jak mówią, sprzedają podług taksy herby, tytuły i ordery wszelkiego rodzaju i wszystkich kolorów?... Przypuszczam, że nie przychodzisz żądać odemnie, bym pana Polart uznała za naszego krewnego i mówiła mu: »mój kuzynie?«
Drwiący ton Dyanny zbijał coraz bardziej Gontrana z tropu i wzmagał coraz więcej trudność wypowiedzenia prośby, którą sobie ułożył.
Niezmierne zakłopotanie, którego doznawał, powinno być łatwo zrozumiałem naszym czytelnikom.
— Szczerze mówiąc, moja siostro, — rzekł z źle ukrywaną cierpkością, — nie widziałem cię nigdy tak drwiącą i tak opancerzoną w heraldyczną dumę! Co za werwa w twoich napaściach! Cóż ci zrobił ten biedny baron? Zdaje mi się przecież, że zostając żoną Jerzego, który nie jest nawet szlachcicem, zrobiłaś mezalians, urągający wszelkim heraldycznym przywilejom.
Dyana z wyniosłością niemal przerwała bratu.
— Źle ci się zdaje! — rzekła. — Jerzy ma dwoiste szlachectwo serca i rozumu, a te szlachectwa więcej są warte od twego! Zapamiętaj to sobie, mój bracie! Taki wicehrabia jak ty jest bardzo mizerną figurą wobec mieszczucha takiego jak Jerzy. Takiem jest moje zdanie, takiem zdaniem wszystkich ludzi zdrowego rozsądku i rozumu, którzy ci powiedzą, że wielkie nazwisko tylko wówczas coś znaczy, gdy jest godnie noszonem!...
Gontran skłonił się z faryzeuszowską pokorą.
— Dziękuję za nauczkę... — odrzekł.
— Daj Boże, abyś z niej skorzystał! A teraz, czyż nie raczysz wreszcie powiedzieć mi, co cię tu sprowadza, bo ja nie mogę tego żadną miarą odgadnąć sama, powtarzam....
— Bo widzisz, niewiem doprawdy, jak ci to wyznać....
— Co takiego?
— To, jakiej przysługi spodziewam się po tobie.
— Czyżbyś wypadkiem miał się zrobić nieśmiałym?
— W tej chwili: tak... przyznaję....
— Więc masz mnie prosić o coś niedorzecznego!
— Niedorzecznego z twego punktu widzenia, lękam się tego....
— Mów jednakże, ja to potem osądzę... O cóż tu chodzi?
— O mego przyjaciela.,..
— Barona Polart?
— Tak.
— Zagadka jeszcze więcej się wikła... Cóż może być wspólnego między mną a tym panem?
— Nic, bez wątpienia... tylko, że pan Polart pragnie....
Gontran urwał.
— A więc — podjęła Dyanna — zobaczmyż cóż to są za pragnienia tego szlachcica, których, ty, jak mi się zdaje, podjąłeś się oficjalnym być tłómaczem.
Gontran uzbroił się w całą stanowczość.
— Nakoniec, — ciągnął dalej, — baron Polart opuści za kilka dni Tulon, udając się do Afryki, tam bowiem otrzymał od rządu olbrzymie koncesye... a największą jego ambicyą jest: być przed wyjazdem raz jeden dopuszczonym do zasiadania u jednego stołu z ojcem moim i tobą....
— Uf! — pomyślał Gontran, gdy skończył, — przecież powiedziałem!
— Innemi słowy, — spytała pani Herbert, — życzy sobie otrzymać zaproszenie na obiad?
— Tak, właśnie.
Mimo dolegliwych męczarni, które znosiła od wczoraj, Dyanna nie mogła się powstrzymać od wybuchnięcia dźwięcznym, rozgłośnym śmiechem.
— Mój drogi Gontranie, — rzekła wreszcie, — boli mnie to ze względu na twego barona, ale te ambitne rojenia nie zostaną ziszczone....
— Odrzucasz moją prośbę?
— Jaknajformalniej i jaknajabsolutniej.
— Gdybym jednak prosił cię o to gorąco, usilnie?
— Nie zdołałbyś wymódz na mnie rzeczy, która mi się wydaje nietylko wysoce niedorzeczną, ale po prostu nieprzyzwoitą....
— Dyanno, zaklinam cię ze złożonemi rękoma: nie odmawiaj mi.
I w istocie, wymawiając te słowa, wicehrabia wzniósł ręce ku siostrze z błagalnym giestem.
Pani Herbert zdziwiona tym tonem, który tak mało nadawał się do niepodległej i gwałtownej natury jej brata, popatrzała nań badawczo; on nie mógł znieść tego inkwizytorskiego spojrzenia, bo spuścił głowę i oczy, jak przed sędzią.
— Słuchaj, — rzekła po chwili milczenia, — czy będziesz przynajmniej miał odwagę być otwartym?
— Przysięgam ci! — zawołał Gontran.
— Odpowiesz mi prawdę?
— Najszczerszą prawdę.
— A więc przyznaj wraz ze mną, że ten baron Polart nie jest i nie był nigdy twoim przyjacielem....
— Czemże więc sądzisz, że jest?
— Sądzę, że on jest twoim panem a ty jego sługą!
— Jego sługą! — powtórzył Gontran, któremu nowy rumieniec okrył czoło i twarz całą.
— Tak, jego sługą! — ciągnęła Dyanna energicznie dalej, — bo ty tu przychodzisz nie własnowolnie żądać zaproszenia dla tego człowieka, ale służalczo spełnić rozkaz, przez niego ci wydany!... Gontranie, przyrzekłeś mi szczerość. Czy to, com ci powiedziała tu teraz jest prawdą.
— Jest prawdą, — wybąknął wicehrabia.
— A zatem postawiłeś się w zależności od owego mniemanego barona, który bez najmniejszej wątpliwości jest awanturnikiem najpodrzędniejszego gatunku! Pozwoliłeś mu wziąść nad sobą przewagę bez granic!
— Nie ja to uczyniłem, nie ja oddałem mu się w ręce....
— A któż inny?
— Przypadek....
Dyanna wzruszyła ramionami.
— Co ty nazywasz przypadkiem? — spytała. — Co zaszło między tobą a panem Polart?...
— Rzecz nadzwyczaj prosta... grałem....
— I przegrałeś?
— Oczywiście.
— A! wiedziałam to dobrze!..: odgadłam!... Powiedziałam ci to natychmiast. Gontranie, ten człowiek cię okradł.
— Nie sądzę.... Zresztą, tak czy nie, niemniej przegrałem....
— I nie zapłaciłeś?
— I czemżebym zapłacił?...
— I ileż winien mu jesteś?
Po paru sekundach wahania Gontran odpowiedział:
— Trzydzieści tysięcy franków.
— A! Boże mój! — zawołała Dyanna, — trzydzieści tysięcy franków!... O, mój bracie, mój bracie, w jakiemż postawiłeś się położeniu!
— W położeniu okropnem, ohydnem, wiem to równie jak ty dobrze: Pojmujesz to, moja siostro, tak jak ja dobrze, ile potrzebnem jest wyjść z niego....
— Wyjść z niego? A jakimż sposobem?
— Jest tylko jeden jedyny. Pan Polart jest człowiekiem bogatym a więcej jeszcze próżnym niż bogatym.... Poświęca on bez wahania pekuniarne swe interesa najmniejszemu zadowolnieniu swej dumy.... Jeżeli otrzymam przez ciebie, by się zgodzono na zaproszenie go na obiad do zamku Presles, radość jego z tego powodu będzie tak wielką, że zgodzi się na odroczenie w nieskończoność spłaty mego długu.... Jeżeli przeciwnie natrafi na nieubłaganą odmowę, miłość jego własna zraniona popchnie go do najsmutniejszych dla mnie kroków.... Wiem, że zdolny jest domagać się natychmiastowej zapłaty, że przyszedłby aż tutaj szukać mnie i żądać w sposób skandaliczny i brutalny, bym dopełnił mego zobowiązania; a ponieważ nie mógłbym zadośćuczynić temu żądaniu, zwróciłby się niezawodnie do ojca.
— Masz słuszność, — szepnęła pani Herbert, — tego uniknąć trzeba... uniknąć za jakąbądź cenę.... A! gdybym mogła dać ci te trzydzieści tysięcy franków....
— Ale nie możesz?
— Alboż kobiety mają kiedy pieniądze!... Prosić męża o tak wielką sumę.... Odmówiłby mi, to niewątpliwe.... Mój Boże, mój Boże! co tu czynić?
— Wszakże powiedziałem ci, że jeden jest tylko sposób. Upoważnij mnie do zaproszenia na jutro barona a wszystko się ułoży.
— Wszystko się ułoży na jakiś czas może... ale później trzeba będzie przecież zapłacić, a wtedy co zrobisz?...
— Zapominasz, moja siostro, że ojciec nasz jest już bardzo stary i że po nim odziedziczymy znaczny majątek....
Krzyk zgrozy wyrwał się z ust Dyanny.
Wzniosła ku niebu obie ręce, szepcząc głosem wzruszonym:
— Nieszczęśliwy!... nieszczęśliwy!... Więc ty spekulujesz na śmierć ojca!... ty zrobiłbyś z jego trumny kantor, gdzie wypłacałbyś szalone twe długi!
— Dyanno, błagam cię, — odpowiedział Gontran, — nie przesadzajże tak rzeczy najprostszych w sobie, przekręcając całkiem ich znaczenie! Kocham mego ojca tak może jak ty go kochasz, ale ponieważ jest w podeszłym już wieku, my zaś jesteśmy młodzi, przeto wedle wszelkiego prawdopodobieństwa on przed nami zejdzie ze świata. To rzecz tak dalece prosta, że każdy mówi o tem z całą otwartością w świecie ile odziedziczy w przyszłości, choć żyją jeszcze posiadacze majątku. Te przyszłe majątki, ty to wiesz, równie dobrze jak ja, zwą się nadziejami.
— A! — wymówiła pani Herbert, — świat jest nikczemnym!
— To, — pomyślał Gontran, — uwaga niezbyt nowa; ale pozwólmy wygadać się mojej siostrze, bo przed upływem trzech minut zrobi to, o co ją proszę.
Wicehrabia nie mylił się.
Zanim upłynęły trzy minuty naznaczone przez Gontrana na wahanie się Dyanny, ta ostatnia przerwała milczenie, którego Gontran strzegł się pilnie przerywać.
— Mój bracie, — rzekła, — ulegam ci....
A widząc, że młody człowiek zamierza wyrażać jej swą wdzięczność, dodała coprędzej:
— Nie, nie, nie dziękuj mi, bo nic nie czynię ja dla ciebie. Ty jesteś złym duchem naszego domu i niemało już nieszczęść dotknęło nas z twojej winy.... Opuściłabym cię więc, jeśli nie bez żalu to przynajmniej bez litości, twemu losowi, na który zasłużyłeś najzupełniej; ale nie chcę, aby grom ten straszny uderzył w serce naszego ojca i skrócił może dni jego. Nie chcę by jakieś reklamacye przychodziły do jego uszu i zamącały mu umysł; niechcę nakoniec przyczynić się do tego, byś wcześniej został panem fortuny, której wstydzący użytek przewiduję z góry! Możesz przeto oznajmić człowiekowi, któremu się zaprzedałeś ciałem i duszą za marne trzydzieści tysięcy franków, że jutro będzie dla niego miejsce u naszego stołu rodzinnego! Idź, Gontranie, możesz teraz być dumny, boś dokazał rzeczy niemożliwej! Dzięki tobie, bezwstydny łotr, nędzny awanturnik, przyjdzie zasiąść jutro między twym ojcem i twemi dwoma siostrami!... Wszyscy przodkowie nasi wraz ze mną wołają: Brawo Gontranie, brawo!
Wice hrabia nie odpowiedział ani słowa.
Ukłonił się Dyannie, jak gdyby kłaniał się osobie całkiem sobie obcej i wyszedł z pokoju, mówiąc sobie:
— Niezbyt ona miła, ta moja pani siostra; ale ba! wszystko jest dobrem gdy się dobrze kończył...


IV.
PRZYGOTOWANIA.

Gontran nie pragnął bynajmniej powrócić przed upływem kilku dni do Tulonu, gdzie bez wszelkiego wątpienia, awantura poprzedniego wieczoru musiała niemało narobić wrzawy.
Jak większość ludzi, których sumienie nie jest zbyt czystem, lękał się ściągnąć na siebie uwagę ogólną nad miarę.
Opuściwszy pokój Dyanny, wszedł przeto do swego i zasiadłszy przed biurkiem, napisał następujących parę wierszy:

»Mój kochany baronie!«

»Piszę do Ciebie oficyalnie w imieniu mego ojca i siostry a zarazem i w mojem, ażeby Ci wyrazić naszą nadzieję, że zechcesz nam zrobić przyjemność przybyciem jutro na obiad do zamku Presles.
»Czuję się cokolwiek cierpiącym dziś rano i nie mogąc, ku wielkiemu memu zmartwieniu pojechać zobaczyć się z Tobą, obieram drogę przesłania ci tego, listu przez mego lokaja.
»Godzina, w której rodzina moja zasiada do stołu jest niezmienną, bo niepodobieństwem jest czynić jakieś zmiany w trybie życia i nawyknieniach starca. Siadamy zatem punkt o szóstej do stołu.
»Zanim będę miał przyjemność uściśnienia pańskiej rękę, wierzaj mi pan, że Ci jestem całkowicie oddanym.

«Wicehrabia Gontran de Presles.«

Ukończywszy ten list i włożywszy go w kopertę, wicehrabia wydał swemu służącemu rozkaz, by siadł; na konia natychmiast i popędził do Tulonu, tam odnalazł pana Polart, bądź to w hotelu marynaki królewkiej, bądź w klubie, wreszcie, żeby nie wracał nie odszukawszy go i oddawszy mu w ręce listu, któryśmy tu przytoczyli.
Lokaj powrócił we trzy godziny, przywożąc następny bilecik:
»Dzięki za uprzejme zaproszenie, którego Pan byłeś tłómaczem, kochany wicehrabio. Spodziewałem się tego po Panu i szanownej rodzinie, z którą mam honor być związanym odległym węzłem powinnowactwa.
»Jutro pięć minut przed szóstą, będę miał zaszczyt stawić się w zamku Presles.
»Do jutra zatem, kochany mój wicehrabio. Całkiem Ci oddany, jak wiesz.

»Baron Achiles de Polart,
»Kawaler kilku orderów

Dzień przeszedł nie przynosząc z sobą najmniejszego zdarzenia dla żadnej z naszych osobistości.
Generał, któremu od wczoraj gęsty mrok zaciemnił zupełnie, jeśli już nie rozum, to przynajmniej pamięć, zdawało się, że popadł całkowicie w dzieciństwo i Dyanna poczynała niepokoić się na seryo, bo nigdy ataki ojca nie były tak długo trwającymi.
Blanka smutna i głęboko zniechęcona mimo swobodnego, wesołego usposobienia, właściwego jej wiekowi, urażoną była na siostrę, trzymała się zdała i oddawała swemu zmartwieniu z nieco romantycznym uporem.
Jerzy wyjechał był od samego rana do wili Labardès, Nie powrócił ztamtąd aż na obiad, który był milczący i ponury, mimo niezwykłej na nim obecności Gontrana.
Nie bez zakłopotania, łatwego do pojęcia, zawiadomiła Dyanna swego męża o tem co zaszło rano między nią a jej bratem i o dziwnem zaproszeniu do którego zmusiła ją konieczność.
— Moja kochana Dyanno, — zawołał Jerzy, wysłuchawszy opowiadania żony z rodzajem zdumienia, — zdawało ci się, że powinnaś uledz bezrozumnym wymogom i nie śmiem ganić cię z tego powodu, bo sam może na twojem miejscu byłbym tak samo postąpił, ale mówię ci to z najgłębszą i najszczerszą boleścią, że ten nieszczęsny Gontran niezadługo shańbi nazwisko, które nosi!
— Niestety! — westchnęła pani Herbert, — i ja się tego lękam tak jak ty, mój przyjacielu, a obawa ta sprawia mi cierpień niemało.
— Bądź pewna, — ciągnął dalej Jerzy, — że brat twój nie wyznał ci wszystkiego, między nim a tym baronem Polart musi być coś innego niż dług karciany....
— Mój Boże, przestraszasz mnie, Jerzy! Cóżby więc być mogło?
— Nieszczęściem nie wiem tego; ale podejrzy — wam i lękam się jakiejś tajonej nikczemności, która później nagle wyjdzie na jaw, a której niesława spa — dnie na nas wszystkich.
— A! — odpowiedziała Dyanna, — oby Bóg miał litość nad nami, a choć to życzenie może się wydać świętokradzkiem, niechaj dozwoli niebo, by zanim się stenie to, co przepowiadasz, oczy mego ojca zamknęły się i nie mogły już patrzeć na tak bolesny widok.
— Tak, oby cię Bóg wysłuchał! — dodał Jerzy niemal po cichu, — i oby zechciał oszczędzić szlachetnego starca. Kto wie, czy to sparaliżowanie umysłu, które z każdym dniem większe czyni spustoszenia, nie jest najwyższym darem Opatrzności?
— Jerzy, Jerzy, — spytała żywo pani Herbert, — sądzisz więc, że pamięć i inteligencya ojca mego już się nie zbudzą do życia?
— Nie umiałbym w tej mierze nawet wyprowadzać żadnych wniosków; ale może należałoby nam pragnąć, by tak się stało. Niestety! moja biedna kochana Dyanno, do tego rodzaju bezbożnych życzeń zmusza cię brat twój! O! niechaj przeklętym będzie dzień, w którym Gontran ujrzał światło dzienne.
Dyanna zlekka położyła rękę na ustach swego męża.
— Nie, — rzekła mu, — mój drogi Jerzy, nie złorzecz! Z pewnością Gontran jest ciężko winnym, ale nie powinniśmy zapominać, że jest synem najlepszej naszej ukochanej matki... tego anioła, co powrócił do nieba!...
— Bodajby tam z góry ona czuwać mogła nad swem dzieckiem, — odpowiedział Jerzy, — i położyła baryerę między nim a przepaściami wstydu i hańby, w które się ma stoczyć!
Dyanna nic nie odpowiedziała. Weszła do swego oratoryum i tam ukląkłszy u stóp Chrystusa z kości słoniowej, który występował z tła purpurowego aksamitu, modliła się długo, nietylko za Gontrana, ale i za siebie również.


∗             ∗
Nazajutrz był czwartek, dzień naznaczony przez wicehrabiego, a raczej przez samegoż pana Polart, na ów obiad, na który zdołał wymusić dla siebie zaproszenie.

Gontran spędził część popołudnia na wydawaniu rozkazów i nadzorowaniu przysposobień.
Przez dziwną, próżność, która może nie była całkiem wolną od niejakiego obrachunku, Gontranowi zależało dziwnie na olśnieniu swego gościa na zaimponowaniu mu roztoczeniem przed jego oczyma przepychu arystokratycznego zbytku, który nietylko wykazuje wielki majątek, ale i ród wielki.
Zazwyczaj obiady w zamku Presles, kiedy rędzina była tylko sama, odbywały się z największą prostotą.
Porcelana japońska w niebieskie desenie zastawiała stół i jeden lokaj obsługiwał wszystkich; Tego dnia Gontran zawezwał całą służbę męzką hrabiego. Lokaje, stangreci, groom, wszystko było wygalonowane i przystrojone w liberyę barw domu Presles’ôw.
Naczynia wyjęto z dębowych rzeźbionych kredensów, gdzie Zazwyczaj spoczywała po za kryształowemi szybami.
Toż samo było z deserowym przepysznym serwisem z sewrskiej porcelany, którym król Ludwik XV obdarował dziada generała.
Każdy z talerzy tego serwisu wart był co najmniej dwadzieścia pięć luidorów.
Co do samegoż obiadu, Gontran polecił był kucharzowi, by przeszedł Samego siebie, piwnicżemu zaś by zeszedł do piwnicy i wybrał co najstarsze, co najlepsze butelki wina.
Dyanna, przechodząc wypadkiem przez salę jadalną w chwili kiedy wicehrabia nadzorował wszystkich tych przygotowań, nie mogła powstrzymać się od wzruszenia ramionami i powiedzenia mu:
— Widząc cię, kochany mój Gontranie, tak zaaferowanego, wiesz, że możnaby pomyśleć, że będziem dziś podejmowali wielkiego pana lub przynajmniej uczciwego człowieka!...
Rumieniec oblókł czoło wicehrabiego.
— No a kto ci dał dowód, — odrzekł, — że pan de Polart nie jest jednym i drugim?...
Dyanna ponownie przybrała wyraz niezmiernej pogardy, odpowiadając:
— O! bądź spokojny, nasi lokaje nawet poznają się na tem.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— To, że z pewnością mieć będą tyle zdrowego rozumu i taktu, że zdziwią się zobaczywszy u stołu swoich panów łotrzyka, którego nie chcieliby widzieć u swego stołu!
Gontrana tem mocniej drażniły te słowa siostry, że uczuł całą ich słuszność.
— Powtarzam ci, — rzekł cierpko, — że nie masz litości....
— A ty, — odpowiedziała Dyanna, wychodząc, — a ty, mój bracie, nie masz godności!...
— A! — pomyślał Gontran sam pozostawszy, — gdybym kiedykolwiek mógł odpłacić ci wszystkie te upokorzenia, któremi mnie raczysz, poprzysięgam ci, kochana moja siostro, że nie zostałabyś moją wierzycielką i że coprędzej dług mój bym uiścił!...
Po kilku minutach wszakże, wicehrabia zapomniał już o swoim gniewie i urazie do siostry, a poświęcił się cały na nowo przygotowaniom, których nadzorował.....
Kiedy już rzeczy wedle jego uznania w zupełnym były porządku, przywołał swego lokaja.
— Janie, — rzekł mu, — posłuchaj mnie uważnie....
— Słucham, panie wicehrabio.
— I powtórz twoim towarzyszom to, co ci tu powiem....
— Dobrze, panie.
— Osoba, która dziś będzie na obiedzie w zamku, jest to jeden z moich serdecznych przyjaciół, pan baron Polart, do którego wczoraj list odnosiłeś... bardzo mi na nim zależy.
— A! i mnie, panie wicehrabio! — zawołał lokaj z naiwnym zapałem.
— A zkądże pochodzi twój entuzyazm, proszę cię? — spytał Gontran z uśmiechem zadowolnienia, bo w umyśle jęgo opinia tego służącego przeciwważała zdaniu Dyanny.
— Ten pan to mi jest dopiero pan co się zowie! — odpowiedział Jan. — Kiedy mu oddałem list pana wicehrabiego, podarował mi dubeltowego czterdziesto frankowego luidora.
— Nie dziwi mnie to bynajmniej z jego strony. Chciałem polecić Ci właśnie, abyś dla niego miał jak największe względy.
— Pan wicehrabia może być spokojny.
— Nazywać go będziesz panem baronem.
— Dobrze, panie.
— Podczas obiadu będziesz się zajmował nim wyłącznie.... Będziesz ciągle stał za jego krzesłom i nalewał mu win najlepszych.
— Pan wicehrabia liczyć może na to, że kieliszki pana barona nigdy nie będą próżne.
— Wybornie. Gdyby wypadkiem pan de Polart nocować miał w zamku, musisz dopilnować, aby pokój dla niego urządzony był jak się należy.... Dasz mu ten apartament w lewem skrzydle... pokój i salon wybity dywanami Bèauvais.... Już wiesz który!
— Doskonale, panie wicehrabio.
— Znasz już szczodrobliwość mego przyjaciela, otrzymałeś tego dowody. Nie potrzebuję ci mówić, że nie zada on jej z pewnością kłamu.... Masz tu, Janie, luidora, którego dołączam do tego, który otrzymałeś od pana barona wczoraj.
Lokaj dziękował okropnie i wyszedł z sali jadalnej.
Gontran spojrzał na wspaniały zegar ozdabiający jedną ze ścian sali.
Wskazywał kwadrans na szóstą.
— No, — powiedział sobie młody człowiek, — teraz czas już wyjść naprzeciw barona.


V.
ODYSEA DOSTOJNGO BARONA.

Może nadszedł teraz już czas powiadomienia naszych czytelników na paru kartkach czem był naprawdę, ten człowiek tak zręczny i tak niebezpieczny, który tak całkowicie zawładnął Gontranem de Presles.
Wielce dostojny i wielce starożytny rodem, Achiles-Tymoleon baron Polart urodził się w 1805 roku, w Paryżu.
Ojciec jego, uczciwy portyer na ulicy Vicille-du-Temple, nazywał się Poulart. Poczciwiec ten w celach filantropijnych dla dobra swych bliźnich używał licznych chwil wolnych, które mu zbywały od obowiązków jego urzędu.
Reperował on z sumiennością, godną największej pochwały, przetarte łokcie u ubrań znoszonych lub głębie spodni nadwerężonych długiem tarciem, które w części przeszły już w stan gipiury.
Nie możną było o nim powiedzieć wprawdzie wraz z poetą:
»Pod jego szczęśliwą dłonią, miedź zmienia się w złoto!...«
Ale miało się prawo wykrzyknąć coś podobnego, z małą modyfikacyą tylko:
»Pod zręczną jego ręką, stare sukno zamieni się w nowe.«
W zamian za tę pracę, niemniej użyteczną jak skromną, Poulart zadawalniał się jak najskromniejszem wynagrodzeniem.
Ten portyer żył szczęśliwy w swej loży przy ulicy Vicille-du-Temple, w towarzystwie swej małżonki niemniej brzydkiej, jak słynnej ze swych cnót prywatnych i kulinarnego talentu. Nikt w całej dzielnicy nie mógł rywalizować z Eudoksyą Poulart w przyrządzaniu zupy z kapusty i porów, w wykończenia jej kotletów lub potrawce z królika.
To wzorowe małżeństwo miało jedną tylko ambicję, odrodzenia się w progeniturze na jej obraz stworzonej.
Po długiem oczekiwaniu to tak uprawnione życzenie zostało wreszcie wysłuchanem. Dziecię płci męzkiej przyszło na świat.
Poulart, który gdyby nie był został portyerem, byłby został żołnierzem i który nieraz manewrując igłą, marzył z rozkoszą o wojennem rzemiośle, dał potomkowi swemu bohaterskie imiona Achilesa i Tymoleona i pełen ambitnych dla swego syna zamysłów, zamierzał go wykierować na coś nadzwyczaj dystyngowanego, bądź to na kapitana kawaleryi, bądź adwokata, bądź aktora, bądź wreszcie zamożnego kupca.
Między czterema temi pozycyami, jednako ponętnemi, umysł Poularta chwiał się niezdecydowany.
Poczciwiec wiedząc zresztą, że świetna edukacya prowadzi do wszystkiego, posłał Tymeleona Achilesa do szkoły miejskiej, skoro tylko doszedł szóstego roku.
Tryumf to był niesłychany dla ojcowskiego serca, skoro się okazało, że dziecko niezwykłemi obdarzone jest zdolnościami.
W ósmym roku młody Poulart umiał czytać i pisać; w dziesiątym umiał jak z nut wszystkie cztery działania.
Dodajmyż jeszcze, że najżywsza jego sympatya koncentrowała się na jednej z nich: na odejmowaniu.
I tę sympatyę gorącą miał Tymoleon Achiles zachować przez całą już resztę życia.
W jednym z domów sąsiednich temu, w którym sprawowali swe rządy małżonkowie Poulart, istniał sklep korzenny.
Właściciel tego sklepu, uwiedziony żywą, bystrą, inteligentną fizyognomią chłopca, ofiarował się rodzicom, że go zabierze do siebie i ćwiczyć będzie do handlu.
Ojciec rad był tej propozycyi, urzeczywistniała ona bowiem jedną z czterech najdroższych jego nadziei.
Dziecko, wówczas dwunastoletnie, przypasało modny fartuch i pracowało, dopomagając innym czynnie ale bez entuzjazmu w sprzedawaniu świec, mydła, migdałów i śliwek.
Trzeba tu dodać, chcąc być wiernym historykiem, że ostatnie dwa artykuły handlu oceniał młody Poulart wielce, wprawdzie tylko jako konsument, że w nocy pod zamknięciem wyprawiał sobie prawdziwe uczty z towarów kolonialnych i że w sienniku, na którym sypiał, poszukawszy dobrze, znalazłoby się z parę butelek wina, anyżówki i innych gorących napojów.
Póty dzban wodę nosi, póki się ucho nie urwie.
Pewnego dnia korzennik spostrzegł, że Tymoleon-Achiles w jego magazynie sprawiał więcej szkody, niż cały legion sporych szczurów, obdarzonych dobrym apetytem.
Wziął za ucho przyszłego negocyanta i odprowadził go do portiera-krawca, mówiąc:
— Oddaję ci, twego gałgana syna; gdybym go jeszcze przez rok u siebie potrzymał byłbym zrujnowany z kretesem. Strzeż go się pan! zanadto lubi likiery, migdały i śliwki! Z niego nic dobrego nie wyrośnie.
Eudoksya płakała.
Poulart irytował się, unosił.
Tymoleon-Achiles został obity.
We dwa dni później portier-krawiec przebaczył dziecku.... Cóż chcecie! Ojciec jest zawsze ojcem. Począł szukać nowego miejsca, a zbyt gorliwy amator kolonialnych przysmaków, został przyjęty do drogisty na ulicy Verreris.
Rzeczy szły bardzo dobrze przez czas niejaki; potem zwolna dziecię poczęło się zamieniać w podrostka, to jest bohater nasz dosięgnął szesnastego roku życia; miał wtedy figurę i siłę dziewiętnasto do dwudziesto-letniego mężczyzny.
Wtedy poczęły się budzić w nim nowe instynktu, namiętności dotąd nieznane i to z niepomierną energią.
Tymoleon-Achiles tak samo jak ustąpił bez wahania i oporu przed pokusami łakomstwa dziecięcego, tak samo poświęcił teraz wszystko nowym swym żądzom.
Ładne dziewczęta i towarzysze zabaw zastąpili w zupełności i z najlepszym skutkiem migdały i śliwki.
Młody Poulart nie miał dość pieniędzy, by zaspokoić wydatki wesołego życia, które pędził skoro ukończył pracę dzienną.
Nie uważał nic słuszniejszego nad to, by na ten cel pożyczać z kasy drogisty, pożyczka była tem łatwiejszą, że w nieobecność właściciela, Tymoleon-Achiles zajęty bywał sprzedażą i odbierał pieniądze.
Pierwsze pożyczki były skromne.
Przeniewierzający się subjekt brał od czasu do czasu cokolwiek drobnych; rzadko kiedy dochodził do pięciofrankówki.
Zwolna to umiarkowanie wydało się jemu samemu śmiesznem wysoce; pożyczki jego stawały się coraz częstsze i sumki ich poczęły się zaokrąglać.
Mimo to jednak drogista, pełen ufności w uczciwość swego urzędnika, nie podejrzywał jeszcze niczego.
Nie dziwiły go nawet małe deficyta, które czasami spostrzegał w kasie.
— Musiałem się pomylić, — mówił sobie.
I nie zastanawiał się nad tem bliżej.
Ale w miarę powodzenia, rosła odwaga początkującego oszusta; powodzenie upajało go, czyniło nienasyconym i niebawem też zapomniał wszelkiej ostrożności.
Tymoleon-Achiles, któremu pryncypał często powierzał inkasowanie rachunków na mieście, uważał za wielce dowcipne przywłaszczenie sobie należności niektórych faktur.
Schował pieniądze do kieszeni i utrzymywał, że dłużnicy nie popłacili i że zachowali rachunki, od których on tylko oddarł pokwitowania.
Tak szły rzeczy przez pewien czas, dość długo nawet, bo przez przeciąg kilku miesięcy, sprzeniewierzenia rosły coraz więcej i sumy utajone tworzyły zwolna istną lawinę, co urasta z drobnej początkowo garstki śniegu. Aż nagle pewnego dnia drobna okoliczność, którą opóźnił traf tylko, to jest po prostu przez zobaczenie się pryncypała z tym, którego uważał za swego dłużnika, otworzyło kupcowi oczy na smutną rzeczywistość. Skoro raz lont się zajął, wybuchnęła mina.
A wybuch to był okropny.
Drogista w pierwszym zapale gniewu, chciał wydać Tymoleona-Achilesa w ręce sprawiedliwości i stawić go przed sądami przysięgłych, za nadużycie zaufania i podstępną kradzież.
Ale syn portyera był już skończonym komedyatem.
Rzucił mu się do nóg, wylewając łez strumienie, miał na rozkazy cały zasób wymownych frazesów, umiał użyć próśb i zaklęć, którym nie sposób było się oprzeć, mówił o swej młodości, o pokusach, którym uległ bez zastanowienia się, o wyrzutach sumienia, o swych dobrych postanowieniach na przyszłość.
Dość, że drogista, poczciwy człowiek, wzruszył się, dał się zmiękczyć i zezwolił, jeśli już nie na zatrzymanie swego komisanta, to przynajmniej na to, by go nie kazać przyaresztować.
Zsumowawszy mniej więcej przypuszczalną kwotę, zabranych przez Tymeleona-Achilesa pieniędzy, odprowadził tego ostatniego do ojca, nie trzymając go na ten raz już za ucho ale za kołnierz.
— Ananas syn pański, — przemówił do portyera-krawca, — jest łotrem i oszustem, który mi skradł do ośmiuset franków... Powinienem był zaprowadzić go do cyrkułu, ale miałem miłosierdzie nad wami, którzy jesteście uczciwymi ludźmi. Oddaję go wam.... róbcie sobie z nim co chcecie, tylko gdybyście dla niego znaleźli miejsce, nie powołujcie się na mnie....
I wyszedł Matka padła na kolana w kącie loży, załamała ręce i szlochała jak Magdalena.
Ojciec przez chwilę zaabsorbowany, osłupiały, otrząsł się, chwycił za miotłę i skoczył do syna z groźnym giestom: Tymoleon-Achiles zajął pozycyę obronną i zawołał zuchwale:
— Precz z łapami i miotłą, jeśli łaska!... Ja się bić nie dam, słyszysz tato!...
— Nieszczęśliwy!... hańbisz moje nazwisko!...
— Nazwisko Poulart!... i bez tego co mi to nazwisko, piękne nazwisko, tato!... Na twojem miejscu nie dbałbym o nie zupełnie!...
— Nędzniku! jak ty skończysz?...
— Tego nie wiem, tato, ani ja ani ty....
— Zajdziesz na szubienicę!
— Taki to sam dobry sposób zakończenia życia! w wyższej pozycyi, jak wiele innych...
— Ty nas zabijesz, pomrzemy ze zmartwienia matka i ja!...
— Dajże mi pokój, ojcze! zmartwienie i zupa z kapusty, to człowieka tuczy!...
— Wszędzie postępujesz jak rabuś, jak bandyta!... Wypędzają cię zewsząd....
— Co do tego, wierzaj mi, tato, że nie moja w tem wina.
— To może moja?...
— Słowo daję, że nie będę przeczył! Trzeba mnie było puścić w świat z sześciu tysiącami franków rocznej renty... to było moje powołanie.
— Cóż z tobą będzie?
— Co się spodoba dyabłu.
— Nie mogę takiego próżniaka trzymać na karku i żywić.
— O, mnie tam znów o to nie chodzi tak bardzo, tato, jabym się tu u was zanudził na śmierć....
— Z czegóż więc żyć będziesz, nieszczęsne dziecko?
— Słowo honoru daję, że dotąd nie mam jeszcze żadnego stałego projektu....
— Poprzysięgnij mi, że się poprawisz, a postaram się nauczyć cię mego rzemiosła....
— Twego rzemiosła łatacza?... Otóż to mi wspaniała sposobność!... Dziękuję ci, tato... to nie w moim fachu! wstręt mi sprawiają wnętrza spodni!... wolę już inne jakieś dystyngowańsze zajęcie.
— Ale jakież?... jakie?... Powiedziałby kto, żeś już uczynił wybór.
— Cokolwiek!... Waham się między karyerami niezmiernie dobrego tonu; mogę być zbieraczem łepków od cygar... otwieraczem drzwiczek powozów, sprzedawaczem afiszów lub programów.... Co na to mówisz, papo?...
— Mówię, że jesteś łotrem, galernikiem i że cię wypędzam!...
— Dobre i to! Nie ma się co irytować, wędrujemy....
— Mówię, — ciągnął dalej krawiec z coraz więcej wybuchającą rozpaczą, — że daję na drogę moje przekleństwo!...
— A nie monetę! — odparł śmiejąc się Tymoleon-Achiles... — wiesz co papo, że jesteś sławnie wspaniałomyślny dzisiejszego wieczora.... Ale jeśli ci to sprawiało najmniejszy kłopot, dobrze robisz, że się tego pozbywasz... byłeś jeszcze gdzie tam, w starej pończosze nie zachował sobie na zapas więcej przekleństw....
Portyer doprowadzony już do wściekłości, pochwycił za wielkie nożyce, które mu służyły do cięcia sukna i rzucił się z niemi na syna.
Nieszczęsna Eudoksya rzuciła się między nich.
Młodzieniec nie cofnął się ani na włos.
— Idź precz!... idź precz!... — krzyczał ojciec, — precz mi z oczu, bo cię zabiję....
— A! do dyaska! widzę to dobrze. To też wynoszę się aby ci papo, oszczędzić przykrości sądu przysięgłych. Ale powiedzno, papo, czy wypadkiem nie masz przy sobie pięciu franków? Małe podarunki znamionują dobrych rodziców.
Portyer sięgnął do kieszeni... wyjął z niej pięciofrankówkę, którą rzucił synowi, powtarzając:
— Precz i niech cię nigdy nie oglądają moje oczy!
Tymoleon-Achiles pochwycił w lot pieniądz.
Wykręcił się na pięcie i zniknął, odpowiedziawszy tylko jeszcze:
— Dziękuję ci, papo i bądź spokojny. Obejdę ja świat dokoła i nie posłyszysz nigdy o mnie. Dobranoc wszystkim... moje ukłony gospodarzowi domu!
Jakkolwiek baron Polart jest przeznaczonym do odegrania roli niezmiernie ważnej w rozwiązaniu długiej opowieści, którą tu opisujemy, nie wolno nam rozszerzać się dłużej nad debiutem w życiu tego wielkiego człowieka, ciekawego okazu jednego z najlepiej udałych indywiduów licznej rodziny, której członków na nieszczęście spotykamy na każdym kroku w świecie.
Oznaczymy paru słowami przeto tylko główne etapy tego zręcznego łotra w jego awanturniczej karyerze.
Paryż w swych wnętrzach, gdzieś na spodzie, kryje niemałą liczbę takich wyrostków, co opuszczeni przez rodziny z powodu występków lub nieokiełznanych złych popędów, znajdą się w położeniu całkiem takiem jak Tymoleon-Achiles, w chwili gdy opuszczał izdebkę ojcowską z pięciu frankami w kieszeni.
Wszyscy prawie stacya za stacyą przechodzą tę fatalną drogę, która prowadzi wprost na galery przez rozmaite więzienia policyi poprawczej.
Większość ich w swej egzystencyi nędznej i zbrodniczej zarazem, wychodzi na zwykłych rzezimieszków i łotrów i zadaje sobie stokroć więcej trudu i kłopotu na to, by żyć w najostatniejszej nędzy niżby go im sprawiło życie pracy uczciwej, darzącej dostatkiem i swobodą.
Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, Tymoleon-Aohiles miał czynić jak oni i jak oni skończyć i nie wyjść nigdy z tych sfer nikczemnych, w które wchodził tak śmiało.
A jednak nie tak się stało.
Syn portyera z ulicy Vicille-du-Temple, obdarzony pięknością fizyczną, wielce realną acz dość pospolitą, miał oprócz tego spory zasób inteligencji i sprytu, może powiedzielibyśmy nawet geniuszu intrygi.
Przewlókłszy kilka miesięcy pośród złodziei i tak nazwanych przez niego »przemysłowców«, jak zbieraczy łebków od cygar, przekupniów kontramarek i tp., poczuł, że budzi się w nim namiętna, niepohamowana ambicya, wytworzona dzięki, czytaniu »Gazety sądowej« i innych prawniczych dzienników, które pochłaniał w jednym z szynków, dokąd przybywały już one z dziesiątej może ręki.
Kiedy Tymoleon-Achiles czytał te opisy wielkich oszustw, które częstokroć wyglądają jak niewydany rozdział »Gik-Blasa«, kiedy czytał dzieje zdumiewających wyzyskiwaczy, którzy dzięki zręcznie przybranemu nazwisku, tytułowi szumnemu i czerwonej wstążeczce zagranicznego orderu u butonierki i niesłychanej pewności siebie, znajdowali sposób prowadzenia przez ciąg lat całych egzystencyi niemal książęcej, otoczeni całym zastępem dworaków i całym przepychem zbytku, olśniewając tłum ciemny i biorąc w dani czołobitne pokłony od tych, których oszukiwali, czuł, że mu bije serce; oczy mu błyszczały zapałem, entuzjastyczne współzawodnictwo budziło się w nim; uderzał się wówczas dłonią w czoło z gestem umierającego Chénier’a, i szeptał:
— I ja, i ja czuję tu coś....
Ale na to, by się wznieść w regiony produkcyjnego oszustwa, brak mu było punktu wyjścia.
Nie wyrośnie w to byłe kto, zwłaszcza gdy ma zatłuszczony kaszkiet na głowie, podartą bluzę na grzbiecie i bose nogi w dziurawych trzewikach....
Przypadek przyszedł młodzieńcowi w pomoc.
Zaprowadzony do cyrkułu za to, że w jakiejś przedmiejskiej garkuchni zjadł obiad za trzydzieści sous, którego nie miał czem zapłacić, Tymoleon-Achiles skazany został przez sąd na sześć dni aresztu.
Po za więziennym zamkiem zrobił on znajomość z jednym z tych ludzi, którzy się tytułują agentami, a których mroczna egzystencya, mogłaby dostarczyć, Balzakowi tematu do wspaniałego dzieła.
Ten ów agent zajmował się wszelkiego rodzaju wątpliwemi operacjami, jak np.: eskontowaniem, gdzie lichwa przechodziła procent czterysta za sto, użyczaniem a raczej sprzedawaniem swego podpisu, aby nim poprzeć weksle tak zwane przyjacielskie kupców, będących na progu bankructwa, nakoniec udzielaniem w swym charakterze prawnika porad tym, którzy wzywali jego doświadczenia celem nią wejścia w zbytnią z prawem kolizyę.... Poprzestaję na tem, nie tykając innych jeszcze większych!...
Dobry pozór, który Tymoleon-Achiles zachował nawet pod łachmanami, które go okrywały i który tem więcej uwidoczniło i podnosiło otoczenie zwykłej więziennej zwierzyny, odrazu podbił dlań agenta.
Wdał się w długą rozmowę, ze swym współtowarzyszem kozy; zauważył w nim sporą inteligencję i gorące pragnienie wybicia się bądź co bądź na wierzch. Aspiracye te naszego bohatera natężały do tego gatunku, które aferzysta zrozumieć mógł lepiej niż każdy inny.
— Czy umiesz czytać? — spytaj młodego więźnia.
— Czytać, pisać i rachować, a nawet nawet mam ładne pismo.
— W jakim wieku jesteś?
— Mam lat ośmnaście.
— Rodzina?
— Odumarła mnie... nie mam nikogo z krewnych na szerokim świecie.
— Młodzieniec uważał za pożyteczne dla siebie kłamstwo.
— To zależy.
— Od czego?...
— Od mniejszej lub większej dobroci miejsca któreby mi ofiarowano.
— Czegóż życzyłbyś sobie?
— Mało robić a dużo zyskiwać.
— Do dyaska!... widzę, że masz jasne poglądy mój młodzieńcze!
— O! alem ja nie powiedział jeszcze wszystkiego....
— Cóż więc jest jeszcze?
— Musianoby mi ofiarować zajęcie dystyngowane, i, dające mi sposobność, stykania się z wyższemi sferami, do których czułem zawsze pewien pociąg, pewien gust wrodzony... chciałbym być ubrany jak elegant, jak lowelas, boć dość już długo włóczyłem fartuch, bluzę i łachmany po paryzkim bruk. Chciałbym następnie uważanym być za równego a bynajmniej nie za podrzędną osobistość, za subaltera przez tego, który mi da to, zajęcie.
— Wiesz co, chłopcze, że ty wcale ładnie sobie ścielesz gniazdko!... — zawołał aferzysta z pewnym rodzajem zachwytu.
— Do licha, toć nie zapomniałem jeszcze przysłowia: «jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz«. A ja lubię spać wygodnie.
— I masz wszelką racyę!... Stanowczo podoba mi się bardzo i, masz mój chłopsze przyszłość.
— I ja tak sądzę, kochany mój panie.
— Krótko mówiąc, zatrzymam do twej dyspozycyi miejsce, — całkowicie zgodne z twoim progranieniem.
— Czy mówisz pan na seryo?
— Nie żartuję nigdy.
— Jakież byłyby moje zajęcia?
— O, mój Boże, niemal nic do roboty, trochę przepisywać na czysto przez godzinę, dwie najwyżej, od czasu do czasu położyć podpis na odwrotnej stronie stemplowego papieru, reszta czasu nąjkompletniej swobodna, z warunkiem uczęszczania do kawiarń, restauracyi i piwiarń.
— Dotychczas, wszystko przypada jak najdoskonalej do moich życzeń. Pozostaje tylko kwestya pensyi... cóżby mi dawano?...
— Na początek sto dwadzieścia franków miesięcznie.
— Tymoleon-Achiles wyobraził sobie, że chyba otwiera się przed nim jeden z owych zaczarowanych pałaców »Tysiąca i jednej nocy«, w których geniusze i potwory gromadzą nieobliczone zbiory bogactw.
Sto dwadzieścia franków na miesiąc!
Cztery franki na dzień!...
Dla syna portyera była to mina Peruwiańska?
Jednakże acz miody, ale już doświadczony, Tymoleon-Achiles posiadał już wielki dar, dar mocno pożyteccny w życiu: nie okazywał się nigdy olśnionym.
— Rozważę to sobie lepiej jeszcze, — odparł tonem rozczarowania. — Ale nic mi pan nie powiedziałeś o kwestyi ubrania a pan wiesz, że mnie zależy na elegancyi!
— Od dnia wejścia w obowiązki, oddadzą do twej dyspozycji dwa kompletne garnitury, które możesz iść sobie sam wybrać do Palais Royal; kapelusz, bieliznę i obówie otrzymasz również; prócz tego będziesz miał mieszkanie darmo, co znaczy coś także. No nieprawdaż teraz już umowa stanęła?...
— Nie mówię nic, trzeba jednak pierwej wiedzieeć czy osoba, w imieniu której zawierasz pan tę umowę, zechce zaakceptować wszystko, co pan przyrzekasz.
— O to się nie kłopocz... — odpowiedział agent z uśmiechem.
— Jednakże....
— Osoba, w której imieniu traktuję, nie jest kim innym, jak tu obecnym twym sługą.
— Pan! to pan! — zawołał młodzieniec. — Ja som możnaby sądzić, że cię to dziwi!...
Tymoleon-Achiles w rzeczy samej poglądał na swego interlokutora wzrokiem wyrażającym niezmierne zdumienie.
Przyszły baron sądził, że jest ofiarą mistyfikacyi jakiegoś niewczesnego żartownisia i bez wątpienia miał wszelkie prawo dania temu wiary, aferzysta bowiem nie grzeszył bynajmniej okazałością pozoru, i ubiór jego więcej niż skromny i w stanie dość miernego zakonserwowania, wielce dalekim był od zwiastowania u tego, co go nosił, możności dotrzymania wszystkich dopiero co uczynionych przyrzeczeń.
Myśli te odbiły się widocznie jak najwyraźniej na twarzy młodzieńca i przyszły chlebodawca mógł je tam wyczytać na pierwszy rzut oka zaraz.
— Skoro pożyjesz cokolwiek w świecie, mój chłopcze, — powiedział on, — i skoro bywać będziesz w towarzystwach, dowiesz się, że chcąc sądzić ludzi z ich pozoru można się zawieść dziewięć razy na dziesięciu... Widzisz, żem źle ubrany i wnioskujesz z tego natychmiast, że sobie żartuję z ciebie od kwadransa.... To rozumowanie nie ma całkiem podstawy.... Czy ty sądzisz, że człowiek oszczędny kładzie na grzbiet najlepsze ubranie, gdy idzie do więzienia? Zresztą pierze nie stanowi ptaka. Mógłbym wymienić ci milionerów, których spotkawszy na ulicy, miałbyś ochotę dać im jałmużnę....
Tymoleon-Achiles spuścił głowę zmięszany.
Aferzysta podjął:
— Ale nie mówmy już o tem.... Przekonam cię, mnie źle ocenił.... Którego dnia ztąd wyjdziesz?...
— Pojutrze wieczorem kończy się mój tydzień.
— Ja kończę dziś już moją dwu tygodniówkę.... Tu jest mój adres, skoro opuścisz więzienie zgłoś się do mnie. Masz tu trzy luidory, które ci daję tytułem zaliczki na pierwszy miesiąc pensyi. Widzisz przecie, że mimo nieufności, którą ty masz do mnie, ja w tobie pokładam najzupełniejszą ufność.
Mówiąc to agent wsunął w rękę swego towarzysza tajemnicżo tak, aby tego nie spostrzegli inni więźniowie, trzy sztuki złota i bilet.

Tymoleon-Achiles Spojrzał na bilet i wyczytał na nich:
Jan Ludwik Bonnisens

Prawnik, były komornik.
Nabywa długi, awansuje fundusze na przyszli sukcesye,
redaguje akty wszelkiego rodzaju, udziela porad prawnych.
Codziennie od 10-ej do 5-ej godziny, ulica Saint-Honoré

nr. 280.

W kilka godzin po powyższej rozmowie Jan Ludwik Bonnisens wyszedł na wolność.
Na trzeci dzień Tymoleon-Àchiles, uwolniony z kolei, stawił się u agenta, który przyjął go z otwartemi rękoma i na poczekaniu poprowadził go do jednego z pierwszorzędnych magazynów krawieckich w Palais Royal, gdzie po raz pierwszy w życiu synowi portyera danem było puścić wodze ucywilizowanemu gustowi, który pociągał go ku jaskrawym ubiorom i krzyczącym krawatom.
Skoro młodzieniec przybranym został od stóp do głowy wedle formuł piwiarnianej elegancyi, kiedy się przejrzał w wielkiem lustrze i zobaczył w niem w granatowem swem ubraniu o złotych guzach; w zielonym krawacie, w kamizelce żółtej, w szkockich pantalonach w szeroką kratę i cienkich bucikach, uczuł dla swej własnej osoby głębokie uwielbienie i poważanie zarazem i rzeczywiście wyglądał na komiwojażera wystrojonego, który zamierza właśnie poprowadzić na kolacyjkę.
— No, teraz olśniewającym jesteś jak słońce! — przemówił doń pan Ludwik Bonnisens z całym przeświadczeniem, — i zdaje mi się, że mi przynosić będziesz zaszczyt.
Tymoleon-Achiles sądził to samo i zapewniam was, że w dobrej wierze.
Nazajutrz zaraz wszedł w obowiązek a obowiązki te, zgodnie z tem jak go uprzedzono, ograniczyły się na przepisywaniu na czysto przez dwie godziny najwyżej ksiąg pana, na przyozdabianiu pięknem nazwiskiem Poulart przyjacielskich wekslów i na graniu w bilard, paląc i popijając lugduńskie lub sztrasburskie piwo w kawiarniach dwunastego rzędu.
W niespełna trzy miesiące Tymoleon-Achiles był mistrzem pierwszej siły w karambułach i dublach, mógłby był stanąć do walki z wysłużonymi profesyonistami, których imię stanowi dla bilardzistów zamiłowanych taką samą great attraction, jak dobry aktor na afiszu.
Bez wątpienia, czytelnicy nasi nie mogą sobie jeszcze zdać sprawy ze spekulacyi Jana Ludwika Bonnisens i nie rozumieją zupełnie jaki zysk zyskał dla tego ostatniego z połączenia się z Tymoleonem-Achilesem.
Prawnik, bądźcie tego pewni, robił, robił z góry z namysłem i obliczał ściśle.
Dwoma sławnemi cięciwami jego łuku, jak wiemy, było kładzenie podpisów swoich na odwrotnej stronie tych papierów handlowych, które mają tylko wartość pozorną i operacye lichwiarskie, w których występował w roli pośrednika a czasami figuranta skoro istotny wierzyciel pragnął pozostać nieznanym.
Wielu ludzi nieobeznanych z krzywemi sprawami nie wiedzą tego, że weksel wystawiony przez ludzi bez rękojmi dostatecznych, nabiera całkiem innego pozoru, skoro tylko jest pokryty licznemi podpisami i znajduje wówczas głupców, co go wypłacą lub naiwnych przemysłowców, którzy go przyjmą w spłacie.
Jan Ludwik Bonnisens pobierał dziesięć franków za każdy podpis, który położył a drugie dziesięć za dostarczenie drugiego.
Co miesiąc przeciętnie wzbogacał on do dwadzieścia dokumentów przynajmniej podpisem Tymoleona-Achilesa Poulart. Znaczyło to więc przetłomaczono na język cyfr tyleż co dwieście franków wpadających do jego kieszeni, dzięki współpracownictwu młodzieńca, który tym sposobem nietylko już był całkowicie opłacony, ale jeszcze przynosił drobny zysk swemu pryncypałowi.
Niczem to było wszakże i w czem innem zupełnie należało szukać istotnej użyteczności przyszłego barona.
Komisowe, które pobierał agent za każdy zrobiony lichwiarski interes, który przychodził za jego pośrednictwem do skutku, było niezmiernie wysokie, nieprawdopodobne zupełnie.
Pożyczający i zaciągający dług płacił każdy ze swej strony pośrednikowi, pierwszy pięć do cześciu, drugi piętnaście do dwudziestu procent.
Bonnisens miał przeto interes olbrzymi w mnożeniu liczby zawieranych afer i stwarzaniu sobie licznej klienteli.
Każdy wie jakiem jest w łowach książęcych znaczenie naganiaczy.
Zmuszeni są oni wytropić zwierzynę i napędzić ją w stronę strzelców, którym następnie łatwo jest już położyć takową trupem.
Bonnisens wytresował Tymoleona-Achilesa do roli naganiacza w łowach na gołębie, których on sam był wielkim łowczym.
Młodzieniec zawsze przybrany z tą ekscentryczną elegancyą, która tak mu się bardzo podobała, z sakiewką dobrze zaopatrzoną, w kapeluszu filcowym o szerokich rondach, nasadzonym na prawe ucho, uczęszczał do restauracyi i piwiarń i z łatwością zawierał znajomości z tłumami wyrostków nicponiów, synów po największej części uczciwych przemysłowców, kupców, ludzi doskonale majątkowo postawionych.
Między towarzyszami zabaw nie długo czekać trzeba na zwierzenia i zupełną ufność.
Młodzi ludzie naprowadzeni przez zasobnego towarzysza na drogę zwierzeń, zazwyczaj poczynali się uskarżać na swe rodziny, które pozostawiały je w niedostatku pieniędzy.
— Pieniędzy! — wołał wówczas naganiacz. — Jakto! wody są płytkie, grozi wyschnięcie a wy mi nic nie mówicie!... Chcecie pieniędzy?...
— Czy mógłbyś ich nam pan dostarczyć?...
— Niezupełnie; ale prawie... bo mogę się dla was o nie postarać....
— Jakże to?... przez kogo?
— Znam tu jednego poczciwego człowieka, dla którego najwyższą przyjemnością jest dopomaganie młodzieży, synom uczciwych rodzin i wybawianie ich z kłopotu.... Pożycza on na doskonałych warunkach i nigdy nie dokucza zbytnio swym dłużnikom. Jednem słowem jest to raczej ojciec niż wierzycieli Czy chcecie, żebym z nim pomówił o was?
— A! z pewnością, — odpowiadano zazwyczaj.
— On wam da wszystko czego zażądacie tylko, pieniędzy dla was, złotych łańcuchów, bransolet, jedwabnych sukien dla waszych metres, kosze szampana, broń do polowania, wreszcie wszystko czego potrzeba młodzieńcowi używającego życia wesoło. Być może, iż będzie żądał, abym żyrował wasze weksle, bo zna mnie od dawna już i wie, żem zawsze płacił moje własne akuratnie; ale ja ufam wam i uczynię to bardzo chętnie dla zrobienia wam przysługi.
Poczynano dziękować nieskończenie, ściskając dłonie Tymoleona-Achilesa, najcenniejszego, najoddańszego z przyjaciół, a następnie dążono conajspiesznej do Jana Ludwika Bennisens.
Ten ostatni zabrawszy wprzód dokładne wiadomości, uzyskiwał pożyczkę na warunkach, które nam są znane, otrzymywał swe komisowe i winszował sobie, że umiał wyszukać tak zręcznego naganiacza jak Tymoleon-Achiles Poulart.
Ale nie daliśmy dość dokładnego pojęcia o charakterze Tymoleona-Achilesa, albo też czytelnik nasz zrozumiał, że młody naganiacz nie był z rodzaju tych, co to mogą zbyt długo pracować na rachunek innego.
Znamy już ambitne marzenia tej osobistości, której przyglądamy się nieco bliżej teraz...
Miał wstręt do powszedniego wyzyskiwania, on chciał łowić w mętnej wodzie, oporządzać na wielką skalę, zostać bogatym i poważanym.
Dziwacznym wyjątkiem w nawyknieniach i instynktach oszustów z profesji i wyszukiwaczy sfer niższych, Tymoleon-Achles bynajmniej nie miał inklinacji do rozrzutności.
Przypuszczał on w pewnych okolicznościach możność, a nawet konieczność wyrzucenia oknem pieniędzy, pod warunkiem wszakże, aby pieniądze te powróciły doń drzwiami ze znakomitym zyskiem.
Ażeby urzeczywistnić złote te rojenia i śmiałe nadzieje, nieodzownem było, aby młody człowiek ugruntował dom własny i rozpoczął interesa na własny rachunek.
Tymoleon-Achiles nie zaniedbał nic, aby się wystarać o potrzebne ku zagospodarowaniu się fundusze.
Zdumiewająca jego zręczność w grze bilardowej była dlań niemałą w tym celu pomocą, dzięki jej bowiem, każdodziennie chował wcale pokaźną sumkę do kieszeni.
Do tego pierwszego przemysłu dołączył niebawem drugi, karty markowane....
Liczne jego stosunki z młodymi rozrzutnikami, których rzucał w pazury Jana Ludwika Bonnisens i jego lichwiarzy, ułatwiły mu dostęp do całego światka dziewczyn utrzymywanych, należących do niższych sfer cygaństwa.
Pewna ilość tych dam czyniła ze swych mieszkań buduar i dom gry zarazem.
U nich gra miłości i gra hazardowa luzowały się wzajem, a kto tam się dostał, mógł być pewnym, że jak w jednej tak w drugiej okradzionym zostanie.
Tymoleon-Achiles niezadługo w sprawkach tych stał się mistrzem.
Miał rzadki talent umiejętności przegrywania w samą porę tak, że nietylko nie budził nigdy najmniejszych podejrzeń, ale zmuszał własne ofiary do skonstatowania dziwnego jego nieszczęścia.
Wyrobił sobie opinię przyjemnego gracza, zawsze uśmiechającego się mimo przegranej i ztąd niemałe też odnosił korzyści.
Zaledwie zebrał sobie okrągłą sumką dziesięciu tysięcy franków, natychmiast zawiadomił Jana Ludwika Bonnisens, iż należy mu się postarać o innego pomocnika.
— Mój kochany chłopcze, — odparł mu pranik, — żałuję cię bardzo, ale mimo to, że żałuję, przepowiadam ci świetną przyszłość.
— Chętnie przyjmuję to proroctwo.
— Czemuż się poświęcisz teraz?
— Handlowi.
— Brawo... w handlu to najłatwiej jest wykazać swą zręczność bez wielkiego niebezpieczeństwa.... Gdybyś miał kiedy popaść w jaki kłopot, przyjdź do mnie.... Jeśli ci będzie potrzeba jakiejś rady chętnie ci jej udzielę... i nie każę za nic ci płacić....
— Dzięki, kochany szefie i do widzenia.
Plan Tymoleona-Achilesa był z góry obmyślony.
Wynajął, w passage Saulnier, małe mieszkanie na parterze, kazał przybić na drzwiach ładną miedzianą blachę z napisem:

Dom zleceń i transportu.

Sprawił sobie listowy papier z drukowanym nagłówkiem, faktury, księgi handlowe, szafę kasową i t.d. i t.d....
Przejrzał książkę adresową z dwudziestoma pięcioma tysiącami adresów; rozesłał niezliczoną moc cyrkularzy do wszystkich znaczniejszych fabrykantów i kupców w Paryża i na prowincyi, wziął dwóch czy trzech subjektów i nowootwarty jego zakład miał wszelkie pozory przedsiębiorstwa poważnego i uczciwego.
Czy przypominacie sobie, kochani czytelnicy, owego barona de Nucingen, jeden z najwyborniejszych typów, odtworzonych przez Balzaca w Komedyi ludzkiej?
Temu baronowi Nucingen wiodło się wszystko poniekąd mimo niego.... Jeśli założył jakieś przedsiębiorstwo przemysłowe z silnem postanowieniem obdarcia swych akcyonaryuszów, przedsiębiorstwo powodziło się mimo niepomyślnych warunków, rozwijało jak cudem i akcyonaryusze bogacili się zamiast rujnować.
Coś podobnego było z Tymoleonem-Achilesem.
Świeżo założone jego przedsiębiorstwo odrazu zakwitnęło.
Pieniądze i towary napływały ciągle, ofiarowano mu ze wszech stron kredyt.
Krótko mówiąc, ze swemi zdolnościami handlowymi i niezmordowaną swą działalnością, młody człowiek znajdował się na drodze do pozyskania w ciągu lat kilku majątku uczciwie zdobytego i wcale pokaźnego.
Ale ten termin lat kilku wydał mu się za długim, a zresztą należał do liczby tych, którym źle nabyte dobro wydaje się daleko cenniejsze niż wówczas, kiedy jest uczciwie zdobyte.
To wytłómaczy nam dla czego Tymoleon-Achiles po dwóch latach poświęconych na stworzenie sobie znacznego kredytu, podtrzymywanego doskonałą reputacyą, pewnego pięknego wieczora wyjechał za granicę, uwożąc z sobą sumę piędziesięciu tysięcy talarów, osiągniętą za pomocą znacznych zaliczek i sprzedaży większej części towarów, wziętych na terminowe spłaty.
Ulotnienie się to wywołało niejaki rozgłos w świecie przemysłowym i natychmiast zarządzono poszukiwanie bankruta.
Z Brukselli, gdzie się zatrzymał, wysłał Tymoleon-Achiles pieniądze i instrukcye Janowi Ludwikowi Bonnisens.
Ten ostatni manewrował ze zręcznością godną największej pochwały.... Syndyk upadłości był przerobiony a nawet, jak mówiono, przekupiony i dzięki też jego postępowaniu, życzliwemu niemal, zbieg został skazany tylko na dwa lata więzienia.
Trudno było zaprawdę wyjść obronniejszą ręką z całej sprawy!
Zaledwie przebył granicę, Tymoleon zajął się uświetnieniem swej osobistości w tym nowo poczętem życiu.
Skromne nazwisko Poulart, jedyne dziedzictwo po ojcu, bardzo mu się niepodobało, należało je zmienić co najspieszniej.
Ale jakież inne wymyślić na jego miejsce? Młody człowiek rozmyślał długo.
— Wiwat! — zawołał nagle z akcentem tryumfu, — mam już! Jedna litera mniej tylko i de przed nazwiskiem a będę posiadaczem najarystokratyczniejszego w świecie nazwiska jakie tylko wymyślić można!...
»— Tak... to to!... to właśnie!... Poulart było mieszczańskiem, de Polart będzie rycerskiem.
»No, a gdybyśmy tak, ponieważ zabrałem się już raz do tego, poszukali jeszcze jakiego tytułu do tego ładnego nazwiska. Od przybytku głowa nie boli.... Ale jaki tytuł?... Margrabia Polart?... hrabia Polart?... Baron Polart?... Baron mi się podoba i przy nim zostaję... Usuwam Tymoleona, który jest pretensjonalnym... zachowuję Achilesa i odtąd nazywam się baronem Achilesem de Polart.
I w ten to sposób nowy szlachcic wszedł na zasadzie własnego prywatnego dyplomu do kasty arystokratycznej.
Baron de Polart przebył lat dziesięć zdała od kraju rodzinnego, którego zresztą żałował wcale umiarkowanie.
Nieporozumienia ze sprawiedliwością i skazanie go na dwuletnie więzienie nakazywały mu przedłużyć to dobrowolne wygnanie.
Dziesięć grubych tomów nie wystarczyłoby nam do spisania wszystkich awantur barona przez czas długich jego peregrynacyi po Belgii, Niemczech, Włochach etc.
Miał on powodzenia różnego rodzaju.
Karty i miłość sprzyjały mu jednako i niejednej z jego miłosnych przygód pozazdrościłby mu człowiek uczciwy.
Trzebaż dodawać, że gdziekolwiek był, żył zawsze wystawnie, wszędy zaś nietylko nie nadszarpnął swego kapitału, ale przeciwnie, zwiększał go znacznie.
Baron bywał we wszystkich wodach, zdrojowiskach, wszędzie gdzie ludzie bawią się i grają. Wyniosła jego postawa, staranne acz niegustowne tualety a przedewszystkiem dobrze napełniony pugilares, służył mu za rekomendacyę.
Tu i owdzie udało się czasem baronowi wcisnąć w dobre towarzystwo i jeśli w niem nie nabył manier światowego człowieka, to przynajmniej pozbył się części dawnych szynkownych nawyknień; zmniejszyła się niezmierna trywialność wyrażeń, tak, że kiedy po dziesięciu latach powrócił do Francyi ze swym majątkiem i baronią, był zmienionym nie do poznania, tak pod względem fizycznym jak moralnym.
Młodzieniec zamienił się w dojrzałego i poważnego człowieka, komisyoner handlowy ustąpił miejsca szlachcicowi, tak, że nawet Jan Ludwik Bonnisens sam byłby niemało miał trudu w doszukaniu się w baronie Polart czegoś z dawnego Poulart’a, z którego niegdyś zrobił swego ucznia i pomocnika.
Baron zainstalował się naprzód w Paryżu, z odpowiednią dla tak ważnej osoby okazałością.
Najął ładny apartament w antresolach, przy ulicy Taitbout....
Trzymał konia i kabriolet... Grooma....
Jadał w Café Anglais, z którem sąsiadował.
Nikt nie mógł wymienić jego metresy en titre.
Zbytecznem byłoby mówić, że baron, przywykły do egzystencyi czynnej, pełnej intryg, znudził się bardzo prędko życiem kompletnie bezczynnem, które prowadził od czasu powrotu do Francyi.
Jak generała, który pozyskał sobie wszystkie stopnie na polu bitwy, paliło go pragnienie nowych walk. Wprawdzie nie przestał nigdy oszukiwać w karty, ale było to zbyt marne i niewystarczające zajęcie dla jego żarliwości.
Z jednej strony pozycya jego była zbyt dobrą, ażeby mógł bez jawnego szaleństwa kompromitować ją jakiemiś hazardownemi entrepryzami.
Trzeba mu było za jakąbądź cenę lawirować tak, by nie ściągnąć na siebie zbyt jasnowidzącego wzroku królewskiego prokuratora.
Najmniejsza wzmianka z policyi poprawczej, a licho wzięłoby i baronię i ładnie brzmiące nazwisko.
A Achiles baron de Polart nie miał bynajmniej ochoty odnaleźć się dawnym Poulart’em!
Wtedy to powziął on myśl urzeczywistnienia wspaniałego pomysłu, niezmiernie prostego, który nieraz przychodził mu był do głowy podczas jego podróży za granicą.
Chodziło tu tylko o spekulowanie na ludzką głupotę i na próżność swych bliźnich.
Baron znał do tyła serce ludzkie, że wiedział dobrze, iż tam gdzie w grze jest próżność, skąpstwo nawet staje się rozrzutnem i przestoje liczyć.
Na tym to fundamencie Achiles de Polart postawił podwójną budowę.
Naprzód agencyę, którą zatytułował »Kolegium heraldycznemu«.
Potem drugie biuro, które otrzymało nazwę: »Korespondenta europejskich kancelaryj«.
Czytelnik nasz odgadł zapewne, że oba te biura były po prostu dwoma kramami, w których sprzedawały się artykuły, dotychczas nie stanowiące jeszcze przedmiotu handlu.
Kolegium heraldyczne, obsługiwane przez jakieś pól tuzina biedaków, sprzedawało pargaminy i genealogie. Pierwszy lepszy mieszczanin, przychodzący tam, znajdował za odpowiednią cenę przodków całe szeregi; dostarczano mu herb barwny, a jeśli tylko okazał gotowość zapłacenia wszystkiego wedle wartości, podejmowano się dowieść jak na dłoni jemu samemu, że rodowód jego domu gubi się gdzieś w zamierzchłych czasach Merowingów.
Wszystko to czyniło się tak zręcznie, że mieszczanin odchodził zachwycony i przekonany głęboko o swem szlacheckiem pochodzeniu.
Kantor osobny w Kolegium heraldycznem zajmował się sprzedażą artykułu familijnych portretów.
Znajdowałeś tam zawsze kolekcyę najrozmaitszych przodków do wyboru, wszelkiej kategoryi na wielce autentycznie podrapanych płótnach, w ramach o niezaprzeczenie poczerniałych złoceniach.
Można tam było po oznaczonych cenach zakupić prapradziada zakutego w stalowy pancerz lub okrytego purpurą pierwszych prezydentów w parlamencie, wedle tego czy miało się ochotę należeć do takiej czy do owakiej rodziny.
Malarz gruntowy malował na poczekaniu w jednym z rogów portretu herb nabywcy.
Prosty szlachcic sprzedawał się za dwadzieścia pięć luidorów.
Członek rady, tysiąc franków.
Pierwszy prezydent, tysiąc pięćset.
Marszałek Francyi dochodził do dwóch tysięcy.
Szczerze mówiąc, nie były to zbyt drogie ceny i wielu ludzi było tegoż samego co my zdania.
Dwaj wędrowni komisanci inteligentni obiegali prowincyę na rachunek barona Polart, zakupując wszędzie stare płótna i staroświeckie ramy złożone gdzieś do lamusa lub na strych przez posiadaczy, a obrazy te i ramy kolegium heraldyczne sprzedawało następnie z zyskiem po tysiąc od sta.
Jak widzimy nie zgorsza to był spekulacya.
Rezultat Korespondenta kancelaryjnego okazywał się świetniejszym jeszcze i daleko intratniejszym, co zrozumieć łatwo jeśli zważymy, że biuro to kładło bajeczne ceny na swe usługi, a jeszcze trzeba je było prosić bardzo o oddanie takowych. Kolegium heraldyczne sprzedawało szlachectwo. Korespondent sprzedawał tytuły i ordery.
Baron Polart postarał się o stosunki za granicą z kilku kancelaryami małych państewek, których chudy budżet podsyca w części sprzedaż żółtych i niebieskich wstążeczek a nabywając od nich znaczną ilość tego towaru, zyskiwał dla siebie znaczny rabat, nie licząc tego, że sprzedawał za pięć i sześć tysięcy franków to, co sam kupił za sto talarów.
Pana Polart odwiedził pewnego dnia pewien dziennikarz mocno już udekorowany, który przecież nim chciał być więcej, niż płacąc jednak za te odznakę.
Na żądanie swe, objawione w najprostszej formie, baron Polart odpowiedział mu:
— Możemy się porozumieć... Zróbmy zamianę. Ja dam panu łokcie wstążeczek wszelkich kolorów pan użyczysz mi swego wpływu... czy dobrze?
— Ręka... Czegóż więc możesz pan sobie życzysz?
— Co mi pan możesz ofiarować?
— Może chciałbyś pan koncesję na ziemię w Algierze?
— To wcale dobra myśl i przyjmuję...
Nazajutrz dziennikarz zaprowadził barona Polart do ministeryum spraw zewnętrznych.
Po upływie miesiąca otrzymał on zawiadomienie, że przyznano mu znaczną koncesję.
Na adresie oficyalnego listu tytuł barona jaśniał wielkimi literami wspaniale.
Syn portyera z ulicy Tielle-du-Temple zatarł ręce.
— To — pomyślał — jest już poniekąd tytułem szlacheckim, o tyleż ważnym przynakmniej jak te, które ja sprzedaję... a nic mnie on nie kosztował, przeciwnie...
W trzy dni później, puścił się w drogę do Tulonu, aby tamże wziąść na statek, odchodzący do Algieru i tam obejrzeć owe ziemie nadane mu koncesyą.
W Tulonie stanął w Hotelu Marynarki Królewskiej i przy table d’hôte zrobił znajomość z Symeonem, który wprowadził go Klubu przemysłu i sztuki.
Resztę już wiemy.

VI.
W ZAMKU

Pozostawiliśmy wicehrabiego Presles, zamierzającego wyjść na spotkanie szacownej osobistości, która trzymała go w tak absolutnej zależności, a której krótką, ale dokładną biografię podaliśmy w poprzednim rozdziale.
Gontran opuścił więc zamek i podążył pieszo ku bramie parku szeroką aleją drzew stuletnich.
W połowie drogi mniej więcej spotkał się z najętą karetą, ciągnioną przez parę najlepszych koni, jakie udało się dostać w Tulonie.
Stangret zatrzymał konie, zobaczywszy Gontrana.
Ten ostatni zbliżył się do drzwiczek i uścisnął obie ręce barona, które tenże wyciągał ku niemu, wołając:
— A kochany wicehrabio, jakżem szczęśliwy, że cię widzę... Czy chcesz, abym tu zsiadł, czy też zechcesz siąść ze mną?...
— Zejdź pan jeśli ci to nie sprawi kłopotu — odparł Gontran — Przybyłeś pan wcześniej i mamy dość czasu jeszcze na przybycie do zamku w porze obiadowej....
Pan de Polart opuścił powóz i wziął pod ramię Gontrana.
Szli tedy tak razem tą samą drogą, która przed chwilą przebywał Gontran sam i i nigdy chyba dwaj serdeczniejsi przyjaciele, dwaj bracia, uwielbiający się wzajemnie nie okazywali sobie więcej wzruszającej serdeczności.
— Istotnie — mówił baron, — wierzaj mi, że niezmiernie trudno mi będzie opuszczać waszą piękną Prowancję, mój kochany Gontranie! Nie umiałbym ci powiedzieć, do jakiego stopnia stałeś mi się potrzebnym... Nie umiałbym dziś już obyć się bez ciebie i godziny wczorajszego dnia wydawały mi się nieskończenie długiemi, dla tego że ciebie nie było....
— Wierzaj mi kochany baronie — odpowiadał, — że czuje dla pana sympatyę conajmniej równą tej, którą w nim budzę.
— Zbyt by mi przykrem było, gdybym musiał o tem wątpić, a jednak trzeba nim się będzie rozstać... Moja obecność w Afryce jest nieodzowną, trzeba mi być tam, by pod moim nadzorem rozpoczęto prace esploatacyjne w olbrzymich koncesyach, które rząd mi nadał....
— I czy zamierzasz pan wyjechać niezadługo?
— Bardzo niedługo, niestety....
Baron westchnął.
Gontran uważał za właściwe westchnąć uniżono.
Po chwili milczenia rozpoczął znów pan Polart...
— Ale wiesz pan co, przychodzi mi coś na myśl...
— Co takiego — spytał wicehrabia.
— Tak, tak przychodzi mi urocz myśl do głowy, pomysł genialny i dający się wybornie przeczywistnić....
— Jakiż to?
— Nic pana tu nie zatrzymuje, o ile sądzę.... Gdybyś tak zechciał towarzyszyć mi do Afryki.... No cóż co pan mówisz o tem?...
— Mówię... mówię... — wybąknął Gontran zmięszany.
— Czyżby przypadkiem, myśl tej uroczej wycieczki miała cię niezachwycić, wicehrabio?...
— Tak nagła propozycja zastaje mnie nieprzygotowanym....
— Co pan chcesz, wszystkie dobre pomysły przychodzą zazwyczaj tak nagle.... Jesteś myśliwym?
— Oczywiście....
— Mielibyśmy tam wspaniałe polowanie..... Zwierzyny pełno... wszystko tam znajdziesz, począwszy od kuropatw aż do dzików, od królików do lwów... nie licząc już pięknych żydówek i brunatnych Maurytanek.... A cóż, czyś pan już zdecydowany... czy jedziesz ze mną?...
— Ależ....
— Nie ma żadnych ale.... Musisz pan jechać.... Pojedziesz... chcę tego bezwarunkowo.
Ostatnie słowa wymówione zostały ze śmiechem w akcencie żartu, ale Gontrana nie złudziło to bynajmniej... z pod aksamitnej rękawiczki czuć było uścisk żelaznej dłoni pana Polart.... Nie prosił on, ale nakazywał.
Znać było, że to pan i niewolnik i że jakąkolwiek byłaby wola pana, niewolnik musi się jej poddać.
Wicehrabia nie odpowiedział, też nic i spuścił głowę, by ukryć rumieniec.
Pan Polart podjął znowu:
— Mówmy o czem innem.... Z kimże będę dziś obiadował?...
— Będziemy najzupełniej w gronie rodzinnym, ojciec mój, szwagier i dwie siostry....
— Nikogo obcego?
— Nikogo.
— Jakto! Nawet i ci panowie, których tu zastałem wówczas nie będą obecni... ci panowie co to mi się tak niepodobali... ten pan z orderem i ten drugi młody....
— Wiem już o kim pan mówisz.... baron de Labardès i hrabia Raul de Simeuse.
— Otóż to... czy ich nie będzie?
— Nie.
— Tem gorzej!
— Dla czegóż to?
— Ponieważ zamierzałem być specjalnie dla nich nieuprzejmym.... Nakoniec to przecież tylko zapewne rzecz odwleczona. A powiedz mi kochany wicehrabio, czy też będę dziś uprzejmiej przyjętym jak wówczas kiedy mnie im przedstawiał. Uprzedzam cię, że jeśli zobaczę się pośród niechętnych twarzy, uważać to będę za rzecz wysoce niesmaczną. Skoro mnie zapraszają, należy mnie przecież przyjąć z oznaką jakąś z jakąś szczególną uprzejmością, chociażby tylko przez wzgląd na ciebie, a gdyby miało być inaczej nie krępowałbym się ani trochę w okazaniu mego zdziwienia.
Gontran czuł, że mu się prężą wszystkie nerwy, zdawało mu się, że chyba muszą się zerwać. Nieokreślony począł go ogarniać niepokój.
Mimo to jednak odpowiedział z uśmiechem:
— Bądź spokojny, kochany baronie, zobaczysz dokoła siebie same tylko uprzejme twarze i będziesz zadowolnionym w zupełności z przyjęcia.
— Skoro tak, a więc wszystko idzie jak najlepiej w tym najpiękniejszym ze, światów.
W tej samej chwili obaj towarzysze, z pozoru sądząc, obaj przyjaciele, weszli w dziedziniec zamkowy, co przerwało tok ich rozmowy.
Brakowało jeszcze kilku minut do szóstej.
Gontran, prowadząc przez przedsionek i salę wstępną swego gościa do salonu czuł wzrastający niepokój.
Nie miał najmniejszej w gruncie rzeczy pewności, by przyjęcie jakiego miał doznać baron, było uprzejmem lub choćby tylko grzecznem.
Kto wie czy Dyanna, a nawet Jerzy nie zechcą przygasić go swym pogardliwym chłodem, owym milczącym afrontem równie bolesnym i jednak raniącym jak obelga bezpośrednia!
W takim razie rezultat zaproszenia, uzyskanego z takim trudem mógłby stać się dlań opłakanym prawdziwie. Baron śmiertelnie dotknięty nie cofnąłby się przed skandalicznym wybuchem, którego pierwszą konsekwencyą byłoby zgubienie Gontrana.
Lokaj wicehrabiego stał u drzwi salonu.
Zaanonsował głosem donośnym:
— Pan baron Polart.
W salonie były tylko trzy osoby: generał, Dyanna i mąż jej.
Generał nawpół leżąc, siedział w swym wielkim fotelu.
Jerzy i Dyanna rozmawiali w zagłębieniu jednego z okien salonu.
Gontran podprowadził naprzód barona do swego ojca.
Stan zdrowia pana Presles nie uległ od wczoraj żadnej zmianie.
Odpowiedział na ukłon barona wpół podniesieniem się z fotelu i machinalnie wymówionemi słowy.
— Witam pana....
Dyanna i Jerzy podeszli ku gościowi.
Pan Polart z kolei złożył im ukłon.
To czego się lękał Gontran nie urzeczywistniło się bynajmniej.
Dyanna zbyt wiele miała znajomości świata, posiadała zresztą zbyt wiele taktu, aby nie pojąć, że gość, kimkolwiek byłby ma prawo być traktowanym jak gość skoro przychodzi za zezwoleniem tych, którzy go przyjmują.
To też zachowanie jej wobec barona było bez zarzutu i miała dość siły, by zamknąć w sobie i nie okazać niczem na zewnątrz odrazy i pogardy, którą dlań czuła.
Jerzy najzupełniej szedł za przykładem żony i baron urastał w pychę, pewnym będąc, że wreszcie poczynano tu cenić jego wartość.
Po wymianie pewnej liczby tych komunałów, które są zdawkową monetą rozmowy tych, co nie ma ją sobie nic do powiedzenia nastała cisza.
Pan Polart uprowadził Gontrana w jeden róg salonu, pod pozorem, że chce go wypytać w przedmiocie przepięknego obrazu pendzla Luca-Giordano, wyobrażającego tryumf Amfitryona i ukazując mu okiem generała wciąż wyciągniętego w fotelu nieruchomie z obwisłą wargą z wzrokiem utkwionym w jeden punkt, spytał go:
— Co jest pańskiemu ojcu?... Czy popadł w zdziecinnienie?...
— Nie, — odpowiedział Gontran; — od czasu do czasu wszakże podlega napadom onieprzytomnienia. Dzisiejszy trwa już od dwóch dni....
— A! do dyabła!... A skoro to go omija?...
— Możnaby powiedzieć, że wówczas jakby się zbudził ze snu: umysł jego staje się najzupełniej jasnym, trzeźwym; ale tak czy owak pamięć zawodzi go już zawsze.
— Przewybornie, — pomyślał baron, — dobrze i to wiedzieć.... Może bliżej jestem, niż sądziłem dziś rano, moich pięćdziesięciu tysięcy talarów, które mi winien jest ten kochany wicehrabia....
Kiedy tak pan Polart formułował w myśli te uwagi, drzwi się otwarły i Blanka de Presles wbiegła do salonu.
Młoda dziewczyna nie wiedziała nic o tem, że ktoś obcy miał być na obiedzie i w pierwszej chwili nie spostrzegła zupełnie barona.
Była całkowicie biało ubrana; piękne jej jasne włosy w nieładzie, otaczały dwoma wpół rozplecionymi warkoczami jej twarzyczkę, którą długa po parku przechdzka owiała prawdziwie majowej róży rumieńcem. Kapelusz ogrodowy z ryżowej słomki, przybrany prostym węzłem z aksamitu, zawisł na jej ramionach zaledwie podtrzymywany rozwiązującemi się wstążkami.
Przebiegła salon lekko jak sarenka, jak ondyna ślizgająca się po gładkiej powierzchni jeziora i przyklękła przed generałem, nadstawiając mu czoło do pocałunku:
— Dzień dobry, tato... uściskaj twoją kochaną Blankę....
Starzec posłyszał i zrozumiał słowa przez ten głos wymawiane, przez ten głos taki dźwięczny i słodki, który wnosił zawsze żywe acz przelotne tylko światło w ciemność tej nocy, co spowiła jego umysł.
Iskierka jakaś zaświeciła w przyćmionym jego wzroku.
Drżące wargi złożyły się do uśmiechu i niby posłuszne jakiejś nieprzepartej atrakcyi oparły się na czole Bianki, czystem jak listek lilii.
Dyanna postąpiła kilka kroków ku siostrze i wskazując jej tę część salonu, w której stał pan Polart, wymówiła:
— Moje dziecko, nie jesteśmy sami....
Blanka zerwała się jednym skokiem jak spłoszona gazella... z pewnym rodzajem trwogi, zwróciła za siostrą oczy w ukazywanym jej kierunku. I spostrzegłszy nieznajomego sobie mężczyznę z różowej stała się purpurową i jak gdyby skromność jej dziewicza dotkniętą została tem, że oko profana zobaczyło nieład nie jej ubioru wprawdzie, ale jej koafiury, ukryła machinalnie twarzyczkę w obu dłoniach.


II.
WIECZÓR.

Ale trwało to sekundę tylko.
Piękne rączki opadły, skłoniła się zlekka baronowi, który już po raz trzeci giął się przed nią ukłonem z elastycznością, której trudno było podejrzewać nawet w tem grubem ciele.
Następnie Blanka wyszła z salonu, a kiedy doń powróciła po kilku minutach, nieporządek koafiury był już kompletnie naprawiony.
— Słowo barona, — mówił sobie pan Polart, którego olśniewała poniekąd piękność Blanki, — bez zaprzeczenia, jest to najpiękniejsza dziewczyna, jaką spotkałem kiedykolwiek w życiu!...
W tym samym czasie oczy jego szukały wielkiego lustra, w którem postać jego odbijała się od stóp do głowy i zmuszonym był przyznać sobie ku swemu serdecznemu zadowolnieniu, że i on wcale przecież był niczego mężczyzną.
Niebawem oznajmiono, że już obiad na stole.
Pan Polart rzucił się ofiarować ramię Dyannie, która przemogła nadludzkim wysiłkiem uczucie wstrętu i wzgardy, by przyjąć podane sobie ramię.
Blanka poprowadziła generała do sali jadalnej.
Podczas obiadu baron był zupełnie przyzwoitym, a czasami nawet zabawnym w opowiadaniu anegdot oryginalnych, zebranych przez ciąg długich swych podróży.
Po dwakroć czy trzykroć wszakże okazał brak taktu, zwracając się w rozmowie do pana de Presles, o którym wiedział dobrze, że nie jest w stanie dać mu odpowiedzi.
Zdawało się, że chce skonstatować jak wielkiem było osłabienie umysłowe starca.
W takich razach Dyanna spiesznie odpowiadała za ojca, nie umiejąc ukryć już zmarszczenia brwi, które było objawem niezmiernego jej niezadowolnienia.
Baron zdawał się unikać podniesienia oczu na Blankę siedzącą na przeciw niego przy stole. Ilekroć przypadkiem wzrok jego spoczął na niej, oczy mu migotały i nabierały dziwnego wyrazu. Ale te objawy mimowolne były tak rzadkie i tak krótkie, że ich nikt nie zauważył nawet.
Skończył się wreszcie obiad ku wielkiej radości samego pana de Polart, nikt bowiem nie mógł uchronić się od nieokreślonego przymusu, który jak się zdało zawiał w powietrzu i ciążył na wszystkich współbiesiadnikach.
Zaledwie przeszli do salonu, zniknął jakoś Jerzy.
Po kilku zaś minutach ozwała się Dyanna do barona:
— Mam nadzieję, że łaskawy pan zechcesz wybaczyć siostrze mojej i mnie, że go pozostawimy samego z Gontranem... ale ojca memu potrzeba tak bardzo spoczynku... Musimy go odprowadzić do jego pokoju, bo przedewszystkiem należymy do niego.
Baron skłonił się głęboko, przyciskając prawą dłoń do serca z gestem, który uważał zarazem za pełen wdzięku i godności.
Dyanna i Blanka wówczas ujęły pod obie ręce generała, który wspierając się na nich, wyszedł zwolna z salonu.
Chmurka niezadowolnienia zaciemniła twarz pana Polart, który uważał, że postępowano tu z nim trochę zbyt sans façon. Między gęstemi jego brwiami zarysowała się lekka zmarszczka.
Gontran dostrzegł tę zmarszczkę; odgadł jej przyczynę i co najspieszniej podążył zatrzeć wrażenie, które ją wywołało, odzywając się wesołym, swobodnym tonem:
— Nakoniec jesteśmy sami!... Będziem mogli wyjść na cygaro! Wszakże to rzecz przyjemna, baronie?
— Tak, tak, — mruknął przez zęby pan Polart, — bardzo przyjemna w samej rzeczy, jakkolwiek, wyznaję, że wogóle towarzystwo kobiet jest dla mnie rzeczą nader przyjemną....
Lokaj Gontrana wszedł do salonu.
— Panie wicehrabio, — spytał, — gdzie ma być podaną kawa?
— Gdzie pan wolisz: tutaj czy w parku? — w odpowiedzi spytał młody człowiek, zwracając się do barona.
— Sto razy lepiej będzie w parku... — odpowiedział tenże, —- przynajmniej odetchnąć człowiek może na świeżem powietrzu....
— Przepysznie! w zupełności podzielam pańskie zdanie, — odparł Gontran.
I dodał:
— Podasz nam w szalecie.
W chwilkę później wicehrabia wraz z swym gościem zapaliwszy sobie cygara szli ręka w rękę długą aleją, prowadzącą krętemi drogami do pawiloniku, zbudowanego na kształt szwajcarskiego szaletu, który już opisywaliśmy poprzednio.
Pawilon ten, jak pamiętamy, był niegdyś ulubionem schronieniem Dyanny.
Od chwili swego zamążpójścia wszakże pani Herbert odwykła była w zupełności od odwiedzania tego szaletu, który przeszedł więcej na użytek ogółu mieszkańców zamku i ich gości.
Były w nim książki, albumy, szerokie otomany, słowem wszystko, co obliczonem jest na chwile odpoczynku.
Można tu było wedle fantazyi czytać, rysować, marzyć lub zasypiać.
W chwili gdy Gontran i baron doszli do pawilonu, lokaj wnosił właśnie od innej strony wielką tacę z kawą gorącą, kawą mrożoną, likierami i sorbetami.
Prócz tego zaopatrzony był jeszcze w pudełko cygar i małą spirytusową lampkę.
Gontran kazał postawić tę tacę na jednym ze stołów, umieszczonych we wnętrzu szaletu.
Przez szeroko otwarte okna, ujęte w ramę wątłych pnących się powojów, po przez sklepioną lunetę zieleni wzrok biegł w dal, gubiąc się w błękitnych falach Śródziemnego morza.
Pan Polart rzucił obojętnem roztargnionem okiem na cudowny krajobraz, co się roztaczał przed nim.
Szacowny ten szlachcic zazwyczaj był dość miernym lubownikiem piękności przyrody; był on z liczby tych nielitościwych spekulantów, którzy pod niebotycznemi koronami starych drzew dwuwiecznego lasu, obrachowują zimno ile przyniosłoby jego wycięcie.
Siadł naprzeciw Gontrana i zwolna popijał kawę i delektował się maraskinowym sorbetem, nie przerywając sobie ważnego tego zajęcia, jak chyba wychylaniem od czasu do czasu kieliszków rozmaitych likierów.
Następnie rozparł się w fotelu, owinął obłokiem dymu i wpatrzywszy w białawe kółka i kłęby nie wymówił ani słowa.
Gontrana niezadługo zaniepokoiło to milczenie, tak mało harmonizujące z nawyknieniami pana Polart.
— Kochany baronie... — ozwał się jak najsłodszym, niemal pieszczotliwym głosem.
—- I cóż? — spytał lakonicznie baron nie zmieniając pozy i co tam idzie; nie patrząc wcale na interlokutora.
— Co ci jest?
— A ta
— Mnie?
— Tak panie....
— Dla czego pytasz mnie o to wicehrabio i co chcesz aby mi było?
— Wydajesz mi się smutnym i zamyślonym.
— Zkądże znów!... przywiduje ci się, kochany przyjacielu.
— Ale bo taki jesteś dziwnie milczący.
— Bynajmniej rozkoszuję się urokiem tego pięknego wieczoru, a ty to wciąż równie jak ja dobrze, że bywają wrażenia, których słowami wyrazić niepodobna....
— Ale jesteś przecież zadowolnionym z dzisiejszego przyjęcia?...
— Zachwyconym.
— Nie możesz się na nie skarżyć tutaj?...
— No nic zgoła.
Po tych nieco lakonicznych odpowiedziach, pan Polart na nowo popadł w swe zadumanie, którego Gontran na ten raz nie śmiał przerywać.
Ten stan rzeczy trwał blisko godzinę.
Noc zapadła i pierwsze gwiazdy poczynały migotać bladem światłem na niebios krysztale.
Widocznie pan Polart pojął wreszcie, że postępowanie jego mogło się dziwnem i niewytłumaczonem wydawać Gontranów, zmienił nagle pozycję i odrzucając zagasłe cygaro, które uparcie trzymał wciąż w zębach, nalał sobie trzy czy cztery kieliszki charteuse’y, jeden po drugim i bez wszelkiego przejścia stał się tak samo wymownym jak dotąd był zamyślonym, milczącym i zamkniętym w sobie.
Ale Gontran acz nie był obserwatorem zbyt jasnowidzącym, spostrzegł jednak, bez trudu, że baron nie był bynajmniej w zwykłem swem usposobieniu, że przymuszał się do udawania wesołości, że mówił co mu tylko na myśl przyszło bez wyboru, potrącając niesłychaną moc przedmiotów obojętnych całkowicie, nie czekając i nie słuchając odpowiedzi na rzucane pytania.
Widocznem było przeto, że pan Polart znajdował się pod wpływem jakiegoś wrażenia potężniejszego nad jego wolę, które usiłował zwalczyć nadaremnie.
Ale co to była za myśl... jakie wrażenie?... i jaka jego przyczyna?...
Odgadnienie tego wydawało się Gontranowi niepodobieństwem.
Po dość długim czasie takiej banalnej rozmowy, baron spytał nagle:
A propos, kochany wicehrabio, jak jest na imię młodszej twej siostrze?... Zapomniałem jak jej na imię....
— Blanka, — odpowiedział Gontran.
— W jakim jest wieku?
— Ma lat siedemnaście.
— Do licha!... ale wiesz co, że to szalona różnica wieku, między nią a starszą jej siostrą i bratem!
— Tak, to prawda, że przyszła na światnadzwyczaj nie w porę, aby mi zmniejszyć o trzecią część fortunę, którą mogłem uważać za zabezpieczoną już od wszelakich podziałów tego rodzaju....
— Pojmuje, że ta rzecz mogła ci być bardzo niemiłą, bo też nią była w istocie!... Dzielić się to zawsze rzecz przykra, ale panna Blanka jest bardzo ładna....
Gontran skinął potwierdzająco głową.
Pan Polart ciągnął dalej:
— Zajmuja się pewnie wynalezieniem dla niej męża, jak przypuszczam?... W waszej kaście dziewczęta wcześnie wychodzą za mąż.
— Na honor, — odparł wicehrabia niedbale, — nic o tem nie wiem i zupełnie mnie to nie obchodzi. To rzecz mego ojca i Dyanny.
— O!... — wymówił baron ze śmiechem, — epuzerów nie zabraknie.
— Tem więcej, — odpowiedział Gontran, — że Blanka jest obecnie już bogatą.... Ma ona w posagu oprócz przyszłego spadku, swoją część macierzystą, a ta część to przeszło pięćkroć sto tysięcy franków....
— Ładny posag! — zauważył baron.
— Niestety! — mruknął Gontran, — mnie to na długo nie wystarczyło!
— Bo pan byłeś szaleńcem.
— A gdyby to można było raz jeszcze rozpocząć życie!...
— Ba! gdybyś pan raz jeszcze rozpoczynał życie, rozpoczynałbyś je całkiem tak jak minione.... To we krwi, widzisz pan, leżą te rzeczy i doświadczenie nie przyda się tu na nic.
Po chwili milczenia wyjął pan Polart repetier swój z kieszeni i nacisnął go, by się dowiedzieć która godzina, ciemność bowiem była zupełną wewnątrz szaletu.
— Już jedenasta! — zawołał z wyrazem zadziwienia.
I podniósł się dodając:
— Mój kochany wicehrabio, muszę cię porzucić.
— Pocóż odjeżdżać dziś wieczór?... — spytał Gontran. — Kazałem już przysposobić dla pana apartament na noc dzisiejszą, i radziłbym bardzo, byś go pan zajął.
Młody człowiek spodziewał się odmowy; powiedzmy szczerze: liczył na nią.
Ku wielkiemu jego zdumieniu, baron przyjął zaproszenie to z wielką ochoczością.
— Zjesz pan tu jeszcze śniadanie przed udaniem się w drogę jutro rano, — dodał wicehrabia.
— Ależ nie... przykroby mi było sprawiać siostrom pańskim tyle ambarasu.... Przeciwnie, zabiorę pana z sobą na śniadanie do Tulonu.
— A więc niech i tak będzie, jak pan sobie życzy?...
— Czy nie zechciałbyś zaprowadzić mnie do pokoju, który uprzejma twa gościnność przeznaczyła dla mnie?...
— Natychmiast.
— Mam jednak zwyczaj przed udaniem się na spoczynek co wieczór czytać jeszcze bodaj stron kilka nim zasnę, a właściwie na to, by zasnąć... Czy nie byłbyś pan tak uprzejmym pożyczyć mi jakiej książki?
— Książki?...
— O! mój Boże, daj pan jakąbądź, pierwszą lepszą.
— Nic łatwiejszego... znajdziem ją nie wychodząc ztąd nawet.
Gontran zapalił świecę i podszedł do etażery z książkami, na której ustawionych było kilkadziesiąt tomów.
Baron przebiegł oczyma tytuły w porządku stojących książek, równocześnie głośno wymawiał nazwiska autorów: Walter Scott, Coopfer, Byron, Wiktor Hugo, Lamartine, Balzac.
I dorzucił z lekkim dąsem:
— Hm, hm! to nie wygląda jakoś zbyt zabawnie!... wołałbym jakiś romans Pigault Lebrun albo Paul de Kocka.... Dziecię Karnawału... La folie espagnole, le Coeu.... Wszystko to takie zabawne, że człowiek może nad tem spędzić wesoło parę godzin.
— Wątpię bardzo, — odpowiedział, śmiejąc się Gontran — abyś pan znalazł w bibliotece Dyanny a nawet w bibliotece ojca te książki, których tytuły tu wymieniłeś.... Kiedym był bardzo młodym, zmuszony byłem je sobie pożyczać z czytelni w Talonie, chcąc je przeczytać... a jeszcze musiałem je kryć dobrze w domu.
— Wreszcie, — odpowiedział pan Polart, — nie opłaci się wybierać... Wezmę pierwszą lepszą i wedle wszelkiego prawdopodobieństwa tem prędzej jeszcze nad nią usnę.
I w rzeczy samej, wziął pierwszy z brzegu1 tom, który stał mu najbliżej pod ręką z pośród szeregu ustawionego na półce.
— Co to jest? — spytał Gontran.
— Nie wiem, zobacz pan tytuł.
Młody człowiek popatrzał i rzekł:
— Lękam się, żeś pan miał szczęśliwą rękę!... Sceny z życia prywatnego Balzaka.... Nigdym nie mógł doczytać pięćdziesięciu wierszy tego autora, Dyanna utrzymuje, że to prześliczne, ale mnie wydaje się to tak nudne jak deszcz!...
— Ha! co robić: kości rzucone, skorom wziął zostaję przy tem.
Pan Polart i Gontran opuścili szalet i zwrócili się ku zamkowi, którego ciemny fronton znaczyły tylko jeszcze trzy czy cztery tu i owdzie słabo oświecone okna.


VIII.
BLANKA.

Zaledwie wicehrabia i baron uszli z jakie paręset kroków, kiedy pan Polart zatrzymał się i chwytając rękę Gontrana, rzekł mu żywo:
— Patrzaj!
— Gdzie? — zawołał młody człowiek.
— Tam....
Pan Polart, wymawiając słowa wskazywał punkt w którym ścieżka, którą szli obaj, krzyżowała się z Soroką aleją kasztanową.
Natychmiast jednak niemal dodał:
— Teraz już za późno.... Czy nic nie widziałeś?
— Nic absolutnie.
— Szczególniejsza... żem się nie omylił....
Ciekawość młodego żbyła w najwyszym stopniu podrażnioną.
— Cóżeś pan widział, co wreszcie zdawało się panu widzieć?...— spytał.
— Jakąś postać białą i lekką, która przechodziła ot tą aleją, a która na odgłos naszych kroków zniknęła, jak prawdziwy ognik na moczarach, pośród gąszczu drzew.
— Postać kobiecą?
— Kobiecą.
— Mój kochany baronie, — odparł śmiejąc się Gontran, — czyżbyś pan wypadkiem nie był — zabobonnym?... Może wierzysz w pojawianie się duchów, wieszczek, białych dam?...
— Niej — odpowiedział pan Polart, — ale wierzę najmocniej w piękne kobiety, co nocą chodzą na miłosne schadzki....
I znowu stara krew szlachecka zakipiała na chwilę w znikczemniałych żyłach Gontrana.
— Czyś pan pomyślał o tem co mówisz? — zawołał. — Bądź ostrożnym, baronie!... W zamku są tylko dwie kobiety a te dwie kobiety to moje siostry!!...
— Ale któż ci mówi o siostrach, wicehrabio? — odpowiedział pan Polart niecierpliwie. — Nasze piękne prababki z czasów Regencyi ukazywały, się nagie bez wszelkiego skrupułu swoim lokajom pod pretekstem dość illuzorycznym, że lokaj to nie człowiek. Czyżby przypadkiem i dla pana garderobiana nie była kobietą?
— Masz pan słuszność i niepotrzebniem się urażał, wyznaję....
— Co, mówiąc nawiasem, zbyt często zdarza się panu.... Bądź co bądź wszakże, bądź pewnym, że w tej chwili jakaś garderobiana dąży na schadzkę miłosną z którymś lokajem lub ogrodnikiem.... Czy tu macie ładne subretki w zamku?...
— Dwie czy trzy są wcale ładne....
W parę minut później obaj panowie wchodzili na schody zamkowe, zkąd Gontran poprowadził swego gościa do apartamentu dlań przygotowanego.


∗             ∗

Pan Polart nie omylił się bynajmniej, kiedy, jak sądził, zobaczył białą postać, znikającą pod kopułą olbrzymich drzew kasztanowych.
My dowiemy się niebawem co to była za postać.
Zanim wszakże wytłómaczymy to całe zajście naszemu czytelnikowi, musimy w opowiadaniu naszem cofnąć się wstecz o godzin kilka.
Opuściliśmy Dyannę i Blankę, a właściwie Dyanna i Blanka opuściły nas w chwili, kiedy natychmiast niemal po obiedzie wyszły z salonu z generałem.
Zaraz po odprowadzeniu starca do jego pokoju, posadziły go z całą ostrożnością w szerokiem, wygodnym fotelu.
Pan de Presles siadłszy tu, zamknął zaraz oczy, opuścił, na piersi głowę, zasnął.
Ten sen tak nagły przejął Dyannę niezmierną obawą.
Pochyliła się, nasłuchując oddechu ojca.
Oddech ten był równy i spokojny zupełnie.
Pani Herbert podniosła się uspokojona.
Blanka, stojąca o kilka kroków nieruchomie, odwróciła nieco głowę jakby zakłopotana tem jak się jej zachować należy.
Od czasu wzruszającej setny, której byliśmy świadkami, Blanka, jak się zdało, utraciła dawne głębokie, bezgraniczne przywiązanie dla siostry, które. czyniło dawniej tak szczęśliwą Dyannę i które po zwalało jej niemal zapominać o niezasłużonemu a tak straszliwem nieszczęściu, ciążącem na jej życiu.
Nieprzeparta niechęć Dyanny dla Raula, niechęć która w oczach Blanki musiała wydawać się niewytłumaczoną i nieuzasadnioną zupełnie, usposabiała tak Blankę, że w pani Herbert nie widziała już najlepszej swej przyjaciółki ale osobę obojętną, gorzej, bo wrogą sobie, zaprzedającą szczęście tej, którą, jak mówiła kochała tak bardzo, poświęcając je bez wahania niedorzecznej swej antypatyi.
Dyanna spostrzegała dobrze, że serce Blanki od niej się oddala i doznawała na tę myśl męczarni odnawiającej się z każdą chwilą, którą pojmie każda matka.
— Mój Boże, — powtarzała sobie z rozpaczą, — przecież nie mogę odsłonić przed nią okropnej tajemnicy, która mnie zabija!... nigdy nie dowie się ohydnej prawdy!... Już mnie nie kocha... Boże mój! gdyby mnie miała znienawidzieć!.. O gdybyż niebo dozwoliło mi raczej umrzeć, niż przechodzi ćprzez podobną torturę!...
Tęgo wieczora, widząc dziwny ten przymus i zakłopotanie młodej dziewczyny, poczuła jak się jej pogłębiają krwawiące rany serca; poczuła trwogę podobną do trwogi konania; zimny pot okrył jej czoło i skronie; oczy jej napełniły się łzami i ulegając namiętnemu porywowi, porywowi nieprzepartemu, rzuciła się ku Blance; ściskała ją, całowała i ściskała znowu na przemiany po niezliczone razy, pieszcząc namiętnie jasną jej główkę i pobladłe nieco policzki.
Blanka nie opierała się temu wylewowi czułości; ale nie oddawała też uścisku za uścisk, ani pocałunku za pocałunek.
Dyanna widziała, że to tylko bierna uległość i chłód lodowaty pięknego posągu.
Pani Herbert zrozpaczoną tą obojętnością nienawistną niemal, której przełamać nie mogła, padła przed córką swoją na kolana i głosem przerywanym łkaniem, które usiłowała powstrzymaj by nie przerwać snu generała, wyszeptała:
— Blanko, moja kochana Blanko, co ty masz przeciw mnie?...
— Nic, moja siostro....
— Z dźwięku twego, głosu, ze sposobu, w jaki mi odpowiadasz, czuję, że to nie prawda!... Blanko, jeśli ci zadałam boleść, widzisz żem przed tobą na klanach, by tylko uzyskać od ciebie przebaczenie.... Ja cierpię, cierpię okropnie, Blanko i błagam Boga, by mi dozwolił umrzeć, skoro ty mnie już kochać nie możesz!...
— Ależ ja cię kocham zawsze, moja siostro... — odparła młoda dziewczyna tym samym tonem jakim powiedziałaby.
Zapewniam cię, że ci bardzo do twarzy w tej sukni....
Jęk przerażenia wyrwał się z drżących ust Dyanny.
— Mówię ci, że cierpię straszliwie!... — wyszeptała.
Błysk przelotny zaświecił w błękitnych źrenicach młodej dziewczyny, która odpowiedziała:
— Czy ty sądzisz, że i ja nie cierpię nad siły?
— Blanko, miej litość nademną!...
— Czyż ty masz ją dla mnie, moja siostro?
— Blanko, gdybyś zażądała odemnie, abym wszystką krew moją oddała za ciebie, kropla po kropli... mówię to w obliczu Boga, który słucha tych słów moich, przysięgam, że nie zawahałabym się ani na chwilę!...
Ramiona młodej dziewczyny podniosły się zlekka niedostrzeżonym niemal mimowolnym ruchem.
— Czy ty mi nie wierzysz?... — wybąknęła Dyanna, zrozpaczona.
— A! co mi mówisz o przelaniu krwi twej ze mnie? — odpowiedziała gorzko Blanka, — wszak: wiesz, że ja, by ci oszczędzić zmartwienia tylko, byłabym za ciebie dała życie.... Umierać za kogoś, czegóż to dowodzi?... Nie twojego życia ja żądam!....
— A czegóż żądasz?
— Tego — byś się zrzekła twej nienawiści względem tego, którego ja kocham. Czyż to jest żądać zbyt wiele?...
Krzyk rozdzierający, zdławiony wybiegł z poza zaciśniętych ust Dyanny.
Nieszczęsna kobieta opuściła ramiona, któremi przyciskała Blankę do swego serca, cofnęła się wstecz o kroków kilka, zachwiała się i byłaby bez przytomności w tył padła, gdyby młoda dziewczyna, przerażona wyrazem śmiertelnego przestrachu, który odmalował się na zmienionej twarzy siostry, nie rzuciła się, by ją podtrzymać i nie posadziła, zemdloną niemal, na fotelu.
Przez kilka minut, wobec tej przerażającej boleści, której przyczynę otaczał mrok nieprzenikniony tajemnicy. Blanka zapomniała o swej urazie.
Z kolei ona okrywała pocałunkami bladą twarz i zamknięte oczy pani Herbert, z których ściekały łzy palące.
Zmoczyła świeżą wodą skronie siostry i otoczyła ją serdecznemi staraniami.
Ale skoro tylko Dyanna powróciła do przytomności i otwarła powieki, Blanka poczuła jak w niej zagasa chwilowe uczucie litości.
— Czy ci lepiej już teraz?... — spytała, przywdziewając napowrót niby pancerz poprzedni chłód marmurowy.
— Tak, drogie dziecko, — wyszeptała Dyanna, — dobrze mi już... dziękuję ci....
— W takim razie już mnie nie potrzebujesz.... więc cię opuszczam.
— Gdzie idziesz?
— Cóż cię to obchodzi, moja siostro?...
I z tą szorstką odpowiedzią, Blanka wyszła z pokoju, pozostawiając Dyannę samą przy śpiącym starcu.
Biedna matka załamała ręce w nieopisanej rozpaczy:
— Skończone już!... ona mnie nie kocha!... skończone!... Nie mam już córki!...


∗             ∗

Pokoje młodej dziewczyny były temi samemi, które pani Herbert zajmowała przed swem zamążpójściem, tym samym, w którym poraz pierwszy przedstawiliśmy naszym czytelnikom tę, którą wówczas nazywano piękną Prowansalką.
Apartament ten położony był na pierwszem piętrze i wszystkie jego okna wychodziły na park.
Nic nie zmieniło się w wewnętrznem jego urządzeniu od owego czasu, gdy w nim przemieszkiwała piękna Prowansalka.
Blanka, opuściwszy siostrę, weszła do tego pokoju, którego wszystkie ściany i sufit obite były perską materyą o tle niemal zupełnie białem narzuconem bukietami róż i bluszczowego liścia.
W jednym z rogów, na dywanie białym w purpurowe kwiaty stała toaleta, której weneckie lustro otoczone było ramą z fali koronek.
Kominkowy garnitur w stylu pompadour, wielka sofa i kilka fantazyjnych foteli obitych perską tkaniną uzupełniały umeblowania tego pokoju, który służył zarazem za buduar i gotowalnię.
Na ścianach wisiało kilka akwarel, malowanych niegdyś przez samąż Dyannę, a które dowodziły w niej prawdziwego talentu.
Blanka rzuciła się na sofę, wsparła piękną swą głowę na poduszkach i pogrążyła się w bolesnych rozmyślaniach, pozwalając zawładnąć swą duszą uraganowi myśli pomięszanych i nieraz wprost sobie przeciwnych, który szalał pod jej czaszką.
Młoda dziewczyna usiłowała, ale bez rezultatu, znaleźć prawdopodobne choćby wytłómaczeuie postępowania wobec niej siostry, zgłębiała się z gorączkowym uporem w tajemniczy powód nienawiści Dyanny dla Raula.
Nie znajdowała nic i w męczarniach tych bezowocnych poszukiwań, wiła się, jak się wije człowiek przytłoczony ciężarem okropnej jakiejś sennej zmory. Nagle przyszła jej do głowy myśl, która przejęła ją od stóp do głowy dreszczem, myśl dziwna, zaledwie dająca się pogodzić z dziewiczością moralną, z anielskiem niedoświadczeniem jej życia.
Ale dla tego, kto zna cudowną i dziwną zarazem organizację kobiecego serca, tę jego własność niesłychanej intuicyi, moglibyśmy powiedzieć dar dywinacyjny, który zda się wrodzonym kobiecie, temu wystarczy za tłómaczenie miłość Blanki do Raula, miłość tem silniejsza, że podsycana oporem, na który natrafiała.
Blanka bez wątpienia nie miała pojęcia o znaczeniu, nie zasłyszała może nawet nigdy słowa: wiarołomstwo.
A jednak naraz pośród tych rozmyślań, powiedziała sobie z prawdziwym przestrachem, jak na widok jakiejś potwornej wizyi:
— Czyżby ta nienawiść nie była miłością!...
Zaledwie w jej umyśle zrodziła się ta myśl okropna, a owładnęła już całkowicie duszą Blanki i zapanowała nad nią bezpodzielnie.
Ta myśl w rzeczy samej rozjaśniła, tłómaczyła wszystko, oświecała ona okropnem światłem te dotychczas tak głębokie ciemności.
Dyanna kochała Raula, a nie mogąc przyznać się do tej występnej miłości, kryła ją pod maską nienawiści!
Tak mówiła sobie młoda dziewczyna, daremnie usiłując pokonać własne argumenty i dowieść samej sobie, że przypuszczenia jej były niedorzeczne; daremnie przyzywała na pamięć tysiączne wspomnienia, tysiące dowodów niezmierzonego i wyłącznego przywiązania Dyanny i Jerzego wzajem do siebie, okropne podejrzenie, ohydni powątpiewanie powracało wciąż i Blanka nie mogła obronić się ich nagabywaniom.
Była już blizko dziesiąta wieczorem, kiedy biedne dziecko, złamane moralnie i fizycznie przemocą wyrwało się z tej walki przeciw samej sobie i zadziwiło się spostrzegłszy, że się znajduje w zupełnej ciemności.
Opuściła sofę i skierowała się ku oknu, które otwarła szeroko.
Wiemy już, że noc była przepiękna i że księżyc, zdało się, rozsypał na swój płaszcz błękitu wszystkie brylanty ziemi.
Cała przyroda, zmęczona dziennym ogniem, zdała się odpoczywać pod dobroczynnym wpływem wietrzyku. powiewającego od morza.
Zdala tylko słychać było świst świerszczy, ukrytych w trawie; miłosny śpiew słowika, co się rozsiadł gdzieś pośród krzaków róż laurowych i jaśminów, od czasu do czasu rozlewał się kaskadą tonów i z oddali dobiegał dziwnie rytmiczny odgłos śpiewek prowansalskich rybaków, sterujących swe łodzie na morskich falach.
Kwitnące pomarańcze i bengalskie róże upajającą wonią napełniały powietrze.
To powietrze wonne, odurzające, ta cisza w przyrodzie, te szmery, odgłosy przyciszone, — tajemnicze, ten blask taki blady, słaby a tak łagodny, który spływał z przezroczego nieba, wszystko to razem mówiło o miłości dziwnie zrozumiałym językiem.
Blanka uległa temu wpływowi.
Myśli jej pierzchły, a serce całe pobiegło ku Rautowi.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zapukano ostrożnie do drzwi pokoju.
Młoda dziewczyna zadrżała i zawołała, że wejść można.
Była to pokojowa, która przyszła przysposobić na noc apartament i rozebrać pannę de Presles.
— Która to godzina? — spytała Blanka, która nie miała jasnego pojęcia o tem, ile czasu upłynęło od chwili, kiedy rozstała się z Dyanną i niesłychanie była zdziwioną, dowiadując się, że to już była dziesiąta.
Młoda dziewczyna odesłała pokojówkę, mówiąc jej, że się rozbierze bez jej pomocy i że nic już potrzebować nie będzie.
Pozostawszy samą, zgasiła świece, które zapaliła była pokojowa i rozpoczęła rozbierać się zwolna.
Ale myśl jej biegła wciąż przerwanym torem ku Ravlowi.
Jakaś niemoc słodka, moglibyśmy powiedzieć niemal rozkoszna, gdyby nie to, że mówimy tu o dziecku niepokalanie czystem, ogarnęła ją całą.
Po raz pierwszy i mimowiednie wrażenie, które nie było absolutnie bezcielesnem, przymieszało się do jej dziewiczej miłości.
Zdziwiona tą nieznaną sobie niemocą i nie starając się bynajmniej wyrwać z pod jej władzy, Blanka rzuciła się na fotel i przycisnęła obie ręce do serca, jakby pragnęła lepiej słyszeć gwałtowne jego bicie.
Grzebień wypadł jej z głowy.
Długie jedwabne warkocze jasnych jej włosów, wspaniały dyadem zbyt ciężki dla jej płonącej głowy, opadły falą na białe ramiona.
Jedyny ubiór, który pozostawiła sobie, batystowa koszula, zgnieciona drżącą ręką odkrywała podnoszące się łono, zda się wykute z kanaryjskiego marmuru.
Głowa młodej dziewczyny oparła się o poręcz fotelu, powieki drgały na wilgotnych źrenicach, usta jej tak czerwone jak dojrzała wiśnia odkrywały wilgotne i olśniewające swą białością zęby i zdały się rozchylać do pocałunku, którego nigdy nie dawały i nie otrzymywały nigdy jeszcze.
Przez godzinę blizko Blanka nie broniła, się temu wrażeniu, pełnemu niepokoju, ale i dziwnego jakiegoś zarazem uroku.
Nakoniec wstała z swego siedzenia, a że zdało jej się, że ją sen poczyna nachodzić, weszła do swej sypialni i przystąpiła do łóżka.
Ale powietrze tego pokoju wydało jej się dławiące ciężkie.
Blanka miała gorączkę i przypisywała powietrzu ten ogień, który płynął w jej żyłach.
Otwarła tu okno, jak to już była uczyniła przed godziną w buduarze.
Księżyc wzniósł się tymczasem już wysoko i tarczę swą ukazywał ponad szczytami najwyższych drzew starego parku.
Świerszcze zamilkły.
Śpiewak nocy, słowik, ścichnął zmęczony.
Łodzie rybackie gdzieś już wypłynęły na szerokie morze i wietrzyk nie przynosił urywanych dźwięków piosnek prowansalskich.
— Dziwnie mi duszno... tak mi coś pierś dławi, przyciska, — myślała młoda dziewczyna. — Tak mnie coś boli i pali... oddycha się ogniem w tym pokoju... Świeże powietrze by mnie orzeźwiło, nikogo nie mogę spotkać, wszędzie pusto, park jest zamknięty. Nie potrzebuję obawiać się żadnego niebezpieczeństwa.... Zejdźmy....
I uśmiechając się na myśl swej niewinnej eskapady, Blanka niedbale okręciła sobie ciężkiemi warkoczami głowę. Owinęła się w peniuar biały, a potem bez światła, po cichu, lekkim krokiem jak wiarołomna kobieta, co biegnie w uścisk kochanka, opuściła pokój, przeszła kurytarze, potem szereg obszernych sal dolnych i wyszła małemi bocznemi drzwiczkami, które pozostawiła otwarte za sobą.
Jedenasta wybiła na zegarze zamkowym przed kilku minutami właśnie.


IX.
SPOTKANIE NOCNE.

Przed młodą dziewczyną rozciągały się trawniki, skąpane w bladem świetle księżycowem, spływającem szeroką z niebios strugą.
Sklepienia zieleni, czarne w tej chwili, rozwierały się niby puszcze olbrzymich jaskini. Tu i owdzie słaby, błękitnawy promień, co się przedarł przez liście, ukazywał niby w dekoracyi teatralnej głębie uciekających w dal alei.
Kilka posągów, stojących na piedestałach granitowych w tem sinawem półświetle, wydawało się jak nieruchome jakieś widma.
Przez kilka sekund Blanka wahała się, niepewna czy ma odważnie puścić się w tę ciemność tak pustą, czy też zawrócić do swego pokoju.
Serce bilo jej z niezwykłą gwałtownością.
— Nie, ja się nie boję! — mówiła sobie, — a zresztą czegóż mogłabym się obawiać?
Najkompletniej przekonana własnem junactwem, przebiegła trawnik i weszła spiesznym krokiem w kasztanową aleję.
Raz się już dostawszy pod łuki nieprzebite, zwolniła kroku, odetchnęła z roskoszą, świeżem, chłodnem powietrzem, wonią, które noc wywabiała z kielichów kwiatów, z traw, z kory drzew olbrzymich. W koło niej połyskały świętojańskie robaczki pod źdźbłami trawy i poruszały się zwolna, migocąc jak drogie kamienie zbudzone do życia.
Blanka postanowiła dotrzeć w nocnej swej przechadzce do placyku o kamiennym stole, a następnie wrócić dopiero. Doszła do miejsca, gdzie kasztanowa aleja krzyżowała się z drożyną, prowadzącą do szaletu.
Przechodziła właśnie ten kawałek odkrytego miejsca, kiedy jej oczy nagle dostrzegły w dali na tej ścieżynie dwa cygara świecące pośród ciemności, niby dwie gwiazdy spadłe ze sklepienia niebios.
W tej samej chwili zdało jej się, że posłyszała dźwięk głosów.
Przelękniona uskoczyła w bok aż w kłąb gęstych bzów, w pośród zarośli których się ukryła.
Światełka cygar i głosy zbliżały się. Bianka wprędce, poznała Gontrąna i pana Polart; słyszała jak się sprzeczali z powodu zjawiska, które zwróciło na siebie uwagę bąrona, ale nie zrozumiała nic z ich pomieszanych i urywanych głosów.
Wicehrabia i gość jego poszli dalej swoją drogą i zniknęli w kierunku zamku.
Blanka, uspokojona już ze swego chwilowego przestrachu, zabrała się napowrót do swej nocnej przechadzki.
Po upływie dziesięciu minut może, doszła do, zamierzonego celu swej peregrynacji, kamiennego stołu.
Cokolwiek zmęczona, usiadła na jednym z żelaznych krzesełek rozstawionych naokół stołu, winszując sobie stanowczości i odwagi, którą dała sobie samej dowód niezbity.
W tejże samej chwili jednak konwulsyjne drżenie wstrząsnęło naraz tak odważnem dotąd dziewczęciem. Podniosła się wystraszona i chciała uciekać, ale nogi odmówiły jej naglę posłuszeństwa, jakiś obłok zakrył jej oczy, upadła na krzesło, z którego powstała.
Zkądże pochodziła nagła ta trwoga?
Boże mój, spowodowała ją rzecz najprostsza w świecie a zarazem najbardziej przerażająca.
Blanka posłyszała wyraźnie trzask gałęzi w jednym z klombów otaczających placyk i wyraźny odgłos męzkich kroków doszedł jej ucha.
Otóż młoda dziewczyna zdała od zamku o tej godzinie, zdaną była na łaskę tego, który nadchodził bez względu na to, kimby on był.
Rzecz pewna, że był to dostateczny powód do obawy dla najodważniejszej nawet, a Blanka wówczas tylko czuła s:ę odważną, gdy była pewną, że jej nic nie zagraża.
Trzask gałęzi ustał. Kroki zbliżały się. Jakaż postać ciemna, niewyraźna jeszcze, zbliżała się ku pannie de Presles.
Młoda dziewczyna poleciła swą duszę Bogu tak, jakby oczekiwała śmierci. Ostatecznym wysiłkiem udało jej się podnieść i puścić się w stronę zamku.
Strach dodawał jej skrzydeł; nie biegła, ale leciała; nagle przecież noga jej potknęła się o uschłą gałąź, co spadła z wierzchołka kasztanu; zachwiała się, straciła równowagę, padła na piasek alei wydając okrzyk, który zabrzmią! niby echo własnego jej głosu.
W tej samej chwili poczuła młoda dziewczyna, że ją ktoś podnosi i posłyszała głos cichy i drżący wzruszeniem; głos dobrze jej znany, wyszeptał z intonacją wyraźnego zdziwienia i niepokoju:
— Panno Blanko.... Czy to podobna? to pani?... Na miłość boską odpowiedz mi pani, mów co... powiedz mi, żeś się nie skaleczyła, że cię nic nie boli...
Trudno znalęźć słowa, frazesy, by wyrazić to co się w tej chwili działo w umyśle, w duszy Blanki w chwili, gdy nabyła już Zupełnej pewności, że nietylko nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo, tem okropniejsze, że nieznane, na myśl, o którem czuła, że ją ssał jakiś ogarnia, ale że się znajduje obok tego, którego w każdym wypadku byłaby wybrała sobie na protektora i obrońcę.
— Pan Raul! — wyszepnęła z radosną intonacyą w głosie, która przejęła szczęściem serce młodzieńca.
Bianka podniosła się, zaledwie wspierając się nieco, na ramieniu, które jej podał pan de Simeuse.
Oboje przez chwilę stali naprzeciw siebie milczący.
Tak czystą w swej nieświadomości była myśl tej młodziutkiej dzieweczki, że nie odczuwała najmniejszego zakłopotania z powodu tej nocnej niespodziewanej schadzki. Milczała wyłącznie z powodu, że to podwójne wstrząśnienie pozostawiło niejakie pomięszanie w jej myślach.
Co do Raula, temu szacunek jego równie wielki jak miłość, zdumienie zaledwie rozpraszające się, a wreszcie powiedzmy, nieśmiałość nakazywały mu oczekiwać, aby panna de Presles pierwsza wyraziła swą wolę, nakazywały mu nie nadużywać sytuacyi, którą zawdzięczał najnieprawdopodobniejszemu z przypadków. Po niejakiej chwili, Blanka Całkowicie już uspokojona z chwilowej swej trwogi, przerwała milczenie!
— Mój Boże, panie Raulu, — wyszepnęła nawpół uśmiechnięta, — mój Boże, jak też mnie pan wystraszyłeś!
— Pojmuję to aż nadto, pani i jestem rzeczywiście zmartwiony tą moją niezręcznością.... Czy mi ją pani zechcesz kiedy wybaczyć?
— Alboż nie należy wybaczać mimowolnych błędów?
— Jakaż pani dobra! — zawołał młody człowiek z uniesieniem.
Blanka podjęła napowrót:
— Widzę pana, panie Raulu, albo raczej odgaduję pana w tych ciemnościach. Słyszę pana, nakoniec wiem, że tu jesteś... a przecież trudno mi uwierzyć i zapytuję siebie samej, czy nie śnię, tak obecność pańska w tym parku o tej godzinie wydaje mi się nieprawdopodobną i niewytłómaczoną.
Raul nic nie odpowiedział.
— Mówże pan, — ciągnęła dalej młoda dziewczyna, — jestem córą Ewy i co za tem idzie, ciekawą.... Dajże mi pan klucz do tej zagadki. Powiedz mi, jakim sposobem tu się znajdujesz?
— Mamże pani wyznać prawdę?
— Bez wątpienia, trzeba koniecznie.
— Czy nie będziesz mi pani zbyt wielkich czynić wyrzutów?
— Wyrzutów panu, panie Raulu?... a to za co?... i jakiem prawem?
— A więc, pani, nie po raz to pierwszy przychodzę tutaj, gdy już wszystko śpi w zamku.
— Co pan mówisz! pan tu już bywałeś?...
— Tak, pani.
— Często?
— Od niejakiego czasu przychodzę co noc.
— Jak pan wchodzisz?
— Przechodzę przez mur ogrodzenia w tem miejscu, gdzie się osunęło kilka kamieni, które czynią tak łatwym przystęp jak po drabinie. Grube drzewo, którego dolne gałęzie dochodzę do daszku muru, służy mi za schody do zejścia z tej strony....
— No, a wszedłszy do parku, cóż pan robisz?
— Zapewniam się, że cisza jest już zupełną, że nikogo niema i wtedy podchodzę ku zamkowi, starając się iść tak cichym krokiem jak złodziej.
— A następnie?...
— Zatrzymuję się u wstępu do wielkiego tarasu, dochodzącego do przedsionku.
— I tam?...
By odpowiedzieć na to pytanie, Raul zciszył głos jeszcze, a brzmienie tego głosu stało się jeszcze słodszem niż poprzednio.
— I tam, pani, — wyszeptał, — wpatruję się w ostatnie trzy okna fasady zamkowej po prawej stronie... Czasami z poza spuszczonych branek prześwieca tam słabe światełko... widzę, jak się przesuwa wówczas wdzięczna postać... potem światło gaśnie... ale moje oczy poglądają jeszcze i radość jest w mojem sercu....
Gdyby nie ciemność, Raul byłby dojrzał w tej chwili cudny obłoczek różowy, który przysłonił nagle twarz panny de Presles.
Trzy wymienione przez niego okna, należały właśnie do apartamentu Blanki.
Młoda dziewczyna od dawna wiedziała już dobrze, że była kochaną, ale po raz pierwszy w życiu posłyszała słowo miłości.
Po chwili milczenie, Raul podjął;
— Mówię o radości... a przecież... O! pani, gdybyś wiedziała jak od trzech dni jestem nieszczęśliwym.
— Nieszczęśliwym? — powtórzyła Blanka z żywością, która zdradzała najtajniejsze jej myśli — nieszczęśliwymi pan!.. a to dla czego?...
— Czyż pani nie wiesz nic o tem, co się stało przed trzema dniami?...
— O niczem nie wiem, nic mi nie powiedziano....
— Mój najlepszy, mój jedyny przyjaciel, mój ojciec przybrany, przedłożył panu hrabiemu Presles prośbę, od której zależało szczęście lub rozpacz całego mego życia.
— I cóż? — wyszeptała młoda dziewczyna, blada ze wzruszenia, która odgadnęła zaraz jakiego to rodzaju była owa prośba.
— Pan de Presles, z wzruszającą dobrocią odpowiedział, że byłby szczęśliwym, mogąc mnie nazwać swym synem....
— A! mój kochany, mój dobry ojciec! — zawołała Blanka mimowolnie.
— Ale, — ciągnął dalej Raul, — dodał zarazem, że inne jeszcze niż jego zezwolenie było potrzebnem... zezwolenie siostry pani... i że bez tego zezwolenia wszelkie projektu naszego połączenia stawały się niepodobnemu...
— Ależ w takim razie, — wybąknęła Blanka ze łzami w głosie, nie myśląc nawet o tem, że słowa, które miała wymówić, zawierały najzupełniejsze wyznanie, — ależ w takim razie jesteśmy zgubieni!
— Zgubieni!... — zawołał Raul złamany. — Dla czegóżby zgubieni?
— Dla tego, Że nigdy, nie, nigdy moja siostra Dyanna nie zezwoli na nasze małżeństwo, że wreszcie gdyby od niej zależało przeszkodzenie mu, z pewnością przeszkodzi!...
Czy znacie wy coś więcej uroczego nad te słodkie tajemnice młodości i uczucia, które sprawiają, że dwa serca zrozumiały się i oddały się sobie zanim jeszcze usta zamieniły wyznanie lub przysięgę?
Blanka i Raul mówili sobie o małżeństwie! A nigdy nie mówili sobie przedtem o miłości!...
— Blanko, ukochana Blanko moja!... — zawołał młodzieniec, który w swej boleści zapomniał o zwykłem nieśmiąłem poważaniu, — ale cóź ja zrobiłem twojej siostrze i zkąd ta nienawiść, z której powodu już ucierpiałem tyle i której przyczyny dobaduję się nadaremnie?...
— A więc panu nieznaną jest ta przyczyna?... — spytała Blanka.
— Jest ona niewytłómaczoną dla mnie....
— Nie zgadujesz pan nic?... niczego nie przypuszczasz?...
— Po setne razy łamałem sobie głowę, po sto razy doprowadzałem się do gorączki, szukając rozwiązania tego okropnego problematu... zawsze nadaremnie, nie mogłem go znaleźć....
— I ja, jak pan szukam i jak pan nie znajduję....
— Więc i pani wiesz o tej nienawiści?...
— Czy myślisz pan, że i ja z mej strony nie cierpiałam z tego powodu?... Z przyczyny pana, Raulu, Dyanna i ja w tej chwili jesteśmy już nie dwoma siostrami ale dwoma nieprzyjaciółkami.... Masz pan prawo wiedzenia tego, co zaszło między nią a mną w przedmiocie sprawy pańskiej i powiem też to panu.
Blanka opowiedziała szczegółowo panu de Simeuse to, co nam już jest wiadomem.
Zakończyła zaś opowiadanie to temi słowy:
— Teraz maim jedną tylko nadzieję, nadzieja ta spoczywa w panu wyłącznie,.. Idź pan do Dyanny... proś ją, zaklinaj, żeby ci powiedziała prawdę, żeby przed tobą odkryła tajemnicę tej dziwnej odrazy, jakiej doznje dla pana, a która doprawdy zakrawa na szaleństwo... padnij przed nią na kolana, jeśli tego będzie potrzeba, byle wymódz tylko na niej przełamanie tego okropnego milczenia.... Wiedzmyż przynajmniej jakiego nieprzyjaciela mamy do pokonania; jeśli nie, powtarzam panu jesteśmy zgubieni....
— Masz stokroć racyę, kochana Blanko, — odpowiedział Raul, — co żądasz zrobię jutro....
— A ja prosić będę Boga, żeby cię natchnął słowami, które przeniknąć zdołają najtwardsze serca, które potrafią trafić do dusz najbardziej niezgiętych.... A teraz idź, czas już wielki bym powróciła do zamku....
— Czy nie pozwolisz mi towarzyszyć sobie aż do trawnika?...
— Chodź pan....
Po tem długiem sam na sam, najczystszem jakie kiedykolwiek odmalowało nasze pióro, oboje młodzi ludzie opuścili placyk, na którym stał stół kamienny, przeszli zwolna w milczeniu ciemną kasztanową aleję, a przez ten czas cały, ręce ich nie spotkały się z sobą ani razu w tych opiekuńczych ciemnościach.
Po dwa czy trzy razy Blanka stawała nagle, wahając się i nastawiając ucha.
— Co pani jest? — pytał Raul.
— Zdawało mi się, że słyszę jakiś szmer niewyraźny, niby krok lekki tuż obok nas... możem się myliła....
— Tak sądzę, bo inaczej ten szelest byłby zwrócił na siebie moją uwagę, tak samo jak pani... spadający liść lub lot ptaka zbudzonego pośród gałęzi spowodowały pewnie to złudzenie....
Blanka nastawiła ucha znowu, ale już nic nie usłyszała....
Oboje narzeczeni, czemuż nie mieli jeszcze prawa do noszenia tej nazwy? doszli do skraju zarośli.
Między nimi a zamkiem rozciągał się taras jaskrawo oświetlony światłem księżyca, który wzbił się teraz na sam środek nieba.
— Po niedługiego zobaczenia!... — wyszepnęła Blanka, wyciągając rękę do Raula.
— Do niedługiego!... — powtórzył tenże, podnosząc do ust rękę całą drżącą.


X.
DYANNA I RAUL.

Panna de Presles przeszła pospiesznie taras a jej bogi, lekkie jak bogini o której mówi Wirgiliusz, zaledwie uginały w przechodzie trawy operlone rosą.
Raul nie spuszczał jej z oczu aż do Chwili, w której zniknęła we wnętrzu zamku, przesławszy mu giestem przyjazne pożegnanie.
Wtedy dopiero zawrócił i zagłębił się w ciemnym tunelu zieleni, który przed chwilą przechodził był wraz z Blanką.
Szedł wolno z głową pochyloną, przechodząc w myśli najmniejsze wydarzenia i szczegóły poprzednio zaszłej sceny i dzieląc duszę na dwie części, z których jedną oddawał radości, gdy drugą ogarniał niepokój.
Pewność, że jest kochanym darzyła go upajającą, bezgraniczną radością.
Przeszkody, nieprzebyte niemal, mogące wyniknąć ze złej woli pani Herbert, budziły w nim głuchy niepokój.
Jednakże, dzięki temu szczęśliwemu przywilejowi młodości, który każdą rzecz ukazuje dwudziestoletnim oczom w złudnem oświetleniu, mirażu, ogólna suma uroczych nadziei przewyższała znaczenie przewidywania złowróżbne, które nawet po upływie chwil kilku znikły gdzieś zupełnie.
Był to sen uroczy.
Na nieszczęście nie trzeba było długo czekać na przebudzenie.
Zjawisko nagłe, kobieta przybrana w długi biały peniuar, której rysów nie dozwalała rozeznać ciemność, stanęła niespodzianie przed Raulem i zagrodziła mu drogę.
Młody człowiek zdumiony cofnął się o krok wstecz.
— Czy się pan mnie lękasz, panie Simeuse? — spytał zwolna głos smutny, który Raul poznał natychmiast z łatwem do zrozumienia wzruszeniem. Stał on naprzeciw Dyanny.
— Pani, — zawołał, — obecność moja tutaj musi panią zadziwiać... obrażać może..... Pozory obwiniają mnie, ale zaklinam panią: nie potępiaj mnie zanim nie wysłuchasz.
— Nie obwiniam pana bynajmniej, — odparła Dyanna smętną łagodnością, — wiem wszystko, cobyś mi pan mógł powiedzieć... szłam za kochaną moją Blanką mimo jej wiedzy, wiem, że spotkanie jej z panem nie było z góry obmyślone, słyszałam całą waszą rozmowę i mogłabym ją panu powtórzyć....
— W takim razie wiesz pani, że szacunek mój dla twojej siostry równa się mojej dla niej miłości i że nie mam potrzeby rumienić się przed panią za jedno choćby słowo, które wyrwało się z ust moich w ciągu tego długiego widzenia się, które zgotował mi sam tylko przypadek.
— Wiem, że pan jesteś człowiekiem serca i honoru, panie de Simeuse, wiem, żeś pan szlachetny i prawy i że każda matka mogłaby uważać się za szczęśliwą, mogąc cię nazwać swym synem.
— Czy to rzeczywiście zdanie pani?... — wybąknął Raul zdumiony.
— To zdanie moje o panu, przysięgam ci.
— Ależ w takim razie ta odraza, którą jak mi się zdawało, doznawałaś pani na mój widok, ta nienawiść, o której panna Blanka była przekonaną i w którą ja sam wierzyłem...
— Ta nienawiść nie istnieje.
— A! niechaj Bóg będzie błogosławionym! — zawołał Raul z tym bezgranicznym zapałem właściwym wierze młodzieńczej, — bo jeśli tak jest, wszystkie obawy moje, wszystkie trwogi pierzchają jak sen przykry!... jeśli tak jest, pani nie będziesz sprzeciwiać się naszemu małżeństwu, które będzie radością i dumą mego życia!...
— Daj pan pokój temu wyrażaniu twych nadziei, które mi rani serce, uzbrój się w silę i odwagę, opancerz twe serce na cierpienie!... połączenie pańskie z Blanką jest rzeczą niepodobną.
— Niepodobną!!! — powtórzył Raul, rażony tym gromem.
— Tak, — odparła pani Herbert, kładąc nacisk z dziwnie nieubłaganą surowością na każde słowo, — tak, niepodobnem ono jest na teraz!... niepodobnem na przyszłość!... niepodobnem na zawsze....
— I pani mówisz, że nie masz dla mnie nienawiści!
— Panie Raulu, jutro pałałeś przyjść do zamku widzieć się zemną... miałeś mnie prosić... zaklinać... rzucić mi się do nóg, gdyby tego była potrzeba.... Wszakże to są własne Blanki słowa.... Pocóż do jutra odkładać rozmowę, którą możemy mieć z sobą zaraz?... Widzisz mnie pan obecnie przed sobą w tym właśnie celu, by ci oszczędzić powolnej i bolesnej męczarni oczekiwania i niepewności.
— Jesteś pani dobrą, — wyszepnął Raul z goryczą, — i raczysz mnie zabijać od jednego ciosu!
— A pan jesteś okrutnym... Ale przebaczam ci z całego serca, bo nie wiesz ile mi czynisz złego.
Dyanna pochyliła głowę na piersi przez chwilę, potem ciągnęła dalej:
— Czyż jest na świecie boleśniejsza kara, kara bez wyjścia, straszliwsza nad moją.... Łamię serce Blanki, mojej ubóstwianej, uwielbianej siostry, tego drogiego dziecka, które kocham stokroć więcej niż własne życie i która teraz, wszakże sama mówiła to panu przed chwilą, uważa mnie za swego wroga.... Łamię serce pana, mimo szacunku, który mam dla pana... Daję Blance i panu straszliwe prawo przeklinania i nienawidzenia mnie odtąd, a taką jest fatalność, co ciąży nademną, że niewinna całkowicie ciosów, które zadaję ze łzami, nie mogę nawet usprawiedliwić w oczach moich ofiar.
— Jak to, pani... — wymówił pan de Simeuse, — czyliż zechciałabyś zamilczeć przedemną powody tego wyroku niecofnionego, który wydajesz!
— Posłuchaj mnie, moje dziecko, tak jakbyś słuchał własnej matki twojej, gdyby ona zstąpiła z grobu na to ci szeptać w ucho, święte, ważne słowa.... Znasz cześć moją, ubóstwienie jakie mam dla ojca... wiesz, że mężowi memu oddałam jedyne, niepodzielne uczucie mego życia... nie wątpisz w głębokie moje przywiązanie do Blanki.... A więc klnę ci się na życie ojca mego, na życie Jerzego, na życie Blanki, że twoje małżeństwo z moją siostrą byłoby przeklętym związkiem!... klnę ci się, że Bóg sam rzuciłby weń swym gromem!... Okropną tajemnicę kryją słowa moje... dla twego szczęścia, dla twego honoru nie staraj się jej przeniknąć. Uciekaj ztąd, na miłość boską, moje dziecko, idź szukać spokoju zdała od tego zamku... zdala od stron tych.... W ucieczce twoje zbawienie.... Cierpieć będziesz bez wątpienia, ale przynajmniej będziesz mógł iść z podniesionem czołem.... Gdybym chciała mówić, miałbyś w sercu jedną więcej ranę... miałbyś hańbę na czole.... Z czasem przestaniesz cierpieć... z czasem uśmiechniesz się z tego wszystkiego... ból się zaciera... miłość gaśnie... wszystko się zapomina... ale to, cobym ja ci mogła powiedzieć, co odkryłabym przed tobą, tego nie zapomniałbyś nigdy....
Raul w niemem przerażeniu słuchał tych słów zagadkowych, ciemnych a strasznych zarazem, które na umyśle jego sprawiały wrażenie istnej głowy Meduzy.
Każde z nich ryło się w jego mózgu płomiennemi rysy, podobnemi do onych biblijnych liter w Baltazarowym pałacu. Słyszał je, ale tak, jak się coś słyszy we śnie. Nie było w nich dlań jasnego, prostego, wyraźnego znaczenia, odbrzmiewały one tylko niby dźwięk pogrzebowego dzwonu. Przynosiły z sobą przeświadczenie o wielkiem nieuchronnem nieszczęściu.
Dyanna zdawała się oczekiwać na odpowiedź.
Widząc, że Raul milczał, rozpoczęła znowu.
— Chciałeś, panie, klęknąć przedemną... to ja upadam teraz przed tobą na kolana, aby cię błagać, byś nie zawiódł położonych w tobie moich nadziei, nadziei, które ugruntowałam na twej prawości... Poświęć się dla szczęścia... dla spokoju Blanki.... Jedno i drugie są stracone... stracone na zawsze jeśli pozostaniesz w tych stronach... Jeśli przeciwnie oddalisz się, przyszłość może być jeszcze dla niej piękną... Biedne dziecko, niema jeszcze lat siedmnastu, a w tym wieku przyszłość jest tak długą,...
Po nowej chwili milczenia, pani Herbert spytała drżącym głosem:
— I cóż uczynisz, panie?
— Cóż ja pani mogę odpowiedzieć? — wybąknął Raul. — Co zrobię? Alboż ja to wiem sam!... Alboż ja jestem panem mych czynności?... alboż jestem panem mych myśli?... mamże choćby władzę rozumu?... Słuchaj pani, tak jak noszę imię Raula de Simeuse, jak Ikocham siostrę pani, tak doprawdy wydaje mi się, że mnie chyba ogarnia szaleństwo....
I młodzieniec złamany, przybity, upadł na ławkę kamienną stojącą w pobliżu i ukrył w dłoniach głowę.
Przez kilka sekund Dyanna, której oczy przyzwyczaiły się już widzieć w ciemności, patrzała na niego z wyrazem głębokiej litości i łzy płynęły po jej policzkach.
— Panie de Simeuse... — rzekła wreszcie.
Raul podniósł głowę.
Dyanna wyciągnęła do niego rękę, której on nie ujął.
— Pan wątpisz w szczerość moją... — ciągnęła dalej pani Herbert. — Pan przypuszczasz, żem twoją nieprzyjaciółką, nieprawdaż?...
— Nie wiem czyś pani moją nieprzyjaciółką, ale to wiem dobrze, żeś pani moim katem....
Jęk wyrwał się z ust Dyanny.
— Dręczysz mnie pani, torturujesz, jakby ci to sprawiało przyjemność, — mówił dalej Raul, — zabijasz mnie pani!... Rzekłby kto, że jakaś zemsta nieubłagana popycha panią przeciw mnie... a przecie ani ja, ani nikt z moich niczem nigdy nie dotknęliśmy pani, nigdy nie wyrządzili jej żadnej krzywdy!...
Pani Herbert drgnęła.
Raul dotknął do żywego rany krwawiącej i wiecznie świeżej w jej sercu.
Młody człowiek, u którego miejsce poprzedniej zmartwiałości, zajęła teraz gorączkowa egzaltacya, podniósł się i mówił dalej donośnym już głosem, którego ostre dźwięki daremnie usiłował zgłuszyć.
— Żądasz pani odemnie poświęcenia mojej miłości, mojego szczęścia, mego życia i chcesz ukryć przedemną dziwne powody tego niedorzecznego żądania. Jestże to sprawiedliwe? słuszne? jestże to uczci we? jestże to możebne? A więc nie, pani, ja ztąd nie odjadę! Bronić będę mojej miłości przeciw wszystkiemu, nawet przeciw pani! Pani nie jesteś matką mojej ukochanej Blanki! Zaprzeczam pani prawa złamania serca, które do mnie należy... odbierania mi tego serca, które mi się oddało własnowolnie. Walczyć będę do ostatka, aby je utrzymać!
Raul mówił coś jeszcze, mówił namiętnie, z energią: ale Dyanna nic już nie słyszała.
Z kolei teraz ona usiadła na kamiennej ławeczce, z której powstał był pan de Simeuse, złamana zmęczeniem, a odrętwiałość jej umysłu była tak zupełną, że się równała kompletnemu unicestwieniu.
Po upływie godziny dopiero zaledwie przyszła do siebie i spostrzegła, że już nie było Raula.
Przypomniała sobie dopiero wówczas wszystko, co zaszło, otarła oczy i twarz, bo łzy bezustannie dotąd toczyły się po niej i drżąca chwiejnym krokiem poszła ku zamkowi szepcząc:
— O! jestem zgubioną! zgubioną na zawsze! Jestem przeklętą i Bóg mnie opuszcza! Trzebaż więc będzie koniecznie wyjawić wszystkim zbrodnię nikczemnika, zawołać głośno: Blanka jest siostrą Raula? trzebaż więc będzie, by ocalić moją córkę, zabić mego męża okropnem tem odkryciem! A! jakże byłabym szczęśliwą gdybym miała prawo umrzeć.


XI.
KTÓRY DOWODZI DOKŁADNIE, ŻE POWIEŚCI SĄ RZECZĄ NIEBEZPIECZNĄ.

Nazajutrz o ósmej rano, Gontran zadzwonił na swego lokaja.
— Janie, — powiedział mu, — idź dowiedz się, czy pan baron Polart nie potrzebuje twoich usług.... Zapytasz go zarazem, czy może zrobić mi tę przyjemność, by mnie przyjąć....
Po upływie pięciu minut, lokaj przyniósł następną odpowiedź.
— Pan baron wstał, jest już ubrany i oczekuje na pana wicehrabiego.
W chwilę później Gontran wchodził do pokoju swego gościa.
Pan de Polart wyszedł naprzeciw niego i wedle swego obyczaju uścisnął mu ręce z największą serdecznością; ale wicehrabia wiedział najlepiej, co sądzić o sympatyi człowieka, którego usiłował kolejno osmagać szpicrutą i przebić nożem cztery dni przedtem....
Ileż to razy nie widać w świecie owych serdecznych przyjaciół, których najżywszem pragnieniem byłoby módz się zadusić wzajemnie!...
Iluż mężów i żon uwielbia się... w tenże sam sposób?...
Krótko mówiąc, ośm razy na dziesięć, niechaj to będzie powiedziane dla twej wiadomości, kochany czytelniku, jeżeli napotkasz na twej drodze twarz uprzejmą, która zdaje się do ciebie uśmiechać, przypatrz się jej bliżej, a spostrzeżesz wprędce, że ta twarz jest tylko maską i że ten uśmiech ukrywa skrzywienie...
I niechaj nam nikt nie odpowie, że patrzymy na świat przez okulary mizantropa....
Nikt nigdy nie miał mniej skłonności do mizantropii....
Patrzymy na świat i widzimy go takim jakim jest, oto wszystko.
Nie naszą to winą, że on nie jest pięknym ani dobrym!... Dodajmy tu wszakże, że gdyby od nas tylko zależało go przerobić, nie sądzimy, czy zadalibyśmy sobie trud ten i nie powiedzieli jak poczciwy doktór Pangloss, z lekką tylko waryantą:
»Wszystko idzie najlepiej na tym najgorszym ze światów!...«

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Ależ, kochany baronie, — zawołał Gontran, udając równie szczere zajęcie, jak nią była serdeczność barona, — nie wiem czy się nie mylę, ale zdaje mi się, że pan jesteś cokolwiek blady tego rana i że masz oczy nieco nabrzmiałe....
— Nie mylisz się, kochany wicehrabio....
— Czyżbyś pan był cierpiący?
— Ani trochę. Jestem tylko zmęczony.
— Może pan źle spałeś?
— Nie spałem zupełnie.
Gontran spojrzał na świece postawione na stoliku obok łóżka. Były całkowicie niemal wypalone.
— Cóż to! — zapytał z miną zmartwioną, — zupełna bezsenność?...
— Tak, mój kochany wicehrabio, noc przeczuwana.
— Trzeba przyznać, że apartamenta zamku Presles źle spełniają swój obowiązek gościnności!...
— Nie składajże pan winy na apartamenta zamku Presles... — odpowiedział pan Polart z uśmiechem.
— A na cóż więc innego?
— Na mnie, na mnie samego tylko... a raczej na to....
I baron mówiąc to, wskazywał Gontranowi na tom zapożyczony wczoraj z biblioteki szaletu.
— Jakto, — zapytał wicehrabia, — ta książka, która miała panu zastąpić miejsce usypiającego napoju!...
— Ta książka wzięła mnie całego z duszą i ciałem!... niepodobieństwem było ją zamknąć nim się doszło do ostatniego wiersza ostatniej stronnicy! To pewna, że ten Balzak jest człowiekiem, który umie zająć swą publiczność.
— Szczerze mówiąc, kochany baronie, nie byłbym nigdy sądził, aby jaka fikcyjna opowieść mogła na panu wywrzeć podobny skutek....
— I byłbyś pan miał racyę rzeczywiście w znaczeniu ogólnem.... Ale tutaj przedstawiała się całko wicie wyjątkowa okoliczność....
— Jakaż to okoliczność?
— Taka: znalazłem w rzeczy czytanej nietylko opowiadanie bardzo zręczne i zajmujące, ale jeszcze pouczenie i radę jak najwyborniejszą, jak najrzeczywistszą, z której pan i ja zrobimy użytek nie czekając długo.
— Wiesz co, baronie, że mnie zaciekawiasz niezmiernie?...
— A! do licha, wiem!...
— Czy nie zamierzasz zaspokoić mojej ciekawości?
— Niezadługo....
— Dla czegóż nie zaraz?...
— Ponieważ poleciłem pańskiemu lokajowi, aby kazał zaprząd do powozu, którym tu przybyłem.... Powinien już być gotów, a ponieważ pan mi towarzyszysz, pomówimy o tem w drodze.... Czy się pan na to zgadzasz?
— Zgadzam się na wszystko, czego pan życzysz sobie....
Służący przyszedł w tej chwili zawiadomić, że powóz zajechał, pan Polart wsunął mu tajemniczo w rękę znowu sztukę czterdziesto-frankową.
— Kochany wicehrabio, — rzekł następnie, — jestem na twe rozkazy....
— Jedźmyż....
W chwilę potem obaj panowie, z cygarami w ustach, rozparci w najętej karecie podążali drogą ku Talonowi.
— A teraz, — spytał Gontran, — czy nadeszła chwila, abyś mi pan opowiedział owe rzeczy tak dla nas obu interesujące, znalezione w nocnej lekturze?...
— Odgadnij też pan co to być może!...
— O! zrzekam się tego z góry!... Jak żyję nie mogłem odgadnąć nigdy żadnej zagadki.
— Co byś powiedział, gdybym w tej bogatej żyle odkrył dla pana natychmiastowy majątek?...
— A cóż! powiedziałbym, że ten majątek przychodzi mi bardzo w porę!... Ale, szczerze mówiąc, wątpię trochę....
— A nie masz pan racyi.... Przed upływem trzech miesięcy byłbyś bogatymi...
— Co znowu!...
— Czy zapominasz, wicehrabio, że ja mówię zawsze tylko na pewno....
— A ten majątek wyjdzie z owej książki pana Balzaka!...
— Stanowczo z owej książki.
— Jakaż będzie cyfra jego?...
— Jakąż jest cyfra osobistego majątku pańskiego ojca?...
— Mniej więcej trzy miliony.
— Ponieważ zatem masz pan dwie siostry, będziesz miał na siebie milion.
— Panie baronie, — zawołał Gontran, — więc tu chodzi o majątek mego ojca?...
— Po prostu.
— I pan mówisz o podziale między siostry i mnie?...
— Ależ tak, mój Boże.
Młody człowiek pobladł okropnie.
— Czy śmiałbyś pan... — wybąknął, — czy śmiałbyś proponować mi zbrodnię?...
Pana Polart napadł śmiech homeryczny.
Słowo honoru, kochany wicehrabio, — odparł po chwili, — jesteś nieoceniony!... Czy przypadkiem sądzisz pan może, żem przez lat dwadzieścia wiosłował na galerach Jego Królewskiej Mości, jak się mówiło niegdyś?... Mówię ci o rzeczy najniewinniejszej w świecie, a tu wyobraźnia twoja nagle stwarza melodramat okropny i krwawy!... Ja myślę o prostej i zwykłej formalności sądowej, wielce użytecznej dla dobra generała, a pan natychmiast widzisz mnie pogrążonego w jakichś zbrodniczej machinacyi i zamierzającego uzbroić twą rękę w nóż ojcobójczy!... No proszę, więc ani domyślając się muszę chyba mieć minę wielkiego łotra, pełnego krwawych pomysłów? Jeśli taką opinię miewasz pan o swych przyjaciołach, pozwólże mi powinszować sobie serdecznie!...
— Wybacz mi pan, — odpowiedział Gontran, wielce zakłopotany, — ja bo źle zrozumiałem... myśl słów pańskich... i wyznaję nawet, że teraz....
— Nie możesz pochwycić jej jeszcze, nieprawdaż?...
— Przyznaję....
— Mówiłem tu któregoś dnia, nie pamiętam już z jakiego powodu, że panu należy zawsze stawiać kropki nad i.... I nie zmieniłem tego mniemania... skutkiem tego muszę wytłómaczyć się teraz kategorycznie. Tom Balzaka, który czytałem tej nocy nazywa się: Wzięciem w kuratelę.... No, a teraz czy pan już rozumiesz?...
— Nic.
— Do dyabła!... zdaje mi się, że to już brak dobrej woli!... Czy znasz pan cokolwieczek kodeks?
— Ani trochę....
— To wielki błąd.
— Przecieżem nie adwokatem....
— Mniejsza z tem... trzeba zawsze znać kodeks... to rzecz bajecznie zajmująca.... To moja ulubiona lektura w chwilach wolnych.... Nie umiałbym powiedzieć panu, ile pilne czytanie go może przyczynić się do uniknięcia pewnych szkopułów i uchronienia się od niebezpiecznych wypadków w życiu!... Wracając do kwestyi, która nas zajmuje, czy wiesz pan przynajmniej co to jest kuratela?
— Dość niejasno.
— A zatem ja to panu lepiej wyjaśnię. Kuratela jest to opieka prawna, obrona, legalna gwarancya, dana spadkobiercom człowieka, którego stan niedołęstwa umysłowego, zdziecinnienia lub obłąkania jest skonstatowany, zgodnie z formami wymagalnemi przez lekarza i odnośnego urzędnika. Skoro raz już orzekł sąd kuratelę, wzięty w nią, nie może już mieć prawa używania, rozporządzania majątkiem, ani administrowania swoimi dochodami. Istnieje on jeszcze, bezwątpienia, ale tak jakby już nie żył, a majątek jego zostaje rozdzielony między naturalnych spadkobierców. Czy rozumiesz pan teraz dla czego mówiłem przed chwilą, że w przeciągu trzech miesięcy od dnia dzisiejszego będziesz miał milion?...
— Rozumiem, że radzisz mi pan zastosowanie przeciw memu ojcu tych okropnych praw, o których mi mówisz.
— Tak, bezwątpienia, rady tej udzielam panu i spodziewałem się, wyznaję, że ją pan przyjmiesz chłodno.
— Alboż wiem choćby, czy ona się da urzeczywistnić? Mój ojciec nie jest obłąkanym i zdaje mi się, że odrzuconoby żądanie dlań kurateli.
— To się pan mylisz najzupełniej, pański ojciec nie jest obłąkanym, zgoda, ale miewa ataki, jak je pan nazwałeś, dowodzące wedle mnie zupełnego i niedającego się zaprzeczyć zdziecinnienia. To wystarcza aż nadto dostatecznie, aby umotywować żądanie dlań kurateli. Wreszcie sformułuj pan tylko podanie, a ja panu poręczam za skutek. I cóż nic mi pan nie odpowiadasz?...
— Cóż panu mogę odpowiedzieć? To co mi proponujesz przeraża mnie.
— Co! majątek?
— Nie, ale cena, którą go trzeba okupić.
— Zdumiewający jesteś, kochany wicehrabio! Ze dwadzieścia razy irytowałeś się wobec mnie, że ojciec twój żyje tak długo, a teraz, kiedy ci podaję wyborny sposób odziedziczenia majątku jego jeszcze za życia, wahasz się.
— Mój ojciec ma chwile zupełnej przytomności, zupełnej jasności umysłu i cofam się przed myślą, że mam zatruć, więcej powiem, zbeszcześcić ostatnie dni jego.
Uśmiech okrutnej ironii podniósł usta barona.
— O! synu przykładny i czuły! — zawołał, — wzorze cnót domowych!... ideale rodzinnej czci i wielbicielu dachu ojcowskiego!... Na honor, nic nad to bardziej wzruszającego!... Widzisz mnie pan rozrzewnionego do głębi, zdaje mi się nawet, że łza spływa z mych oczu zwilżonych!
Potem natychmiast pan Polart dodał suchym, stanowczym głosem:
— Stanowczo, drwisz sobie ze mnie wicehrabio?
— Nie miałem ani na chwilę tej myśli.
— A więc cóż znaczy ta komedya sentymentalna, którą odgrywasz dość niezręcznie, muszę ci to powiedzieć z przykrością? Ta rola zupełnie nie leży w rodzaju pańskiego uzdolnienia... daję ci radę, abyś jej coprędzej dał pokój, bo właśnie miałbym ochotę wygwizdać cię za nią, jak na to zasługujesz!... Od lat piętnastu czy dwudziestu, kochany wicehrabio, zatruwasz o ile tylko zatruć można, wszelkiemi sposoby życie twemu ojcu! Jeśli w tym czasie nie umarł już dziesięć razy ze zmartwienia, to już nie pańska wina! I ot nagle, w ostatniej chwili, kiedy chodzi o wyciągnienie tylko ręki, by pochwycić milion, zadajesz pan kłam w najgłupszy, w najśmieszniejszy w świecie sposób i swoim czynom i swoim zasadom! Jak się zdaje, w sercu pańskiem miłość synowska podobną jest do kwiatu aloesu, który jak powiadają, raz na sto lat zakwita! Preczże, jeśli łaska, z temi niedorzecznemi sentymentalizmami i zostań pan napowrót wicehrabią Gontranem de Presles, to znaczy graczem namiętnym, śmiałym hulaką, nakoniec prawdziwym szlachcicem, który, gdy jest bez grosza sprzedałby dyabłu duszę za garść złota! Twój ojciec oddany pod kuratelę, leguje ci majątek! Jutro zrobisz pan podanie. Wszak to ułożone?
— Nie.
— Wahasz się pan?
— Nie waham, odmawiam.
Po raz drugi na ustach pana Polart zawisł uśmiech szyderczy, szatański; uśmiech Mefistofelesa zakuwającego na nogi Fausta ciężkie kajdany złego.
— Unikajmy nieporozumień, kochany wicehrabio, — rzekł następnie. — Nadzwyczaj wielki żal mam do pana, za to, że mnie zmuszasz zawsze mimo mej woli do ostateczności, które niezmiernej łagodności mego charakteru tak są nieskończenie przykre.... Skoro wszakże znaglasz mnie pan do tego, widzę się zmuszonym postąpić z panem inaczej niż drogą rady.... Posłuchaj mnie więc uważnie i zważ sobie słowa moje.... Trzeba, rozumiesz mnie pan trzeba, aby hrabia de Presles, ojciec pański oddany został pod kuratelę! To rzecz konieczna! Ja tak chcę!
— Zdany jestem na pańską łaskę! — wyszeptał Gontran blady, z zaciśniętemi zębami. — Zależny od pana i dajesz mi pan to uczuć okrutnie!... Ale ten rozkaz, który mi wydajesz, powiedz w jakim może być interesie?...
— W interesie mego długu, do licha! Zapominasz pan więc, żeś mi winien pięćdziesiąt tysięcy talarów?
— Przecież pan zgodziłeś się czekać....
— Bezwątpienia, ponieważ sądziłem, że nie mogę zrobić inaczej.... Dziś widzę, żem się mylił i oczywiście zmieniam zdanie i chcę być spłaconym natychmiast.... O! mój kochany, wicehrabio, pan zrobiłbyś to samo na mojem miejscu. Zresztą na co miałbyś się pan skarżyć?... Zdaje mi się, że pomysł, który ci podaję, więcej będzie dla pana przydatnym niż dla mnie.... Skoro mi zapłacisz moje pięćdziesiąt tysięcy talarów, pozostanie ci z miliona jeszcze ośmkroć pięćdziesiąt tysięcy franków, co nie jest przecież groszem do pogardzenia!...
Ponieważ Gontran nie odpowiadał, pan Polart ciągnął dalej:
— Zresztą wolna wola i ja nie mam ochoty wcale wpływać pa pańską... daję panu trzy dni czasu do namysłu i powzięcia stanowczej decyzyi... uprzedzam pana tylko, że jeśli po upływie tych trzech dni pan nie rozpoczniesz działać, ja się zabiorę do działania.... Teraz, mówmy o czem innem.


XII.
OŚWIADCZYNY.

Po rozmowie poprzedzającej nastąpiła lekka rozmowa, a raczej długi monolog przecinany od czasu do czasu monosylabami Gontrana.
Młody człowiek usiłował udawać, że zwraca uwagę na to co prawił jego interlokutor; w rzeczywistości jednak słowa obijające się o jego uszy nie miały dlań żadnego znaczenia, myśl jego bowiem była nieobecną.
Nakoniec przestrzeń oddzielająca Tulon od zamku Presles została przebytą i woźnica zatrzymał konie przed hotelem «Marynarki Królewskiej«.
Obaj panowie zeszli z powozu.
— Kochany wicehrabio, — ozwał się baron, — wiesz, że mamy razem zjeść śniadanie.
— Nie skorzystam z pańskiego zaproszenia... — odpowiedział Gontran.
— A dla czegóż to?
— Ponieważ nie mam najmniejszego apetytu....
— Ba!... tak się to panu wydaje tylko!... zresztą znasz pan przysłowie, że apetyt przychodzi gdy się zabierzem do jedzenia.
— Ależ zapewniam pana....
— A ja zaręczam. — przerwał pan Polart, — że nie przyjmuję żadnej wymówki.... Siądziesz pan ze mną do stołu, a jeśli nie zechcesz sam jeść śniadania, to do licha przynajmniej patrzeć musisz jak ja jeść będę....
— Żądasz pan tego?...
— Wielce przyjacielsko, ale żądam....
— Niechże tak będzie! — odparł Gontran, schylając głowę.
W chwilę później, hotelowa służba zastawiała w jednym z pokojów, należących do apartamentu barona, zaimprowizowane, śniadanie, któremu towarzyszył spory szereg starych butelek najlepszych win burgundzkich.
— Do licha! — zawołał pan de Polart siadając, — nie spodziewaj się pan, abym zgodził się na patrzenie jak pański talerz stoi pusty a kieliszek pełny!...
I łącząc do słów czyn, nakładał kotlet barani Gontranowi, nalewając mu równocześnie w kieliszek wina.
Młody człowiek nie dotknął nawet swego kotletu, ale za to wypróżnił szklankę jednym haustem.
— Dowodzę panu w ten sposób mej dobrej woli!... — rzekł. — Ale nie zmuszaj mnie pan do jedzenia, bo słowo panu daję, że czuję się bardzo dziś słabym....
Niechże Bóg broni, bym miał się przyczynić do zwiększenia tej nagłej słabości, nad którą boleję niezmiernie.... Zostańże pan na dyecie, kochany wicehrabio, byle tylko nie na sucho przynajmniej.. wino jest środkiem leczniczym, uniwersalnym lekiem, które działa cuda!... Jesteś zdrów, pij aby zachować zdrowie!... Jesteś chory, pij więcej, aby wyzdrowieć... Fakultet medyczny, który przepisałby ogólną tego rodzaju dla wszystkich receptę, przywróciłby w samym — że naszym dziewiętnastym wieku ową rasę Matuzalemów, co to jak pan wiesz, żyli po siedmset lat....
Tak mówiąc baron napełniał bez odpoczynku kieliszki, których Gontran nie śmiał odmawiać i wypróżniał po kolei, tak dobrze, że w chwili gdy się kończyło śniadanie pana Polart, młody człowiek był jeśli już nie zupełnie pijany, to przynajmniej nawpół ogłuszony i zaledwie w części tylko przytomny.
Baron na chwilę tę oczekiwał niecierpliwie.
Wziął za rękę wicehrabiego i poprowadził go do salonu.
Na widok biurka, które przed paru dniami usiłował był wyłamać, a którego zamek dotąd nie był jeszcze naprawiony, Gontran nie mógł powstrzymać się od drżenia, na które pan Polart odpowiedział uśmiechem.
— Kochany wicehrabio — rzekł on, — zapal sobie jedno z tych cygar, za których dobroć ci poręczam. Siadaj na tej sofie i pogawędźmy z sobą jak para przyjaciół, jakkolwiek wydajesz mi się strasznie niewesołym....
Gontran poczynał przywykać do biernego posłuszeństwa. Zapalił cygaro, które mu podawał baron i usiadł.
— Czy słuchasz mnie pan uważnie? — spytał pan Polart.
Gontran skinął potwierdzająco głową.
— To doskonale, — ciągnął Paryżanin, — ale pytanie moje właściwie było zbytecznem, bo przed upływem minuty nastawił byś pan i tak uszu jak koń wojskowy co był w ogniu, a posłyszy dźwięk trąby.
Zaledwie wyrażona ta przepowiednia pana Polart urzeczywistniła się niebawem, bo te słów kilka, któreśmy przytoczyli, wywołały od razu błysk ciekawości na martwą twarz wicehrabiego.
— Jak mnie pan widzisz, — podjął dalej baron, — szczerość cenię ponad wszystko!... Jest aksjomat w geometryi i moralności zarówno, na który całkowicie się godzę: Linia prosta jest najkrótszą drogą do dojścia z jednego punktu na drugi.... To jest prawdą we wszystkich okolicznościach wogóle... spodziewam się, że pan o tem nie wątpisz?...
Gontran, zawsze milczący, wyraził swą zgodę na ten pogląd nowem skinieniem głowy.
Pan Polart ciągnął dalej:
— Doznaję pewnego wyrzutu.... Mówiłem sobie, że przed chwilą odstąpiłem od moich zasad, zbaczając wobec pana z drogi całkowicie prostej i szczerej... Postanowiłem naprawić natychmiast ten błąd niedługo trwały i grać będę z panem w otwarte karty, wyrzuciwszy na stół wszystkie me atuty.... Czy zgadujesz, wicehrabio, do czego zmierzam?
Gontran wstrząsnął przecząco głową.
— A zatem zmierzam do tego: Powiedziałem panu, że skłaniając go do zażądania dla pana Presles kurateli sądowej, miałem na celu jedno tylko, przyspieszenie wypłaty stu pięćdziesięciu tysięcy franków, któreś mi pan winien.... A więc kłamałem.
— A! aha! — wycedził Gontran.
— Wiwat! — zawołał baron, — przerwałeś pan I milczenie.... Jak się zdaje, rzecz zaczyna stawać się zajmującą i pan nadstawiasz już uszów....
— Mów pan dalej....
— To też i czynię. Tak, powtarzam panu, miałem cel inny, cel bez porównania ważniejszy, niż zapewnienie sobie zwrotu sumy... cel, który muszę osiągnąć koniecznie, choćby nawet za cenę, jeśli tego wypadnie potrzeba, największych ofiar....
— A, — spytał wicehrabia, — celów?
— To odjęcie panu hrabiemu de Presles jego ojcowskiej władzy nad panną Blanką, pańską siostrą....
— Cóż pana obchodzi ta władza? — spytał Gontran strwożony.
— Jakto, co mnie obchodzi?... Czy nie rozumiesz pan, że w dniu, w którym pan będziesz z prawa głową rodziny, ja stanę przed panem z miną wielce skromną i nieśmiałą, by prosić, abyś pan raczył przyjąć łaskawie prośbę wielkiej dla mnie wagi.
— Jakąż to?...
— Prośbę o oddanie mi ręki panny Blanki....
Gontran porwał się.
Odrzucił cygaro i podniósł się jakby poruszony sprężyną.
— Czym dobrze słyszał? — zawołał. — Pan zamierzasz zaślubić moją siostrę?...
— Bezwątpienia, podoba mi się bardzo, jest zachwycająca, czarowna, boska, idealna... Ma oczy błękitne, które mię chwytają za serce i jasne włosy, które porywają mą duszę.... To też kocham ją, oszalałem, tracę głowę i rzecz oczywista, pragnę zostać jej mężem....
— Pan?...
— Cóż prostszego i właściwszego?... Nie poraz to pierwszy rodziny Presles i Polart połączyłyby swoją krew i herby, pan to wiesz dobrze!... Różnica wieku nie mogłaby tu być przeszkodą. Jestem wcale dobrze zachowany, mam zdrowie żelazne i mógłbym, gdyby było potrzeba, ożenić się z piętnastoletnią dziewczyną i byłby to związek ze wszech miar dobrany.... Co do majątku, jakkolwiek mniej bogaty niż panna Blanka, jestem jednak pod tym względem, wierzaj pan, partyą wcale dobrą.... Nakoniec kochany wicehrabio, zachowałem na deser dla ciebie przysmak, który powinien przypaść ci do gustu, stanowczym moim zamiarem jest, jeśli małżeństwo, do którego dążę, zostanie zawarte za twem poparciem, ofiarować ci, wychodząc z kościoła, tytułem prezentu ślubnego, zawartość owej koperty, którą w twej obecności oddałem wówczas komisarzowi policyi.... Co, zważ pan i zapamiętaj, znaczy zrzeczenie się spłaty, ni mniej ni więcej, tylko piędziesięciu tysięcy talarów. Czy sądzisz pan, że łatwo ci przyjdzie znaleźć na świecie szwagra tak wspaniałomyślnego?...
Baron umilkł.
Gontran upadł na powrót na sofę.
Prawą ręką podparł głowę, zamyślił się głęboko i smutnie.
Po chwili pan Polart zapytał:
— I cóż?
— Co, — odrzucił Gontran, podnosząc głowę.
— Czyś mię pan słyszał?...
— Doskonale.
— I co mi odpowiadasz?
— Nic.
Brwi barona ściągnęły się ponad oczyma, które rzuciły błyskawicę!
— Jak to! Nic? — zawołał — co pan chcesz powiedzieć?
— Chcę powiedzieć, że bezwątpienia, zgodnie ze zwyczajem, który pan przyjąłeś wobec mnie od dnia, w którym wypadek oddał mię w twoją władzę, chodzi tu poprostu o rozkaz.
— Zdaje mi się, że słowa pańskie powinienem tak przetłómaczyć literalnie: Chcę zaślubić pannę Blankę de Presles, postaraj się w jakikolwiekbądź sposób, aby woli mojej stało się zadość, jeśli niechcesz, żebym cię zgubił!...
— Otóż na to niemam odpowiedzi, tak samo jak nie miałbym jej w dniu, w którym zażądałbyś pan, której z gwiazd z nieba. Przypuściwszy, że rzeczywiście zostałbym głową mej rodziny, wiesz pan, jak ja, że moja nad Blanką władza, byłaby niezmiernie ograniczoną i wiesz, że w czasach, w których żyjemy, nie zmusza się już córek do wychodzenia za mąż.... Jeżeli zatem w tym razie trzeba być panu posłusznym pod groźbą zguby, zgub mię pan zaraz, bo posłuszeństwo nie leży w mej mocy, Kiedy tak mówił Gontran z gorączkowem ożywieniem, uśmiech życzliwej dobroduszności nie opuścił ani na chwilę ust pana Polart.
— Otóż tak, kochany wicehrabio, — rzekł swobodnie, — pozwoliłem ci w całej długości rozwinąć twą wstęgę, jakkolwiek od pierwszych słów zaraz widziałem, że mię nie zrozumiałeś, ani trochę. Alboż jestem waryatem i co większa jeszcze, złośliwym waryatem, ażeby domagać się od ciebie niepodobieństwa? A, mój Boże, któż to myśli cię gubić, albo choćby grozić? Na miłość boską, kochany wicehrabio, niedopatrujże w tej mojej prośbie nic innego nad to, co w niej jest rzeczywiście. Zakochany jestem w twej siostrze. Nic to złego, a zresztą to nie moja wina. Jej piękne oczy jedynie tu są winne, chciałbym ją zaślubić. Proszę pana, żebyś się pan podjął pośrednictwa w tej sprawie i ofiaruję panu, jeżeli ci się to uda, premię okrągłą stu piędziesięciu tysięcy franków. Otóż co chciałem powiedzieć i nic innego. Jeśli się panu nie uda, rzeczy się ani trochę nie zmienią, tylko będziesz pan musiał zapłacić piędziesiąt tysięcy talarów za wiadome panu papiery. Zrozumiałeśże pan na ten raz tak, ażeby żadne nowe nieporozumienie nie miało między nami miejsca?
— Tak, — odpowiedział Gontran.
— A więc zgoda?
— Czy niedałeś mi pan trzy dni czasu do namysłu.
— Bez wątpienia.
— A więc korzystam z tego ustępstwa.
— Do woli kochany wicehrabio. Ja miewam jedno tylko słowo, co przyrzekłem, dotrzymuję. I ta zasada właśnie czyni wszelkie układy zemną tak łatwemi i przyjemnemi. Zastanawiajże się pan, skoro jak się zdaje, potrzebujesz pan się zastanawiać.... A propos, — dodał pan Polart, tonem całkowicie różnym od tego, którym przemawiał dotychczas, — czy spędzimy razem resztę dnia?...
— Nie, poproszę o pozwolenie opuszczenia pana.
— Powracasz pan do zamku Presles?
— Tak zamierzam.
— Czy zechcesz pan podjąć się oddania odemnie swoim siostrom małego upominku?...
— Cóź to takiego?
— O mniej niż nic, drobnostka bez wartości.... Ot to....
Pan Polart otworzył małe pudełko skórzane, w którym na podkładzie z granatowego aksamitu połyskiwały dwa pierścionki przyozdobione pojedyńczymi wspaniałymi brylantami wielkiej wartości.
— Nie mogę podjąć się zabierania tych klejnotów, — — odpowiedział Gontran.
— Ba! dlaczegóżto?
— Bo pewien jestem odmowy.
— Dajże pan pokój!... Nigdym jeszcze niewidział kobiety, odmawiającej przyjęcia brylantów ilekroć je ofiarowałem!...
— Boś ich pan nie ofiarował nigdy córkom domu Presles! — zawołał wicehrabia wyniośle.
— Święty Boże!... co za duma! — odrzucił sucho pan Polart. — Zdaje mi się, że z powodu niewinnej galanteryi chcesz mi pan zaimponwać! niech mię dyabli wezmą, kochany wicehrabio, zapominasz....
— To prawda... — przerwał Gontran, spuszczając głowę, — zapominam czasami, że krew moich ojców płynie w żyłach człowieka, który ich bezcześci i który niema już prawa przemawiania dumnie!... Przebacz mi panie baronie, będę się starał pamiętać o tem....
— W każdym razie, — mówił dalej pan Polart, zamykając pudełko i kładąc je do kieszeni, — powtarzam panu, że jeżeli w ciągu trzech dni nie zabierzesz się do działania, ja się zabiorę... i radzę synowi twoich ojców, aby o tem nie zapominał.... Do widzenia, kochany wicehrabio!...
— Do widzenia, panie baronie.
Obaj ci ludzie podali sobie rękę, ale z tym wzajemnym chłodem, którego na ten raz ani jeden, ani drugi nie starał się ukryć; następnie Gontran opuścił pana Polart i hotel Marynarki Królewskiej i udał się na poszukiwanie konia do najęcia, aby wrócić do zamku Presles.
Niebawem też dosiadł starej szkapy, dość nędznie wyglądającej, której pewne nogi i wyjątkową szybkość wychwalał mu berejter.
Gontran zaopatrzył się w szpicrutę i przypiął sobie ogromne ostrogi. Biedne zwierzę gnane ostrogami i szpicrutą, ruszyło z miejsca krokiem dość swobodnym, ale w każdym razie niedostatecznym dla Gontrana, którego podniecenie wzmogło jeszcze świeże powietrze i upał i który w tej chwili chciałby był siedzieć na koniu skrzydlatym legend średniowiecznych... na bajecznym hipografie, o którym opowiada Ariost....


XIII.
SPÓŹNIONE WYJAŚNIENIE.

Najęta szkapa, jak powiedzieliśmy, dawała dowody dobrej woli, mimo swego podeszłego wieku.
Puszczona w galop szybki acz niejednostajny i nierówny, pędziła z wielkim łoskotem przez najludniejsze ulice Tulonu, a jej podkowy sypały deszcz iskier na bruk, uderzany gwałtownie.
Ale przeszłość zbyt długa, pełna uczciwych zasług zużyła nerwy i rozciągnęła muszkuły biednego zwierzęcia.
Ogień jego chwilowy podobnym był przeto do owego słomianego ognia, który świeci i migoce wielkim płomieniom, a potem gaśnie nagle z braku podsycenia.
Zaledwie minęła miasto, klacz zwolniła biegu.
Z galopu przeszła w kłus, potem w truchcik, potem w stępa i prawdopodobnie byłaby usnęła idąc, gdyby Gontran nie budził jej gwałtownem pchnięciem ostrogi i nie znaglił powtórnie do galopu, obrabiając jej boki Szpicrutą.
Ta walka bezustannie ponawiana człowieka przeciw zwierzęciu i w której człowiek zawsze w końcu zostawał zwycięzcą, trwała aż do chwili, gdy klacz całkowicie wyczerpana, nawpół schwacona, zdyszana poczuła, że naraz uginają się pod nią wszystkie cztery nogi i padła w proch na sam środek drogi, zrzucając Gontrana o jakie dziesięć kroków.
Wicehrabia podniósł się wściekły i ze szpicrutą podniesioną rzucił się smagać nieszczęsne zwierzę.
Ale stan jego był tak godnym litości, tak rozpacznym, że Gontran zdjęty litością nie dokonał na niem zamierzonej kary i puścił się dalej pieszo, pozostawiając klacz na drodze, gdzie padła i której wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nie miała już opuścić jak na wozie oprawcy.
Przeszło mila jeszcze pozostawała wicehrabiemu do dojścia do zamku. W przeciągu pół godziny niespełna dochodził już do celu, okryty potem, zakurzony od stóp do głowy, nie do poznania zmieniony, przerażający.
Zaledwie wszedł do swoich pokojów, zadzwonił.
— Wielki Boże! — zawołaj lokaj, na widok swego pana, — co się to stało jaśnie panu?
— Nic.
— Bo zdawało mi się....
— Ani mi słowa więcej, bo cię wypędzę! — przerwał mu Gontran gwałtownie.
Potem dodał:
— Każ mi przysposobić kąpiel.
— Natychmiast, jaśnie panie.
I lokaj zniknął coprędzej.
Zamek Presles zaopatrzony był w wielką łazienkę, z nadzwyczajnym urządzoną komfortem. Dość było zakręcić dwa kurki, aby napełnić olbrzymi basen marmurowy tak obszerny, że dziecko mogłoby w nim bezpiecznie brać lekcye pływania.
Gontran zanurzył się w tym basenie, spodziewając się znaleźć w nim ulgę dla swych nerwów rozdrażnionych. Daremna nadzieja!
Powrócił już do swego pokoju, kiedy zegar zamkowy wybił szóstą.
Lokaj wchodził w tym samym czasie oznajmiając, że już obiad na stole....
— Nie schodzę na obiad... — odpowiedział mu wicehrabia. — Idź zawiadom pana hrabiego i panie, że jestem cierpiący i że pójdę do łóżka... przyniesiesz mi filiżankę zimnego bulionu i butelkę wina Bordeaux...
Służący powrócił w kilka minut, niosąc na tacy filiżankę japońską pełną po brzegi i butelkę Chateâu-Lafitte.
Gontran, wyczerpany zmęczeniem i umierający z pragnienia, pochłonął raczej niż wypił zawartość filiżanki i butelki.
Następnie, tak jak to kazał powiedzieć ojcu i siostrom, rzucił się na łóżko, nie po to, by na nim szukać spoczynku, którego pewnym był, że nie znajdzie, ale po to, by się zastanowić nad nowemi wymaganiami swego nielitościwego władzcy, barona Polart.
Opuśćmy go tymczasem na chwilę tylko.


∗             ∗

Zaletą sine qua non powieści jest, wedle nas, prawda względna, wynikająca z obserwacyi mniej lub więcej ścisłej i z mniejszej lub większej zręczności, z jaką romansopisarz wprowadził na scenę typy i charaktery podpatrzone.
Wyobraźnia w powieści jest powołaną do odegrania roli niezmiernie szczupłej. Pierwszą zasługą malarza obyczajów, rzeczywiście godnego tej nazwy, jest pamiętanie nie tego co przeczytał, lecz tego, co widział.
Nie przyznajemy bynajmniej powieściopisarzowi prawa wymyślania obyczajów i namiętności, na sposób Chińczyków wymyślających krajobrazy i zwierzęta, które nigdy nie istniały w żadnym kraju.
Pozwalamy tylko opowiadającemu obmyśleć w swej wyobraźni żywioły fikcyi dramatycznej, przeznaczonej do służenia za ramy do jego studyów z natury i wymagamy koniecznie, aby ta fikcya była co najmniej prawdopodobną, ponieważ brakłoby mu zasługi absolutnej prawdy.
Owóż spostrzegamy w tej chwili, że przez zapomnienie, niweczące z gruntu to prawdopodobieństwo, do którego przywiązujemy tyle wagi, zaniedbaliśmy wytlómaczyć, jak i dla czego pani Herbert znajdowała się w parku o północy, w samą porę, aby być obecną rozmowie Blanki i Raula.
Naprawmyż coprędzej ten błąd mimowolny, a przedewszystkiem naprawmy go pokrótce.
Czytelnik przypomina sobie, że po obiedzie, w którym brał udział baron Polart i na skutek wyjaśnienia niezupełnego i bolesnego między Dyanną a Blanką w pokojach śpiącego generała, młoda dziewczyna powróciła do swego pokoju, unosząc okropne podejrzenie, że ta, którą uważała za swą siostrę, była jej rywalką.
Długiemi wydawały się Dyannie godziny wieczoru, opędzonego we łzach i samotności.
Generała nie opuszczał sen ciężki.
Jerzy, tak jak to czynił zazwyczaj od niejakiego czasu, był w willi Labardès u Marcelego.
Wiemy, co robiła Blanka.
Noc nadeszła.
W miarę, jak posuwały się wskazówki na zegarze, pani Herbert czuła w sercu ból coraz to więcej dojmujący na myśl, że Blanka miała zasnąć może z żalem w duszy, nie podawszy jej, siostrze, czoła do pocałunku na dobranoc.... Kiedy uderzyła dziesiąta, Dyanna nie mogła już wytrzymać dłużej.
Jerzy powrócił był i udał się na spoczynek. Odkąd stan generała wywoływał pewne obawy i wymagał starań ciągłych, Jerzy i żona jego zajmowali w tym samym skrzydle dwa pokoje oddzielne.
Dyanna w nocnej toalecie wyszła od siebie i skierowała się ku drzwiom Blanki, z postanowieniem przyciśnienia do serca tej ukochanej córki i uczynienia ostatecznej próby usunięcia jej wątpliwości.
Ale w chwili wejścia zawahała się i cofnęła.
Gdyby Blanka miała ją przyjąć z tym nieopisanym chłodem, z tą wyraźną obojętnością, które jej taką sprawiały przykrość!...
Alboż w takim razie nie lepszem było jeszcze powątpiewanie nad pewność?
Po trzykroć Dyanna, uzbroiwszy się w nowe postanowienie, powracała do tych drzwi zamkniętych, po za któremi, jak sądziła, spała Blanka. Po trzykroć to nagłe wahanie, któreśmy zaznaczyli, powracało jak za pierwszym razem.
Miała już odejść i nie powrócić niezawodnie więcej, kiedy zdawało jej się, że słyszy lekki szelest, pochodzący z tego pokoju, którego progu przejść nie śmiała. Prawie równocześnie drzwi się otwarły.
Dyanna uskoczyła w bok gasząc światło, które trzymała w ręce.
Blanka przeszła, niedostrzegłszy nocnego gościa, osłonionego ciemnościami kurytarza.
Serce Dyanny bić przestało...
— Gdzie też iść może? — zadała sobie pytanie.
Blanka zeszła na dół.
Dyanna szła za nią.
Blanka przeszła opustoszałe pokoje parteru. Dyanna szła za nią jak cień idzie za ciałem.
Blanka odsunęła zasuwkę małej furtki, przeszła taras i zapuściła się w aleję kasztanową.
Pani Herbert poczekała aż Blanka zniknęła pod sklepieniem zieleni, a wtedy z kolei przeszła trawnik by śledzić dalej jej kroki.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Reszta niepotrzebuje już wytłómaczenia i część niejasna naszego opowiadania jest już odtąd dokładnie wyjaśnioną.

XIV.
CO BYWA W BUTELCE ARAKU.

Jako sumienny opowiadacz spłaciłem dług prawdopodobieństwu.
Spieszmyż obecnie, powrócić do Gotrana.
Aby przed oczy czytelnika naszego stawić bez zbytniego zagmatwania różnorodne a często sprzeczne z sobą myśli, które następowały po sobie w głowie kolejno, w głowie nieszczęśliwego młodzieńca, aby wreszcie usiłować zaprowadzić ład w nieładzie, wedle malowniczego wyrażenia jednego z prefektów policyi demokratycznej i socyalnej republiki z 1848 roku, wydaje nam się potrzebnem przyjąć tu chwilowo formę, której użylibyśmy, pisząc nie powieść lecz dramat.
Forma ta mieć będzie ten zysk niezmierny, że dozwoli nam uniknąć całego zastępu tłómaczeń i komentarzy i niebezpieczeństwa łatań i zlepień.


∗             ∗

Scena przedstawia pokój sypialny hrabiego Gontrana de Presles. Bogate urządzenie. Obok kominka misterne biurko w stylu Ludwika XV, wykładane, niezmiernie wytwornej roboty. Biurko to stało dawniej w mieszkaniu hrabiny de Presles.


GONTRAN, sam.

(Młody człowiek nawpół rozebrany, rzucił si§ był na łóżko; prawym łokciem wsparł się na poduszce i głowę wsparł na dłoni.)
Zastanowić się!!... łatwo to powiedzieć!... ale czyż podobieństwem jest zastanowienie, kiedy czaszka pęka!... kiedy gorączka smaga swym biczem krew w żyłach!... wreszcie gdy człowiek szaleje, tak, szaleje z wściekłości i niemocy!... Jak on mnie chwycił i trzyma w żelaznych kleszczach ten człowiek!... Jak umiał mnie oplątać w sieć, której żadna siła, moc żadna, żadna zręczność ludzka nie zdołałaby rozerwać!... Więźniowie zamknięci w głębi cel ciemnych, strzeżeni dębowemi, okutemi w żelaza drzwiami, ciężkiemi ryglami i zamkami, przez dozorców na których groźba ni przekupstwo nie mają wpływu, są jeszcze swobodniejsi odemnie!...

(Po chwili milczenia.)

Co robić?... Być posłusznym jego nielitościwym rozkazom?... Ale do czegóż doprowadzi mnie samo to posłuszeństwo nawet?... Nędznik, który mnie może zgubić i zgubi niezawodnie, nie zatrzyma się w swych wymaganiach coraz to nowych! Skoro otrzyma to czego dziś żąda, jutro będzie chciał co innego i zawsze tak, aż do dnia, gdy w jego ręku będę już tylko narzędziem dobrem wyłącznie [do połamania!... a wtedy połamie mnie!...

(Zrywając się z łóżka i przebiegając wielkiemi krokami pokój i pewnego rodzaju żalem.)

W którąkolwiek zwrócę się stronę, nigdzie wyjścia.... Mylę się... jedno tylko... samobójstwo.... Alem ja za miody na to, by umierać....

(Ponowna chwila milczenia.)

A przecież kto wie, czy nie przesadzam sobie w tej chwili niebezpieczeństwa sytuacji, którą mi zgotowano?... Może ten człowiek jest daleko mniej nienasyconym w swych zachceniach niż przypuszczam.... Może, jeśli będę posłusznym jego woli, rozbroję go moją uległością, a wówczas odda mi w zamian za olbrzymią sumę, którą naznaczył, ów przekaz, list i karty, które są okropnemi ogniwami łańcucha, co skuwa moje nogi!...

(Z uśmiechem goryczy.)

A! gdybyż tak było... gdybym rzeczywiście mógł być wolnym!... a! jakże pomściłbym się na tym człowieku za wszystkie męczarnie, które mi zadaje!... jakże opoliczkowkłbym go publicznie, tego podleca!... jakże plwałbym mu w twarz!... jakże umiałbym zmusić go, by się bił ze mną!... i z jakąż bezgraniczną radością, z jakiemż nadludzkiem szczęściem poczułbym ostrze mej broni przebijające pierś jego, szukające i znajdujące w niej jego serce, wytaczające zeń ostatnią krwi kroplę, wypłaszające ostatnią iskierkę życia!

(Radośnie.)

A wtedy byłbym wolny i pomszczony!...

(Po chwili mi lecenia.)

Wolny, pomszczony i bogaty.... ponieważ pozostałby mi majątek... majątek niemal dwa razy tak wielki jak ten, którym już stracił!... ośmkroć pięćdziesiąt tysięcy franków!... Tą sumą któżby mi zabronił zabłysnąć jeszcze w Paryżu?... Dziś mam doświadczenie, nie biegłbym olbrzymieni krokami do ruiny jak niegdyś... Umiałbym strzedz się fałszywych przyjaciół i wyzyskujących kochanek!... Umiałbym korzystać z mego majątku, cieszyć się nim i utrzymać go....

(Przechodząc się szybkim krokiem i zatrzymując się nagle.)

Dla czegóż więc miałbym się wahać właściwie?... Gdybym miał jedną tylko szansę, a mam ich sto, czyż nie należałoby na tę, jedyną postawić bez wahania przyszłość, skoczę z jednej strony widzę tylko przepaść, a po drugiej stoi wolność, zemsta i bogactwo?

(Idąc do kominka i przyglądając alg w lustrze.)

Jakżem ja blady!... Dla czegóż jestem taki blady? miałżebym się lękać?... Przecież właściwie nie chodzi tu o ojcobójstwo... toż szanuję życie mego ojca!... To czego żąda, po mnie baron, tego nie potępia nawet prawo, przeciwnie, sankcyonuje... Żądać kurateli nad starcem zdziecinniałym, cóż w tem strasznego?... Przynajmniej ze dwadzieścia razy w życiu nie cofnąłem się przed gorszeni rzeczami... a dziś lękam się, popełnić rzecz tak obojętną.... Nie, doprawdy wstydzę się własnej słabości!...

(Po chwili milczenia, energicznie.)

A więc nie!... precz z nizką hipokryzą wobec samego siebie!... miejmy przynajmniej odwagę podłości! To, co zamierzam uczynić jest nikczemne!... Ze wszystkich win mego życia ta jest najgodniejsza potępienia i najbardziej hańbiąca!... Wprowadzać w dom mego ojca sądy!... zmuszać jego, starego szlachcica, umysł niegdyś taki dzielny, duszę wielką, serce zawsze szlachetne, aby odpowiadał jak obwiniony na podstępne pytania sędziego!... znaglać go, żeby odsłaniał przed oczyma wszystkich osłabienie inteligencji, która niegdyś świeciła takim blaskiem!... słuchać na moje żądanie orzeczenia, że nie zdolnym jest już zachować nadal ten majątek, którego zawsze używał na szlachetne tylko cele!... wydziedziczyć go, obedrzeć za życia i widzieć, jak w chwili przytomnej umrze z rozpaczy i wstydu!... Nie... nie... to nie czyn obojętny!... To ohydna zbrodnia i cofam się przed nią, na prawdę, cofam!...

(Zgnębiony.)

Zresztą gdybym posłuchał, nie byłbym ocalony!... nikczemnik, który mną owładnął i który zgnieść mię może w swej dłoni, odsłonił przedemną prawdziwe swe zamysły, jakkolwiek próbował wycofać się, zbyt daleko się zapędziwszy, ja czytam jasno w głębi jego pętackich myśli.... Jego cel, jego cel jedyny, wszakże mi to sam powiedział, to wydarcie memu ojcu wszelkich praw jego i władzy nad Blanką! Pewien tego jestem, że w chwili, gdy kuratela zostanie ustanowioną, nędznik przyjdzie do mnie jeszcze więcej niż kiedykolwiek grożący i zawoła: żądam ręki twej siostry... oddaj mi ją, albo cię paszlę na galery!...

(Z ironią i gniewem.)

Rękę mojej siostry!... rękę Blanki de Presles, temu człowiekowi! temu awanturnikowi!... przyodzianemu w skradzione nazwisko i zapożyczony tytuł!... połączenie między tym rozbójnikiem i najznakomitszą z rodzin Prowancyi!... Nie!... rzeczywiście ten mniemany baron Polart jest szalonym, jeżeli może przyprzypuszczać, że ja na to przystanę. A! to prawda, z pewnością żem wart bardzo mało... to prawda, że zeszedłem bardzo nizko!... ale spaść aż tam!... wykupić się za cenę tak nikczemną!... Nie!... nie!... nigdy!... nigdy!...

(Po chwili milczenia, stanowczo.)

Co bądź się stanie, ja odmówię!... stawię czoło groźbom mego prześladowcy!... Nie będę mu posłusznym!...

(Nowa przechadzka wielkimi krokami po pokoju. Stanowczość w wyrazie twarzy Gontrana zaciera się potrosze ustępując miejsca zupełnemu zgnębieniu. Wicehrabia pada na krzesło i ukrywa twarz w dłoniach.)

Ale co zrobić, mój Boże!... co począć?... jak ujść przed straszliwem urzeczywistnieniem gróźb jego?... jak uniknąć tej publicznej i rozgłośnej hańby, którą na mnie wtłaczają?... zanim upłyną trzy dni, piorun ten spadnie na mą głowę!... Brutalne żandarmskie żołdactwo najdzie zamek!... wszystkie wejścia do parku będą strzeżone!... szukać będą wszędzie!... Gdybym opuścił te strony, gdybym uciekł, rysopis rozeszlą wszędy... przywloką mię jak zbiegłego galernika, ścigać będą jak dzikie zwierzę... i wynajdą, pochwycą... przyprowadzą... potem, więzienie... sąd przysięgłych... wyrok!... O! raczej umrzeć... w głowie mi się mąci... nie mogę zebrać myśli! szał mię ogarniał... Co zrobić, żeby już nie myśleć?...

(Wstaje, zbliża się szybko do kominka i dzwoni z niezmierną gwałtownością. W tej samej niemal chwili okazuje nią lokaj.)
JAN.

Jaśnie pan dzwonił?...

GONTRAN.

Tak.

JAN.

Czego jaśnie pan żąda?

GONTRAN.

Przynieś mi... likierów....

JAN.

Jakich likierów mam przynieść Jaśnie Panie?

GONTRAN.

Rumu... ratafii... wódki... wszystko mi jedno... cobądź znajdziesz.

JAN.

Natychmiast Jaśnie Panie... (na stronie, wychodząc.) Czyżby mój pan chciałby zalewać robaka na samotnika?... No, no i to gotów zrobić, słowo daję!...

GONTRAN sam zrozpaczony.

Przynajmniej upiwszy się, człowiek zapomina....

JAN, wracając z tacą pełną butelek.

Proszę Jaśnie Pana, oto rum, ratafia, starka.... Uważałem, że potrzeba dołączyć jeszcze butelkę curaçao i kilka gatunków innych likierów.

GONTRAN.

To dobrze.... Postaw to gdzie....

JAN.

Jaśnie Pan niepotrzebuje nic więcej?...

GONTRAN.

Nic.... Idź... i niepowracaj już dziś wieczór do mego pokoju.

JAN, na stronie, odchodząc.

Jeszcze się to zamknie na ośm spustów... Oj ci panowie!... gdyby tak jaki biedak, sługa, pozwolił sobie czego podobnego, wyleciałby z pewnością za drzwi, choć niema co mówić, że mieliby racyę.... Porządny pijak nie powinien pić jak w towarzystwie!...

GONTRAN, sam.
Zabierajmyż się!...
(Odkorkowuje butelką i rumem i pije kilka kieliszków, jeden za drugim.)

Zdaje mi się, że dosyć.... Albo mylę się bardzo, - albo za pięć minut powinienem być pijany i spać twardym snem ducha i ciała....

(Rzuca się na łóżko z twarzy wciśniętą w poduszki i usiłuje nie myśleć. Nagle tylko i częste drgania dowodzą, że nie zasnuł. Opływa godzina. Noc już nadeszła, Gontran się zrywa.)

Pomyliłem się, doza była niedostateczna... nie h mogę się upić.... Muszę pić jeszcze....

(Wstaje. Zapala świece w jednym z kandelabrów ustawionych na kominku. Następnie napełnia kieliszek dwa razy.)

Nie!... Tak to idzie za powoli!...

(Podnosi butelkę i przykłada szyjkę do ust, przechyla głowę w tył i wypija długimi haustami. Butelka wypada mu z ręki pada na dywan a reszta płynu wylewa się.)

A! na ten raz spodziewam się... na ten raz zdaje mi się, że doza była dostateczną.

(Głosem przerywanym i zmienionym do niepoznania.)

Zdaje mi się... że... będę... spał....

(Stawia kilka chwiejnych kroków. Twarz jego staje się purpurową tak jakby fala krwi napływała mu do głowy z serca. Podnosi rękę do czoła i wydaje głuchy okrzyk. Oczy mu się zaćmiewają. Nogi się plączę, daremnie stara się odzyskać równowagę, upada na wpół, podnosi się, chwyta się za biurko, pad bezprzytomny i ciężarem swoim rozbija biurko.)

∗             ∗
(Cała noc przeszła. Dzień nadszedł. Godzina siódma rano. Promienie wschodzącego słońca oświecają nieład pokoju. Świece dogasają w świecznikach jedna po drugiej. Gontran nie poruszył się od wczorajszego wieczora; jest coś trupiego w tej i nieruchomości. Sinawa bladość zastąpiła poprzednią purpurę na jego czole i policzkach. Szeroki czarny krąg, rzekłbyś zakreślimy węglem, rysuje się dokoła ócz jego zamkniętych. Rozmaite przedmioty zawarte w szufladach strzaskanego biurka okrywają dywan dokoła niego w nieopisanym chaosie.)
GONTRAN, otwierając na wpół oczy.

Gdzie ja jestem?... Co to się działo? Jestem cały jak zbity.... Głowa mi płonie....

(Podnosi się na wpół na łokciu i pogląda do koła nieprzytomnie na otaczające go przedmioty.)

A! przypominam sobie.... Wczoraj chciałem uciec przed memi myślami.... Chciałem, bodaj na godzinę, i wygnać wspomnienia... chciałem zasnąć... piłem.... Ten i sen ciężki, ten sen podobny do śmierci, ten sen bez marzeń, ja go szukałem i znalazłem.... Przez jednę noc nie cierpiałem.... Nie, bądź co bądź, upicie się to rzecz dobra....

(Zastanawiając się.)

Ale jakimże Sposobem budzę się na dywanie... pośród tego nieładu, którego niepamiętani przyczyny?...

(Po namyśle.)

Tak... to to... to to zpewnością. Odgaduję teraz: wziąłem butelkę z rumem... wypróżniłem ją prawie jednym haustem i naszło mię upojenie jak uderzenie gromu.... Wtedy co zdołały dosięgnąć zaciśnięte me dłonie, to pochwyciły jak ręce topielca, który chwyta się każdej gałęzi.... Żałuję, żem rozbił to biurko, ale cez wątpienia, jaki zręczny stolarz będzie umiał naprawić tę szkodę.

(Podnosi się z trudem.)

Przedewszystkiem starać się będę zatrzeć ślady tego, co się tu działo tej nocy.... Nie trzeba, ażeby ktokolwiek mógł odgadnąć te ohydne sceny pokryjomego pijaństwa... Niestety, niezawodnie dowiedzą się aż nadto prędko o tem, cobym rad ukryć za cenę życia własnego.

(Gontran podnosi biureczko, które przecież nie może się utrzymać i rozsypuje ponownie. W tym drugim upadku odkrywa się tajemna szuflada wysłana aksamitem, w której znajduje się naszyjnik brylantowy wielkiej wartości, pęk banknotów i koperta zapieczętowana trzema pieczęciami.)

Co to jest?

(Ze zdziwieniem.)

Tajemna szufladka, której się nie domyśliwałem, o której istnieniu może nawet matka moja nie wiedziała.... Zobaczmyż.

(Wyjmuje szufladkę i przypatruje się temu co zawiera.)

Brylanty!... i to brylanty, jak mi się zdaje wspaniałe!... banknoty po tysiąc franków!... jest ich dziesięć... list zapieczętowany trzema herbowemi pieczęciami.... Wszystko to jest tajemnicze, jak czwarty akt melodramatu.

(Czytając napis na liście.)
»Spalić nieotwierając po mojej śmierci.«

Kto też mógł pisać grobowe te słowa?

(Przypatrzywszy się pismu uważnie.)

To pismo przypomina mi rękę mojej matki... ale wszystkie pisma kobiece są do siebie podobne.... Mamże być posłuszny temu rozkazowi z za grobu?... Wola umarłych, jak mówią, jest święta.... Zresztą co mnie obchodzi to, co zawiera ta koperta?... Brylanty i pieniądze tysiąc razy więcej we mnie budzą zajęcia, jak ten list pośmiertny.... Stanowczo, spalę go....

(Zbliża się do świecznika, w którym płonie jeszcze jedna dogasająca świeca. Zbliża do jej płomienia róg koperty, ale papier gruby okopcą się, zwęgla i nie zajmuje płomieniem.)

Nie dojdę nigdy do końca tym sposobem... złamię pieczęcie i zapalę, ale nie będę czytał papierów, włożonych do koperty....

(Łamie pieczęcie i woła ze zdziwieniem.)

Druga koperta!... Pismo Dyanny, a w miejsce adresu te słowa: »List powierzony mojej matce, aby go wręczyła sama panu Jerzemu Herbert.« Przypatrzmyż się pieczęci.... Nietknięta!... Nie, doprawdy, to dziwne!...

(Po chwili zastanowienia.)

Jest w tem wszystkiem tajemnica, która wydaje mi się nierozwikłaną!... Dla czego matka, podjąwszy się wręczyć list ten narzeczonemu czy mężowi Dyanny, zamknęła go trzema pieczęciami z wyraźnym rozkazem, spalenie nie otwarłszy po jej śmierci. Nie mogę wynaleźć wytłómaczenia prawdopodobnego lub choćby tylko przypuszczalnego. Budzi to w mnie ciekawość tem żywszą, że umysł mój daremnie się sili i prawdziwą to będzie ofiarą zrzec się na zawsze po — «łania słowa tej zagadki.

(Chwila milczenia.)

Zrzec się... dla czego?... Tu już nie chodzi przecie o umarłych ale żywych.... Wolą Dyanny było, ażeby ten list oddany był Jerzemu.... Matka postąpiła wbrew woli Dyanny... zawiodła jej ufność... dlaczegóż ja miałbym uszanować matki wolę?... Zresztą, jeżeli ta koperta zawiera jakąś ważną tajemnicę jest więcej niż pewnem, że ja tej tajemnicy nie zdradzę!...

(Łamie pieczęć i przebiega oczyma pierwsze linie.)

Śnię... jestem szalony... źle przeczytałem... to niepodobieństwo....

(Ze zdumieniem.)

Ale nie, ja się nie mylę... nie jestem szalony! nie jestem pijany!... Rozum mój pojmuje to co widzą oczy.... Nie mogę wątpić o świadectwie moich zmysłów,... Ciemności rozpraszają się — prawda staje przedemną jasna, rażąca!...

(Czyta dalej z przejęciem i gniecie list w dłoniach, doszedłszy do ostatniego wiersza.)

Teraz, dzięki Bogu, wiem wszystko! Skończyła się wreszcie rola ofiary, którą grałem od tak dawna.
A! jakże ona zwodziła mię, jak mię oszukiwała ta rodzina, dla której przed chwilą gotów byłem się poświęcić.... Ojciec, matka i siostra podali sobie ręce wszyscy na to, aby mi bękart jakiegoś nieznajomego skradł majątek!... Nikczemność! a ja miałbym się wahać przed oddaniem w kuratelę starca, który z swego rozumu taki czynił użytek!... I wołałem narazić się na galery, niż wydać w ręce barona Polart tę Blankę, którą uważałem za moją siostrę, a która jest dla mnie niczem!... A! ani jedni, ani drudzy nie przewidzieliście tej rewelacyi, którą mi grób zsyła!... Teraz zmienią się role!... teraz dla mnie chwila odwetu!... srogiego odwetu!... Teraz, kiedy mam occy otwarte, znikną wszelkie skrupuły i nie zbraknie mi zręczności do walki, ni potrzebnej broni!...

(Ostatnie ślady upojenia znikają z twarzy Gontrana. Czoło jego jaśnieje okrutną radością i uśmiech tryumfu okrąża blade usta.)

XV.
BLANKA I GONTRAN.

O zwykłej godzinie śniadania, Gontran zszedł do sali, jadalnej, gdzie Dyanna; Jerzy i Blanka byli już zebrani. Wszystko troje zwrócili uwagę na dziwną zmianę rysów twarzy wicehrabiego a przedewszystkiem na niezwykły jakiś wyraz jego fizyonomi.
— Byłeś wczoraj wieczorem cierpiący, Gontranie?... — spytała go Dyanna z zajęciem.
— Jesteś niezmiernie dobra, że przypominasz sobie o tem rano, moja kochana siostro... — odparł wicehrabia z wyrazem ironicznej wdzięczności.
— Jeśli chcesz mię oskarżać o obojętność względem ciebie, nie masz słuszności.... Wczoraj o dziewiątej, chciałam wejść do twego pokoju, żeby cię zobaczyć i dowiedzieć się z twoich ust własnych o tem, co ci jest.... Kazałam zawołać Jana i spytałam go, czy idąc do ciebie nie przerwę ci snu, odpowiedział mi, że wyraźną twoją wolą było, aby nikt nie wchodził do twego pokoju i należałoż nie uszanować tej wskazówki....
— Dziękuję ci, żeś to uczyniła... byłabyś zbudziła mnie rzeczywiście dziwnie nie w porę. Nie pamiętam już od kiedy nie spałem snem tak twardym i mniej nieprzerywanym jak tej nocy.... To też wraz z nadejściem rana, słabość moja minęła całkowicie i jestem dziś szalenie wesołym, jak widzisz... tem więcej, że....
Gontran urwał.
— Tem więcej, że?... — powtórzyła Dyanna pytająco.
— Tem więcej, że zbudziwszy się otrzymałem dobrą wiadomość....
— Która obchodzi ciebie tylko?
— Nie... nie — obchodzi ona nas wszystkich....
— Czy wolno nam ją wiedzieć?...
— Z pewnością, że się dowiecie o niej... ale nieco później....
Słaby uśmiech prześliznął się po ustach pani Herbert.
— Wybornie, — podjęła, — bądźże tajemniczym, ile ci się podoba... my cię nie będziemy dręczyć o powierzenie nam twego sekretu.
— I zrobicie dobrze, bo nie powiedziałbym go zanim właściwa nie nadejdzie godzina.
Wicehrabia zmieniając ton, zapytał:
— A cóż ojciec.. czy nie zejdzie dziś z nami na śniadanie?
— Nie, dziś nie.
— Czy mu gorzej?...
— Szczęściem nie.., stan jego jest zawsze jednakim.
— Ależ, — ozwał się Gontran swobodnym tonem, — to już rzecz skończona, nasz pan ojciec stanowczo popadł w zdziecinnienie.
Jerzy, Dyanna i Blanki popatrzyli na wicehrabiego ze zdziwieniem, łatwiejszem do odgadnienia niż do opisania.
Po raz pierwszy słyszeli go; odzywającego się w ten sposób lekkomyślny, z brakiem wszelkiego poszanowania o rozpaczliwem położeniu hrabiego Presles.
— Gontranie... bracie... — zawołała Dyanna — co ty mówisz?
— A cóż! prawdę, nic więcej! Ojciec niema już dziś głowy, to pewna... to jasne jak dzień i obcy ludzie spostrzegają to nawet!.. Przyznaję wraz z wami, że to rzecz wielce smutna i pierwszy gotów jestem to opłakiwać, ale cóż mogę przeciw temu, jak chcesz abym zaradził temu! Po cóż więc dla tego, że konstatuję fakt niezaprzeczony, patrzeć na mnie takim pełnym zgrozy wzrokiem, jak gdybym to ja wnosił w dom rozpacz?...
Nikt nie uznał za właściwe przeciągać dalej rozmowy zaczętej w ten sposób, wszyscy zasiedli w milczeniu do stołu i przez cały czas niedługi trwania jedzenia, wszyscy czworo zamieniali z rzadka tylko z sobą słowa.
Kiedy wreszcie podano herbatę, Jerzy ozwał się do wicehrabiego:
— Czy zamierzasz, Gontranie, pojechać dziś do Tulonu?...
— Nie sądzę.. Zkąd to pytanie, mój szwagrze?...
— Ponieważ ja sam jadę właśnie do miasta i byłbym ci zaproponował, abyś mi towarzyszył....
— Zrobiłbym to z wielką przyjemnością, ale powtarzam, nie mam zamiaru dziś wyjeżdżać z domu.... Poprosiłbym cię tylko o oddanie mi pewnej przysługi...
— Jakiejże?...
— Bądź tak dobrym zajdź do ujeżdżalni i ułóż się tam, o ile będzie można jak najlepiej, o cenę, jaką mi wypadnie zapłacić za nieszczęsną klacz dychawiczną, która mi wczoraj padła w drodze.... Masz tu dwadzieścia luidorów.... Nie skąp, ale to ci wiedzieć należy, że szkapa ta nie była wartą i trzeciej części tej sumy, którą ci daję....
— Będę się starał jak najlepiej dla ciebie załatwić tę sprawę... — odpowiedział Jerzy.
— Dziękuję....
Śniadanie kończyło się.
Dyanna powróciła do pokojów generała.
Jerzy wyszedł wydać swemu stangretowi rozkaz zaprzężenia do powozu.
Blanka i Gontran przeszli razem do salonu, gdzie i pozostali sami.
Wicehrabia rad był, że będzie mógł zdać sobie sprawę z wrażenia, które sprawi na nim młoda dziewczyna obecnie, kiedy już nie była prawą jego siostrą ale obcą mu niemal, podstępnie wprowadzoną w rodzinę po to, by go obedrzeć ze znacznej części majątku, który doń należał już obecnie i który miał należeć jeszcze w mniej więcej niedalekiej przyszłości.
Ciekaw był studyować własne swe serce i upewnić się, czy nienawiść do wydzierczyni zastąpi w nim bez wszelkiego przejścia braterską czułość, którą dotychczas czuł dla tej, którą jak sądził, winien był kochać.
Wicehrabia, należy nam to dodać, pobudzał się z całych sił do tej nienawiści.
Ale daremnie się silił, niepodobieństwem mu było ustrzedz się wpływu tej twarzy czystej, niewinnej a tak słodkiej, tych oczu uroczych, tego dziewiczego wdzięku.
— Biedne dziecko, — pomyślał, — przecież ona temu niewinna, nie wie o niczem, nie umaczała ręki w tym spisku, nie brała współudziału w żadnem oszustwie, czemuż moje interesa muszą być jej zgubą? Jak jestem Gontranem de Presles, gdyby to nie było nieodzownie potrzebnem do zapewnienia mi spokoju, nie tykałbym jej szczęścia, nie rozdarłbym zasłony, która ukrywając przed nią przeszłość, okrywa zarazem przyszłość.
Podczas gdy Gontran oddawał się tym myślom, zapanowała na chwilę między obojgiem cisza.
— Mój bracie, — ozwała się nagle Blanka, — może się mylę, ale zdaje mi się, że teraz bardzo rzadko bywasz w willi Labardès...
— Nie, nie mylisz się... — odpowiedział Gontran z uśmiechem; — ale z jakiego powodu ta uwaga?
— Po prostu z tego, że dawniej, jak mi się zdawało, lubiłeś bardzo barona Labardès... a prócz tego zdawało mi się jeszcze, że jego syn przybrany, pan Raul de Simeuse, był twoim przyjacielem... przynajmniej odwiedzałeś ich często.
— To prawda.
— Dlaczegóż więc nagle zaniechałeś tych wizyt?
— Sam nie wiem. Nowe stosunki trochę mnie od tych odciągnęły.
— A! tak... twoja znajomość z tym wielkim, grubym jegomością takim wyorderowanym, który tu któregoś dnia był u nas na obiedzie... tym baronem... tym Paryżaninem....
Czy nie miał szczęścia ci się podobać ten wielki i gruby jegomość tak wyorderowany, jak go nazywasz?
— A! nie, jeszcze czego! — zawołała Blanka z wyrazem naiwnym. — Co nie to nie, nie podoba mi się strasznie!
— I zkądże to taka odraza wyraźna?
— Gdybyś chciał być szczerym, kochany Gontranie, przyznałbyś, że odgadujesz jej powód i że ci tego mówić nie potrzebuję.... Ten pan nie podoba mi się, bo się podobać nie może.... Alboż to nie najlepszy ze wszystkich powodów?
— Nie podoba ci się, bo Dyanna i Jerzy mówili o nim wiele złego wobec ciebie.
— Nie.
— Czy dałabyś mi ha to słowo honoru?
— Daję ci słowo honoru, że nawet nie słyszałam od Jerzego i Dyanny jego nazwiska.
— Wreszcie, przenosisz nad niego barona Labardès.
— A! spodziewam się!... On jest tak dobry, tak szlachetny, taki pełen otwartości i poświęcenia dla swych przyjaciół!...
— Co za zapał! — wymówił, śmiejąc się Contran.
— Zapał szczery, zapewniam cię.
— I Raul de Simense należy do liczby twych przyjaciół?
Blanka przez chwilę stała zaczerwieniona jak nawpół dojrzała wiśnia. To dziecko, które w swej miłości czerpało potrzebną siłę do walki z Dyanną, walki energicznej a stanowczej, dziecko, którego nic nie mogło ugiąć ani złamać, nie umiało odpowiedzieć Gontranowi bez widocznego pomięszania:
— Ależ tak, bezwątpienia, pan de Simense należy do moich przyjaciół... dla czegóż miałoby być inaczej?.... To dzielny młodzieniec ten pan Raul i zapewniam cię, że nasz ojciec lubi go bardzo....
Dziewczęta, strzeżcie się wzruszenia, które was ogarnia, kiedy posłyszycie wymówione głośno jakieś imię, które wy szepczecie sobie same często.
Strzeżcie się rumieńca, który was zdradza.
Strzeżcie się westchnienia, które was wydaje.
Zdaje wam się, że tajemnica wasza ukrytą jest dobrze w najgłębszej tajni waszego serduszka, a przez ten czas, kiedy wy nad nią czuwacie, nad nią z całych sił waszej czujności i zapału, ona już uleciała mimo waszej woli i każdy naokół was zna ją i komentuje.
Pomięszanie Blanki było promieniem światła dla Gontrana.
— A! a! — pomyślał, — jak się zdaje wiatr miłosny. No proszę, nie spodziewałem się! Zresztą to prawdopodobnie niewinne jakieś dzieciństwo i gdyby się okazało nieodzownem odwrócić ten wiatr, z pewnością nie potrzebowałbym zbyt wielkiego trudu.
Potem ozwał się głośno:
— Uznaję moją winę i postaram się o naprawienie jej jutro zaraz. Pojadę jutro odwiedzić Marcelego Labardès i Raula i jeśli zechcesz tylko, mogę ich przywieść z sobą na obiad.
— Ol mój bracie, — zawołała żywo Blanka, z pewnym rodzajem przerażenia, — o! mój bracie, nie czyń tego.
— Nie trzeba przywozić tych panów? — spytał Gontran zdziwiony niezmiernie, — sądzę, że nie dobrze zrozumiałem chyba.
— Nie, nie trzeba.
— A z jakiego powodu, czy z czyjego powodu?
— Z powodu Dyanny, — odpowiedziała młoda dziewczyna pod wpływem pierwszego wrażenia.
— Co to ma znaczyć? Czyżby Dyanna miała być nieprzyjaciółką twoich przyjaciół?
— Ona nienawidzi pana de Simense.
— Czyś tego pewną?
— Niestety aż nazbyt pewną!... i więcej jeszcze... Dyanna, która tak mnie kochała.... Dyanna, która miała dla mnie serce siostry i matki zarazem.... Dyanna teraz odbiera mi swe uczucie.
Gontran dziwił się, zdumiewał coraz więcej.
— Ależ to niepodobna! — zawołał, myśląc o okropnej tajemnicy, której się dowiedział, — tak, to niepodobna!... — powtórzył.
— A jednak to smutna prawda.
— Dla czegóżby Dyanna miała cię przestać kochać?...
— Z jego powodu, — wyszeptała Blanka, spuszczając głowę i rumieniąc się ponownie.
— Jeśli chcesz, abym cię zrozumiał, nie mów tak tajemniczo. Jego powiadasz. Przypuszczam, że ten on ma jakieś imię.
— Pana Raula.
— Rozumiem cokolwiek lepiej, ale jeszcze nie zupełnie, jednakże....
Blanka pociągnięta jakąś mimowolną i nieusprawiedliwioną chęcią zwierzeń, zarzuciła na szyję wicehrabiego ręce i ukrywszy twarz na jego piersi, wyszeptała:
— Mój bracie, mój kochany Gontranie, ty mnie kochasz, jestem tego pewną... Będę mieć zaufanie do ciebie... nic przed tobą nie ukryję... Ty mnie poprzesz... ty mnie będziesz bronił... ty się mną będziesz opiekował....
Gontran mimowolnie poczuł się do łez wzruszonym.
Ta nienawiść, której przyzywał, nie tylko nie nadchodziła, ale oddalała się odeń coraz więcej.
Jak tu nienawidzieć to dziecko, takie urocze i tak serdeczne?... Czy to jej wina, że urodzenie było wynikiem nieszczęścia i zbrodni?
Blanka poczęła pobieżną opowieść niektórych nam już znanych faktów, wyznała mu głęboką a niewinną swą miłość dla Raula i opowiedziała o nieubłaganym nienawistnym oporze, który stawiała Dyanna tej miłości.
Zakończyła zaś tym okrzykiem.
— Nie, nie mogę w to uwierzyć, aby ojca naszego rozum miał odbiedz na zawsze, jak ty sam to utrzymywałeś przed godziną... gdyby jednak to nie — naprawione nieszczęście miało dotknąć nas wszystkich, wtedy ty, mój bracie, zostałbyś głową naszej rodziny... Ty wówczas miałbyś litość nad. biedną Blanką i nie stanąłbyś po stronie Dyanny, nie połączyłbyś się z nią, aby mnie przywieść do rozpaczy.... Wszakże mi to przyrzekasz... nieprawdaż, Gontranie?
Wicehrabia, podczas opowiadania Blanki miał czas zabezpieczyć się przeciw samemu sobie i przeciw niespodziankom tego mimowolnego wzruszenia, które go ogarnęło.
Rozumiał, do jakiego stopnia byłoby nieostrożnem krępować się jakąśkolwiek obietnicą nieopatrzną, której później nie chciałby może lub nie mógł dotrzymać.
— Moje kochane dziecko, — odpowiedział, — masz słuszność licząc na to, że cię kocham i szczerze martwi mnie twój smutek... Ale cóż mogę ci po wiedzieć, jakąż wolno mi dać ci nadzieję?... Gdybym rzeczywiście miał zostać głową rodziny, miałbym do spełnienia w tym charakterze obowiązki, a me wiem jeszcze, czego obowiązki te wymagałyby po mnie i czy dałyby się pogodzić ze spełnieniem twych życzeń.
Blanka puściła rękę brata, którą trzymała dotąd w swoich i cofnęła się zasmucona i milcząca.
— Co ci jest? — spytał ją Gontran.
— O! widzę dobrze, że i ty opuszczasz mnie, mój bracie....
— Mylisz się. Tylko, że widzisz, rzeczy, o których mi mówiłaś, zbyt są poważne, aby podobna było wiązać się lekkomyślnie wobec ciebie jakiemś przyrzeczeniem....
— Niech i tak bidzie, — odpowiedziała dziewczyna z tym błyskiem stanowczości, który już nieraz zdarzyło nam się w niej spostrzedz... — niech i tak będzie!... liczyć więc będę tylko na siebie samą... a chociaż jestem słabą, wiem, że w tym razie mieć będę dość siły!
I wyrzekłszy te słowa, opuściła salon z miną obrażonej monarchini.
— Dziwne dziecko!... — powiedział sobie Gontran sam pozostawszy, — jakaż niespodziana godność w jej zachowaniu!.»..jaka stanowczość błysnęła w tych oczach błękitnych i tak słodkich!... A więc tak, wolę ją widzieć taką, niż błagającą i ufną jak przed chwilą... To pewna, że jej wybaczam, iż jest niewinną współuczestniczką tej niezmiernej krzywdy, której dopuszczono się na mnie, tego nikczemnego wydzierstwa, którego chcą mnie uczynić ofiarą!... to pewna, że nie uczynię jej nic złego, jeśli to będzie możliwem tylko... ale któż mi dowiedzie, że nie nadejdzie dzień, w którym znaglonym będę poświęcić ją ku uprawnionej obronie własnej?... Kto mi dowiedzie, że biedne dziecko nie zostanie zasypanem gruzami budowy, której nie lękało się wznieść śmiałe i zbrodnicze szaleństwo na swoją korzyść a moją szkodę?... Jeśli tak stać się musi, przynajmniej nie będzie mogła mnie obwiniać, żem ją łudził fałszywem udawaniem braterskiej serdeczności i nieszczeremi obietnicami po to, by ją zdradzić następnie!...
Tak sformułowawszy swe uwagi, Gontran począł łamać sobie głowę nad tajemniczemi powodami, które czyniły z Dyanny zażartego wroga i przeciwnika związku Blanki z Raulem, związku tak doskonale odpowiedniego, który winienby był jak się zdało, urzeczywistnić wszystkie jej marzenia, zadowolnić wszystkie macierzyńskie nadzieje....
Wiemy już, że nie mógł znaleźć rozwiązania tego problematu.
— Morałem tego wszystkiego, — rzekł sobie wreszcie, — jest zasada: każdy dla siebie.
I dokończył niewydaną dotąd waryantą:
A dyabeł za wszystkich!...


XVI.
BRAT I SIOSTRA.

Gontran, stojąc w jednem z okien salonu, wychodzącego na pałacowy dziedziniec, widział jak Jerzy Herbert siadał do powozu, ujął lejce a następnie oddalił się szybkim kłusem.
— No, — rzekł sobie, — jak mi się zdaje, nadeszła teraz chwila rozpoczęcia kampanii i porobienia pierwszych nieprzyjacielskich kroków....
Natychmiast też skierował się ku apartamentowi ojca i wszedł też do biblioteki.
Generał rozciągnięty w wielkim swym fotelu w nawpół leżącej pozie, z bezczynnie spoczywającemi rękoma, miał głowę w tył przechyloną, wzrok utkwiony gdzie bez wszelkiego wyrazu a usta jego zachowywały ten blady, nieustający uśmiech, właściwy starcom, dotkniętym zniedołężnieniem władz umysłowych.
Dyanna, siedząca obok niego z czołem pochylonem, pracowała nad jakąś robotą, oddawna rozpoczętą, która nie postępowała ani trochę prędzej jak haft Pendofy.
Spostrzegłszy wchodzącego, otarła coprzędzej oczy, aby ukryć przed nim łzy, które zawisły na długich jej rzęsach.
— Dzień dobry, ojcze... — rzekł Gontran, zbliżając się do starca.
Generał nie odpowiedział mu i nie zdawał się bynajmniej spostrzegać jego obecności.
— Kochana Dyanno, — podjął młody człowiek, — zdaje mi się, że nie myliłem się bardzo przed chwilą przy śniadaniu wyrażając opinię, która cię zgorszyła tak bardzo, w przedmiocie....
Przerwane zdanie Gontrana uzupełnionem zostało spojrzeniem, wskazującem pana de Presles.
— Czy po to tu przyszedłeś, aby mi to powiedzieć? — ozwała się pani Herbert.
— Nie, bezwątpienia.
— Cóż zatem chcesz odemnie?
— Mam z tobą do pomówienia....
— Słucham więc....
— Nasza rozmowa musi być długą i nie może wobec ojca, jakkolwiekbądź nas rozumieć.
— Dla czego?
— Ponieważ to nie wydaje mi się właściwem.
— W takim razie odłóżmy rozmowę na czas inny.
— Z kolei zapytam cię ja: dla czego?
— Nie chciałabym pozostawiać ojca samego.
— Zawoła, służącego, to cię zastąpi.
— Niemam zwyczaju pozostawiania ojca staraniom lokai.
— Ba!... raz nie jest zwyczajem, a zresztą nie zauważy on nawet twej nieobecności....
— Mało mię to obchodzi!
— Owszem, obchodzi cię bardzo... z różnych powodów rozmowa, której żądam, nie cierpi zwłoki.
— Czy tu chodzi o rzeczy ważne?
— Chodzi o rzeczy więcej niż ważne, a rzeczy te, powiedziałem ci to już przy stole i powtarzam teraz, obchodzą nie tylko mnie, ale nas wszystkich.
— Jak to! — zawołała Dyanna nieco zmięszana, — może to obchodzi ojca i Blankę?...
— Tak, — odpowiedział Gontran, — ojca i Blankę i ciebie i twego męża....
— Zdaje mi się, żeś mówił o dobrej wiadomości.
— Dobrej dla mnie, bezwątpienia, ale mniej dobrej może dla innych.
— Gontranie, nie wiem, czy się bawisz moim niepokojem, ale zapewniam cię, że w twoich słowach i w wyrazie twej twarzy jest coś, co mnie zatrważa mimowolnie.
— Co dowodzi, że słuszność mają ci, co wierzą w przeczucia.
— Gontranie....
— Moja siostro?
— To co byłoby nieszczęściem dla ojca i Blanki nie mogłoby przecie być radością dla ciebie, nieprawdaż?...
— Po co te pytania, kochana Dyanno? Mam zamiar powiedzieć ci wszystko, a ty chcesz mię wysłuchać. Pod tym względem zgadzamy się całkowicie... spieszże więc zawołać służącego i przejdź się ze mną po parku, gdzie będziem mogli pogadać bez przeszkody, a przyrzekam ci, że nie wystawię twej ciekawości na długą próbę....
Pani Herbert zadzwoniła pospiesznie.
W chwilę później brat i siostra wchodzili w ciemną aleję kasztanową, która tak często służyła za ramy różnym scenom naszego opowiadania.

— Rozpocznę naprzód mówić o sobie... — począł Gontran. — Posłyszysz spowiedź szczerą, brutalną i odartą ze wszystkich sztuczek oratorskich, które mogłyby złagodzić potworności, dzięki bowiem dobrej pamięci, przypominam sobie jeden z niezliczonych wierszy nauczonych w dzieciństwie, który powiada:

„Niema takiego węża, ni takiego potwora,
Któregoby sztuka nie zdołała przyozdobić!...“

Dyanna nie mogła powstrzymać niecierpliwego ruchu.
— Te przypomnienia klasyczne wydają ci się zbyteczne, jak uważana, odsyłam je więc napowrót do kurzu przeszłości i bibliotek, a powracam do żywej teraźniejszości.... Ale bo mogłabyś zrozumieć, że bez lekkiego a usprawiedliwionego wahania nie przystępuje się do trudnej spowiedzi....
Po chwilce milczenia Gontran podjął dalej:
— Wówczas, kiedy to żądałem od twej uprzejmości zaproszenia dla pana de Polart, nie powiedziałem ci całkowitej prawdy w kwestyi mego stosunku z czcigodnym tym jegomością....
— Byłam tego pewną!...
— To czyni zaszczyt twej domyślności.... A natem między baronem a mną jest coś innego, jak prosty dług karciany....
— Domyślałam się tego.
— I miałaś najzupełniejszą słuszność, kochana moja siostro!...
— Ale cóż jest wreszcie, zobaczmy?
— Rewers....
— Któryś ty sfałszował?
— Nie zupełnie.... Rewers, o który chodzi, był prostym przekazem na jednego z bankierów tulońskich....
— A więc?...
— A więc, mój Boże, cóż chcesz?... człowiek nie jest doskonałością!.. Przekaz brzmiał na skromniutką sumkę pięciuset franków.... Zapomocą podskrobania i małego dodatku, zamieniłem tę sumę na inną, sto kroć większą.... Inaczej mówiąc, owe pięćset franków, stały się pięćdziesięciu tysiącami.
— Nieszczęśliwy!... ależ to fałszerstwo!
— A tak, — odpowiedział Gontran z spokojem, — w samej rzeczy tak nie inaczej nazywają panowie sędziowie ten rodzaj pracy kaligraficznej.
— I ty to zrobiłeś, ty, Gontranie! — zawołał Dyanna z bolesnem uniesieniem, — ty popełniłeś z zimną krwią i bez wahania taką nikczemność, taką podłość!...
— Połóżże tamę twemu oburzeniu, kochana moja siostro, — odparł Gontran, nie tracąc ani na chwilę drwiącej swej pewności, — poskrom swój gniew cnotliwy i pomnij na tę ewangieliczną maksymę: Niechaj ten, który jest, bez grzechu, pierwszy ciśnie kamieniem.
Dyannna popatrzyła na Gontrana przerażonym wzrokiem.
— Co chcesz przez to powiedzieć?... — wyszeptała.
— Co chcę powiedzieć? dowiesz się niebawem; na teraz chodzi tylko o mnie samego. Ciągnę dalej opowieść smutnej mojej odysei. Wiadomy przekaz na skutek okoliczności, w których szczegóły nie zdaje mi się potrzebnem wchodzić, znajduje się w rękach barona de Polart.
— I czy on wie, że przekaz ten jest dziełem fałszerza?...
— To mi cię podoba, czy wie! Ależ dla tego właśnie, że wie, rzecz jest tak groźną!... Gdyby nie to, ani bym pytał o to.
— I on odmawia oddania ci go?
— Oczywiście.
— Cóż chce z nim zrobić?
— O! naiwne pytanie! Co chce z nim zrobić? Chce mi go sprzedać i to jeszcze jak można najdrożej!
— Za ileż?
— Cokolwiek drożej niż jest wart, drobnostka!... ni mniej ni więcej tylko pięćdziesiąt tysięcy talarów.
— Pięćdziesiąt tysięcy talarów! — powtórzyła pani Herbert, nie mogąca uwierzyć w rzeczywistość posłyszanej sprawy.
— Tak, tyle, cyfra jest okrągła, a sumka przyjemna do podjęcia, zwłaszcza też dla kogoś, który w zamian nic nie dał. A! baron to człowiek bardzo zręczny i zapewniam cię, że zna się wybornie na interesach!...
— A gdybyś nie zapłacił?
Gontran wyjął z kieszeni mały tomik o brzegach różnokolorowych, szukał w nim przez chwilę, potem odpowiedział:
— Odpowiedź moja na twoje pytanie zapisana jest w kodeksie karnym... posłuchaj, nie długie to, a zajmujące. §. 3. artykuł 147.:
»Karani będą ciężkiemi robotowi wszyscy ci, którzy dopuścili się fałszerstwa dokumentów prywatnych lub publicznych, albo papierów handlowych lub bankowych przez podrobienie lub zmianę tekstu lub podpisu, etc
— A zatem pan baron Polart zamierza posłać mię na galery, utrzymuje, że to będzie niezmiernie wygodnie dla mnie, jako sąsiada Tulonu. Tak, kochana Dyanno, oto co zamierza zrobić zemną, jeśli bym nie zapłacił, ale bądź spokojna, ja zapłacę.
— Zapłacisz nieszczęsny!... i czemże?
— Poprostu pieniędzmi.
— Zkądże ich weźmiesz?
— Otóż pytanie, które mi sprawia prawdziwą przyjemność, pozwala mi ono przystąpić wprost do najbardziej zajmującej części naszej rozmowy. Pieniądze, o które chodzi, będą w mojej kieszeni, gdzie ich wprawdzie dotąd niema, ale gdzieby być winne i dokąd je ściągnąć potrafię.
Dyanna patrzyła na brata z trwogą i zadawala sobie pytanie, czy nie naszedł go jaki nagły napad szaleństwa.
— Alboż nie przypominasz, sobie, — rzekła mu, — że twoją część macierzyńskiej schedy przetrwoniłeś oddawna i że nie możesz się. niczego spodziewać ani żądać, aż dopiero po śmierci ojca?...
— I ja tak sądziłem do niedawna jeszcze; sądziłem tak wczoraj, ale dziś wiem, że jest inaczej.
— Cóż więc sądzisz?
— Powiem ci to natychmiast, ale idźmy koleją i zastanów się nadtem co mi odpowiesz.
— Czy sądzisz, że gdybym zwrócił się do ojca i opowiedział mu całą sprawę tak szczerze, jak ją opowiedziałem tobie, wybawiłby mię z kłopotu, w którym się znajduję?
— Nieszczęśliwy nasz ojciec nie jest w stanie ani cię wysłuchać, ani zrozumieć; a gdyby powróciły mu władze umysłu, gdyby dowiedział się o twojej zbrodni, być może, że zapłaciłby, aby uniknąć publicznej i rozgłośnej hańby, ale to pewna, że umarłby z rozpaczy, a ty byłbyś jego mordercą!
— A zatem jesteś zdania, że należy raczej uciec się do wszelkich sposobów, niż zadać mu cios tak okropny?
— O tak! z pewnością! do wszelkich sposobów.
— Jakimi niebądźby one były?
— Tak, jakimi niebądż.
— Nawet, gdyby jedynem wyjściem było samobójstwo?
— Jako chrześcianka odpowiem ci, że rozporządzać życiem, będzie nową zbrodnią; jako siostra czuję, jak mi serce na tę myśl pęka; jako córka wołam do ciebie, że niemasz prawa zabijania ojca!... Ale słuchaj Gontranie, gdyby zależało odemnie wyłącznie ocalenie cię... jeżeli wszystko, co posiadam, jest do statecznem, ofiaruję ci to: moje klejnoty, mój kredyt, hipotekę na moich dobrach.. bierz wszystko, wszystkiem rozporządzaj.
— Dziękuję ci, za te dobre chęci, moja siostro; wiem że są szczere, ale są iluzoryczne. Jesteś zamężną, nie możesz rozporządzać niczem bez woli męża.
— Będę go prosić o to zezwolenie i będę umiała je otrzymać.
— Odmówi ci go, zapewniam!.. A zresztą ja nie chcę uciekać się do niego.... Ale powtarzam ci raz jeszcze, uspokój się.... Moja sytuacya nie jest bez wyjścia i wyjdę też z niej szeroką i łatwą bramą, która otwiera się na oścież przedemną.
Gontran uśmiechał się, jakby mówił o rzeczach całkiem obojętnych niemal radosnych, kiedy tymczasem Dyanna raczej umarła niż żywa, czuła jak je, biło serce zdwojonym tętnem, w niejasnem jeszcze, a jednak aż nadto pewnem przewidywaniu jakiegoś okropnego, a nieoczekiwanego nieszczęścia.
Wicehrabia, jak się zdało, przypatrywał się z dziwnem zadowoleniem widocznej męczarni pani Herbert.
Milczał i uśmiechał się swobodniej niż kiedykolwiek, skręcając w zręcznych palcach papierosa....
— Mój bracie, — wyszeptała Dyanna drżącym głosem, — dlaczegóż przedłużać tę męczarnię, którą mi zadajesz?... Dla czego bez potrzeby skazywać mię na cierpienia?...
— Mógłbym spytać cię: zkąd to cierpienie?... — odpowiedział Gontran, — skoro zapewniam cię, że możesz być zupełnie spokojną! Czyż mi nie ufasz?
Dyanna podniosła oczy do nieba i wymówiła półgłosem z goryczą:
— Ufać jemu! o mój Boże!
Wicehrabia zapalił był już papierosa.
Po raz drugi wyciągnął z kieszeni tomik i znowu począł w nim szukać, mówiąc:
— Tutaj to właśnie znalazłem ów sposób. Bo to widzisz moja siostro, w kodeksie jest wszystko. To najcenniejsza książka ze wszystkich mi znanych i zalecam ci ją. Teraz posłuchaj mnie, odwołuję się ponownie do twej uwagi.
I Gontran odczytał głośno:
»Kodeks Napoleona, Rozdział II. Paragraf 489. Pełnoletni, który jest stale w stanie niedołęstwa umysłowego obłąkania lub szaleństwa, ma być wzięty w kuratelę chociażby nawet istniały przerwy jasne w tym, stanie
— Słyszysz kochana Dyanno: »chociażby nawet istniały przerwy w tym stanie
— Idę dalej.
»Artykuł 490. Każdemu krewnemu wolno zażądać rozciągnięcia kurateli nad swym krewnym
— Następują szczegóły procedury. A więc kochana moja Dyanno, czy rozumiesz.
Pani Herbert przesunęła obie ręce po czole ruchem bezwiednym, jak gdyby chciała oddalić jakąś myśl okropną, napastującą ją natrętnie.
— Nie, — odpowiedziała następnie z wyrazem zgrozy, — nie, nie rozumiem a raczej boję się zrozumieć.
— Widzę, że odgadujesz dobrze... Tak, to, to właśnie.... Ty i ja musimy bez zwłoki zażądać kurateli nad naszym ojcem, w charakterze najbliższych jego krewnych; kuratela ta zostanie przyznaną natychmiast, administracya majątku zdana w moje ręce, dozwoli mi uiścić się bezzwłocznie i bez wszelkich trudności ze zobowiązań moich wobec wymagającego wierzyciela, którego pilno mi jest pozbyć się nieskończenie... Widzisz więc, że wynaleziony przezemnie sposób godzi wszystko, bo ojciec, przypuściwszy nawet jakiś chwilowy powrót do przytomności, co jeszcze jest rzeczą wątpliwą wielce!... nie będzie przynajmniej nic wiedział o moich ostatnich szaleństwach.
Dyanna, podobna do posągu zdrętwienia, z oczyma rozwartemi szeroko, z drżącemi rękoma, pozwoliła mówić Gpntranowi, nieprzerywając mu nawet.
— A zatem, kochana Dyanno, — dodał, — co sądzisz o moim projekcie?...
— Gontranie, — spytała pani Herbert, głosem powolnym i głuchym, — czy to co mi mówisz, jest istotnie wyrazem twej myśli?... Czy rzeczywiście po wziąłeś ten zamiar, który tu rozwinąłeś teraz przedemną?
— Zabawne pytanie! Tak, z pewnością, powziąłem ten zamiar!...
— I liczyłeś na mnie, że ci dopomogę w urzeczywistnieniu go!
— Liczyłem na pewno na ciebie, kochana Dyanno i liczę jeszcze a mam powód liczyć.
— Gontranie.
— Co, moja siostro?
— Pytałeś mnie przed chwilę, co sądzę o twoim projekcie.... Dobrze więc, powiem ci, a równocześnie powiem ci, co myślę o tobie samym!... Ten projekt, do którego miałeś bezczelność żądać po mnie pomocy, jest godnym człowieka, który nigdy przed żadną nie cofnął się podłością, przed żadnym występkiem, przed takim nawet, który należy do sądów przysięgłych!... Oddawna już miałam dla ciebie pogardę, mój bracie, dziś wypieram się ciebie uroczyście, dziś cię nienawidzę! Czyńże odtąd co chcesz tylko! stań się czem możesz!... Wszystko byłabym ci wybaczyła... wszystko, prócz moralnego ojcobójstwa, które mi proponujesz.... Jesteś nikczemnikiem i twoje miejsce na: galerach.
Tym słowom Dyanny towarzyszył gest najwyższej pogardy. Odwróciła się od Gontrana i postąpiła parę kroków, by się oddalić.
Zaciśnięte usta Gontrana niestraciły ani na chwilę uśmiechu, twarz jego pozostała spokojną najzupełniej.... Błysk nienawiści tylko w spojrzeniu zdradzał to, co się działo w jego duszy.
Pozwolił Dyannie oddalić się, niezrobiwszy nic dla jej zatrzymania; ale gdy jeszcze była w obrębie głosu, wymówił donośnie te słowa:
— Masz słuszność, moja siostro i moje miejsce jest na galerach... ale jeśli tam pójdę, muszę pierwej się pomścić... Nie mnie jednego tutaj domaga się sąd przysięgłych!...
Dyanna zachwiała się, jakby ją ugodzono w serce. Zdawało się z początku, że chce iść dalej, potom mimowolnie zwolniła kroku, wreszcie zatrzymała, się, odwróciła głowę i spojrzała po za siebie.
Wzrok Gontrana utkwiony w nią, miał wyraz piekielnego tryumfu.
— I cóż! i cóż... powracasz? Sądziłem, że spiorunowany twoją pogardą, starty w proch twoją nienawiścią. winienbym tylko zniknąć z powierzchni ziemi wogóle, a z zamku w szczególności. Czyż bym się pomylił, moja siostro?...
Dyanna powróciła rzeczywiście, stanęła o kilka kroków od Gontrana i przebijała go na wskroś swem spojrzeniem ostrem, jak rozpalone żelazo, które zdawało się chcieć go przejrzeć do głębi.
— Gontranie, — rzekła, — żądam wytlómaczenia.
Wicehrabia przybrał minę szyderczego zdziwienia.
— Wytłómaczenia? — powtórzył, — ty kochana Dyanna?... i z jakiegoż to powodu, wielki Boże?...
— Z powodu słów, które wyrzekłeś.
Przez chwilę wicehrabia zdawał się namyślać.
— Wymówiłem kilka słów w ciągu ostatnich pięciu minut, — dodał następnie z pozorem najzupełniejszej dobroduszności. — Nie umiałbym odgadnąć, o które z tych słów w szczególności ci chodzi.
— Czy nie mówiłeś z zemście?... Czyś nie powiedział, że sąd przysięgłych domaga się nie tylko ciebie?
— Niezawodnie, powiedziałem to i nie myślę bynajmniej zaprzeczać.
— A więc wytłómacz się!... tego żądam!
— Czy uważasz, że nie dość jasnem było moje wyrażenie?...
— Chcę wiedzieć, jaka nowa nikczemność, jakie potworne oszczerstwo ukrywają tajemnicze twe słowa.
Nowa nikczemność?.... potworne oszczerstwo!. wielkie to słowa i ciężkie oskarżenia, moja siostro! — westchnął Gontran, który napawał się męczarnią Dyanny, jak się napawa tygrys ostatniemi drganiami ofiary, którą ma pochłonąć. — Obchodzisz się zemną gorzej, niżby się obszedł sędzia śledczy z oskarżonym, a wszystko to z powodu niewinnego żartu.
— Żartu!... — powtórzyła pani Herbert, która zaledwie mogła utrzymać się na nogach, — żartu!
— A tak, mój Boże!... nic innego. Zastanówże się cokolwiek, kochana Dyanno! Czyż, zdrowy rozum nie wykazuje, że w tym frazesie, który tuk zwrócił twoją uwagę, należy dopatrywać się tylko strony komicznej przesady? Któżby tutaj, mój Boże, w tym zamku, przybytku wszystkich cnót rodzinnych, mógł mieć coś do czynienia ze sprawiedliwością? Przecież niezawodnie nie zacny mój ojciec, honor wcielony, wcielona prawość rycerska!... Nie ty, najlepsza ze wszystkich córek, najdoskonalsza z sióstr, najwzorowsza z żon! toć nie Blanka, to dziecko. Nakoniec, przecie nie Jerzy, którego tu tylko nawiasem wspominam i którego przecież o nic podejrzywać nie można!... Widzisz więc dobrze, że mam prawo nie pojmować, o co ci chodzi i dla czego czynisz mi takie zarzuty.
Dyanna słuchała z głową schyloną i oczyma utkwionemi w pęki stokrotek, u nóg jej rosnących.
Gontran mówił tak swobodnie, tak naturalnie, tonem tak prostym i tak pełnym przeświadczenia, że pani Herbert na chwilę dala się wywieść w pole tej komedyi, którą odegrał z pierwszorzędnem mistrzowstwem.
Już poczynała wierzyć, że zaniepokoiła się bezpotrzebnie i acz dotkliwym był ból, który jej zadały cynizm i nikczemność brata, doznała na chwilę dziwnej ulgi.
Nagle przecież podniosła głowę i wzrok jej spotkał się z oczyma Gontrąna, a wyraz tych oczu w jednej chwili odsłonił przed nią całą prawdę.
Zadrżała nagle, jakby jej noga nastąpiła na oślizgłe ciało gadu i Zawołała:
— Kłamiesz!... mówię ci, że kłamiesz!...
Gontran począł się śmiać.
— Chwałaż Bogu! — rzekł następnie, — otóż to mi prosto i bez ogródek. Lubię ja takie słowa, co to idą prosto do celu!... wobec nich przynajmniej wszelka dwuznaczność jest niemożliwą!...
— Gontranie, czy ty mnie chcesz zabić doraźnie?
— Niech Bóg broni!
— Zaprzestań więc tej męczarni, zaprzestań te go brania na tortury! Co wiesz?...
— Naprawdę więc jest coś takiego?
— Gontranie, na miłość boską, co ty wiesz?... Gontranie, miej litość, powiedz.
Gontran długiem, nieujętem spojrzeniem ogarnął klęczącą niemal u nóg jego siostrę.
Po raz trzeci wyjął z kieszeni książeczkę o czerwonych, białych i błękitnych brzegach.
Po raz trzeci począł przewracać jej karty z wyrachowaną wszakże powolnością w każdym ruchu, byle tylko przewlec jak najdłużej bolesną męczarnię Dyanny, a wreszcie rzekł:
— Co ja wiem?... Ot, mój Boże, nie więcej nad to, że istnieje w kodeksie karnym artykulik tak brzmiący: Sekcya VI. Paragraf 1. Artykuł 345. Winni uprowadzenia, zatajenia lub porzucenia dziecka, podstawienia dziecka innemu, albo podsunięcia dziecka, kobiecie, która nie zległa... — Gontran zatrzymał się, kładąc nacisk w sposób charakterystyczny na ostatnią część zdania: albo podsunięcie dziecka kobiecie, która nie zległa....
Popatrzył w oczy Dyannie, która w tej chwili więcej podobną była do umarłej niż do żywej i dokończył czytanego artykułu mówiąc:
»Karani będą ścieleni więzieniem
Potem dodał:
— A ścisłe więzienie, moja kochana Dyanno, może tego nie wiesz, stanowi wraz z karą śmierci, cięźkiemi robotami i deportacyją to, co się w języku sądowem zwie karą poniżającą i hańbiącą.
Dyannie zdało się, że w tej chwili otoczyły ją wielkie ogniste kola z szaloną szybkością, potem zdało jej się, że przed jej oczyma zawisła purpurowa zasłona, potem widziała tylko noc głęboką zasianą miriadami iskier.
Czuła, że jej serce bić przestaje....
Pojęła, że upadnie zemdlona, może martwa...
Ale z tą heroiczną odwagą, do której tylko matki są zdolne przeciw obalającej je słabości i z tej niemożliwej walki wyszła zwycięzko....
Podniosła się z uśmiechem, który dłuto wielkiego artysty daremnie usiłowałoby odtworzyć w marmurze i spytała, rzucając na Gontrana spojrzenie płomienne nieufnością i pogardą:
— Cóż więc znaczy to wszystko i jakiż związek według ciebie istnieje pomiędzy groźbami tej książki, a członkami naszej rodziny? Może nie łatwo ci przyjdzie to wytłómaczyć!...
— Więc nie rozumiesz tego, moja kochana siostro?
— Nie, rzeczywiście.
— Do licha, wiesz ty, żeś ty silna, daleko silniejsza, niż przypuszczałem.
— Ponieważ niemam daru odgadywania zagadek?
— O my wiemy oboje, co ja chcę powiedzieć!... ale skoro chcesz koniecznie, mogę postawić, wedle ulubionego wyrażenia pana Polart kropkę nad i... A więc kochana Dyanno, a zauważ, że jestem tak delikatny, że tłumię głos, dając ci żądane wyjaśnienia, artykuł kodeksu karnego, który ci odczytałem przed chwilą, obchodzi wielce zblizka naszą rodzinę, ponieważ trzej jej członkowie wykroczyli przeciw temu artykułowi przez usunięcie dziecka z jednej strony, a przez podsunięcie go kobiecie, która wcale nie zległa, z drugiej strony!... Owoż ci trzej winni nazywają się, generał hrabia de Presles, pani hrabina de Presles, żona jego i panna Dyanna de Presles, ich córka... Jakże, czy teraz wyrażam się dość jasno?...
— Gontranie, — wyszeptała pani Herbert nie przytomna, — Gontranie, co ty śmiesz mówić?
— Ależ najczystszą prawdę, jak sądzę!... Śmiem mówić i będę śmiał dowieść w potrzebie, że Blanka nie jest bynajmniej twoją siostrą, z tej prostej przyczyny, że jest twoją córką.
— Milcz mój bracie... na miłość boską, milcz! — przerwała Dyanna głosem gasnącym. — Zwiedziono cię, albo ty mię chcesz zwodzić.... Wszystko co mówisz, jest fałszem.... Wszystko co mówisz, jest wprost niemożliwe.... Dla Blanki mam serce matki, ale przysięgam ci, że Blanka jest moją siostrą.
Wicehrabia wzruszył ramionami litośnie.
— Biedna moja Dyanno, — rzekł następnie, — daj pokój tym bezpotrzebnym zaprzeczeniom, przypomnij sobie noc 10-go Maja 1830 roku! przypomnij sobie przedewszystkiem, że istnieją zeznania dokładne, napisane twoją ręką i zaopatrzone twoim podpisem! Papier co je zawiera, mam tu, na mojej piersi, a ton z pewnością nie jest sfałszowany!
Z ust Dyanny wyrwał się głuchy okrzyk. Chwyciła się obu rękami za serce, które szarpał ból dojmujący, potem upadła na wznak, bezprzytomna, jak rażona gromem.
— I ten wypadek był przewidziany! — mruknął Gontran, wyjmując z kieszeni flakonik soli angielskich nadzwyczaj silnych i przykładając go do nozdrzy siostry — byłem pewnym zemdlenia i zaopatrzyłem się w antydot... Wszystko idzie dobrze! Za kilka minut kochana moja siostra przyjdzie do siebie, a wtedy porozumiemy się najwyborniej...
Gontran się nie omylił.
Po upływie kilka minut, zmiana w rysach Dyanny okazała, że nieszczęśliwa kobieta powraca zarazem do życia i do poczucia rzeczywistości.
Otwarła oczy a wzrok jej, co padł na brata, wyrażał przestrach, niemal zgrozę.
— Kochana Dyanno, — powiedział Gontran, ujmując ją za ręce mimo jej oporu, aby jej pomódz podnieść się, — byłbym niezmiernie zmartwiony, gdybym zobaczył, że między nas zakrada się jakieś nieporozumienie w chwili, kiedy ja ożywiony jestem jak najlepszemi i najżyczliwszemi względem ciebie chęciami.... Cóż u licha! brat i siostra nie mogą przecież zostać dla siebie śmiertelnymi wrogami z powodu dzieciństwa.... Dzieciństwa!... pyszne słowo... nieprawdaż?... Proponuję ci więc powstrzymać się obustronnie od wszelkich rekryminacyj i pomówić spokojnie o naszych wspólnych interesach, jak to winniby uczynić dobrzy przyjaciele....
Dyanna, podtrzymywana przez Gontrana, usiadła na ławeczce darniowej; chciała mówić, ale głos jej zamierał w gardle.
— Jesteś bardzo wzruszona i pomieszana, widzę to... — ciągnął wicehrabia, — ale uspokój się... nic przecie nie nagli... zwolna przyjdziesz do siebie.... a nawet, jeśli ci to dogodniej, odłóżmy na jutro dalszy ciąg naszej dzisiejszej rozmowy....
Pani Herbert wstrząsnęła głową przecząco.
— Wolisz skończyć zaraz, — mówił Gontran; — masz zupełną słuszność.... Nic lepszego nad jasną sytuacyę... przynajmniej wie człowiek czego się trzymać i unika się przykrej niepewności.... Poddaję się więc twojemu żądaniu... skoro uznasz za stosowne podjąć na nowo rozmowę, możemy do niej powrócić... i bądź przekonana, kochana Dyanno, że cię będę oszczędzał, ile tylko można.... Ku mej wielkiej przykrości, przed chwilą zmuszony byłem mówić cokolwiek bez ogródek, ale ty okazałaś się tak surową dla mnie, że potrzebnem mi się wydało dowieść ci, jak bardzo wyrozumienie dla innych jest potrzebne tym, którzy mają sami ciężki błąd w własnej przeszłości.
Twarz Dyanny oblał gorący rumieniec.
— Skoro znasz smutną tajemnicę mego życia, — wyszeptała, — wiesz dobrze, żem nie była winną!
— Wiem dobrze, że w twojem opowiadaniu nocy 10-go maja 1830 roku przedstawiasz siebie, jako nieszczęśliwą ofiarę zbrodni, której nie byłaś spólniczką i której sprawcy nie znałaś wcale.... Ten sposób tłómaczenia rzeczy nie jest ani zbyt nowym, ani zbyt prawdopodobnym... ale jest wygodny. Takie zadzierżgnięcie posłużyło już do budowy nie jednej powieści i niejednego dramatu... Bola ofiary, to taka wdzięczna rola, bo budzi zajęcie i sypatyę niezawodną.
— A zatem, — zawołała pani Herbert, — ty nie wierzysz w moją niewinność, ty, brat mój?...
— Ja, moja kochana Dyanno, jestem, jak wiesz, cokolwiek scepytyczny, ale zapewniam cię, że uwierzę we wszystko, w co zechcesz żebym wierzył.... Tylko, mówiąc między nami, wielkie szczęście, że Jerzy nie dostał nigdy do rąk tego listu, który byłaś tak nie ostrożną, żeś pisała do niego... Gdyby list ten był go doszedł, bądź pewną, że dziś więcej niż kiedykolwiek byłabyś panią de Presles!... A! ten biedny Jerzy!
Pani Herbert schyliła głowę wobec tej nowej obelgi, która ją dotykała w najdrażliwszą strunę serca.
— Gontranie, — rzekła po chwili milczenia, — jakim sposobem ten list przeklęty wpadł w twoje ręce?
— To już, kochana Dyanno jest tajemnicą, która wyłącznie do mnie należy....
— A którą ja odgaduję, — ciągnęła pani Herbert, — ale czego zrozumieć nie jestem wstanie, to zuchwalstwa świętokradzkiego twojej ręki, która się nie wahała rozedrzeć bez wyrzutu sumienia kopertę z nakreślonym jednym z tych zakazów, których człowiek honoru nie przestępuje nigdy!... Czyż cień matki naszej nie stanął przed tobą, by cię powstrzymać?...
Z kolei Gontran zadrżał widząc, że siostra była tak dobrze poinformowaną o szczególe, który jak sądził, jemu samemu był tylko wiadomy...
Jednakże odpowiedział z zupełną pewnością siebie:
— Nie, kochana Dyanno, żaden cień nie stanął przedemną... Przekroczyłem bez skrupułu i bez trwogi ostatnią wolę zmarłej i radzę ci, abyś mi nie mówiła nic o tem, co czynią ludzie honoru.... mnie, który już honoru nie mam.
— To prawda.... — wymówiła pani Herbert, — zapomniałam....
— W przyszłości więc nie zapominaj!...
Dyanna złożyła ręce i usta jej wymówiły kilka słów niedosłyszanych.
— Ale odłóżmy nabok te bezpotrzebne dyskusye, — mówił dalej wicehrabia, — a powróćmy do rzeczy daleko ważniejszej, która nas musi zajmować oboje.... Fakt, prawdziwy czy fałszywy, nocy 10-go maja 1830 roku, dla mnie jest zajmującym z punktu widzenia swego rezultatu. Pozostawmy zatem fakt, a mówmy o rezultacie o ile można najjaśniej, mówmy o urodzeniu się twej córki....
Pierś Dyanny wzniosła się, a z ust wybiegło długie westchnienie.
— Tłómaczę sobie teraz doskonale, — ciągnął Gontran — i ową podróż do Paryża, która mi się wydawała tak niezrozumiałą i smutek całej rodziny i nasze życie odosobnione w starym pałacu na ulicy Chaillot i przedewszystkiem moje wygnanie do bastylii pana Génin.... Trzeba było bądź co bądź wydalić mnie na czas niejaki z ojcowskiego domu, aby otoczyć wieczną dla mnie tajemnicą rzeczy, które miały zajść w tym domu.
Krótko mówiąc, dzień twojego rozwiązania zbliżał się... Blanka miała wejść w życie utajoną furteczką....
Wybacz mi, że tak zatrzymuję się nad szczegółami, które dla ciebie są przykre, ale zdaje mi się nieodzownem przywiedzenie ci na myśl tych wspomnień...
Chodziło o dwie rzeczy, jednako ważne w oczach naszych rodziców....
Trzeba było naprzód zabezpieczyć twój honor i uchronić cię od kompromitacyi, choćby samem tylko podejrzeniem....
Trzeba było następnie pokierować wypadkami w ten sposób, aby Blanki nie dotknęło poniżenie, które ciąży na dzieciach nieprawych i aby mogła wzrastać i żyć obok ciebie, szczęśliwa i piękna jak ty, jak ty bogata....
Mój ojciec nie wahał się ani chwili... z zadziwiającą zręcznością przysposobił wszystko naprzód.... Brzemienność udana mej matki zdała się dochodzić do kresu.... Blanka przyszła na świat, została wpisana w rejestra stanu cywilnego jako prawa córka generała hrabiego de Presles i jego żony.
Zatajenie dziecka, podstawienie dziecka kobiecie, która nie zległa spełniło się!...
Zbrodnia została dokonaną!...
— Zbrodnia! — zawołała Dyanna drżąca. — Gontranie, co ty śmiesz mówić?...
— To kodeks karny tak mówi, moja kochana siostro, a nie ja.... Mój ojciec spełniał zbrodnię tak samo, a nie mniej karaną jak fałszerstwo... a wspólniczkami tej zbrodni byłyście wy obie z matką!.. Czy rozumiesz teraz, że nie miałaś prawa mówić mi o mojej bezcześci i wołać: galery domagają się ciebie! Jestem winnym bezwątpienia, ale ani trochę więcej jak ojciec mój, jak ty sama...
— Czy możesz porównywać twoje postępowanie z naszem? — spytała pani Herbert z oburzeniem.
— Dlaczegóżby nie?
— Jakaż różnica jednak między naszym postępkiem a twoim?...
— Wyznaję, że nie mogę dopatrzeć tej różnicy.
— Nikczemne pobudki kierowały twoimi czynami.... My byliśmy posłuszni najszlachetniejszym uczuciem.
— Prawo nie uznaje zupełnie tych subtelnych rozróżnień!...
— A któż ci mówi o prawie? tu chodzi o honor.
— Bądźże ostrożną moja Dyano, — odparł Gontran, ze śmiechem, — bo jeśli nie zatrzymasz się na tej niebezpiecznej pochyłości, za chwilę gotować mi przytoczyć i sparafrazować jeden z najsławniejszych i najobrzydliwszych wierszy Woltera:
„Zbrodnia stanowi hańbę, a nie rusztowanie.“
Jeatżeś pewna zresztą, moja kochana Dyanno, zupełnej szlachetności uczuć, o których mi mówiłaś przed chwilą?...
— Jestem pewną przynajmniej, że przewidziany czy nie przez prawa czyn, który z taką goryczą wyrzucasz memu biednemu ojcu, nie przynosił krzywdy nikomu.
— A! tak sądzisz? — zawołał Gontran z ironią.
— Czyż się mylę?
— Tak, moja siostro, mylisz się!... ten czyn tak szlachetny i tak wspaniałomyślny był poprostu bezwstydną kradzieżą!...
— Kradzieżą! — powtórzyła pani Herbert pomięszana.
— Tak, moja biedna Dyanno, kradzieżą; mnie to okradano!
— Ciebie! Gontranie?... Nie wierzę ci!... nie, nie, to niepodobna.
— A! mój Boże, wiem ja od dawna, że kobiety znają się zupełnie na interesach.... To też niemam zamiaru oskarżać ciebie, ale oskarżam ojca, który wiedział przecie dobrze, że mię odziera.... Kwestya to jest niesłychanej prostoty... przedłożę ją tobie, a sama osądzisz.... Przed urodzeniem Blanki było nas tylko dwoje dzieci.. majątek matki dochodził do miliona pięciukroć stotysięcy franków.... Po śmierci matki mojej, majątek ten miał być podzielony między nas dwoje w równych częściach. Blanka przyszła zająć miejsce trzeciego dziecka i domagać się zarazem trzejciej części macierzyńskiego spadku. Czy to jasne? Mój ojciec posiada trzy miliony. Gdyby po jego śmierci rzeczy pozostały w tym samym stanie, w którym się znajdują, a z pewnością pozostałyby bez cudownego przypadku, który mi odsłonił wszystko, Blanka zabrałaby jeden z tych trzech milionów. Zatem twoją córka ukradła mi w przeszłości dwakroć pięćdziesiąt tysięcy, a w przyszłości byłaby mi ukradła pół miliona. Co ty mówisz moja kochana Dyanno?
Pani Herbert zdawała się osłupiałą ze zdumienia i przerażenia. W którą bądź stronę zwróciła oczy, w przeszłość, obecność, czy przyszłość, nie widziała nic dokoła siebie, prócz przepaści.
— Czy zrozumiałaś? — zapytał wicehrabia po chwili.
Dyanna skłoniła głową.
— I co myślisz o tem wszystkiem?
— Myślę — wymówiła półgłosem nieszczęśliwa kobieta, — myślę, że jestem zgubioną.
— A więc nie, — odpowiedział Gontran, — nie, nie jesteś zgubioną i nie życzę sobie nic więcej, nad możność pracowania nad twem ocaleniem... co niech ci dowiedzie, że niemam najmniejszego żalu i że jestem najlepszym w świecie chłopcem, mimo niektórych lekkomyślności, napiętnowanych przed dziesięciu minutami przez ciebie z brakiem wyrozumienia, którego z wszelką pewnością żałujesz w tej chwili.
— Ocalić mnie? — powtórzyła Dyanna. — Alboż to możliwe jeszcze?
— Tak, to możliwe, chyba... że ty sama temu przeszkodzisz.
— A Blanka?
— Blanka może być spokojną, niemam, u licha, najmniejszego powodu mścić się na tem dziecku.... Gratowanie na całej linii, a ja bez zaprzeczenia zasłużę sobie na srebrny medal, jak tulońscy marynarze lub benierzy w Biarritz.
— A więc Blanka zostałaby?...
— Córką mego ojca i siostrą mojej siostry... — przerwał wicehrabia.
— A! jeśli to uczynisz Gontranie, — zawołała Dyanna z zapałem, — całować będę twe ręce... padnę ci do kolan!...
— Więc nie uważasz już w tej chwili, że moje miejsce jest na galerach — spytał wicehrabia z uśmiechem. — Co to jest jednak wybierać się na wojnę, nie będąc dostatecznie opancerzonym! Widzisz teraz aż nadto dobrze, że twój pancerz miał jedną skazę! Wracajmy do rzeczy. Pojmujesz teraz doskonale, nieprawdaż, że abym mógł urzeczywistnić moje dobre zamiary względem ciebie i twojej córki, trzeba, abym sam stanął na stałym gruncie i po za obrębem tych katastrof, które artykuł 147 kodeksu karnego zawiesił nad moją głową, jak miecz Damoklesa. W tych warunkach tylko mogę cię ustrzedz od następstw artykułu 345 tegoż kodeksu....
— Tak, tak... rozumiem... rozumiem....
— Spodziewałem się tego po twoim rozumie. A więc przyrzekasz mi, że mię będziesz popierać?
— Przyrzekam ci to.
— Zobowiązujesz się względem mnie do absolutnego biernego posłuszeństwa, bez zastrzeżeń, bez granic?
— Przyrzekam, przyrzekam, po stokroć przyrzekam!
— Bez wzglądu na to, jakich rzeczy mógłbym zażądać od ciebie?
— Bez względu na to, jakich rzeczy żądać po mnie będziesz, będę ci posłuszną, przysięgam ci.
— A zatem ułożonem już jest, że bezzwłocznie zażądamy oboje kurateli nad ojcem.
Nerwowy dreszcz wstrząsnął całem ciałem Dyanny.
— O! tylko nie to, Gontranie, — wyszeptała, — tylko nie to.
Wicehrabia poruszył się niecierpliwie i zawołał:
— Więc nie pojmujesz jeszcze, że ta kuratela jest jedyną deską zbawienia, której użyć mogę, nie poświęcając interesom moim twej córki i ciebie!
— Pojmuję to, rozumiem, niestety! Gontranie; ale pomyśl nad tem dobrze, że to znaczy może zabić ojca!...
— A czy sądzisz, że zmuszając mnie do wywiedzenia na jaw nieprawego urodzenia Blanki w celu rewindykowania części macierzystego mego spadku, który mi ona zabrała, czy sądzisz, że jeśli sprawiedliwość powlecze ojca mego przed trybunały a wraz z nim ciebie, by was zapytać o zdanie sprawy z przeszłości, czy sądzisz, że śmierć jego byłaby mniej pewną? A jednak trzeba koniecznie zdecydować się zaraz na jedną z tych dwóch dróg, moja siostro.. trzeba koniecznie! Bo ja nie chcę pójść na galery! Zdruzgoczę dom de Presles’ôw, pomyśl nad tem, jeśli nie będę mógł uniknąć tego i poświęcę was wszystkich, tak jest, was wszystkich, jeśli poświęcenie to stanie mi się koniecznością!... Pomyślże o twojej córce, moja siostro... pomyśl o twoim mężu, któregoby grom taki zabił i nie wahaj się dłużej, skoro wahanie się z twej strony stać się może więcej niż szaleństwem, bo zbrodnią!
Po kilku chwilach milczenia, Gontran dodał:
— Cóż więc, czy zrobisz to, co chcę byś zrobiła?
Dyanna padła na kolana. Wzniosła w niebo obie ręce i wyszeptała raczej sercem niż usty.
— O! mój ojcze... co chciałeś mnie niegdyś ocalić... ty, którego ja dziś mam zdradzić, odstąpić, zaprzedać... mój biedny ojcze, przebacz mi....
Potem podniosła się i odpowiedziała.
— Zrobię, co chcesz abym uczyniła....
— I co ci przyniosę do podpisania, podpiszesz?
— Podpiszę....
— Dobrze.... Co zaś do sumy dwóchkroć pięćdziesięciu tysięcy franków, przyznanych z krzywdą moją Blance, starać się będziemy oboje później, kiedy już będziem mieć wolną głowę, sposobu wynagrodzenia mi tej straty, bez skandalów i procesów, bez wiedzy Jerzego nawet.... Ułożymy się również, co do podziału majątku po ojcu.... i bądź spokojną, Dyanno, nie znajdziesz we mnie zbyt wymagającego wierzyciela....
— Teraz kiedyśmy w zgodzie, — dorzucił Gontran, — pomówię z tobą cokolwiek mniej poważnie.... Wyobraź sobie, że Blanka zwierzyła mi się dzisiaj....
— A!... — rzuciła Dyanna zdziwiona.
— Tak, mój Boże!... jak się zdaje między nią a Raulem de Simeuse istnieje coś w rodzaju sympatyi, którą jedno i drugie uważają za miłość.... Opowiadała mi swój romansik.... Pełne to niewinności i uroku...
Pani Herbert zachowywała milczenie.
Gontran podjął:
— Skarży się bardzo na ciebie... utrzymuje, że; jej już nie kochasz....
— Nie kocham! — wymówiła Dyanna, — ja jej już nie kocham!... Niewdzięczne dziecko!...
— Nakoniec utrzymuje, że bez uzasadnionych powodów żywisz dla Raula nienawiść i że ze wszystkich sił sprzeciwiasz się zamiarowi ich związku, który mnie wydaje się bardzo właściwym.... Cóż w tem jest prawdy kochana Dyanno?...
— Prawdą jest, moje opieranie się temu małżeństwu.
— A czy wolno mi dowiedzieć się o powodach?
— Winnam je zamilczeć.... nie przez brak ufności, ale zpowodu, że chodzi tu o tajemnicę, która nie jest moją wyłącznie.
— Jak chcesz... Blanka prosiła mię, abym się wstawił za nią do ciebie; ależ ona jest twoją córką...
A zatem są to sprawy rodzinne, które mnie bynajmniej nie obchodzą i w które nie mam ochoty się mięszać.... Do widzenia, kochana Dyanno... widzisz dobrze, że miałem słuszność sądząc, że rozstawać się będziemy po przyjacielsku.... Natychmiast jadę do Tulonu, a jutro podpiszemy wiadome ci podanie.
I wicehrabia Gontran de Presles oddalił się, nucąc półgłosem jedną z aryek wodewilowych, której go niegdyś nauczyła panna Formosa.


XVII.
POSEŁ ZŁYCH WIEŚCI.

We dwie godziny po opuszczeniu Dyanny, Gontran przybywał do Tulonu, oddawał swego konia stajennemu w hotelu »Marynarki królewskiej« i wchodził do barona Polart.
— I cóż, kochany wicehrabio... — pytał go ten ostatni, — jakież nowiny?...
— Zastanowiłem się już.
— Brawo!...
— Uznałem słuszność wybornych rad, których mi pan udzieliłeś.
— Byłem pewien, że do tego dojdziesz....
— I oczywiście, — ciągnął Gontran, — postanowiłem pójść za niemi, nie tracąc chwili.
— Ręka, kochany wicehrabio, uległość twoja, mię zachwyca! A zatem zdecydowany jesteś zażądać kurateli nad generałem?
— W najkrótszym czasie... tylko, a pan to zrozumiesz bez trudu, niechciałbym strzelać na wiatr.... Nieprawdaż, żeś pan pewny tego zupełnie, że moja prośba nie zostanie odrzucona? Żądanie tego rodzaju, gdyby miało się nieudać, okryłoby mię wstydem i śmiesznością.
— Ja odpowiadam za wszystko. Stan zdziecinnienia, w którym znajduje się generał, stan, który graniczy z obłąkaniem i szaleństwem, o którem mówi prawo, jest tak widocznym, tak nie zaprzeczonym, tak jasnym jak słońce. Ani na chwilę nie mogę przypuścić, ażeby prokurator królewski, sędzia trybunału pierwszej instancyi i lekarz, przeznaczeni do wybadania pańskiego ojca, mogli porozumieć się i wszyscy trzej działać przeciw panu, a wydać wyrok przychylny dla generała, z podeptaniem prawdy i wbrew głosowi sumienia. Tak, z pewnością, pewien jestem powodzenia, ale byłbym go jeszcze pewniejszym, gdyby podanie o kuratelę nie było zrobione w pańskiem wyłącznie imieniu i gdyby na przykład starsza siostra pańska stanęła po twojej stronie.... Ale wiem dobrze, że ze wszystkich rzeczy niepodobnych, ta bez zaprzeczenia jest najniepodobniejszą... To też nie mówię panu nawet o tem.
— No, a cóż powiedziałbyś kochany baronie, gdybym tę rzecz niepodobną osiągnął?
— Powiedziałbym... powiedziałbym.... Ale pan jej nie osiągniesz.
— Mylisz się pan.
— Cóż znowu.
— Przezwyciężyłem wszystkie trudności i moja siostra Dyanna podpisze jutro wraz zemną podanie.
— Co? słowo honoru?
— Słowo honoru.
— A więc, szczerze mówiąc, niepodobna mi temu uwierzyć.... Jakimże sposobem wziąłeś się pan do tego?
— Użyłem w tym celu, kochany baronie, tej wymowy dobitnej a logicznej, którą niebo raczyło obdarzyć twojego sługę.
— Gadaj pan to innym! Gadaj komu chcesz, ale nie takiemu staremu wróblowi jak ja. Jesteś bardzo wymownym i bardzo rozumnym, kochany wicehrabio, nie myślę temu przeczyć bynajmniej, ale za naszych czasów wymowa i rozum nie robią już cudów. Musisz posiadać wobec twojej siostry jakiś szczególny sposób mnie nie wiadomy, jakiś talizman w rodzaju tego, który ja posiadam i który ciebie czyni tak uległym wobec mnie. Nie zadaję pytań, ale pewien jestem, że w moich przypuszczeniach nie jestem zbyt dalekim od prawdy.
— Cóż więc przypuszczasz pan? — że odkryłeś naprzykład jakiś drobiazg małżeński, jakiś bilecik miłosny zabłąkany, jakieś delikatne uszkodzenie kontraktu małżeńskiego, dzięki któremu władasz pan obecnie sercem siostry.
— Panie baronie! — zawołał Gontran.
— Cóż u licha kochany wicehrabio, czy chciał — byś się znowu obrażać?... Miejże też choć cokolwiek mniej czułe ucho! Zresztą mało mię obchodzą sposoby, jakimi się posłużyłeś do osiągnięcia rezultatu, o którym mię zawiadamiasz, skoro sam ten rezultat jest cudowny.... A teraz co zamierzasz robić?
— Przybyłem naumyślnie do Tulonu, aby zasięgnąć pańskiej rady.
— Względem czego?
— Względem formy, jaką należy nadać prośbie o kuratelę.
— Pierwszy lepszy prawnik powie to panu lepiej odomnie.... Wyjdziemy razem i każemy zredagować akt wiadomy któremu notaryuszowi.
Pan Polart zachwycony perspektywą, ukazującą mu w niedalekiej przyszłości, możność otrzymania znacznej sumy, a może coś więcej, wziął za rękawiczki i kapelusz i zeszedł z wicehrabią.
Znaleźli łatwo to czego szukali i kiedy Gontran powracał do zamku de Presles miał w kieszeni długi papier stemplowy zapisany nieczytelnem pismem, w którym wicehrabia i jego siostra przedłożywszy w stylu prawniczym liczne fakta notorycznej nieudolności i częste napady obłędu, przypisywane generałowi hrabiemu de Presles, domagali się od władzy sądowej, ażeby na miejscu stwierdziła rzeczywistość tych faktów, zważywszy, że stan słabości starca nie dozwalał mu stawić się osobiście w sali posiedzeń sądu.
Nazajutrz Dyanna podpisywała ten akt plącząc, ale nie śmiała nawet próbować nowego oporu, którego bezskuteczności była aż nadto pewną.
Stan starca nie zmieniał się bynajmniej i zdawał się przyrzekać wicehrabiemu zwycięztwo łatwe i nie zaprzeczone.


∗             ∗

Opuśćmy kilka dni i powróćmy do zamku Presles.
Było już około drugiej popołudniu. Niebo ciężkie, chmurne, zapowiadające burzę ciężyło ponad ziemią, ziejącą żarem.
Kwiaty, które trawiło pragnienie, pochylały się na łodygach zamierające. Liście i krzewy więdły.
Ptaki nawet zdenerwowane prawdopodobnie skwarem, ciężkiem i parnem powietrzem, siedziały milczące nieruchome, skulone na gałązkach wielkich drzew, których nieporuszał najmniejszy powiew wiatru.
Zgodnie z nieodmiennym zwyczajem każdodziennym, Dyanna siedząca w bibliotece obok uśpionego ojca nie myślała nawet podjąć haftu, co jej spadł pod nogi, a piękne jej królewskie ręce spoczywały nieruchomie na kolanach.
Głowa skłoniła się na piersi, smutna; w spojrzeniu widniał smutek niezmierny, a długie i częste westchnienia podnosiły jej pierś marmurową, której czarowne kontury, podobne do linij posągów ateńskich z pod napół przeźroczej tkaniny białego muślinu widniały.
W obszernym salonie dolnym, Blanka była zupełnie samą, przybrana w różową sukienkę, której barwa żywa i wesoła stanowiła kontrast tem większy! z bolesnym wyrazem jej twarzyczki zeszczuplałej pod wpływem niedawnych przejść.
Błękitne jej oczy, których powieki otoczyły się lekkim sinawym kręgiem, zdały się większemi i piękniejszemi jeszcze.
W ręku trzymała książkę, której nie czytała i tak jak jej siostra Dyanna, zatopiona była w myślach widocznie niepokojących, bo na białem jej gładkiem czole między brwiami, rzekłbyś nakreślonemi pendzlem artysty, rysowała się zmarszczka głęboka....
Jerzy, zmęczony upałem, poszedł przedrzemać się do ogrodowego pawilonu.
Gontran, pozornie obojętny na tę płomienną atmosferę, przechadzał się wielkimi krokami pod drzewami alei, niezwracając ani trochę uwagi na pot, który wielkiemi kroplami spływał mu z czoła i policzków.
Widocznem było, że wicehrabia oczekiwał kogoś czy czegoś, bo od chwili do chwili zatrzymywał się i uporczywie wpatrywał w stronę bramy, wychodzącej, jak to wiemy, na drogę tulońską.
Nie widząc nic, szedł dalej z oznakami niedwuznacznego zniecierpliwienia.
Nagle spostrzegł w oddali maleńki obłoczek kurzu, który zwiększał się szybko.
Nakoniec! — mruknął.
I wykręciwszy się na pięcie, poszedł w stronę zamku.
Po kilku krokach wszakże odwrócił się i znowu zaczął przyglądać się drodze.
Obłoczek, którego szybkość zdawała się wzmagać, przybrał formę wyraźną.
Gontran nie mógł powstrzymać wykrzyku gniewu spostrzegłszy, że kurz ten wznosił się nie z pod kół powozu, ale z pod kopyt konia, naglonego do tej nieprawdopodobnej szybkości, którą osiąga się z wielkim wysiłkiem u folbluta na torze wyścigowym lub w steeplechase’ie.
Mimo swego rozczarowania wicehrabia, jako zamiłowany w jeździe konnej, podziwiał tę zdumiewającą szybkość i pytał sam siebie:
— Kto to, u dyabła, być może?...
Odpowiedź na to pytanie nie dała długo czekać na siebie.
Koń i jeździec mogli byli stanąć do wyścigu bez obawy z najszybszemi pociągami kolei żelaznych....
Jak wicher przebiegli oni przed zdumiałym Gontranem, który poznał lub przynajmniej domyślił się w jeźdźcu Raula de Simeuse.
To pewna, że nie na Raula czekał wicehrabia, bo nie obeszło go zupełnie jego przybycie i po chwili już uwaga cała jego zwróciła się na nowo w stronę bramy parku.
Pozwólmyż Gontranowi przechadzać się dalej niecierpliwie i powróćmy do Blanki, siedzącej w salonie.
Tętent kopyt spienionego konia, który wpadł na dziedziniec w szalonym biegu doszedł ucha Blanki, nie wyrywając jej wszakże z bolesnego zamyślenia.
Drzwi otwarły się nagle.
Blanka odwróciła głowę i wydała okrzyk, widząc Raula bladego i okrytego kurzem.
Od czasu nocnego widzenia dwojga kochanków, młodzieniec nie pojawił się w zamku i miał zamiar wstrzymać się od bywania tamże, aż do chwili, w którejby za pośrednictwem Jerzego Herbert dowiedział się, że stan umysłowy hrabiego de Presles uległ zmianie na lepsze.
Pan de Simeuse i Blanka w rozpacznem położeniu, w którem ich postawiła Dyanna, jedyną jeszcze pokładali nadzieję w generale.
Nie znając oboje przyczyn ważnych, które zmuszały poniekąd pana de Presles do uszanowania woli starszej swej córki, łudzili się nadzieją, że starzec zdoła wreszcie złamać opór Dyanny lub zezwoli, ażeby mimo tego oporu się połączyli.
Blanka wydała okrzyk, spostrzegłszy Raula, którego nie mogła oczekiwać w tej chwili.
— To pan!... — wymówiła, a serce jej biło silnie i żywy rumieniec oblał policzki.
Potem spostrzegając niezmierną bladość młodzieńca i wzburzenie widoczne na jego twarzy, dodała:
— Mój Boże, co panu jest? Co się to stało? Wyglądasz pan jak poseł złych wieści.
— Bo też w samej rzeczy, złą wieść przynoszę panno Blanko, — odpowiedział Raul. — Przychodzę oznajmić pani, że spada na was nieszczęście, któremu zaradzić jest niepodobieństwem....
— Nieszczęście! pan mię przestraszasz!... Cóż to takiego? Mów prędzej.... Gotową jestem na wszystko... Mam odwagę potrzebną, tylko mów....
— Za chwilę prokurator królewski, sędzia i pisarz sądowy przybędą do zamku. Ja wyprzedziłem ich o pół godziny zaledwie....
— Sąd tutaj!... u mego ojca!... Mój Boże! cóż zrobił Gontran? O jakąż oskarżają go zbrodnię?
— Gontran nie jest bynajmniej oskarżonym, a przeciwnie, na jego to właśnie żądanie sąd przestąpi próg waszego domu.
— Na żądanie mego brata!... Wytłómaczże się panie Raulu, bo ja pana nie rozumiem! Ci urzędnicy, ci sędziowie... dla czego przyzwał ich tu Gontran i poco oni tu przybywają?
— Przybywają badać generała.
— Badać mego ojca!... Zdaje mi się, słuchając pana, że śnię chyba... Badać!... Ale dla czego?... w jakim celu?... Czy mogą go oskarżać o co?... Czy można, choćby podejrzywać go tylko?...
— A jednak oskarżają go, pani, — zawołał Raul, — i oskarżenie jest nielitościwem.
— Ale pytam raz jeszcze, jakież to oskarżenie?... Musi ono być okropnem w samej rzeczy, skoro pana przeraża. A! panie Raulu, gdybyś znał mego ojca, jak ja go znam, byłbyś spokojnym!... Widzisz pan przecie, że ja się nie lękam! Zobaczmyź, co to zarzucają memu ojcu?
— Zarzucają mu, że utracił rozum i pamięć, zarzucają mu, że popadł w obłąkanie.
Blanka rzuciła się oburzona.
— To nieprawda! Nie, to nieprawda! — zawołała następnie. — Ale gdyby nawet tak było, obłąkanie jest nieszczęściem, a nie zbrodnią przecież.
— To też nie chodzi tu o uzyskanie potępiającego wyroku na generała!...
— O cóż zatem?
— O wzięcie go w kuratelę.
Wzrok Blanki dowodził jasno, że to słowo było całkiem dla niej nie zrozumiale.
Raul wytłómaczył jej to w krótkich słowach.
— Tak, — rzekł kończąc, — że jeżeli sąd ustanowi kuratelę, a wedle wszelkiego prawdopobieństwa i ustanowi on ją, nieszczęśliwy ojciec pani, odarty z swej władzy, z praw swych, z swego majątku, stanie się całkiem obcym w własnym swym domu.... Sąd uzna go niezdolnym do zawiadywania własnemi sprawami, tem bardziej zatem nie będzie mógł mieć wpływu żadnego na to, co dotyczy jego dzieci. Wzięcie w kuratelę ojca pani, jest zarazem ciosem dla naszej ostatniej nadziei... Jesteśmy zgubieni! nie odwołalnie zgubieni wraz z nim!...
— A! — wyszeptała Blanka, a łzy jej popłynęły strumieniem, — to okropne! I to potworne żąda — nie wyszło od Gontrana?
— Tak, od Gontrana.
— Ale jakiż nikczemny interes popycha go do tego?...
— Nie odgaduje pani? Gontran w nienasyconej swej chciwości spodziewa się zostać panem tego majątku, którego pożąda, a który wydzierają ojcu pani.
— A ja, córka tego, którego wyzuwają, nie mogę wystąpić przeciw tej nikczemności?...
— Niestety!... pani nie możesz nic, pani jesteś dzieckiem.
— Ale zupełnie inaczej rzecz się ma z moją siostrą, nieprawdaż? Ona może zaprotestować, ona może odeprzeć wszystkiemi siłami swego oburzenia to śledztwo ohydne i świętokradzkie, które naprowadził brat nikczemnik?
Raul schylił smutnie głowę.
— Pan umilkłeś! — zawołała Blanka. — Raulu, dla czego milczysz?...
— Nielicz Pani na siostrę, — wyszepnął de Simeuse.
— O! ja wiem, że ona jest nieprzyjaciółką pana i że tak samo stała się moją odkąd... odkąd się kochamy.... Ale nienawiść jej dla nas nie dosięga przecie ojca i pewną jestem, że Dyanna bronić będzie szlachetnego starca.
Po raz drugi odpowiedział Raul:
— Nielicz pani na siostrę.
Blanka popatrzała wprost w oczy temu, co to mówił.
— Cóż więc pan wiesz? — rzekła... — Bo to nie może być, abyś pan bez powodu oskarżał siostrą moją o nikczemność, w którą niesposób uwierzyć rozumowi....
Raul zawahał się.
Blanka zawołała:
— Nie widzisz pan, że czekam? Nie widzisz, że muszę dowiedzieć się prawdy, jaką nie bądźby była?...
— Masz pani słuszność! — rzekł wówczas pan de Simeuse, bo i po cóż milczeć? To co chciałbym ukryć przed panią, czy i tak nie dowiedziałabyś się za chwilę?...
— A zatem?...
— A zatem, to haniebne podanie, to wezwanie, którego nie mogli nie usłuchać urzędnicy jest podpisane nie przez samego Gontrana.
— A któż je z nim podpisał?...
— Siostra pani.
— A! to niepodobieństwo!... Oszukano cię. Raulu!.. Powtarzam ci, że to niepodobieństwo!...
Pan de Simeuse spuścił głowę i milczał.
Blanka ciągnęła dalej:
— Nie uwierzę, chyba że sam to widziałeś, czyś pan widział?
Raul odpowiedział:
— Widziałem....
Twarz Blanki zmieniła się nagle; napadł ją nagle śmiech nerwowy, przerażający, okropny, śmiech podobny do straszliwego śmiechu obłąkania, który cichnął zwolna, aż przeszedł w długie łkanie.
— Dyanna podpisała, — wymówiła następnie cicho, — Dyanna domaga się cierniowej korony na siwe, zhańbione włosy naszego ojca?... Serce mi pęka!... Chciałabym umrzeć!... Dyanna to zrobiła!... O! mój Boże!... Niechajby teraz już przyszedł kto, Raulu, powiedzieć mi, żeś ty popełnił zbrodnię... uwierzyłabym... tak, uwierzyłabym, skoro Dynnana to zrobiła.
Przez chwil kilka zupełna ogarnęła ją bezwładność.
Usiadła z głową schyloną na piersi; łzy spadały jedna po drugiej jak krople ulewnego deszczu po jej twarzy.
Ale wiemy już, że w głębi tej łagodnej natury i tego kochającego serca, leżał niespożyty zasób istotnej energii.
To też nie długo trzeba było czekać na reakcyę.
Blanka podniosła się. Łzy jej przestały płynąć nagle, a w ich miejsce zaświeciły ponure blaski.
— A! — zawołała głosem, w którym brzmiały gniew i oburzenie, — Dyanna to zrobiła! Dyanna podpisała! A przecież w chwili, w której sądownicy przybywają przez nią zawezwani po to, żeby wykreślić starca z księgi żyjących, bo to, co mu grozi, jest czemś gorszem jeszcze od śmierci, w tej chwili Dyanna przy nim odgrywa komedyę podłą i nikczemną, niezmiernej czułości i miłości bez granic!... Na tem czole pochylonem kładzie pocałunek Judasza! strzeże go niby, dogląda... szpieguje go!... kto patrzy, myślałby, że to przywiązana córka czuwa nad ojcem uwielbionym... to szpieg, co śledzi i biegnie denuncyoawać sędziemu wszystko co podpatrzył! O! mój ojcze, oby Bóg dozwolił, żeby twój rozum uśpiony zbudził się wczas jeszcze na sprawiedliwe pokaranie takiej nikczemności! Jeżeli przebudzenie to nastąpi za późno, lepiej, by nie przychodziło nigdy!
Tętent koni i turkot powozu, zwrócił na siebie uwagę Raula od strony dziedzińca.
Zbliżył się do jednego z okien, wychodzących na ten dziedziniec i rzekł z łatwem do zrozumienia pomięszaniem:
— Już są, już przyjechali!
— Kto? — spytała Blanka.
— Ci, których smutną wizytę zwiastowałem pani przed chwilą.
— Sąd, nieprawdaż?
— Tak, — odpowiedział Raul.
Blanka zkolei zbliżyła się do okna.
Z powozu przyzwoitego, należącego do prokuratora, wysiadały w tej chwili cztery osoby.
Gontran, stojący na schodach, przyjmował przybyłych i dwom z pomiędzy nich okazywał grzeczność uniżoną.
Piąty, przybyły konno, zsiadał z konia w chwili, gdy stangret prokuratora zwracał powóz ku stajniom i wozowniom zamkowym.
Tym piątym gościem był Marceli de Labardès.
— Panno Blanko, — wymówił półgłosem młodzieniec, — za parę chwil oni tu wejdą do salonu.... Na co zamierzasz się pani zdecydować?...
— Ja idę do ojca, — odpowiedziała stanowczo dziewczyna; — idę, powiedzieć mu; Siły i odwagi!... i mam nadzieję, że Bóg dozwoli, by mię zrozumiał. Idę zerwać maskę hipokryzyi, która od tak dawna kryje twarz siostry mojej!... idę zerwać ją i zdeptać nogami!...
I Blanka wyszła z salonu.


XVIII.
ZMARTWYCHPOWSTANIE.

Rano tego samego dnia, ważne interesa wzywały Marcelego de Labardès do Tulonu.
Raul ofiarował się mu towarzyszyć i obadwaj puścili się konno w tę drogę. Około drugiej popołudniu, ponieważ interesa Marcelego były załatwione, kapitan i syn jego przybrany, udali się napowrót w drogę ku willi, jadąc wolno na wierzchowcach, zmęczonych tym upałem duszącym, o którym już wspomnieliśmy.
W chwili, gdy jeźdźcy opuszczali mury miasta, powóz prokuratora królewskiego zwolna toczył się tą samą drogą.
Jakkolwiek kareta ciągniona była małym truchtem, że jednak Marceli i Raul jechali jeszcze wolniej, więc zostali dopędzeni i już mieli zostać wyminięci, kiedy głowa wysunęła się z okna i głos jakiś zawołał:
— Prawdziwie, kochany baronie, jakie to szczęście dla mnie, że cię tu spotykam, skoro już nigdy nie mogę widzieć cię u siebie!...
Był to głos prokuratora królewskiego, serdecznego niemal przyjaciela Marcelego. Stosunek obu panów datował się zresztą z bardzo odległej już epoki morderstwa nieszczęśliwego barona Antyda de Labardès, w ową okropną noc 10-go maja 1830.
Marceli podjechał do drzwiczek karety tak, aby módz uścisnąć rękę urzędnika. Po kilkuminutowej nic nieznaczącej rozmowie, rzekł wreszcie:
— Jakąż szczególniejszą chwilę wybrałeś sobie do przejażdżki za miasto! Powietrze jest takie duszne i jeżeli się nie mylę, nie zadługo będziemy mieć burzę.
— Miałbyś słuszność dziwić się, gdyby tu chodziło o spacer, — odpowiedział prokurator, — ale tak nie jest....
— A więc jedziesz w charakterze urzędowym?
— Tak.
— Czy wolno zapytać, dokąd jedziesz?
— Owszem.... Ci panowie i ja udajemy się do zamku Presles.
Marceli zadrżał.
Pierwszą myślą jego było, że Gontran prawdopodobnie popełnił czyn jakiś, domagający się wkroczenia sądów.
Ta myśl była zresztą tak naturalną, że Blanka sama nawet nie mogła się od niej obronić.
— Obowiązek, który nas powołuje do zamku Presles, należy do rzędu najprzykrzejszych... — ciągnął prokurator królewski.
Pana de Labardès ostatnie te słowa umocniły bardziej jeszcze w przypuszczeniu, że to chodzi o Gontrana.
Jednakowoż zapytał:
— Spodziewam się, że nie chodzi tu przecież o| aresztowanie?...
— Nie... nie....
— O cóż zatem?...
— Czy nie wiesz?...
— Ani słowa.
— Sądziłem wszakże, że jesteś nadzwyczaj blizko i z mieszkańcami zamku....
— Nie mylisz się zupełnie, widuję ich często.
— I nie słyszałeś o niczem?...
— O niczem najzupełniej.
— A więc chodzi tu o podanie, zrobione przez dzieci generała de Presles, domagające się ustanowienia kurateli nad ojcem....
Marceli wstrząs! się tak gwałtownie na tę wiadomość, że koń jego skoczył w bok z taką siłą, iż jeździec mniej wprawny byłby z pewnością wysadzony z siodła.
— Co ci się stało? — spytał prokurator, — to co mówię, jak się zdaje, zadziwia cię niezmiernie....
— Zadziwia mię do tego stopnia, że gdyby mi to powiedział kto inny, odpowiedziałbym: to niepodobna....
— Fakt jest głęboko zasmucający, ja to pierwszy przyznałem, ale cóż w nim nieprawdopobnego?... Czyżby wedle twego zdania podanie zawierało mylne twierdzenia co do stanu obłędu i zdziecinnienia hrabiego?
— Twierdzenia te, jakiekolwiekbądź są, muszą być co najmniej bardzo przesadzone, jestem tego pewien.... Ale nie to jest głównym powodem mojego zdziwienia....
— Cóż więc?...
— Liczba mnoga, której użyłeś....
— Wytłómacz się, kochany baronie....
— Mówiłeś o podaniu zrobionem przez dzieci hrabiego Presles.
— Bezwątpienia.
— A więc, chociażbyś mię obwinił, żem tak nie wierny jak święty Tomasz, który wpierw musiał dotknąć ran Chrystusa, zanim uwierzył, że go ma przed oczami, wyznaję, że na to, aby nabyć zupełnej pewności, iż podanie, o którem mówisz, ma inny jeszcze podpis prócz podpisu Gontrana de Presles, musiałbym własnemi oczami zobaczyć ten drugi podpis....
— A, możesz go sobie obejrzeć... — odpowiedział prokurator królewski, rozwiązując sznur od sporego zwitku papierów stemplowych i przedkładając jeden z nich baronowi Labardès.
Marceli pobladł.
Obok podpisu Gontrana, spostrzegł on podpis pani Jerzowej Herbert z domu Dyanna de Presles.
— A co, czyś teraz przekonany? — spytał urzędnik z uśmiechem.
— Niepodobna nim niebyć! — odpowiedział Marceli z wyrazem niesmaku.
— I co myślisz o tem wszystkiem?
— Myślę, że świat, jest niegodziwy!... Wicehrabia Gontran de Presles jest to poprostu szlachcic, opryszek, który według mnie zdolnym jest do wszystkiego, stąd też nic z jego strony nie mogłoby mię zadziwić.... Ale Dyanna!... kobieta, którą przed chwilką jeszcze szanowałem tak głęboko, a którą zmuszony jestem pogardzać ze wszystkich sił!... Słowo honoru, że niepodobieństwem jest chyba na ziemi wierzyć w cokolwiek dobrego i uczciwego!... Nie, powtarzam, świat jest nikczemny, daleko nikczemniejszy jeszcze, niż sądziłem!... a przecież nie patrzałem na świat przez różowe okulary!...
— Cóż powiedziałbyś więc, — odparł urzędnik, — co powiedziałbyś, gdybyś był prokuratorem królewskim i gdyby przed twemi oczyma przesuwały się wszystkie zbrodnie i wszystkie bezeceństwa popełniane na dwadzieścia mii dokoła?...
Marceli wciąż trzymał jeszcze w ręce podanie o kuratelę.
Ukazał palcem nazwisko pani Herbert.
— Gdybym był prokuratorem królewskim, niewiem cobym powiedział, — zawołał, — ale to wiem dobrze, że żadna zbrodnia, żadne bezeceństwo, żadna nikczemność nie wydałyby mi się bardziej nic wytłómaczonemi i potwornemi jak ten podpis!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Igraszko losu!...
I to Marceli Labardès tak mówił!...
O Dyannie de Presles tak mówił Marceli Labardès!...
A jednak Marceli był uczciwym człowiekiem! a jednak Marceli byłby oddał życie na okup tej jednej chwili nieszczęsnej nocy 10-go maja.
Niemożemyż raz jeszcze powtórzyć: Igraszko losu!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Raul niedosłuchał końca rozmowy między Marcelim a prokuratorem.
Natychmiast po wysłuchaniu wiadomości udzielonej przez urzędnika, ciął wierzchowca szpicrutą, spiął ostrogami i puścił się naprzód galopem.
Tym to sposobem wyprzedził urzędników o pół godziny, z której, jak widzieliśmy, skorzystał.
Pan Labardès zrozumiał bez trudności powód oddalenia się swego przybranego syna i nie tylko zrozumiał ale i pochwalił go w duchu.
— Hrabia Presles obchodzi mię żywo, — ciągnął po chwili, — i jestem jak to wiesz, przyjacielem rodziny.... Czy mogę z tego tytułu prosić cię o pozwolenie towarzyszenia ci i czy obecność moja w zamku nie będzie czemś nielegalnym?
— Nietylko, nie będzie w tem nic nie legalnego, — odpowiedział urzędnik, — ale przeciwnie, leży nawet w duchu prawa, aby śledztwo tego rodzaju odbywało się w obecności kogoś z domowych.... Możesz zatem bez najmniejszego skrupułu towarzyszyć nam, a dodam, że niepotrzebujesz do tego mego upoważnienia.


∗             ∗

Jak powiedzieliśmy, w tej chwili, w której urzędnicy wchodzili w przedsionek zamku, Blanka wyszła z salonu i podążyła szybko ku bibliotece, gdzie Dyanna i generał znajdowali się razem.
Serce dziewczęcia przepełnione było szlachetnem oburzeniem, gniew i pogarda iskrzyły się w jej oczach.
Kiedy stanęła na progu biblioteki, Dyanna niespostrzegłszy zupełnie wyrazu jej twarzy rzekła:
— Ostrożnie moje dziecko, obudzisz ojca....
— A ty chciałabyś, żeby go zaskoczyli śpiącego!... — odpowiedziała Blanka głosem drżącym; — ty chciałabyś, żeby ten niepokój, który ogarnia człowieka nagle zbudzonego, dodał jedną więcej szansę, do wszystkich szans udania się twego planu! Nieprawdaż moja siostro, że tego byś chciała?...
— Blanko! — zawołała pani Herbert osłupiała, — co znaczą te dziwne słowa?... Powiedziałby kto, że twoje usta i oczy niosą mi groźbę. Blanko, co ja zrobiłam i co ty chcesz przez to powiedzieć?...
— Chcę powiedzieć, że już są ci, których ty tu zwołałaś! Są już, przybyli badać ojca i dowieść tego, co ty u niego nazywasz obłędem!... Przybyli ogłosić w imieniu dwojga jego dzieci, że ze wszystkich praw jego, pozostaje mu tylko prawo życia! Idź siostro moja, idź połączyć się z tymi ludźmi, których prawo czyni swymi wspólnikami!... Ja pozostanę przy ojcu, by w nim obudzić pamięć, by przywołać do życia jego rozum... pozostanę i z bożą pomocą starzec i dziecko pokonają zasadzki chciwego syna i niewdzięcznej córki.... Ja zostanę, ale ty odejdź, jeżeli się boisz jego przekleństwa, odejdź, bo już się budzi, a ja mu powiem wszystko!
— Blanko, — wyszeptała Dyanna, którą dławi — wiły konwulsyjne łkania, — Blanko, gdybyś wiedziała!...
Poraz trzeci z tym nakazującym tonem królowej, który się domaga posłuszeństwa, dziewczyna powtórzyła:
— Odejdź!...
Pani Herbert schyliła głowę.
Nie był to już głos ukochanej Blanki, co w tej chwili brzmiał dla niej, ale raczej nieubłagany głos fatalizmu.
— Odwagi, odwagi, — pomyślała, — dochodzę do szczytu Kalwaryi... upadam pod ciężarem cierpień... Kiedy już miara będzie przepełniona, kiedy już sił mi zbraknie, kiedy poranione nogi ugną się podemną... Bóg będzie miłosierny i zeszłe mi śmierć.
I nie odpowiedziawszy ani słowa córce wypędzającej ją, wyszła chwiejnym krokiem, złamana.
Generał i Blanka pozostali sami w obszernej komnacie.
Wówczas między starcem a dzieckiem odbyła się scena, którą tu opowiemy.
Zaledwie drzwi zamknęły się za Dyanną, Blanka przypadła do kolan hrabiego, który na wpół otwierał powieki i chwytając obie jego ręce i przyciskając je do serca, zawołała:
— Ojcze mój, to nie dość zbudzić się ciałem, trzeba ci zbudzić się duszą.. Ojcze, posłuchaj mnie, ojcze słuchaj!... Ja chcę tego!...
Starzec pochylił się naprzód i przyłożył do czoła Blanki usta, które okrążył słaby i blady uśmiech.
— Czego ty chcesz odemnie moje dziecko?.. — wybąknął wreszcie.
— Chcę, — podjęła dziewczyna, magnetyzując starca swoim wzrokiem, zkąd tryskał strumień niesłychanie silnej woli, — chcę, żebyś zrzucił z siebie ten sen, w którym pogrążony jest twój umysł, a który nie może trwać dłużej!... Koniecznem jest, aby stało się światło w tobie, koniecznem, by ożyła twa pamięć!... Trzeba ci wrócić myślą w lata twej młodości wojowniczej... w te chwile, w których biły bębny bojowe i grały trąby... gdzie zdała od chwili do chwili rozlegał się ryk armat.... Powstań mój ojcze, powstań... to dzisiaj dzień bitwy.
Starzec już posłuchał.
Stał przed nią, ożywiony, przeobrażony zupełnie.
Wysoka jego postać, zgarbiona od tak dawna, jak u stuletniego starca, wyprostowała się nagle.
Oczy zapadłe i zblakle błyszczały ogniem i głosem też silnym, stanowczym, zapytał;
— To dzień bitwy, powiadasz moje dziecko!... A więc powiedz mi, gdzie nieprzyjaciel.
Pośród męczarni, które ją dręczyły, Blanka poczuła na chwilę najwyższą radość.
Zdało się jej, że Bóg ją wysłuchał i że na gorącą jej modlitwę zesłał cud.
— Ojcze, — odpowiedziała, — nieprzyjaciel jest w twym domu.
— Słyszę cię, ale nie rozumiem, — któż jest tym nieprzyjacielem?
— Twoje dzieci.
— Mój syn Gontran?
— Gontran i Dyanna.
— Dyanna, moim nieprzyjacielem?... to niepodobna!
— I ja tak sądziłam jak ty ojcze, ale niestety, myliliśmy się oboje! Na miłość boską, niewątp o moich słowach, bo teraz nie czas na rozprawy, trzeba działać.
— Działać przeciw nim! czegóż oni chcą?
— Chcą odrzeć cię za życia z władzy... z praw twoich... z majątku... mówią, że jesteś obłąkany, domagają się dla ciebie kurateli....
Wyraz przerażającej boleści, najwyższej, jaką człowiek przenieść może za życia, odbił się w rysach hrabiego de Presles.
— Nieszczęśliwi! — wybąknął, — nieszczęśliwi!... Gontran... niemal bym to pojął... Ale ona... ona... moja córka... Dyanna... O! mój Boże....
— Mój ojcze... — przerwała Blanka z silą — powtarzam ci, trzeba działać!...
— Czas więc nagli?
— Tak, czas nagli!... Oni ze swej strony już działają....
— Cóż zrobili?
— Urzędnicy na ich wezwanie przybyli właśnie do zamku.
— Co! już?
— Już, mój ojcze, a jeśli ty nie zejdziesz do nich, za kilka minut oni z pewnością przyjdą do ciebie.
Generał chwycił się obu rękami za czoło, jak gdyby chciał powstrzymać w zmąconym mózgu rozpraszające się myśli.
Blanka z nieopisaną trwogą śledziła każdy ruch jego.
— Masz słuszność, ukochane moje dziecko, — rzekł pan de Presles nagle, — masz słuszność, że to dzisiaj dzień bitwy i dowiodę, że stary generał nie poddaje się przynajmniej bez walki...
— Czekaj tu na mnie moje dziecko, za kilka minut powrócę.
I starzec, przeszedłszy bibliotekę krokiem pewnym, niemal spiesznym, wszedł do swej sypialni.
Blanka złożyła ręce i myśl jej pobiegła ku niebu rzewną modlitwą, hymnem wdzięczności pałającej, bezgranicznej.
Bo też w istocie jej głos dziewiczy wznowił cud. biblijny dawidowej harfy, rozpędzającej szaleństwo Raula.
Jak Chrystus wyrzekł do Łazarza: Powstań i idź! tak ona zawołała do uśpionego umysłu starca: Zbudź się! i władze umysłu zmartwychpowstały.
Bo też w budzącej się nadziei, Blanka widziała podwójne zwycięztwo, naprzód tryumf swego ojca, następnie porażkę i wstyd Dyanny i Gontrana, zawiedzionych w swych ojcobójczych pragnieniach....
Drzwi sypialni otworzyły się ponownie i generał wszedł napowrót do biblioteki.
Zrzucił był aksamitny szlafrok, który przywdziewał dotąd zwykle, a przybrał się jak na wielkie przyjęcie.
Szyję opasywała szeroka czerwona wstęga Komandora legii honorowej, na lewym boku ubrania połyskiwał wielki krzyż orderu królewskiego I go Ludwika.
Nakoniec w dziurce od guzika umieszczone było kilka wstążeczek orderów zagranicznych, nieskończenie poważniejszych niż te, z których pan baron Polart robił wystawę.
Tak przybrany, z twarzą bladą okoloną rozwianymi białymi włosami, hrabia Presles nie utracił nic z dumnejswej postawy.
Był to zawsze wielki pan czystej rasy, skończony typ prawdziwego szlachcica, w najliteralniejszem i najściślejszem tego słowa znaczeniu. Znaną jest definicya jednego z królów francuskich, Ludwika XV, jeżeli się nie mylę; Mogę zrobić hrabią, mogę zrobić księciem, ale nie mogę nikogo zrobić szlachcicem!
— O mój ojcze, — zawołała Blanka naiwnie, — jakiś ty piękny!
— Pięknymi jesteśmy zawsze dla tych, którzy nas kochają... — odpowiedział starzec, nagradzając dziewczynę pocałunkiem.
Zapukano z cicha do drzwi biblioteki.
— Przybywają nam wiadomości od nieprzyjaciela... — wymówił generał zniżonym głosem.
Potem głośno wydał rozkaz wejścia.
Jan, pokojowiec Gontrana, stanął na progu.
Nie zdołał on powstrzymać się od okazania zdziwienia na widok pana de Presles, ubranego i stojącego na środku pokoju.
— I cóż, — spytał generał, — co obciąłeś?
— Pan prokurator królewski jest w salonie, — wybąknął lokaj, skłoniwszy się z uszanowaniem, — i pyta, czy pan hrabia raczy go przyjąć.
— Odpowiedz panu prokuratorowi, że ja zaraz zejdę.
Lokaj skłonił się ponownie i wyszedł.
Spiesząc wywiązać się z swego zlecenia, mówił sobie:
Ho, ho!... Ho, ho!... Ho, ho!... Ale pan hrabia, słowo daję, tak dziś wygląda na waryata, jak ja! Jeśli to tak pójdzie dalej, to zły interes dla mego pana! Nie będzie on się śmiał teraz!...
— Więc chodźmy, moje dziecko, — rzekł generał do Blanki, — chodźmy do sprawiedliwości, aby sprawiedliwość nie musiała trudzić się do nas. Podaj mi ramię, moja mała!
Zaledwie pan Presles wsparł się na ramieniu dziewczyny, kiedy ta poczuła, że drży.
— Mój Boże! co ci jest, ojcze? — — spytała patrząc nań z przestrachem.
— Nic... zkądże to pytanie?...
— Obawiałam się, że to drżenie...
— Nie obawiaj się, drogie dziecko, — przerwał starze, — to rzecz czysto nerwowa. Nie lękam się ]stanąć wobec urzędników, którzy mnie mają za wryata i będą badać... ale myśl, że tam się znajdują Dyanna i Gontran, moje dzieci, krew krwi mojej... kość moich kości... Oboje przeciw mnie sprzysiężeni... oboje kryjący się nikczemnie po za artykuł kodeksu na to, aby okryć hańbą moją starość.... A!.. ta myśl, widzisz, dławi mnie... przejmuje... druzgocze... i zabija.
— Odwagi, mój ojcze....
— Bądź spokojna, będę ją miał, będę jej miał dość do walki; tylko, skoro raz wygram lub przegram bitwę, nie odpowiadam już za nic.
— A jednak odwaga będzie ci jeszcze potrzebną, ojcze, bo nowe rozpoczną się zapasy.... Ale pewną jestem tego, że wówczas sił ci nie zbraknie, bo będziesz walczył za mnie.
Pan de Presles nie pytał już o wyjaśnienie tych słów ostatnich, które dlań przecież musiały być nieco ciemne.
— Chodź... — rzekł, — czekają na nas....
I wyszedł z biblioteki wraz z Blanką.


XIX.
DRAMAT RODZINNY.

Osoby, któreśmy spotkali na drodze tulońskiej zebrane już były w zamkowym salonie.
Był tam prokurator królewski, sędzia wydelegowany przez prezesa trybunału pierwszej instancyi, pisarz tegoż sądu, lekarz również należący do składu komisyi i nakoniec Marceli de Labardès i Raul.
Trzeba tu zanotować jeszcze prócz tego obecność Gontrana i Dyanny.
Osoby te tworzyły trzy grupy zupełnie odrębne.
Pierwsza ż tych grup składała się z prokuratora, sędziego i wicehrabiego de Presles, który opowiadał coś urzędnikom z szczególniejszem ożywieniem i cytował liczne fakta, mogące wedle niego poprzeć jego podanie.
O kilka kroków od nich Marceli de Labardès, omawiał z doktorem półgłosem tę tak ważną kwestyę z medycyny sądowej z powodu licznych wypadków, w których swoboda, a czasami nawet życie człowieka zależały od skonstatowania przez sąd poczytalności lub obłędu czyjegoś.
Raul de Simeuse i pisarz stanowili audytoryum tych dwóch rozmawiających.
Nakoniec w zagłębieniu okna siedziała ukryta na wpół draperyą firanek Dyanna, przybita bólem i wstydem tak, jak gdyby rzeczywiście była winną, a nie ofiarą.
Pragnęłaby módz się ukryć przed wzrokiem wszystkich i z nieopisanem też drżeniem wchodziła do salonu. Ale nieprzeparte pragnienie, możemy powiedzieć, silniejsza nad jej wolę potrzeba znajdowania się podczas sceny, która rozegrać się miała, być świadkiem badania ojca, przemogła wszelkie wahanie....
W chwili kiedy lokaj wicehrabiego przyszedł powtórzyć słowa generała, silne zdziwienie, niepokój poniekąd odbiły się w twarzy wicehrabiego, ale trwały tylko mgnienie oka.
Natychmiast uspokoił się, powiedziawszy sobie, że Blanka była przy panu Presles i bezwątpienia to ona kazała dać tę odpowiedź.
Jednakowoż, opuszczając na chwilę swych interlokutorów, podszedł do zagłębienia okna, w którem ukrywała się Dyanna i spytał jej:
— Jak dawno widziałaś ojca?
— Przed kilku minutami zaledwie, — wymówiła z cicha pani Herbet.
— Czy żadna zmiana nie zaszła w jego stanie?...
— Żadna... niestety!.. żadna.... Pozostawiłam go w bibliotece, pogrążonego w tym ciężkim śnie, z którego budzi się czasami ciało jego, ale który bezustannie cięży na jego duszy...
— Dla czego go opuściłaś?...
— Alboż mogłam pozostać?...
— Któż ci bronił?...
— Blanka....
— Co ty mówisz!...
— Mówię ci, że córka moja mię wygnała!... i w boleści mojej jestem dumną tem oburzeniem kochanego, szlachetnego dziecka. Przyjęłam jej pogardę, przyjęłam męczarnie, powtarzając sobie, że cierpię dla niej... dla niej, dla tego anioła opiekuńczego starca, którego ty chcesz zbeszcześcić i odrzeć, a którego i ja wraz z tobą pozornie odzieram!...
— Z radością widzę, że twoja filozofia równą jest twej macierzyńskiej czułości... Ale przedewszystkiem pamiętaj o tem, moja siostro, że za chwilę przyjdzie ojciec i że stan umysłowy, w którym się znajduje, jest stanem jego zwykłym....
— Czyż żądać będziesz mego świadectwa? — spytała Dyanna z przerażeniem.
— To rzecz konieczna.... Zresztą stwierdzisz tylko fakta przytoczone w twojem imieniu we wspólnem naszem podaniu....
— Gontranie... Gontranie... ja nie będę mogła nigdy....
Czoło wicehrabiego zmarszczyło się.
— Czyż nie będziesz już miała litości? — mówiła dalej nieszczęśliwa kobieta. — Mówię ci, że w obecności ojca zabraknie mi siły i odwagi....
— Strzeż się moja siostro! — wyszeptał Gontran głosem przyciszonym i pełnym groźby. — Jeśli się! cofniesz w chwili stanowczej, jeśli zdradzisz twego sprzymierzeńca, przysięgam ci, że odkryję prokuratorowi tajemnicę, którą ty chciałabyś ukryć przed nim za każdą cenę... tajemnicę urodzenia Blanki i zbrodnię podstawienia dziecka, popełnioną przez ojca... Oskarżasz mnie, że niemam litości.. Prawo byłoby bezlitośniejszem odemnie.
Nieczekając na odpowiedź pani Herbert, wicehrabia odstąpił od okna.
Zaledwie zrobił kilka kroków, by się napowrót zbliżyć do urzędników, drzwi się otwarły i generał, wsparty na ramieniu Blanki, wszedł do salonu.
Na widok jego żadna z osób obecnych nie mogła ustrzedz się przed pierwszem wrażeniem głębokiego zdziewienia.
Każdy spodziewał się, że zobaczy pana Presles wlokącego się z trudnością krokiem niepewnym i chwiejnym, przygarbionego, z wzrokiem zagasłym, w ubraniu bezładnem, wymawiającego słowa bez związku, jakie przychodzą na usta dzieci lub starców, dla których powraca wiek dzieciństwa.
Natomiast przed nimi stał stary szlachcic przybrany z tą poważną elegancją, tak odpowiednią jego wiekowi i wysokiej pozycyi, nie zdradzający w chodzie ani słabości, ani chwiejności, głowę niósł wysoko, wzrok miał spokojny a pewny i zdało się, że zaledwie dotyka ramienia pięknej i uśmiechnionej Antigony przybranej w różową sukienkę, która szła obok niego.
— Szatan chyba staje przeciw mnie! — pomyślał Gontran. — Ojciec ma widocznie jedną ze swych chwil jasnych! Jeśli przypadek nieprzyjdzie mi w pomoc, wszystko zgubione!..
— Niech będą Bogu dzięki! — mówił sobie Raul, — moja ukochana Blanka może i ocali ojca.
Dyanna osłupiała ze zdumienia, nie mogła wierzyć własnym oczom.
— Albo jestem igraszką snu... — szeptała, — albo też Bóg cud zesłał....
Hrabia de Presles zatrzymał się na chwilę w progu salonu, ogarniając szybkiem spojrzeniem każdego zebranych z osobna.
Równocześnie z tem spojrzeniem Marceli de Labardès i Raul otrzymali uśmiech życzliwy.
Następnie starzec skierował się ku prokuratorowi królewskiemu.
— Panie, — rzekł mu, — szczęśliwy jestem, że cię przyjmuję w mym domu.... Poraz to pierwszy przestępujesz pan próg jego... a przecież jesteśmy wzajem dla siebie bardzo dawni znajomi.... Kiedy poraz pierwszy miałem przyjemność zetknąć się z panem, byłeś jeszcze bardzo młodym człowiekiem a ja byłem już starcem.... Sięga to do 1830 roku.
— Jak to, panie hrabio, — zawołał prokurator z zadziwieniem, — pan sobie przypominasz?...
— A panie, kiedy się dochodzi do mego wieku, kiedy się dochodzi do ostatnich granic długiego istnienia niesposób sobie nieprzypominać... nie żyje się już chwilą obecną... żyje się przeszłością.... Niemal zawsze starcy lubią opowiadać... chętnie powtarzają, często aż do znudzenia o czasach, w których zajmowali miejsce w ruchu czynnego życia... Trzeba mieć dla nich wyrozumienie.... Te powieści o ubiegłych czasach, nieznośne gadulstwo dla tych, którzy ich słuchają, przenoszą ich w piękne minione lata.... Nie odbierajcie tej ostatniej radości starcom... słuchajcie ich cierpliwie i nie drwijcie z nich.... Te usta, które tak was męczą, śmierć i tak zamknie niezadługo...
Prokurator, sędzia i lekarz zamienili z sobą spojrzenie znaczące.
Oczy Blanki i Raula spotkały się, błyszczała w nich nadzieja.
Dyannie zabrakło oddechu.
Niepokój Gontrana przemienił się w prawdziwą męczarnię.
General przysunął sobie krzesło i usiadł, zapraszając swych gości, aby zajęli również miejsce.
Prokurator przedstawił panu de Presles sędziego trubunału pierwszej instancyi i doktora.
— Szczęśliwy jestem, że za pośrednictwem pańskiem poznaję tych panów, — odpowiedział starzec, i spodziewam się, że teraz, kiedy znają już drogę do mego domu, nie zechcą o nim zapominać....
Potem, po chwili milczenia, jak gdyby zupełnie nie znał powodu przybycia urzędników, zapytał:
— Śmiem panów zapytać, czy w waszej obecności w zamku należy mi upatrywać dowodu ujmującej grzeczności lub czy też mam przypisywać waszą milą wizytę jakiemuś powodowi nieznanemu mi jeszcze?...
Mimo ważności swego zadania znalazł się prokurator w tak wielkim kłopocie, usłyszawszy to pytanie, e spuścił oczy, zarumienił się lekko i milczał jakkolwiek generał zwrócił się wprost do niego.
Z niemniejszem zakłopotaniem, które się zdradzało jąkaniem, zabrał głos sędzia.
— Panie hrabio, — rzeki z mimowolnem wahaniem, — prezes trybunału pierwszej instancyi zlecił mi przesłuchanie pana, — nie śmiał użyć słowa badanie, — przesłuchanie pana co do faktów w tem podaniu, domagającem się ustanowienia kurateli dla pana....
Podczas gdy sędzia wymawiał z trudem te słowa, bladość generała wzmagała się widocznie.
Ale ten objaw zewnętrzny żywego wzruszenia trwał tylko kilka sekund i twarz starca przybrała zwykły swój koloryt.
— Podanie o kuratelę!... — powtórzył głosem bardzo wolnym i zupełnie spokojnym.
— Tak panie hrabio.
— Jakim to sposobem dzieje się, że przez pana i dziś dopiero dowiaduję się o akcie takiej doniosłości?... Jak się to dzieje, że nie uznano za właściwe uprzedzić mię pierwiej o tem?... Czy niema w tem pewnego braku względów, który mógłby mię zasmucać i obrażać, nie biorąc w rachubę tego, co samo już podanie mieści coś ohydnego i dotkliwego?...
Na ten raz odpowiedział prokurator:
— Panie hrabio, brak względności, na który się uskarżasz słusznie, należy przypisać wyłącznie samemu prawu a nie jego reprezentantom. Prawo przypuszcza, że osoby, dla których żąda się kurateli, nie posiadają władz umysłowych wpełni i że w skutek tego doręczanie im podania nie miałoby celu.... W żądaniach tego rodzaju na jedno tylko powinnaby sprawiedliwość zwrócić uwagę, to jest na zweryfikowanie poprzednie prawdziwości mniej lub więcej dokładnej powodów przytoczonych przez wnoszącego podanie....
— A w tym wypadku, kto wniósł podanie? — spytał pan de Presles z wyrazem wyniosłej dumy.
— Dwoje dzieci pańskich, panie hrabio.... wicehrabia Gontran de Presles i pani Jerzowa Herbert....
— A gdyby wam dowiedziono panowie, że dwoje dzieci moich skłamało z rozmysłem wobec sądu w interesie niewiem jakiego haniebnego rachunku, chciwości, jaka dosięgłaby ich kara?...
— Żadna, panie, żadna inna przynajmniej nad wyrzuty sumienia i glos publicznego oburzenia, któryby się przeciw nim podniósł....
— Pan zapominasz o innej, straszliwszej karze!...
— Jakiej, panie hrabio?
— Przekleństwie ojca....
Głęboka cisza zapanowała po tych słowach.
Wszyscy świadkowie tej sceny, zdało się skamienieli, wszyscy z wyjątkiem Gontrana, który czując się na wpół zwyciężonym, mimo to miał w spojrzeniu wyraz szyderczy i przyzywał na usta uśmiech cyniczny.
— A więc panowie, — podjął starzec, — skoro mój syn i córka domagają się wzięcia mię w kuratelę, to dla tego, że bezwątpienia znajdować się muszę w stanie zdziecinnienia, obłędu lub szaleństwa, przewidzianym przez prawo... Badajcież mię więc i orzeczcie wy, ponieważ los mój jest w waszych rękach. Ale naprzód zechciejcie mię powiadomić, jakiej to natury ma być ów obłęd, który mi zarzucają, a którego istnienia nie domyśliwałem się wcale....
— Panie hrabio, — odpowiedział sędzia, — wnoszący podanie twierdzą, że od kilku miesięcy zaszło u pana wielkie a szybko postępujące osłabienie władz umysłowych; dodają, że życie pańskie obecnie upływa w ciągłym stanie unicewstwienia umysłowego, które to zazwyczaj oznaczamy wyrażeniem zdziecinnienia.... Utrzymują nakoniec i podejmują się tego dowieść, że nawet w rzadkich chwilach przerw, które panu pozostawia stan, który nazwalibyśmy uśpieniem pańskich myśli, nieodzyskujesz pan całej pełni władz umysłu, że mianowicie pamięć pańska osłabła zupełnie, że nie zachowujesz pamięci zdarzeń dawnych lub świeżych, ważnych lub drobnych, w których brałeś udział, lub które dokonywały się wobec pana.
— Czy to wszystko, panie?...
— Tak, panie hrabio, wszystko....
— I podanie to podpisane jest przez mego syna i przez córkę?...
— Tak panie hrabio, przez oboje....
— Dobrze więc, odpowiem., odpowiem jak zrobił grecki filozof, nie pamiętam już któremu sofiście, który zaprzeczał ruchu.... Dość mu było chodzić i sofista zwyciężony uciekł pośród szyderskich okrzyków tłumu.
Starzec, jak się zdało, skupiał się przez chwilę; następnie ciągnął dalej tym samym głosem spokojnym i miarowym, pod dźwiękiem którego wszakże czuć było wzruszenie półwstrzymywanego gniewu:
— Zarzucają mi, że utraciłem pamięć... że nie zachowałem ani wspomnienia dnia wczorajszego, ni wspomnień z przed lat dwudziestu... a pierwszym, który mi to zarzuca, jest wicehrabia Gontran de Presles... jest syn mój....
»A więc, panowie, odpowiem mu, próbując mej pamięci i wywołując wobec was wspomnienia z mego życia, dotyczące jego.
Następnie zaś panowie rozstrzygniecie nim a mną....
Osądzicie czy ojciec szalony, czy syn nikczemny!...
— Jak to! panowie, — zawołał Gontran, zrywając się wzburzony, — mamże w waszej obecności słuchać słów podobnych?... Jakkolwiek mam wiele szacunku dla mego ojca, jakkolwiek głęboką litością przejmuje mnie stan jego obecny, niemniej przeto rani mnie w sposób niesłychanie bolesny, podobne znieważanie i poniżanie osobistej mej godności publicznie!...
— Milcz pan! — wymówił surowo prokurator, zwracając się do wicehrabiego. — Śledztwo, zawezwane przez pana, rozpoczyna się....
Potem obracając się do starca, którego nieubłagane spojrzenie chłostało Gontrana, dodał;
— Panie hrabio, ubolewam nad tą przerwą... Racz pan prowadzić rzecz swoją dalej, proszę....
— Słyszeliście panowie tego syna... — podjął generał, — słyszeliście go mówiącego o swem poszanowaniu hipokryckiem, o swem kłamanem uczuciu!... tego syna, najukochańsze dziecko, na wspomnienie samego imienia którego niegdyś żywiej mi biło ojcowskie serce!... tego syna, w którym złożyłem wszystką radość moją i wszystkie nadzieje!... Powiem wam czem był, powiem czem jest, wreszcie powiem czem będzie...
»I zobaczycie panowie, że pamięć moja, acz tak osłabiona, może jeszcze sięgnąć daleko w przeszłość i że dawno wspomnienia moje służą mi wiernie jeszcze...
»W wieku, w którym synowie, których nam Bóg zsyła, na niezmierzone nasze szczęście lub niezmierzoną naszą niedolę, zazwyczaj są jeszcze tylko dziećmi wesołemi, bez troski, Gontran był już mężczyzną, nie energią, charakterem lub rozumem, ale mężczyzną znajomością złego, mężczyzną występkami!...
»Rozpustnik, gracz, szalenie próżny, dostępny najpospolitszemu pochlebstwu, Gontran strawił swą młodość na hańbiących wybrykach, na stosunkach najniższego gatunku, których zdałoby się, że zajmowana przezeń pozycya, samo nazwisko, nosi, winne mu były wzbraniać....
»Jako człowiek dojrzały, wiódł dalej to bezcelowe, nieużyteczne i zdrożne, niezdolny do wszelkiego pożytecznego zajęcia, nieprzyjaciel wszystkiego, co uczciwe, bez wszelkiej innej ambicyi nad tę, by prześcignąć w występnych szaleństwach wszystkich swych nędznych towarzyszy....
»Przyszła śmierć matki, śmierć przedwczesna, którą, pewien tego jestem, przyspieszyły wciąż ponawiające się zmartwienia, których ten syn był powodem....
»Gontran stał się bogatym, ale majątek ten, którego źródło było tak szlachetne i czyste, roztopił się w jego rękach jak śnieg co spadnie na błoto, stał się łupem hordy bezdusznych pasożytów, bandy próżniaków bez serca....
»Wszystko to działo się w Paryżu, bo zaledwie Gontran objął w posiadanie spadłe nań dziedzictwo, oddalił się coprędzej uciekając z rodzicielskiego domu ba sil jak z miejsc przeklętych....
»Skoro został zrujnowany, powrócił... boć trzeba było żyć!
»Gontran mimo wszystko, był synem moim, nosił moje nazwisko, przyjąłem go, a jeślim nie obchodził przymusowego powrotu marnotrawnego syna uroczyście, nie posłyszał przynajmniej nigdy z ust moich żadnej wymówki.... Bo i cóżby pomogły wymówki?... Nikt nie uleczy zgangrenowanego członka.... To też nie miałem żadnych złudzeń co do nieszczęśliwego mego dziecka... wiedziałem czem był i co był wart... Dość wam powiedzieć panowie, że już nie miałem, nadziei....
»Od chwili swego powrotu, był i co był wart... Gontran rozpoczął życie gorsze jeszcze od swej przeszłości; nie zadawalniał się pieniężnemi zasiłkami, które pobłażliwość moja wydzielała mu co miesiąc... rzucił się na oślep w długi, w te hańbiące długi, dla których niema usprawiedliwienia, a które równają się oszustwu....
»Rumieniłem się ze wstydu i obrzydzenia... ale był moim synem, ale nazywał się wicehrabią de Presles... więc płaciłem jeszcze... i płaciłem bez końca....
»Nakoniec pewnego dnia znudziło mnie już to, pewnego dnia odmówiłem wspólnictwa w tem niep rządnem życiu, wspólnictwa mimowolnego, w które gnała mnie dotychczasowa moja słabość....
»Tego dnia, wicehrabia Presles powiedział sobie, że dla zapełnienia bezdennej tej przepaści, potrzebnym mu jest cały mój majątek. Tego dnia uznał, że żyję za długo już i cofając się może przed morderstwem mego ciała, obmyślił morderstwo mego ducha....
»Tego dnia po raz pierwszy wicehrabia Gontran de Presles pomyślał, że prawo daje mu w rękę broń straszliwą, która się zwie kuratelą....
»Nazajutrz, panowie, otrzymaliście podanie, które was tu dziś sprowadza....«
Nastąpiła krótka chwila ciszy po tych słowach pana de Presles.
Gontran już miał podnieść się z krzesła; już otwierał usta, by odpowiedzieć.
Ale giest nakazujący prokuratora zmusił go, że usiadł napowrót i zamilkł.
— Cierpliwości! — powiedział sobie w niemym, bezsilnym swym gniewnie, — cierpliwości!... przyjdzie i na mnie kolej!...
Hrabia mówił dalej, ale już nie z tym przymuszonym spokojem, którego nie pozbył się był do tej chwili; przeciwnie głos jego teraz stał się przejmującym, była w nim energia groźna jakaś, która mimowolnie przywodziła namyśl zachowanie i słowa zwycięzkiego generała, stojącego na polu walki:
— Słyszeliście mnie, panowie... i wiecie, czym pamięć utracił, jak wam to doniesiono, czy mnie zawodzą wspomnienia, słowem czy rozum mój szwankuje.... Nie wiem, jakie sformułowaliście sobie przekonanie, nie wiem, jaki sąd podyktuje wam wasze sumienie i wasza sprawiedliwość.... Ale aż do dnia, w którym wyrok przez was wydany odsądzi mnie od rozumu a z nim na zawsze od wszystkich praw moich, aż do dnia tego i do tej godziny jestem tu panem, panem wyłącznym, władza moja nie jest ani umniejszoną, ani podzieloną i używam jej na to, aby wygnać z tego domu niegodnego syna, który mnie hańbi i chce mnie zniesławić!... Wypędzam cię, Gontranie, wypędzam i przeklinam!...
Wyrzekłszy straszliwą tę klątwę starzec zwrócił się do urzędników i głosem najzupełniej już spokojnym, spytał:
— Panie prokuratorze, czy to co uczyniłem, byłem w prawie uczynić?...
— Tak, panie hrabio, — odpowiedział skłoniwszy się urzędnik, — prawa ojca rodziny nie ulegają nigdy przedawnieniu i zawsze są święte....
Gontran porwał się gwałtownie, blady, siny niemal z wściekłości, z wykrzywionemi rysami, ale usiłujący panować nad sobą.
— Panie prokuratorze, — wymówił głosem drżącym i zaledwie zrozumiałym, — czy nadejdzie wreszcie chwila, w której i mnie mówić będzie wolno?...
— Chwila ta już nadeszła, — powtórzył sędzia krótko i surowo, — mów pan... słuchamy....
— Acz zręczni i rozumni jesteście panowie, — począł wtedy młody człowiek, — niemniej staliście się ofiarą komedyi, tak zgrabnej coprawda, że z pewnością i ja uwierzyłbym jej, gdybym był na waszem miejscu.
— Co pan chcesz przez to powiedzieć — spytał prokurator.
— Chcę powiedzieć, że tu panów oszukano, chcę powiedzieć, że generał hrabia Presles, mój ojciec, recytował tu przed chwilą przed wami lekcyę, przysposobioną i wyuczoną już z góry, której on sam nie pojmuje ani znaczenia ani doniosłości.
— Nieszczęsny! — zawołał generał.
— A! panie hrabio, — przerwał prakurator, — to już nie warte nawet odpowiedzi.
— Na miłość boską, panowie, — ciągnął Gontran dalej, — zastanówcie się przez chwilę, zanim dacie się porwać zwodnym pozorem... Przedkładając wam moje podanie o wzięcie ojca mego w kuratelę, wiedziałem doskonale, że pierwszym skutkiem tego podania będzie zjechanie wasze tutaj, celem poddania ojca mego badaniu.... To rzecz niezaprzeczona, nieprawdaż? Gdybym zatem podał za obłąkanego kogoś, który cieszy się w zupełności wszystkiemi władzami umysłu, jak to sądzić możecie z tego, co tu zaszło teraz, w takim razie ja to chyba musiałbym być waryatem, w takim razie przeto ja a nie mój ojciec winienbym być wziętym w kuratelę.
Pozorne prawdopodobieństwo tego rozumowania wywarło niejaki wpływ na przekonanie niemal całkowicie już sformułowane urzędników.
— Wedle pana więc, — spytał Gontrana prokurator królewski, — ojciec pański poprostu tylko recytował przed nami rzecz, której go wyuczono naprzód?...
— Powiedziałem to i przy tem obstaję.
— Któżto, wedle pana, nauczył go tego?
— Panna Blanka de Presles.
— Ja? — zawołała dziewczyna, wylękła.
— Ty, moja siostro! — powtórzył Gontran, kładąc szczególniejszy, przesadny nacisk na te dwa wyrazy: moja siostro.
— Ale, — odpowiedział urzędnik, — jakimże sposobem panna de Presles mogła być z góry uprzedzoną o naszem przybyciu? Boć przecie potrzebowała na to czasu, by przygotować całą scenę i wyuczyć pańskiego ojca!
— Ja to panu powiem, panie prokuratorze, — odparł Gontran.
Potem zwracając się do Raula dodał:
— Panie de Simeuse, albo mylę się bardzo lub też pan pierwszy przyniosłeś wieść o tem co się dzieje teraz w zamku Presles i pędziłeś tu z nią co koń wyskoczy.
Raul niezmiernie zakłopotany, milczał.
— Czy to co utrzymuje pan wicehrabia de Presles jest prawdą? — spytał go prokurator.
Wobec tak stanowczego pytania, wszelkie wahanie się było już niepodobieństwem.
Raul odpowiedział więc, ale wielce niechętnie;
— Tak panie, to prawda.
— Znajdowałeś się pan, jeśli się nie mylę, na drodze tulońskiej w towarzystwie pana barona de Labaidés, wówczas kiedyśmy się z nim spotkali.
— Tak, panie, towarzyszyłem memu przybrane mi ojcu.
— Słyszałeś pan naszą rozmowę o podaniu o kuratelę, której się domagano dla pana de Presles?...
— Tak, panie.
— I udałeś się pan do zamku?
— To rzecz oczywista, skoro tu jestem.
— Z kim mówiłeś pan o ważnej nowinie, którą niosłeś pan może z większym pośpiechem niż dyskrecyą?
— Pierwszej osobie, którą spotkałem.
— Któż był tą osobą?
— Panna Blanka.
— W jakim celu czyniłeś pan to zwierzenie?...
Raul zawahał się znowu.
— Mów pan, — powtórzył żywo prokurator królewski, — winieneś pan odpowiadać bez wszelkich zatajeń i z całą szczerością. Pytam pana o prawdę w moim charakterze urzędnika....
— Nie mogę co prawda, wyznaję to, pojąć całkowicie pożytku tego badania, — odparł Raul.
— Nie masz też pan potrzeby go rozumieć; oczekuję od pana odpowiedzi tylko wyłącznie i nic nad to innego.
— Czyż jestem oskarżonym, abym tak obowiązany był zdawać sprawę z moich czynów i myśli?...
— Nie jesteś pan bynajmniej oskarżonym; ale jeśli potrzebnem jest by sprawiedliwość znała dokładnie pańskie czyny a nawet myśli, aby dojść tym sposobem mogła do wątka prawdy, winien jej pan jesteś wówczas szczerą spowiedź, nie wykrętną. Po raz drugi przeto zapytuję. Jaki był cel tych zwierzeń, któreś pan niósł pannie Blance de Presles....
— A zatem panie, — rzekł wreszcie Raul, — chciałem ją ostrzedz przed okropną zasadzką, którą gotowano dla jej ojca.
— To znaczy, żeś pan uprzedzał ją na to, by z kolei ona ostrzegła pana de Presles?...
— Taką istotnie myśl miałem.
Prokurator zamienił kilka słów po cichu z wydelegowanym sędzią.
— Panie wicehrabio, — przemówił następnie, zwracając się do Gontrana, — czy masz pan jeszcze co więcej do powiedzenia nam?
— Z pewnością, panie! — zawołał młody człowiek.
— A więc mów pan, słuchamy.
Gontran rozpoczął tedy z większą już pewnością siebie i większym niż dotychczas spokojem:
— Mój ojciec nie zaniedbał nic, aby przekonać panów, że się znajduje w zupełnem posiadaniu wszystkich władz umysłu i że pamięć dotąd wiernie mu służy... zdaje mu się, że dowiódł panom tego, wyliczając wam wszystkie te pretensye, jakie ma lub raczej jakie wmawiają weń, że ma do mnie.... Ja dowiodę panom i to nieodpartemi świadectwy. że pamięć ojca mego oddawna już zagasła i że chwilami tylko jeszcze zabłyska niepewnym płomykiem.
»Mój ojciec przed oczyma waszemi rozsnuł moje życie, zarzucając mi jako zbrodnię te lekkomyślności młodzieńcze, które każdy mężczyzna, jeśli tylko nie jest świętym, odnajdzie we własnych wspomnieniach.
»Powiedział wam, że byłem niegodziwym! powiedział, że podanie o wzięcie go w kuratelę, było godnem zupełnie takiego życia jak moje i równało się moralnemu zabójstwu.
»Powiedział wam, że jestem zrujnowany; że chcąc zapełnić otaczającą mnie dokoła przepaść, muszę wydrzeć mu majątek i że to był istotny powód mojego podania.
»Jedno jedyne słowo wystarczy mi, by wszystkie te kłamliwe wywody podyktowane memu ojcu, zredukować do ich właściwej wartości.
»Gdyby te, przytoczone przez niego dowody były wyrazem prawdy, byłbym w rodzinie mojej napotkał tylko zasłużoną a głęboką wzgardę, byłbym sam tylko podpisywał podanie, które wówczas bez wątpienia zasługiwałaby na najhaniebniejszą nazwę.
»Ale tak nie jest, panowie.
»Wobec was stoi nas dwoje.... Mam przecież wspólniczkę... czy ośmielicie się narwać ją współwinowajczynią, pomyślawszy o ogólnej czci, która otacza tę, względem której dopuścilibyście się tej obelgi?
»Siostra moja nie solidaryzuje się przecież zoraną w tej przeszłości smutnej, której ciężarem zgnieść mnie chce ojciec. Na nią nie spadnie ten zarzut.
»Siostra moja jest bogatą, bardzo bogatą i osobistym swym majątkiem i znaczniejszą jeszcze fortuną męża... jej przeto nikt nie obwini o rachunek, o spekulacyę, o chciwość.
»A jednak siostra moja przyłącza się do mnie, aby was prosić o wzięcie w kuratelę szlachetnego starca, którego czci i kocha ale u którego, wie to ona dobrze, ciało przetrwało życie ducha i nad którym uważa za roztropne i potrzebne czuwać odtąd jak nad dzieckiem.
Gontran zwrócił się ku framudze okna, w której ukrywała się Dyanna i chwytając ją za rękę z pozorem niezmiernej czułości w rzeczy samej zaś z nieodparta siłą, pociągnął ją bladą i drżącą na środek salonu, mówiąc:
— Nadeszła chwila przemówienia, moja siostro... sprawiedliwość oczekuje na słowa twoje i chce wiedzieć co sądzisz o stanie umysłu naszego ojca... Mnie mogą pomówić o kłamstwo, ale podobne podejrzenie nie mogłoby sięgnąć do ciebie.


XX.
DRAMAT RODZINNY.

Bezwątpienia, od samego początku tak dramatycznej sceny, tak głęboko przejmującej gorączkowe oczekiwanie słuchaczy, chwytało chciwie każdy wyraz, wymówiony przez aktorów tego domowego, tak okropnego dramatu.
Ale skoro pojawiła się nowa osoba i to najbardziej zajmująca z powodu wpływu jakie musiało wywrzeć jej zeznanie na bieg całej sprawy, skoro słowem Dyanna weszła na scenę, że się zapożyczymy u malowniczego teatralnego języka, uwaga zda się, zdwoiła się jeszcze... urzędników mimowolnie przejęło wzruszenie, całkiem im obce.... Marceli de Labardès i Raul Simeuse pobledli zlekka, Blanka utkwiła w pani Herbert przeciągłe spojrzenie, którego błagalny wyraz byłby wzruszył chyba kamienne serce... sam generał nawet utracił część tego spokoju pełnego godności, który zachował dotychczas; oczy jego utkwione naprzód w córce, spuściły się w dół nagle i słaby rumieniec zapłonął na twarzy.
Dyanna wszakże milczała.
W zachowaniu jej znać było złamanie zupełne, nieopisane cierpienie.
Wzrok błąkał się dokoła niepewny, obłąkany.
Rzekłbyś, że to gazella pochwycona w sidła, co szuka kędyby uciec mogła.
Gontran na chwilę nie puścił ręki siostry, a uścisk mocny, wyrazisty, którym zaciskał ją w swej dłonń, znaczył jasno dla nieszczęśliwej kobiety: Pamiętaj, że mogę zgubić was wszystkich!....
— Pani, — rozpoczął prokurator królewski, — oczekujemy na twe świadectwo, a nie kryję bynajmniej przed nią, że wysokie stanowisko, w którem cię stawia szacunek publiczny, nadaje świadectwu temu rozstrzygającą wagę.
— Odwagi! moja siostro... — szepnął Gontran, — odwagi!
— Pani, — podjął znów urzędnik, — podanie wniesione o rozciągniecie nad hrabią de Presles kurateli, uczynionem było tak dobrze w twojem imieniu jak w imieniu pani brata. Czy podpisałaś je pani dobrowolnie, czy nie ulegałaś jakiejś presyi?... jakiemu wpływowi, którego powody nam są nieznane?...
Konwulsyjne drżenie wstrząsnęło całem ciałem
Dyanny, gdy tymczasem brat ściśnieniem ręki silniejszem jeszcze zmusił ją do wyszeptania:
— Podpisałam dobrowolnie.
— I obstajesz pani przy tem żądaniu?...
— Tak panie, obstaję
— A zatem silnem i stanowczem przeświadczeniem pani jest, że oddanie pana hrabiego de Presles pod kuratelę jest pożytecznem dla własnych jego interesów, zarówno jak dla interesów państwa?...
— Takiem jest moje przekonanie.
Słowa te wymówione zostały tak słabym głosem, że urzędnicy raczej je odgadli niż posłyszeli.
— Umysł pana hrabiego de Presles, wedle zdania pani, tak został zaćmiony, że w życiu codziennem nie ma on już świadomości swych czynów? — ciągnął sędzia.
Dyanna czuła śmiertelną mękę, Nie miała siły odpowiadać, skinęła tylko głową potakująco.
— A więc pani utrzymujesz również, jak brat jej przed chwilą, że pan hrabia de Presles powtarzał wobec nas to, czego zręcznie wyuczono go poprzednio?
— Tak sądzę.
— I to twierdzenie swoje opierasz pani na podstawie licznych każdodziennych faktów, dowodzących, że pamięć pana hrabiego de Presles nie zatrzymuje ani zdarzeń bieżących, ani też rzeczy zdawną już ubiegłych?...
— Tak, — zawołała Dyanna z rozdzierającym wyrazem rozpaczy w głosie, — tak, wszystko to prawda... ale na miłość boską, miejcie panowie litość nadmną... wasze badanie mnie zabija!...
— Słówko tylko jeszcze, łaskawa pani.... Czy mogłabyś zaprzysiądz w obliczu Boga, że wszystko to, co zeznałaś jest zupełną prawdą!
— Przysięga... — wyszepnęła pani Herbert, której tortury możnaby porównać chyba z męczarnią konania...— żądanie odemnie przysięgi w obliczu Boga?
— Czy jej pani odmawiasz?...
Przerażenie nieopisane i wahanie widocznem było wyraźnie na zmienionej twarzy Dyanny.
Gontran ścisnął ją silnie za rękę, jakby ją pragnął zgruchotać w tym uścisku.
— Nie, — krzyknęła Dyanna głosem dławionym, — nie, nie odmawiam tej przysięgi.... Przysięgam w obliczu Boga, że zeznałam prawdę...
W tej chwili podniósł się generał.
Wyciągniona jego ręka groziła pani Herbet, która cofnęła się, skamieniała wobec tego widomego objawu ojcowskiego przekleństwa.
— Mój ojcze... mój ojcze... — wyszeptała, padając na kolana i wznosząc ku starcowi błagalne dłonie, — mój ojcze, przebacz mi.
— Nie, — odpowiedział generał wybuchając, — nie masz przebaczenia dla córki, która się mnie wypiera!... nie masz przebaczenia dla córki, co mnie zdradza!...
— A! — ciągnął dalej głosem coraz to donośniejszym, coraz więcej dając się porywać uniesieniu, płomień gniewu bowiem poczynał mu krew burzyć i migotać w oczach, — a! opuszczasz mnie nikczemnie! ah! przysięgasz w obliczu Boga, że rozum mój zamarł i pamięć zagasła!... A więc to ty chyba jesteś szaloną, wiarołomna córko, córko bezduszna, skoro nie pojmujesz, że ta przysięga jest wyzwaniem mnie rzuconem... nieopatrznem wyzwaniem, które ja podniosę! A! pamięć we mnie zamarła, mówisz! Nie, Dyanno... nie, mylisz się! Pamięć we mnie jest żywa, żywsza niż kiedykolwiek! przeszłość zmartychwstaje przed memi oczyma cała, bez braków, bez przerw żadnych; niezaćmiona! nie zakrywa mi jej żaden obłok!... Strzeż się, Dyanno, bo ja pamiętam!...
W istocie pod ciężarem wspomnień straszliwych, co go obiegły, starzec dyszał cały.
Pierś jego wznosiła się gwałtownie tłumem uczuć, gorący, płomienny rumieniec okrył mu twarz, oddech chrypliwy i syczący wybiegł z po za warg ściśniętych.
— Ah! — począł znowu, — utrzymują, że zapominam! Syn mój powiedział mi to, moi panowie; córka wam to powtórzyła.... Strzeż się, Dyanno, strzeż się, bo to nie ja zapomniałem, ale tyś zapomniała widocznie! Moja pamięć jest aż nadto wierną: zachowała ona piętna wspomnień faktów i dat, które ją palą jak rozpalone żelazo!.. Jedną z dat takich, ja ci powiem... to noc 10-go maja 1830 roku!
— Ojcze! — krzyknęła Dyanna na wpół obłąkana, wlokąc się u nóg starca, — ojcze... na litość, milcz!
— Noc 10-go maja 1830 r.! — wymówił zcicha Marceli de Labardès. przejęty nagle do głębin duszy.
Generał pod wpływem już odtąd gorączkowej egzaltacyi, mówił dalej:
— A! to była noc pełna zbrodni i nieopisanej okropności... morderstwo i pożar podały sobie w niej radośnie ręce po przez krew i płomienie!... Oko moje zanurza się w krwawe ciemności przeklętej tej nocy... widzę pośród nich kobietę, którą już mają za umarłą... A! stokroć lepiej było dla niej, aby była umarłą.... Ta kobieta żyje... ale zniesławiona....
Dyanna po raz drugi chciała krzyknąć:
— Ojcze... miej litość nademną!...
Ale sił jej zabrakło i nie przytomna niemal padła u nóg starca.
Marceli podniósł się, przejęty, popychany naprzód jakąś nieznaną, nieprzepartą siłą, podbiegł aż do hrabiego Presles, wołając:
— Panie hrabio, czy ja dobrze słyszałem?.... Powiedziałeś pan nieprawdaż? ta kobieta żyje, ale żyje shańbiona....
— Tak, panie, to powiedziałem.
— I ta kobieta, panie hrabio... czy pan znasz nazwisko tej kobiety?...
— Czy je znam! — mówił dalej pan de Presles, którego egzaltacja nie miała już granic, — czy je znam, to nazwisko!... Tak, z pewnością, znam je.... Słuchajcie wszyscy, powiem je wam....
Miał już wymówić, kiedy Dyanna jak, trup zgalwanizowany, przyczołgała się do nóg jego; kurczowo wyprężonemi rękoma pochwyciła za suknie generała, wspinając się tak, by twarz jej dosięgła twarzy ojca i głosem zagasłym wyszeptała do jego ucha:
— Zabij mnie, ojcze, bom na śmierć zasłużyła... ale nie wymawiaj wobec Blanki imienia tej kobiety....
— I cóż, panie hrabio, — wołał Marceli de Labardès stanowczo, kiedy Dyanna wyczerpana zupełnie osunęła się wstecz zmartwiała, — to nazwisko, które nam obiecałeś powiedzieć?...
Generał sposępniał nagle z oczyma utkwionemi w deseń kobierca nieruchomie, milczał.
— Ojcze, — szeptała Blanka z kolei, — ojcze mój ukochany, powiedz to nazwisko... bo oni będą mogli sądzić, że go sobie nie przypominasz....
Pan de Presles, zdało się, nagle przyszedł do siebie.
— I ty także, — wymówił zcicha, obejmując oburącz Blankę i przyciskając ją namiętnie do serca, — ty także biedne, kochane dziecko pytasz mnie o to imię....
Wzrok jego nagle stał się błędnym.
Usunął zlekka od siebie drżącą dziewczynę i padł w fotel wyczerpany, mówiąc głosem urywanym, którego intonacya mimowolnie przywodziła na myśl obłąkanie:
— Nie pamiętam już tego nazwiska... syn mój i córka mieli słuszność.... trzeba wziąść w kuratelę starca.... Widzicie panowie, że rozum mój się mąci... widzicie, że pamięć we mnie zamiera... widzicie, że już nic nie pamiętam dokładnie....
— To imię!... — mówił sobie w tym samym czasie Marceli Labardès, — tego imienia ja się dowiedzieć muszę....
Blanka przerażona uklękła obok starca, który przymknął oczy i którego sen czy zemdlenie przypominało śmierć.


XXI.
DECYZJA.

Gontran wszakże tryumfował.
Na jego to korzyść odegraną została w rzeczywistości okropna scena z tego rodzinnego dramatu, któremu za kulisę służył salon w zamku Presles.
Prokurator królewski, sędzia wydelegowany i lekarz powrócili do Tulonu ze stanowczem przeświadczeniem, że podanie wicehrabiego mogło być wprawdzie do pewnego stopnia przesadzone» ale że w rzeczywistości nie było nic chwiejniejszego nad rozum generała i nic niepewniejszego nad jego wspomnienia....
Owo opowiadanie, które wyrwało mu się o zdarzeniach nocy 10-go maja 1830 roku, zrobiło na urzędnikach wrażenie nieodpartego objawu gorączkowego uniesienia, graniczącego z chorobliwą maligną.
Krótko mówiąc, nie powzięli oni niecofnionego już zdania, ale waga przechylała się na stronę orzeczenia kurateli i przedstawiciele prawa uważali za nieodzowne powtórne badanie.
Niemniej prawdą było, co zaznaczyliśmy powyżej, że w grze, która rozpoczęła się teraz między Gontranem a sądem, a którego stawką było wzięcie w kuratelę generała, wicehrabia bezspornie wygrał pierwszą partyę.
Mulimy dodać, że młody człowiek nie brał bynajmniej na seryo ojcowskiego przekleństwa, a przedewszystkiem rozkazu natychmiastowego opuszczenia domu przodków.
— Jestem tu na mocy praw moich prawnego syna! — powiadał sobie wesoło, — i nie oddalę się ztąd aż po to chyba, by wydawać wesoło w Paryżu fortunę ojca, skoro sąd dobrze ureguluje nasze sprawy i odda mi w ręce zarząd całego majątku.


∗             ∗

Nie potrzebnem jest do naszej opowieści, rozszerzać się tu nad zdziwieniem, bólem i oburzeniem Jerzego Herbert, skoro za powrotem z długiej swej i spokojnej poobiedniej drzemki w szalecie, dowiedział się o tem, co przez ten czas zaszło w zamku.
Daremnie poddał Dyannę prawdziwemu śledztwu, starając się dowiedzieć od niej o powodach, które ją popchnęły do wspólnictwa w ohydnym postępku Gontrana.
Dyanna zamknęła się w nieprzezwyciężenie upornem milczeniu... Nie mogąc powiedzieć prawdy, wołała nic nie odpowiedzieć.
Jerzy, niezdolny do podejrzeń wogóle, nie mogący przypuścić nawet absolutnej jej zależności od brata, na łaskę którego zdał ją dziwny fatalizm, zmuszony był powiedzieć sobie z rozpaczą, że ta, która dotychczas zdała się łączyć w sobie wszystkie przymioty aniołów, była kobietą bezduszną, pozbawioną serca, demonem, czyniącym złe dla samejże miłości złego!
Jakże dać wyobrażenie o tem, co się działo w duszy Marcelego de Labardès?
Napomknienia tak wyraźne hrabiego Presles do nikczemnego czynu, spełnionego w parku wili Salbert w ową noc pamiętną 10-go maja 1830 roku, ten frazes przedewszystkiem, frazes, którego znaczenie wybijało się przed jego oczy jasno jak słońce samo:
Oko moje zanurza się w krwawych ciemnościach tej przeklętej nocy.... Widzę pośród nich kobietę, którą już miano «a umarłą.... A! lepiej dla niej było umrzeć istotnie.... Ta Mięta tyje ale jest shańbioną!
Nie było więc dla Marcelego wątpliwości....
Ta kobieta to była ta, którą on ocalił po to tylko by ją zgubić!
Pan de Presles znał nazwisko tej kobiety....
Może po ośmnastu ubiegłych latach, uda się Marcelemu odnaleźć ją wreszcie.
Może danem mu będzie odkupić nakoniec spełnioną zbrodnię i zmazać jeden z dwu ciężkich wyrzutów sumienia, które życie jego uczyniły jednem długiem pasmem męczarni.
Ale aby dojść do tego rezultatu trzeba było pytać pana Presles, trzeba było, aby tenże zechciał odpowiadać... trzeba było, aby był w stanie odpowiedzieć.
Raul, rozradowany nadzieją przyszłego szczęścia, którą mu dawał powrót do przytomności generała, powrót, który on uważał za stanowczy i pewny, nieświadomy zresztą burzy tłumnych myśli, która szalała w głowie i sercu Marcelego, dziwił się szczególniejszemu zamyśleniu swego przybranego ojca i chłodu jakiegoś wymuszonego i roztargnionego, z którym przyjął wylewy jego radości i nieskończone opowiadania o marzeniach na przyszłość i szczęście, jakiem go przejmowały obecne nadzieje.
Gontran, w chwilę po odjeździe urzędników, sam udał się również w drogę do Tulonu, celem zdania sprawy baronowi Polart z rezultatu dnia tego.
Dyanna na skutek burzliwego przejścia swego z mężem, o którem wspomnieliśmy powyżej, nie wchodząc w jego szczegóły, zamknęła się w swych pokojach i na kolanach przed ukrzyżowanym Zbawicielem błagała Tego, który chciał cierpieć i umrzeć za ludzi, aby jej dodał siły i zesłał pociechę, której jej ludzie dać nie mogli.
My wróćmy do generała i Blanki do biblioteki, dokąd dziewczę poprowadziło starca, natychmiast gdy odpoczął tylko nieco po przebytych wrażeniach i mógł już chodzić.
Blanka klęczała przed znanym nam fotelem i w obu dłoniach trzymała prawą rękę pana de Presles.
General zatopiony był w głębokiem zamyśleniu, nietrudno było przecież widzieć po wyrazie jego spojrzenia, że nie była to dawna, bezmyślna zaduma, ale że przeciwnie myśl tam pracowała i żyła całą pełnią.
Gorzki smutek zaciemniał twarz pana de Presles.
Chwilami zmarszczki czoła żłobiły się w groźne linie i z oczu szeroko rozwartych padały błyskawice.
— Ojczulku... — spytała Blanka półgłosem, — jakże ci jest teraz?
— Lepiej mi... dobrze zupełnie... drogie dziecko mego ducha, ukochane dziecię mego serca... — odpowiedział starzec, przyciągając na swe kolana jasną główkę dziewczyny i gładząc dłonią jej piękne włosy.
Petem na nowo zapadł w smutno rozmyślania, na chwilę przerwane.
Zajrzyjmy w te myśli, co despotycznie zapanowały nad umysłem starca.
— Dzisiaj, — mówił sobie, — dzisiaj podjąłem walkę i z Bożą pomocą, jeśli nie odniosłem zupełnego zwycięztwa, to przynajmniej przechyliłem jego szalę.
»Ale oni tem się nie zniechęcą te podłe wrogi, co są memi dziećmi... dziś nieudałe przedsięwzięcie jutro rozpoczną na nowo... stawią mym nogom nowo zasadzki, lepiej ukryte, zręczniej zastawione aż po dzień gdy zmęczony, znękany i zwyciężony, wpadnę w nie bezbronny.
»A dzień to blizki, bo czuję to dobrze, ja sam, że oni nie kłamią, twierdząc, że umysł mój słabnie....
»Tę okropną prawdę oni wreszcie zdołają ukazać sędziom, a wtedy owa kuratela, której się domagają dla mnie, zostanie wyrzeczoną.
»A! gdybyż ci, którzy tak chcą zbezcześcić biały włos mój, nie byli memi dziećmi i gdyby tu chodziło tylko o mnie, powiedziałbym; Mniejsza o to!
«Bo też i mniejsza o to, istotnie. Majątek niepotrzebnym jest w moich rękach, niechże go sobie biorą i podzielą się nim! Niech dzielą się moją władzą, która mi już na nic potrzebną nie jest,... Niech na mojem miejscu panują w tym domu, który ja opuszczę niezadługo i zamienię na mieszkanie, którego mi z pewnością nie pozazdroszczą, bo niem będzie grób.
»Ale czego nie chcę, czego nie zechcę nigdy pokąd życie pionie we mnie najsłabszym choćby płomykiem, póki najmniejsza chociaż iskierka inteligencyi ożywiać będzie moją duszę, to tego, by oni mieli stać się arbitralnymi panami losu i szczęścia ukochanej mojej Blanki.
»Cóżby oni zrobili z tem dobrem, anielskiem dzieckiem?
»Co zrobiła by z swojej córki ta Dyanna, która własnego ojca zdradziła?
«Nie miałżem już dowodów tego? Dyanna opiera się szczęściu Blanki, odmawia z nieubłaganym uporem zezwolenia swego na małżeństwo Blanki z Raulem....
»I dla czego?...
«Daremnie zaklinałem ją, aby mi wytłómaczyła powody tej nieugiętej surowości, nic nie udało mi się wymódz na niej.
»A więc o cóż chodzi! «Dyanna zapoznaje najświętsze prawa ojca, lekceważy, depcze nogami moją ojcowską władzę, zapomina o winnym mi szacunku.
»I ja przeto nie będę się liczył z prawami Dyanny! W obliczu prawa Blanka jest moją córką i do mnie tylko należy. Ja sam też tylko rozporządzać będę przyszłością Blanki, »Ale trzeba się spieszyć. Jutro może już wezmą mnie w kuratelę!... jutro może już Blanka daremnie wzywałaby mojej pomocy.
»Dziś jestem tu jeszcze panem!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Doszedłszy do tego punktu niemego swego monologu, generał powiedział sobie, że czas zastąpić czynem rozmyślania.
Urwał przeto wątek tych rozważań najzupełniej logicznych, których część przedstawiliśmy oczom czytelnika i głosem łagodnym a pieszczotliwym przemówił:
— Moje dziecię.
— Ojczulku? — szepnęła dziewczyna, podnosząc śliczną swą główkę, spoczywającą aż dotąd na kolanach starca.
— Posłuchaj, droga moja mała... posłuchaj mnie uważnie, bo mówić będę o rzeczach ważnych....
Blanka podniosła czyste swe głębokie oczy, zatopiła je we wzroku pana Presles i spytała ciekawie:
— O cóż to chodzi?
— O szczęście twoje może....
Frazes ten, który pozornie nie miał żadnego ściśle określonego znaczenia, został przecież natychmiast odgadniony przez dziewczynę.,.. Odgadła jaki zwrot może przybrać tak rozpoczynająca się rozmowa i pokraśniała aż cała.
— Ojczulku, — rzekła głosem, którego dźwięk srebrzysty tłumiło wzruszenie, — słucham cię z całą uwagą....
— I odpowiesz mi szczerze?...
— Wiesz przecie, żem nigdy nie skłamała... a zresztą, czyż to przed tobą chciałabym coś ukryć?... Z tobą, mój ojczulku, ja nie będę mówić szczerze, ale po prostu myśleć głośno.... Sądzę, że o tem nie wątpisz....
— Nie, nie wątpię..,. To też kocham cię, jak zasługujesz, aby cię kochano, mój ty czysty aniele bez zmazy, moja jedyna i droga pociecho....
Starzec ujął obu dłońmi głowę dziewczęcia i pochylony ku niej, okrywał jej czoło i włosy długiemi pocałunkami.
— O cóż mnie spytać chcesz, ojcze? — spytała Blanka.
— O tajemnicę twego serca....
— Gotową jestem ci ją wyznać.
— Kochasz Raula de Simeuse?
Bez wahania, choćby na setną część sekundy, dziewczyna odpowiedziała:
— Kocham go....
— Wszak znasz go dobrze, nieprawdaż?
— Zdaje mi się przynajmniej, że go znam dobrze.... Przysięgłabym, że Raul jest dobrym i prawym, z taką samą pewnością z jaką przysięgałabym za twoją prawość i dobroć....
— I nie wątpisz o jego miłości?
— Tak sam o, jak o mojej nie wątpię.
— W takim razie więc w małżeństwie z nim widzisz szczęście całego twego życia?...
— Tak mi mówią rozum i serce....
— Wiesz, że Marceli de Labardès prosił mnie o rękę twoją dla Raula?
— Tak, ojczulku, wiem....
— I wiesz zapewnie również, com ja na to odpowiedział?...
— Ty, ojcze zezwoliłeś, ale to zezwolenie nawet zdałeś na ostateczną decyzyę siostry mojej. Owoż wiem o tem również, że Dyanna odmówiła.
— Czy wiadomą ci jest przyczyna tej odmowy?
— Nie, Dyanna odmówiła wszelkiego wytłómaczenia.
— A zatem, dziecko moje, ta przyczyna, jakąkolwiekby ona była, nie obchodzi nas teraz już zupełnie....
— Jakto?... — zawołała Blanka rozradowana. — Co chcesz powiedzieć, ojczulku? Zdaje mi się, że cię rozumiem a jednak obawiam się moje marzenia postawić na miejscu rzeczywistości i stworzyć sobie tym sposobem bolesne rozczarowanie.
— Nie, nie, kochane dziecko, nie mylisz się bynajmniej, com chciał powiedzieć, tyś już odgadła.... Powody odmowy Dyanny nie obchodzą nas już teraz, ponieważ obędziemy się bez jej zezwolenia.
Blanka zarzuciła dwoje ramion dokoła szyi pana Presles i uścisnęła go gorąco, szepcząc z uniesieniem:
— O! ojczulku, jakiś ty dobry!
— A zatem, — podjął starzec, — małżeństwo twoje z Raulem jest rzeczą ułożoną.... Tylko, — dodał uśmiechając się, — kładę jeden warunek.
— Jakiż to?...
— Że nastąpi ono bez zwłoki, po upływie czasu nieodzownie koniecznego do spełnienia prawnych formalności.
— Ah! nic więcej nie pragnę! — zawołała Blanka naiwnie i okrzykiem tym sprowadziła nowy uśmiech na usta starca.
— Potrzebnem byłoby, — ciągnął dalej, — ażebym dziś jeszcze zobaczył się z Marcelim de Labardès i panem de Simeuse, ażeby rozmówić się z nimi o urządzeniu całej sprawy i sposobie załatwienia jej w jak najkrótszym czasie.
— Nic łatwiejszego nad to... zadzwonię i wyda ojciec rozkaz służącemu, żeby siadł na koń i coprędzej popędził do willi Labardès.
— Otóż to właśnie.
— Gdybym tak napisała parę słów?
— Do kogo?... do Raula?...
— O! nie, — szepnęła rumieniąc się Blanka, — do pana de Labardès.
— A dobrze, zrób to....
Blanka nakreśliła szybko kilka wierszy, złożyła papier, wsunęła go w kopertę i zadzwoniła.
— Oddać ten bilecik panu de Labardès w jaknajkrótszym czasie... — rzekł generał do służącego, który się stawił. — Osiodłać miss Arabelle i nie oszczędzać jej.
Lokaj wyszedł.
Ale po kilku minutach ukazał się we drzwiach ponownie z zawiadomieniem, że jazda okazała się niepotrzebną, ponieważ pan de Labardès i pan de Simeuse byli jeszcze w parku zamkowym.
Blanka nie mogła powstrzymać objawu radości.
— Prośże tych panów, aby zechcieli przyjść tu bezzwłocznie, — przemówił pan Presles.
Serce Blanki biło niezmiernie mocno.


XXII.
WSPOMNIENIA GENERAŁA.

Marceli i Raul, w samej rzeczy, nie mogli zdecydować się na opuszczenie zamku, gdzie ich zatrzymywały dwa powody jednako ważne acz natury wcale odmiennej.
Pan Labardès czuł gorące, nieprzeparte pragnienie wybadania pana de Presles i wymożenia-na nim odkrycia, któreby chętnie okupił całym majątkiem i połową życia, które mu pozostawało jeszcze.
Raul de Simeuse pragnął niemniej gorąco znaleźć się w obecności Blanki, bodaj na parę sekund, aby się od niej dowiedzieć coś pewnego o obecnym stanie generała.
To też z jednaką radością i Marceli i Raul dowiedzieli się, że pan de Presles wzywa ich, aby natychmiast do niego przyszli.
W kilka minut wchodzili już obadwaj do bibliotek.
Jedno spojrzenie na rozpromienioną twarz Blanki, dało Raulowi pewność, że się nie omylił.
— Kochany mój przyjacielu, — ozwał się pan de Presles do Marcelego, — nie chciałem opóźniać o dzień jeden, o jedną godzinę, o jedną bodaj minutę odpowiedzi, na którą i tak kazałem wam czekać dość już długo.... Prosiłeś mnie dla przybranego syna twego, Raula de Simeuse, o rękę córki mej ukochanej.... Prośbę tę ponawiasz teraz, nieprawda?
— Tak, z pewnością, panie hrabio! — zawołali naraz Marceli i jego wychowaniec.
— A wiec, Raulu, moje dziecko, — rozpoczął generał, — ty, którego tak często nazywałem moim synem, zostaniesz nim obecnie ściślejszemi węzłami niż węzły serca, które cię już łączyły z nami. Oddaję ci rękę Blanki.
— A! panie hrabio, — wymówił młodzieniec z trudnością, radość bowiem i wdzięczność tłumiły mu głos — a! mój ojcze, przysięgam ci, że ją uczynię szczęśliwą....
— Gdybym o tem powątpiewał, nie oddawałbym ci jej, — odpowiedział pan de Presles z uśmiechem. — Kocham cię i szanuję, Raulu i uznaję za godnego mojej Blanki; pewien jestem, że zdolnym jesteś ocenić skarb ten, któremu równego nie ma ten świat.
Następnie zwrócił się generał do obojga młodych:
— Jesteście więc narzeczonemi teraz, moje dzieci i połączenie wasze jest blizkie. Powiedzcie sobie, że się kochacie... pozwalam na to.... Bądźcie szczęśliwi... szczęście tak jest rzadkie na tym świecie...
Już narzeczeni, których, jak się zdało, nic w świecie nie mogłoby rozłączyć, cofnęli się do jednego narożnika biblioteki i ujęci za ręce z oczyma zatopionemi w sobie, utonęli całkowicie w czystem a nieopisanem szczęściu.
Przez chwilę pan de Presles objął spojrzeniem tę zachwycającą grupę, a łzy błyszczały w jego oczach rozrzewnionych; następnie, zwracając się do Marcelego de Labardès, mówił dalej:
— Pan mnie rozumiesz, nieprawdaż, mój przyjacielu? Dość już długo opóźniałem związek tych dwojga dzieci tak pięknych i tak dobrych. W położeniu niepewnem, w którem mnie postawiono, muszę, jeśli nie chcę ściągnąć na siebie zarzutu niewybaczalnej nieopatrzności, spieszyć się skorzystać z praw moich, póki te prawa istnieją jeszcze.... Kto wie, co mi zachowuje przyszłość i kto wie czy ta przyszłość nie pocznie się już od jutra?
— Rozumiem cię, generale, — odpowiedział Marceli — i uznaję, aczkolwiek nie podzielam twych obaw. Dziś przynajmniej odniosłeś świetne zwycięztwo!
— Nie mów tego, mój przyjacielu, — odparł pan Presles, wstrząsając głową; — stary żołnierz jak ja zna się na bitwach i nie daje się bynajmniej unieść złudzeniom, co do wyniku walki. Nie, ja nie odniosłem wcale zwycięztwa.... Nie jestem pokonanym, oto wszystko.... i to już dużo co prawda, ale to nie dosyć. Walka rozpocznie się na nowo niezadługo, a jaki będzie jej koniec? Bóg to sam wie tylko. Przyszłość mnie przeraża; ale jeśli ona zagrażać będzie mnie samemu tylko, poddam się jej bez skargi i szemrania. Oto dla czego tak pragnę połączenia Blanki z Raulem i dla czego pragnąłbym, aby ich małżeństwo jak najprędzej przyszło do skutku.
— Czynisz mnie pan nad wyraz szczęśliwym, hrabio, przyspieszając szczęście tego, który jest dla mnie niemal synem.
— Wtedy dopiero będę miał kilka godzin spokoju, czuję to dobrze, — mówił dalej generał, — skoro będę wiedział, że to małżeństwo uzyskało podwójną a nierozerwalną sankcyę prawa i kościoła.
Starzec przerwał sobie po to, by otworzyć jedną z szuflad ogromnego kwadratowego stołu, który zajmował środek biblioteki.
Wyjął z niej jakieś papiery.
— Masz tu pan, — rzekł, podając te papiery Marcelemu, — metrykę Blanki, tu akt zejścia biednej jej matki.... Zajmij się pan ogłoszeniem wymagalnych zapowiedzi i niechaj one ogłoszone zostaną od jutra zaraz; zajmij się pan również kościołem i postaraj o dyspensę.
— Będzie to zrobione, panie hrabio....
— Zechcesz pan również, nieprawda? podjąć się widzenia z moim notaryuszem i pomówienia z nim o intercyzie. Zechcesz ułożyć, jak uznasz za właściwe kwestyę materyalną ze strony przybranego twego syna.... Co do Blanki, rzecz to całkiem prosta. Posiada ona w tej chwili na czysto pięćkroć sto tysięcy franków, będących przypadającą na nią częścią macierzystej sukcesyi.... ja zaś prócz tego, zapewniam jej na moim majątku milion.... Kaź pan według tych danych zredagować intercyzę.
— Pozwól, panie hrabio, abym i ja powiedział z kolei co zamierzam zrobić dla Raula.
— A to po co?
— Ależ zdaje mi się,...
Generał przerwał Marcelemu, kładąc mu rękę na ramieniu.
— Powtarzam ci, — rzekł. — po co?... Wiem, co wart jesteś... znam szlachetność twego serca. Z góry przystąję i uznaję wszystko, co rozporządzisz pod tym względem. A teraz, mój przyjacielu, jedź.... Rad jestem z twej obecności, ale spieszno mi wiedzieć, że się już zajmujesz urzeczywistnieniem moich życzeń.... Starość jest niecierpliwą.. — dodał generał z uśmiechem, — niecierpliwą, jak wiek dziecinny... a wiesz przecie, że mnie posądzają o zdziecinnienie.... Zobaczymy się jutro, nieprawdaż? — Tak, panie hrabio.
— A więc do jutra, mój przyjacielu.
Ostatnie słowa zawierały formalne pożegnanie.
Marceli tak je też zrozumiał a jednak nie ruszył się, by odejść.
Zachowanie jego okazywało dziwny ambaras, niezdecydowanie niewytłómaczone niemal w jego wieku i pozycyi.
— Panie hrabio... — wymówił z wahaniem, — zanim opuszczę zamek... chciałbym,...
— Co takiego?
— Pomówić z panem.
— Któż panu broni?... alboż nie jestem zawsze gotów cię słuchać? Ale zkądże to wzruszenie?... zkąd ton niepokój?... Boże mój, przerażasz mnie pan!...
— Nie, panie hrabio, ale powstrzymuje mnie pewna obawa... waham się mimowolnie... czuję się pomięszanym....
— Obawa....
— Tak.
— Jakaż to?
— Obawa, że mogę niedyskrecyą słów moich odnowić rany, źle zabliźnione może, bolesnych dla pana wspomnień... — wyszeptał. — Wieloma ranami krwawi się i moje serce, wiele mam w życiu wspomnień opłakanych.
— Wytłómacz się, kochany panie, co chcesz powiedzieć?
— Chciałbym przypomnieć panu datę, wymienioną przez niego przed kilku godzinami zaledwie....
— Datę? — powtórzył generał i zadrżał.
— Datę nocy 10 go maja 1830 roku...
Pan de Presles rzucił się w fotelu, jakby go niespodziewane jakieś dotknęło wrażenie; twarz jego w tej chwili wyrażała nieopisaną męczarnię.
Natychmiast jednak wszakże odzyskał panowanie nad sobą i nadludzkim niemal wysiłkiem przybrawszy pozór spokoju, odpowiedział:
— Rzeczywiście, przypominam sobie, żem wspomniał tę datę, była to data nocy pełnej zgrozy, ohydy i rozpaczy.
— Dla pana, panie hrabio?
— Dla mnie, jak dla tych wszystkich, co patrzyli na spełnienie się najpotworniejszej, najniesłychańszej ze wszystkich zbrodni.
— Zbrodnia więc miała świadków? — zawołał Marceli osłupiały.
— Alboż pan nie wiesz, że w noc 10-go maja 1830 roku, willa hrabiego Salbert, gdzie zebrał się cały kwiat arystokracyi prowansalskiej, napadniętą została przez bandę szatanów, zbiegłych z galer tulońskich, którzy pozostawili po za sobą pożogę, opustoszenie, mordy?... Alboż pan nie wiesz, że nazajutrz przeszło dwadzieścia rodzin przywdziało żałobę?
— Ale, — spytał Marceli i jeszcze więcej się zawahał, — czyliż innego rodzaju zbrodni, zbrodni innej natury nie przyniosła z sobą ta noc okropna?
— Nie rozumiem pana, — odparł generał, przesuwając rękę po czole a jakiś rodzaj obłędu patrzał mu z oczu.
— Mówiłeś pan o kobiecie... o kobiecie, którą miano już za umarłą... powiedziałeś pan; Znaleziono ją żywą... żywą ale zhańbioną.
Pan de Presles, z twarzą zmienioną, pobladłą śmiertelnie, podniósł się nawpół z fotelu.
— To prawda... tak, to prawda, — mruknął, — mówiłem to... tak, to mówiłem....
— I pan wiesz co to była za kobieta... ta nieszczęśliwa kobieta... ta ofiara nędznika?...
— Cóż to pana obchodzi? — spytał pan Presles, utkwiwszy w Marcelim wzrok przenikliwy i podejrzliwy zarazem. Tak, — podjął z ożywieniem, — cóż to pana obchodzi i dla czego mnie pytasz o to?...
Marceli uzbroił się w odwagę i odpowiedział:
— Ponieważ, jeśli pan znasz ofiarę, ja znam winowajcę.
Oczy generała zaiskrzyły się.
Nagła zmiana w jego rysach nadała odraza twarzy wyraz okropnej groźby.
— A więc, — zawołał, — ten nikczemnik, ten łajdak podły, ten niegodziwy bandyta wyznał przed panem swą zbrodnię?
— Tak, panie hrabio, a równocześnie odsłonił przedemną wszystkie wyrzuty sumienia, wszystkie męki, co od dnia tego rozdzierały jego duszę i z życia czyniły dlań jedno tortur pasmo.
— A więc cierpi! A! Bóg jest sprawiedliwymi... Oby cierpiał tysiąc razy więcej jeszcze!...
— Wypowiadasz nadzwyczaj okrutne życzenie, panie hrabio i żałować go będziesz niezawodnie.
— Nigdy!...
— Pozwól pan, bym ci nie wierzył. Bóg sam nakazuje przebaczenie... a zresztą najgorętszem pragnieniem winowajcy, marzeniem jego, ostatnią jego nadzieją jest możność naprawienia zbrodni.
— Naprawienia!... A jakże to?...
— Daniem swego nazwiska tej, którą shańbił.
— Swego nazwiska! — powtórzył pan Presles z raniącą ironią pogardy. — Nazwiska nikczemnika takiego jak on!...
— Jakkolwiekbądź wielką była jego zbrodnia, nazwisko winowajcy otacza po dziś dzień szacunek ogólny.... Żadna kobieta nie potrzebowałaby się wstydzić, że je nosi.
— A więc to był szlachcie ten nocny opryszek, ten bandyta gorszy niż galernicy, którzy mu ten czyn ułatwili!
— Tak, panie hrabio, to był szlachcic.
— I chciałby dziś dać zadośćuczynienie, obciąłby zbrodnię swą naprawić?...
— To jedyne jego życia dążenie.
— Zatem, — odpowiedział generał z dziką jakąś radością, — zatem powiedz mu pan, że już za późno.
— Za późno!... — zawołał Marceli. — Dla czego za późno? Czy ta kobieta wyszła za mąż?...
— Nie, nie wyszła za mąż, — odrzekł pan Presles powoli, — ale umarła!...
Marceli poczuł, że mu coś pękło w sercu.
— Umarła! — wyszeptał, — umarła! umarła nie dowiedziawszy się, jakiemi krwawemi łzami kat opłakiwał swą ofiarę!... umarła nie przebaczywszy!... A! panie hrabio, miałeś słuszność, że winowajca przeklętym jest od Boga!
Wyrzekłszy to pan de Labardès, całą siłą woli postarał się zatrzeć zbyt widoczne ślady wzruszenia, mogącego dać miarę, do jakiego stopnia ta boleść jego była osobistą.
Wymówił jeszcze kilka banalnych frazesów dotyczących bliskiego małżeństwa Raul a i Blanki, pożegnał się z generałem i wyszedł, aby się zająć spełnieniem powierzonej mu przez generała misyi.


XXIII.
SCENA RODZINNA.

Dwa razy w ciągu tego wieczora, Dyanna posyłała prosić ojca, żeby ją zechciał przyjąć.
Generał odpowiedział, że to widzenie się jest zupełnie bezpotrzebnem a mogłoby być bolesnem tylko, że zatem zarówno ze względu na panią Herbert jak na siebie, winien się od niego wstrzymać.
Dyanna uważała, że nie należy jej nastawać; we łzach i rozpaczy spędziła noc całą.
Jerzy, głęboko zmartwiony i zirytowany postępowaniem żony i tą nieodgadnioną tajemnicą, którą otaczała pobudki tego postępowania, rozumiał wybornie, że po tem co zaszło Dyanna nie mogła dalej przebywać pod tym samym dachem co generał, dla którego obecność jej byłaby bezustanną obelgą.
To też skoro świt, nazajutrz pojechał do swej willi, niezamieszkiwanej już od lat kilku, jak wiemy, ażeby wydać potrzebne rozkazy celem przewiezienia tamże pani Herbert.
Nader mało usposobiony do ufności względem żony, nie uznał nawet za potrzebne uprzedzić ją o tych swoich zamiarach; to też nie wiedziała ona najzupełniej, że blizki jej odjazd z zamku był postanowiony.
Ten odjazd zresztą, nic nam nie przeszkadza teraz już tego tu powiedzieć, nie miał zupełnie przyjść do skutku, taką to prawdą jest, że chłop strzela a fatalizm kule nosi.
Użyliśmy tu wyrazu: fatalizm w miejsce słowa: Bóg, które zazwyczaj zamyka przysłowiowe zdanie przez nas przytoczone.
Z umysłu dopuściliśmy się tej zmiany.
Jesteśmy poniekąd fatalistami, musimy to wyznać i zdaje nam się, że czasami Bóg przestaje kierować biegiem spraw i zostawia je własnemu losowi.
Co zresztą utrwala w nas dziwnie to przeświadczenie i pozwala w miejscu ścisłej wiary postawić tę teoryę, to właśnie głęboka wiara w bożą mądrość, z którą czasem nie możemy pogodzić biegu niektórych spraw tego świata.
Zdaje nam się najzupełniej logicznem i nie uchybiającem naszej wierze w Boga, przypuścić, że gdyby ten Władca nieograniczony świata, ten jego Twórca raczył osobiście zajmować się tem wszystkiem, co się dzieje na ziemi, rzeczy nie szłyby na nim tak źle jak idą.
Nieobecność Jerzego stawiała Dyannę w zupełnem odosobnieniu.
Stosunek wzajemny gości w zamku nie był bynajmniej tajemnicą dla służby. Kiedy nadeszła pora śniadania, jeden z lokai przyszedł do pani Herbert, dowiedzieć się, czy zamierzała zejść na dół.
Na odpowiedź przeczącą i przewidzianą z góry podano jej na górze śniadanie, którego nie tknęła niemal zupełnie.
— Pani się rozchoruje, jeśli jeść nie będzie... — przemawiała do niej panna służąca, która zdawała się być do niej prawdziwie przywiązaną.
Mówimy zdawała, przywiązanie służby bowiem jest ogólnie biorąc komedyą hypokryzyi, mniej lub więcej zręczną, mniej lub więcej długotrwałą.
— Nigdy nie czułam się zdrowszą... — odpowiedziała Dyanna.
A pocichutku dopowiedziała sobie:
— Jakże byłabym szczęśliwą, gdyby Bóg zesłał na mnie jedną z tych chorób, co jak grom powalają człowieka!.. Bo i po cóż żyć?... Nadto już cierpię!... tak, na prawdę, zanadto cierpię!...
Te ostatnie słowa były pierwszem drgnieniem buntu biednej kobiety przeciw temu fatalizmowi, o którym mówiliśmy przed chwilą....
Oskarżała niebo o niesprawiedliwość!... powiedziała sobie, że przecież nigdy nie zasłużyła ani uczynkiem, ani nawet występną myślą, na męczarnie, które znosić była zmuszoną.
— Cóżem ja zrobiła! — wołała, — aby cierpienia, co mnie przygniatają, padały właśnie z ręki tych wszystkich, których kocham najwięcej?
»Mój ojciec, za którego po stokroć dałabym życie!... mój ojciec przeklina mnie i uważa za chciwe, wyrodne stworzenie, za córkę pozbawioną serca i uczuć wszelkich!...
»Moja córka, to ukochane przezemnie dziecko, której pragnęłabym usunąć z drogi każde zmartwienie, bodaj za cenę wszystkiej krwi żył moich! moja córka uważa mnie za śmiertelnego swego, najnieubłagańszego wroga.
»Mój mąż nakoniec, człowiek, do którego należy cała dusza moja i serce bezpodzielnie i na zawsze! mój mąż wątpi o mnie i powiada sobie z przerażeniem, że nie znał mnie dotąd istotnie.... Kto wie czy mną już nie pogardza a od pogardy do nienawiści jakże blizko!...
»Tak więc wszystkie rany, które mnie dosięgają, zadane mi są rękoma moich najdroższych!...
»To za wiele naraz boleści!... Nie godzę się na tyle cierpień... a naprzód bądź co bądź się stanie, ojciec mój się dowie, że przekleństwo rzucone na córkę występną, nie mogło dosięgnąć córki niewinnej!...
Zaledwie powziąwszy to postanowienie, opuściła natychmiast swój pokój i skierowała się ku pokojom pana Presles.
Zanim tam weszła, nieszczęśliwa kobieta miała przejść przez jedno z tych upokorzeń, których rana stokroć więcej boli niż pchnięcie nożem.
W jednym kącie przedpokoju, poprzedzającego bibliotekę, siedział lokaj.
Podniósł się na widok pani Herbert i powiedział jej tonem pełnym uszanowania, z pod którego wszakże przebijała się zadowolniona nienawiść służalca, który bezkarnie może obrazić swego pana:
— Proszę pani, pan hrabia nie przyjmuje nikogo....
Dyanna popatrzała na służącego ze zdziwieniem.
Zdało jej się, że się przesłyszała chyba, lub przynajmniej źle zrozumiała i spytała:
— Co mówiłeś?...
Lokaj skłonił się jeszcze niżej niż za pierwszym razem i powtórzył ten sam frazes:
— Proszę pani, pan hrabia nie przyjmuje nikogo....
— Czy straciłam zmysł?... — pomyślała sobie Dyanna, — czy też noc jedna tak zmieniła twarz moją, że lokaj domowy mnie nie poznał?...
Przez ciąg długich godzin poprzedzającej nocy, Dyanna przecierpiała tyle, że to ostatnie przypuszczę nie wydało jej się niemal możliwem.
— Czy mnie nie poznajesz? — spytała dziwnym jakimś, bezdźwięcznym głosem jak głos lunatyczki.
Służący miał na ustach uśmiech ironiczny niemal.
— O, pani, — odparł, — poznałem najdoskonalej starszą córkę pana hrabiego.
— Cóż mi więc mówisz w takim razie?
— Miałem zaszczyt powiedzieć pani, że pan hrabia nie przyjmuje nikogo.
— Alboż ja jestem kimś, gościem jakim czy co?
I Dyanna, nie rozumiejąca jeszcze, postąpiła o krok ku wejściu.
Lokaj stanął między nią a drzwiami, zawsze z najgłębszym szacunkiem i miodowym tonem wymówił następne słowa:
— Pani zmusza mnie do wypowiedzenia tego, że otrzymałem od pana hrabiego specyalne polecenie, abym prosił panią w razie jej przyjścia, by raczyła nie wchodzić do pana.
Z piersi Dyanny wyrwał się krzyk przenikliwy, krzyk kobiety, co spostrzega nagle, że nastąpiła na żmiję.
Pierwszym mimowolnym ruchem cofnęła się o kilka kroków wstecz; ale natychmiast niemal inne powzięła postanowienie.
Giest nakazujący, giest królowej dał do zrozumienia lokajowi, że nie może przeprowadzić otrzymanej instrukcyi, chybaby podniósł rękę na panią Herbert.
Cofnął się instynktownie i ustąpił z drogi córce swego pana.
Dyanna rzuciła się ku drzwiom, które otwarła i cała drżąca z gniewu i oburzenia, które nie dozwoliło jej pamiętać o pozornej swej względem ojca sytuacyi, weszła do biblioteki, wołając:
— O! mój ojcze... mój ojcze... czy to podobna, żeś między sobą a twym dzieckiem postawił lokaja?...
Na jej widok, Blankę, Która siedziała na nizkim taburecie u nóg generała, przejął rodzaj przestrachu i zgrozy taki, że aż ukryła twarz w obu dłoniach.
— Więc ja ją przejmuję strachem! — pomyślała Dyanna, której uwagi ruch ten nie uszedł, — przejmuję strachem moją córkę! O! mój Boże!
Generał podniósł się nawpół z swego siedzenia i jak wczoraj wyciągnął ku pani Herbert rękę groźnie, mówiąc głosem, którego dźwięk zimny, lodowaty był daleko okropniejszym niż wybuchy najhałaśliwsze gniewu:
— Po co pani tu przychodzisz?... Szukasz niezawodnie brata swego Gontrana?... Tu go nie znajdziesz z pewnością, dla tego radzę go szukać gdzieindziej....
Dyanna postąpiła aż ku starcowi i padła na kolana, szepcząc:
— Mój ojcze... mój ojcze!...
— Powstań pani i wyjdź! — przerwał generał.
— Mój ojcze, zaklinam cię na Boga, zechciej mnie wysłuchać!...
— Nie chcę nic słyszeć.
— Mój ojcze miej litość nademną... gdybyś wiedział co ja cierpię!...
— Co pani cierpisz na to zasłużyłaś w zupełności... To kara! Bóg jest sprawiedliwy.
— A więc nie prawda, — krzyknęła Dyanna, wznosząc w górę głowę, ostatni ten cios bowiem wrócił jej naraz siłę i odwagę, — a więc, nie, kara ta nie jest zasłużoną!... nie, Bóg nie jest sprawiedliwy, bo druzgocze niewinną!...
— Pani, niewinną! Jak śmiesz to powiedzieć, nieszczęśliwa? Pani Herbert już nie klęczała.
Stała tuż obok pana de Presles a wzrok jej jaśniał głęboką ufnością w słuszne swe prawa.
— Ojcze mój, w imię tej świętej kobiety, która z wysokości niebios pewnie nie chce, by męczono dłużej jej córkę, błagam cię: wysłuchaj mnie!...
Dziwna uroczystość tego wezwania przejęła generała.
Nie myślał już wypędzać pani Herbert.
— Przemawiasz do mnie w imię matki, — odpowiedział po chwili milczenia, — nie mogę więc odmawiać wysłuchania cię... ale co ty mogłabyś mi powiedzieć, czemuby święta towarzyszka mego życia przysłuchiwać się mogła bez wstrętu?...
— To co wam powiedzieć, ojcze, winnam to powiedzieć tobie samemu tylko....
— Czy mam cię odejść, mój ojcze? — spytała Bianka.
— Na kilka minut tylko, ukochane moje dziecię, skoro siostra twoja ze mną tylko mówić pragnie.
Blanka przeszła bibliotekę i weszła do sypialni generała.
— Jesteśmy teraz sami, — rzekł wówczas ten ostatni, — mów....
— Mój ojcze, — szepnęła Dyanna, usiłując nadaremnie wszakże pochwycić jedną z rąk starca, by ją do ust przycisnąć, — mój ojcze, ja jestem niewinną tego wszystkiego, com uczyniła przeciw tobie.
— Powiedziałaś to i powtarzasz teraz, aleś tego nie dowiodła!...
— Mój ojcze, — ciągnęła pani Herbet, nachylając się do ucha generała i tłumiąc glos, nabrzmiały wzruszeniem, — mój ojcze, to co zrobiłam, ty byś mi sam kazał był zrobić.... Kochasz Blankę tak jak ja ją kocham sama, a trzeba było ocalić Blankę....
— Ocalić ją! — powtórzył pan Presles, zdziwiony i wylękły. — Ocalić ją!... a przed kimże?...
— Przed Gontranem.
— Czy Gontran jej czem groził?
— Tak, lub przynajmniej mnie groził jej nieszczęściem.
— Jakiemż nieszczęściem?
— Największem ze wszystkich.... Gontran wie, że Blanka jest moją córką... groził, że rozgłosi straszną tę tajemnicę!...
— Nie ośmieliłby się!...
— A! mój ojcze, wszakże wiesz dobrze, że on się na wszystko ośmieli!...
— Brak mu dowodów i brak mu ich będzie zawsze.
— Niestety!... to omyłka!... Dowód okropny, dowód niezbity, znajduje się w jego rękach.
— Dowód niezbity!... w rękach Gontrana!... Drżę cały... Dyanno, cóż to za dowód?...
— List, który pisałam do Jerzego, odkrywając mu całą prawdę nim zostałam jego żoną... ten list, który biedna matka moja nie miała mu odwagi wręczyć.
— O! moje dziecko, moje ukochane dziecko, — zawołał pan de Presles, chwytając Dyannę i przyciskając ją do piersi, — teraz rozumiem już wszystko.... Gontran użył tego listu, aby uczynić z ciebie pozorną swoją wspólniczkę i pod groźbą zgubienia córki trzeba ci było przyjąć nikczemną rolę, którą ci narzucał! Biedna Dyanno... biedna męczennico, ileż ty musiałaś przecierpieć!...
— Cierpiałam... cierpiałam niesłychanie, mój ojcze drogi... i cierpię dotąd jeszcze... i cierpieć będę zawsze, bo Gontran nie zatrzyma się na tej nikczemnej drodze, na którą raz wszedł i będę zmuszona iść za nim wszędzie, gdzie go powiedzie bezgraniczna jego chciwość.... Dokoła siebie jak wczoraj słyszeć będę szept publicznej pogardy... kiedy widząc mnie, mówić będą ludzie: Patrzcie, to ta chciwa córka, która zdradza swego ojca i wydaje go w ręce sądów!... Sama Blanka, Blanka będzie nienawidzieć i pogardzać swą matką, boć ona nie powinna nic wiedzieć o tej okropnej tajemnicy, co mnie zabija!... Ale ty, przynajmniej ty, mój ojcze, będziesz wiedział, że twoja biedna Dyanna cię kocha, że cię szanuje i że byłaby szczęśliwą, o! jak szczęśliwą, gdyby mogła życie dać za ciebie!...
Z trudnością zaledwie mógł zrozumieć generał ostatnie córki słowa, głos pani Herbert bowiem tłumiły całkowicie łkania.
Daremnie starzec starał się ją pocieszyć swemi pieszczoty, biedne jej złamane serce przepełnione wreszcie, wylało się falą goryczy, która je dławiła do tej chwili, od tylu dni już. Jej nerwy, naprężone dotąd rozluźniły się jak zwilgotniałe sznury, cała energia ją odbiegła, cała siła odporu, łkania jej stawały się konwulsyjne i generał zadawał sobie pytanie, ja kim sposobem oczy kobiece tyle łez zawierać mogą...
Nakoniec, zwolna, ten wylew rozpaczy ukoił się... łkania ucichły, źródło łez się wyczerpało.
— O, mój ojcze, — wymówiła Dyanna, — o, mój ojcze, twoja córka jest bardzo, bardzo nieszczęśliwą....
— Odwagi, dziecko moje, — odpowiedział starzec. — Poświęcenie twe jest Szczytnem!... Niech cię świat przeklina i tobą pogardza... ja kocham cię i błogosławię....
— Świat! — powtórzyła pani Herbert, — a! cóż mnie świat obchodzi?... Podeptałabym sądy jego nogami, gdyby ich nie słyszała tylko Blanka, gdyby im nie poklaskiwała i nie potępiała mnie wraz znim.... Słuchaj, ojcze, jedna rzecz jeszcze mogłaby mi dać chwilę radości... a rzecz ta zależy od ciebie.
— Mów prędko... wytłómacz się, a czego pragniesz spełnię natychmiast.
— A więc przywołaj Blanki i wobec niej powiedz, żeś mi przebaczył....
— Ależ ja nie mam ci nic do przebaczenia, moje dziecko....
— Blanka tego nie wie, a prawdy, któraby mnie uniewinniła w jej oczach, ona nie wie i wiedzieć nie może nigdy, wiedzieć nie będzie.... Widzisz przeto dobrze mój ojcze, że powrót do twojej łaski nie może zostać czem innem wytlómaczony, jak twojem przebaczeniem.... Blanka zna dobrze skarby niewyczerpane twego wyrozumienia... będzie sądziła, że wyraz tych wyrzutów sumienia, których doznaję i boleść moja znalazły drogę do twego serca... być może, że cię pomówi o słabość, ale z pewnością, dziecko nie okaże się surowem i nieubłaganem, kiedy starzec przebaczy....
— Tak więc chcesz, moja córko?
— Mój ojcze, proszę cię o to! — usilnie nastawnia Dyanna.
— Niechże więc będzie twoja wola.
Pan de Presles zawołał Blankę, która też zaraz nadbiegła.
Wyraz głębokiego zdziwienia, może winnibyśmy powiedzieć zmartwienia, odbił się na jej twarzy, skoro zobaczyła, że generał trzyma w dwu swoich dłoniach rękę pani Herbert, stojącej przed nim.
Zatrzymała się, jakby niezdecydowana przy progu, który już przestąpiła.
— Zbliż się, kochane dziecko... — mówił dalej pan de Presles.
Blanka usłuchała, ale z widocznym żalem i ociąganiem; podeszła krokiem wolnym i nieśmiałym.
— Droga córko, — ciągnął generał, — twoja siostra obraziła mnie może, nie dziś tego żałuje... Grzesznik, którego żal jest szczerym, tak mówi Ewangielia, jest przyjemniejszym w oczach Boga niż sprawiedliwy, co nie zgrzeszył nigdy.... Wszystko już przebaczone... wszystko zapomniane.... Nie mam potrzeby prosić cię o przebaczenie dla twej siostry, ale o zapomnienie tego co było...zapomnienie i serdeczność....
— O! tak, kochana Blanko, — zawołała Dyanna, ujmując dziewczę w uścisk gorący, przyjęty dość zimno, — kochaj mnie... kochaj mnie bardzo... chociażby przez litość tylko!... bo ja okropnie cierpię.
— Nie miałam ci nic do przebaczenia, moja siostro, — wymówiła zcicha Blanka, z niezmiernem zakłopotaniem i widocznem wahaniem, — mogę tylko zapomnieć skoro mój ojciec zapomina... nakoniec winnam cię kochać, ponieważ jesteś moją siostrą....
Lodowate te słowa przejęły bolesnym dreszczem panią Herbert.
— Niestety! — pomyślała sobie, — córka moja straconą jest dla mnie... straconą zupełnie... to już nienawiść!...
Generał czuł to wszystko, co się działo w sercu udręczonej jego córki.
Wzajemne położenie trojga zebranych w bibliotece osób zdawało się, że nie może już być falszywszem i wymuszeńszem jak niem było w tej chwili.
A przecież stało się niem jeszcze bardziej.
Zobaczym jakim sposobem i dla czego.
Drzwi biblioteki otwarły się i tenże sam lokaj, który przed chwilą opierał się wejściu pani Herbert, zaanonsował:
— Pan baron Marceli de Labardès!... pan hrabia Raul de Simeuse....
Trzebaby nam posiadać pióro, a raczej skalpel Balzaka, jedynego genialnego powieściopisarza naszej epoki, liczącej tylu utalentowanych, ażeby zanalizować, ażeby zdysektować poniekąd rozliczne i różnorodne wrażenia, które w tej jednej chwili przejęły serca i myśli pana de Presles, Dyanny i Blanki.
Generał nagle przypomniał sobie wszystko co zaszło od dnia wczorajszego i przebiegł myślą wszystkie te zdarzenia.
Przypomniał sobie, że mimo opozycyi, stawianej tak energicznie przez panią Herbert, oddał rękę Blanki Raulowi w jak najformalniejszy i najbardziej stanowczy sposób, rozporządzając tym sposobem córką w chwili właśnie, kiedy matka poświęcała siebie na całopalną dla jej szczęścia ofiarę!... Pana de Presles na tę myśl, na to wspomnienie przeszedł dreszcz nieopisanej trwogi.
Wczoraj, Dyanna osądzona i potępiona na podstawie fałszywych pozorów, wydawała mu się niegodną praw macierzyńskich, uznał, że nagannem swojem postępowaniem utraciła wszelkie prawa matki; ale teraz kiedy wiedział prawdę, tę prawdę tak wzruszającą, prawa te na chwilę zapoznane stawały przed nim nietykalniejsze i świętsze niż kiedykolwiek.
Dyanna, posłyszawszy tylko wymienienie nazwiska Marcelego de Labardès i Raula, zrozumiała, że musiało zajść coś, o czem ona nie wiedziała jeszcze i przeczuła, że nowe to wydarzenie zawierało dla niej w sobie pasmo nowego nieszczęścia.
Blanka, drżąc z obawy i niepokoju, mówiła sobie, że może jej szczęśliwa budowa, wzniesiona przez generała w nieobecności pani Herbert, zapadnie się samym już faktem obecności tej ostatniej.
Raul sam, acz tak pewnemi zdawały mu się nadzieje, które miał prawo powziąść, przeląkł się instynktownie, zobaczywszy obok generała Dyannę.
Wreszcie ze wszystkich osób zebranych w bibliotece, Marceli de Labardès był jedynym, który pozornie przynajmniej zachował spokój.
Niepewność zresztą nie miała być zbyt długą, ani dla jednych, ani dla drugich aktorów sceny, którą postaramy się opowiedzieć we wszystkich szczegółach.
Marceli, ukłoniwszy się Blance z niezmierną serdecznością a Dyannie z chłodnym szacunkiem, zbliżył się do generała i rzekł mu:
— Panie hrabio, wywiązałem się z powierzonej mi misyi, którą wczoraj raczyłeś zdać na mnie... Co do zapowiedzi rzecz już zregulowana i zredukowana do ściśle koniecznego czasu, notaryusz pański zaś, który zarazem jest moim, przyspasabia akt swój wedle wskazówek i instrukcyi danych mu przezemnie ze strony pana, z dołączeniem moich osobistych i za trzy dni najpóźniej przybędzie przedłożyć go panu.
— To dobrze, mój przyjacielu, — wybąknął pan de Presles zaambarasowany; — dziękuję ci za pośpiech, z jakim starałeś się spełnić wolę starca; tegom się po tobie spodziewał.
W chwili, gdy Marceli Labardès mówił o zapowiedziach i instrukcjach danych notaryuszowi, twarz pani Herbert pobladła nagle, nietylko już policzki ale wargi nabrały kredowej białości.
— Mój ojcze, — przemówiła głosem, który drżał od silnych uderzeń serca, — skoroś mi tak wspaniałomyślnie przebaczył wszystkie moje względem ciebie przewinienia, nie zechcesz pewnie nadal uważać mnie za obcą... i pozwolisz mi zapytać się, o jakich to nieznanych mi dotąd okolicznościach wspomniał pan de Labardès?
— Moje dziecko, — odpowiedział generał z wzruszeniem, które daremnie starał się ukryć, — chciałem cię właśnie zawiadomić o tych sprawach, kiedy wszedł Marceli i Raul. Po smutnych zajściach wczorajszych, zajściach, których nie obciąłbym przypominać, a które przeciwnie zapomnieć będę usiłował, wolno mi było sądzić, że potrzebnem jest koniecznie zapewnić przyszłość kochanej mojej córki, tak kochanej przez cię siostry, Blanki.
Pan Presles urwał.
Sytuacya wydawała mu się tak straszliwie naprężoną, że drżał z obawy, by jej jakiś nagły wybuch nie rozwiązał.
Można było w ciszy słyszeć gwałtowne bicie serca Dyanny.
— I aby zabezpieczyć przyszłość siostry mojej, — podjęła ona po chwili, — cóż uczyniłeś, mój ojcze?
Daremnem już odtąd było wszelkie wahanie, zwlekanie wszelkie!...
Trzeba było przestąpić przepaść z narażeniem nawet, że się w nią wpaść może; innemi słowy, trzeba było odpowiedzieć.
— Przychyliłem się do prośby znanej ci już oddawna, moja córko, — rzekł pan Presles, nie śmiejąc podnieść oczu na twarz Dyanny. — Oddaję rękę Blanki Raulowi i postanowiłem, aby ich małżeństwo odbyło się jak najspieszniej.
Dyanna, od chwili już oczekiwała tego uderzenia gromu i przysposabiała się na przyjęcie go.
Żadna zewnętrzna oznaka nie zdradziła tego, co się działo w jej duszy.
Żaden dreszcz nie przebiegł jej członków.
Żaden muszkuł twarzy nie zadrżał.
Oczy nie zadawały bynajmniej kłamu niewzruszonemu spokojowi zachowania i stoickiemu iście wyrazowi twarzy.
— Mój ojcze, — wyrzekła bardzo cicho, ale tak wyraźnie, że każde wymówione słowo słyszane było dokładnie przez wszystkich słuchaczy, — chciałabym mieć prawo schylenia głowy przed przemożną twoją wolą. Nieszczęściem dla mnie, nieszczęściem dla nas wszystkich, nie mogę tego uczynić....
— Co ty mówisz?... — zawołał generał, — Dyanno, moje dziecko, córko moja, czyż chciałabyś sprzeciwiać się jeszcze?...
Pani Herbert przerwała starcowi.
— Nie mów o mojej woli, ojcze! — wyszepnęła, — nie mam jej zupełnie, mieć jej nie mogę.... Alboż wyglądam na taką co wydaje prawa, kiedy sama muszę ulegać tak okrutnym?... Mój ojcze, mój ojcze... nie zapominaj, że tak często potępia się niewinnych!... Ty mnie nie potępiaj!...
Raul tak drżący gniewem, że musiał się całą siłą powstrzymywać, myśląc o tem, że mówi do kobiety, ale gniew ten mimo to burzył mu krew w żyłach, wstąpił ku Dyannie i rzekł jej:
— Na miłość boską, pani, racz pamiętać o tem, że słowa te, które wyrzekłaś, dadzą zastosować się do mnie.... I ja jestem niewinnym.... Nie uczyniłem nic, czembym zasłużył na tę nienawiść, którą mi okazujesz.... Nie potępiajże mnie pani... miej litość nade — mną... błagam cię o to na kolanach....
I Raul w istocie zginał kolana przed Dyanną.
— Panie de Simeuse, — odpowiedziała pani Herbert z głębokim przejmującym smutkiem, — nie należy zginać kolana przed nikim prócz Boga... powstań. Powtarzam panu, że nie mam dlań nienawiści i przysięgam panu, że przeciwnie czuję dla niego litość głęboką.
Potem, nie przerywając zwróciła się do generała:
— Mój ojcze, nie mam już ani sił, ani odwagi wobec tego obwinienia o nienawiść i okrucieństwo, którem mnie kamienują. Odtąd te niezasłużone wymówki, któremi mnie obarczają niechaj zwracane będą do ciebie, bo los tych, co mnie oskarżają, będzie teraz jedynego mieć sędzię, ciebie ojcze. Opuszczam was na kilka minut. Skoro powrócę, proszę cię, ojcze, zostań tu sam na chwilę. Gdy mnie wysłuchasz rola moja na tej ziemi będzie spełnioną.... Niemało jeszcze mieć będę do cierpienia niezawodnie, ale przynajmniej nikt nie będzie miał prawa powiedzieć, że to z mojej winy i woli cierpią inni.
Wymówiwszy te ostatnie słowa pośród ogólnego zdumienia, Dyana wyszła z biblioteki krokiem, który mimo wszystkich wysiłków me był ani spiesznym ani pewnym.
Krok ten wszakże stał się pewniejszym, skoro tylko pani Herbert przeszła przedpokój.
Minęła galeryę, która prowadziła do jej pokojów, weszła do swojej sypialni, nie zadawszy sobie nawet trudu zasunięcia za sobą zasuwki, jak to czyniła zazwyczaj i zbliżyła się do hebanowego mebla, który już znamy, otwarła szuflady, nacisnęła sprężynę, podniosła dubeltowe dno i pochwyciła medalion, zawsze w poczwórnem zachowany obwinięciu z bibułki.
Zaopatrzona w tę tajemniczą miniaturę, której sam widok przywodził jej na myśl najokropniejsze ze wszystkich wspomnień, udała się napowrót do biblioteki, chowając instynktownie po za siebie rękę, w której kryła medalion, jak gdyby ta zawierała żarzący węgiel.
Wedle życzenia wyrażonego przez panią Herbert na chwilę przedtem, zanim przyszła generał był już sam zupełnie. Blanka, Marceli i Raul oddalili się do przyległego pokoju.
Dyanna uklękła przed ojcem, ujęła jego rękę i ucałowała ją z gorączkowym zapałem.
— Mój ojcze, — wyszepnęła następnie, — posłuchaj mnie... i zbierz twe siły, bo czeka cię cios okropny....
— Po tych wszystkich gromach, które we mnie uderzają bezustannie, jakież nowe nieszczęście mogłoby mnie jeszcze zadziwić?... — spytał starzec....
— Życzysz sobie małżeństwa Blanki z panem de Simeuse?
— Życzę z całego serca....
— A więc, ojcze mój, to małżeństwo jest niemożliwem!
— Tak sądzisz, moja córko?... Toż Blanka kocha Raula....
— Musi stłumić tę miłość.
— Zerwanie tego małżeństwa może ją zabić!
— Lepiej ją widzieć umarłą, jak żywą za cenę takiego związku....
— Nie rozumiem cię, ale mimowolnie drżeć muszę!
— Nakoniec, ojcze mój, jeśli trzeba wybierać między dwiema rozpaczami... wolę płakać na grobie mojej córki, niż rzucić siostrę w objęcia brata!...
— Co ty mówisz, Dyanno?... co ty mówisz?...
— Mówię, że ten podły nędznik z nocy 10-go maja 1830 roku, mówię, że ojciec mojej córki, był zarazem ojcem Raula de Simeuse....
— To niepodobna, — wyszeptał pan de Presles.
— Mam dowód tego... i oto jest ten dowód....
Konwulsyjnym ruchem Dyanna rozerwała owinięcie medalionu.
I przed oczy generała ukazała znaną nam miniaturę:
— Patrzaj, ojcze....
— I cóż, — spytał starzec, przypatrzywszy się jej, — to portret Raula... ale czegóż on dowodzi?...
— Nie, to nie jest portret Raula... to portret jego ojca... ten medalion konwulsyjnie zaciśnięta ręka moja trzymała wówczas jeszcze, gdy mnie znaleziono zemdloną, nawpół umarłą w ową noc zbrodni, a zresztą, gdyby nawet to podobieństwo syna do ojca nie było nieodpartym dowodem, jest inny pewniejszy jeszcze....
— Jakiż?...
— Podnieś, ojcze, złotą oprawę i czytaj.
Pan de Presles zrobił, co żądała Dyanna i wyszeptał te kilka wyrazów wyrytych na słoniowej kości: Dla mego syna Raula de Simeuse....
— Masz słuszność, — szepnął wówczas z głębokiem a bolesnem westchnieniem, oddając Dyannie smutny ów medalion, — masz słuszność, to małżeństwo jest niemożliwem.... Biedna Blanka... biedny Raul... o! nieszczęśliwe dzieci!...
— Alboż mniej cierpieć będą odemnie?... — spytała pani Herbert z uczuciem, które moglibyśmy nazwać dumą boleści. — Nie wieszże co jest matka? Każda rana, zadana sercu mej córki przebija po dwakroć moje serce.
Potem po chwili milczenia Dyanna dodała:
— Mój ojcze, trzeba raz to skończyć!... Przywołaj Blankę... i niechaj Bóg użyczy jej odwagi, której mnie już braknie.
Pan de Presles skierował się zwolna ku przyległej komnacie, której drzwi otworzył.
Twarz jego wyrażała tak głębokie pomięszanie, że zanim wymówił pierwsze słowo Blanka, Raul i Marceli zrozumieli, że wszystko było straconem.
— Cóż nam masz powiedzieć, ojcze? — zawołało dziewczę, której wzrok ciskał błyskawice.
— Wszyscyśmy mieli sen piękny, — wymówił zcicha pan de Presles; — nieszczęściem był to sen tylko.
— Sen! — powtórzyła Blanka drżąca. — A! wiedziałam ja to... byłam tego pewną, nieszczęście stać się mu siało, skoro powróciła moja siostra!...
Dyanna spuściło głowę, łkanie wydarło się z jej gardła.
— Moje dziecię, córko moja ukochana... — zawołał generał, — nie obwiniaj twej siostry.
— A dla czegoź jej nie obwiniać?... Alboż nie ona nas gubi? To małżeństwo, które nas wszystkich tak szczęśliwymi czyniła, czyliż nie ona czyni je niemożliwem?
General z kolei teraz spuścił głowę.
Jakże bo odpowiedzieć i co na to odpowiedzieć?
— A więc to istotnie prawda, panie hrabio, — spytał Raul, — że nam pan cofasz dane już słowo, panu de Labardès i mnie?...
Pan de Presles milczał.
— Ale dla czego?... tak, dla czego?... — podjął Raul z żywością. — Ta obelga, którą nam pan czynisz jest śmiertelną i nie może być bez przyczyny. Skazani na śmierć, gdy idą na rusztowanie, znają przynajmniej zbrodnię, za którą ich tracą. Ja, przysięgam panu, że nie wiem nic o mojem przewinieniu!
— Raulu!... moje dziecko... — odpowiedział starzec, który czuł, że mu się w głowie mąci, — nie, tu niema obelgi, nie, tu niema winy.
— Ależ wreszcie, panie hrabio, jest coś... coś czego nie znam a co chcę, co powinienem wiedzieć. Wczoraj byłem pańskim synem i narzeczonym Blanki... dziś wszystko jest połamane.. dziś jestem dla pana tylko obcym człowiekiem!... Czyliż od wczoraj stałem się lokajem, który się nie podoba i którego się wypędza?... Czyż popełniłem jaką, nikczemność?... Czy panu kto powiedział, że jestem podłym?... Miejże pan litość nademną!... Powiedz mi przyczynę, jakąkolwiek ona jest, tego co się stało.
Krzyk nagły, straszny krzyk Dyanny powstrzymał na ustach generała odpowiedź, którą chciał dać na gwałtowne pytanie Raula.
Blanka podeszła do siostry i nagłym, szybkim ruchem, wyrwała jej medalion, którego złotą oprawę widziała połyskującą między palcami pani Herbert.
Zaledwie spojrzała jednym rzutem oka na miniaturę, wydała takiż sam okrzyk jak Dyanna przed chwilą.
Równocześnie rzuciła się ku Raulowi i kiedy pani Herbert klęcząca, nawpół szalona szeptała:
— Ten medalion, moja siostro.... Na miłość boską... oddaj mi ten medalion!...
Blanka mówiła z akcentem rozpaczy, który aż nadto wymownie świadczył o mękach, rozdzierających jej serce:
— Pytasz o przyczynę tego, co się dzieje, Raulu; ja ci ją powiem.... Od dawna podejrzewałam ją... dzisiaj... jestem tego pewną.... Ta kobieta, którą tu widzisz, ta kobieta, co tak błaga i płacze... zdradziła wszystkich, co ją kochali, jak Judasz zdradził swego Boga!... Zdradziła ojca... zdradza Jerzego... mnie zdradza!... Jeżeli sprzeciwia się małżeństwu, które mnie miało uczynić szczęśliwą, to dla tego, że dla mnie nie jest ona siostrą, ale rywalką! Niby to nienawidzi cię ona, Raulu, ale ta nienawiść jej to miłość!... ona cię kocha, czy słyszysz? kocha cię z pogwałceniem przysiąg, które wobec Boga składała swemu mężowi... zdeptała ona te przysięgi.... I dość mi tego dowodu... ten portret... twój, patrzaj, chowa w ukryciu i jak skarb jaki ukrywa....
Blanka wyciągnęła medalion i podała go Raulowi i złamana wzruszeniem, dławiona uniesiem gniewu i zazdrości, zachwiała się, zamknęła oczy i byłaby upadła, gdyby Dyanna nie była ją podtrzymała w swych ramionach, szepcząc z przerażeniem i rozpaczą, które jej kazały zapomnieć już o wszystkiem:
— A nieszczęśliwa!... zabiłam moją córkę....
Generał, Marceli i Raul zadrżeli naraz, pierwszy z boleści, dwaj drudzy przejęci niesłychanem wrażeniem, posłyszawszy nieostrożne te słowa, zawierające najzupełniejsze wyznanie.
Ale powiedzianem było, że w tej chwili najbardziej przejmujące zdarzenia miały postępować po sobie bezpośrednio, jak następują po sobie wystrzały pułkowego szeregu.
Raul, skoro tylko oczy jego padly na medalion, aż cofnął się zdumiały i zawołał, zwracając się do Marcelego:
— Portret mego ojca!... ten, który panu dał na łożu śmierci!... ten, który pan zgubiłeś!...
Dyanna słuchała z piersią dyszącą z oczyma rozszerzonemu.
Padła na kolana obok zmartwiałego ciała Blanki, wymawiając cichym stłumionym głosem:
— Wszechmocny Boże!... więc to był on!...
Tak jak Dyanna, słuchał i generał i jak ona zrozumiał on również.
Dziwny wówczas był to widok, widok straszny: ten starzec odmłodniały świętym gniewem, szalonem oburzeniem uprawnionej zemsty, który naraz przeobraził się cudownie.
Płomień zapalił się w jego spojrzeniu, białe włosy, co się podniosły na głowie, tworzyły jasną dokoła jego czoła aureolę, zesztywniałym członkom powróciła siła lat dwudziestu.
Nie szedł już, ale jednym skokiem rzucił się ku boazeryi dębowej ściany i pochwycił dwa obnażone pałasze i rzucił jeden z nich do nóg Marcelego wołając:
— A! nędzniku!.. owym więc rabusiem z nocy 10-go maja, ty byłeś! Nie chcę cię zamordować, ale zabić cię muszę!... Podnoś pałasz i broń się!
Marceli, jak trup blady, spokojny jak męczennik, wzniosły rezygnacją, skrzyżował ręce na piersi i odpowiedział:
— Zabij mnie, panie hrabio, bronić się nie będę....
— Czyś tchórzem?... — spytał generał, którego wściekłość dochodziła do najwyższego paroksyzmu szaleństwa.
— Nie, — odpowiedział Marceli, — tchórzem nie jestem, ale się bronić nie będę.
— Zmuszę cię byś się bił ze mną, — ciągnął pan de Presles, uderzając w twarz płazem pałasza Marcelego, który stał niemy i nieporuszony. — Czy umiesz tylko znieważać kobiety, a ustępujesz tchórzliwie przed starcem? A! nędzniku!
Hrabia, wymawiając ostatnią tę obelgę, chwycił za czerwoną wstążeczkę Legii honorowej, zawiązaną w dziurce guzika na piersi Marcelego; zdarł ją i rzucił pod nogi.
— Zabij mnie pan!... ależ zabij! — szeptał pan de Labardès, — ja bronić się nie będę!
Generał był już niemal bezprzytomnym, tak nie panował nad sobą. Było to coś jak szaleństwo, jak napad obłędu, podniósł broń by nią ugodzić.
— Ja go bronić będę! — krzyknął Raul, rzucając się między obu i podnosząc leżący na ziemi pałasz.
— Panie hrabio, — dodał zwracając się do generała, — nie wiem o jaką podłość pomawiasz pana de Labardès, ale to wiem, że on nie jest jej winnym! Ja odpowiadam za niego mojem ciałem... odpowiadam za niego moim honorem!...
Marceli usunął zlekka na bok Raula.
— Dzięki, moje dziecko, — rzekł, a łza stoczyła mu się po twarzy, — dzięki, ty wierzysz we mnie, bo masz serce szlachetne.... Ale się mylisz.... Jestem nikczemnikiem. Daj mi więc umrzeć, bo pan de Presles ma nademną prawo życia i śmierci.
Generał rzucił broń daleko od siebie.
— Nie będę korzystał z tego prawa... — rzekł z nagłym spokojem, — żyj, mój panie, pozostawiam cię Bożej sprawiedliwości.
— I sprawiedliwość ta się stanie, panie hrabio, — odpowiedział Marceli, — szybko i dobrze ona zostanie wymierzoną, przyrzekam ci to.
Wymówiwszy te słowa, pan de Labardès, zwrócił się ku drzwiom biblioteki.
Raul postąpił za nim.
— Zostań, moje dziecko, — rzekł mu Marceli, — zostań, twoje miejsce jest tutaj, pozorna zapora, która istniała przeciw twemu małżeństwu, dziś już jest usuniętą, zostań....
W chwili dojścia do progu, były oficer odwrócił się raz jeszcze. Objął Blankę, wciąż zemdloną jeszcze, długiem spojrzeniem, pełnem nieujętego jakiegoś wyrazu.
— Żegnaj, — pomyślał, — żegnaj mi, moja córko. Kochałem cię już bardzo.... Kocham cię więcej jeszcze a nie zobaczę cię już nigdy... Żegnaj mi, żegnaj, żegnaj na zawsze i ty także, mój Raulu, moje dziecko, żegnaj....
I wyszedł z biblioteki, której progu nie miał już nigdy przestąpić, potem z zamku, do którego nie miał już powrócić.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Blanka poruszyła się zlekka.
— Nie słyszała nic, nic nie wie.... Nie powinna nic wiedzieć... — zawołała żywo Dyanna do Raula, — mój synu zapomnij wszystko.
Skoro dziewczę otwarło oczy, pierwszem posłyszanem przez nią słowem były te wyrazy, wymówione przez panią Herbert:
— Moja siostrzyczko, uściśnij twego narzeczonego! Generał upadł napowrót na fotel a u nóg jego leżały rozrzucone niepotrzebne już teraz pałasze.


XXIV.
TRZY LISTY.

Dochodzimy do ostatecznego rozwiązania tej długiej historyi.
Pozostaje nam już do zakończenia miejsca tak niewiele a przecież tyle jeszcze mamy rzeczy do powiedzenia; ale na ten cel, należy nam użyć szerokich, pospiesznych rysów piątego akta dramatu, aby coprędzej wreszcie zaspokoić usprawiedliwioną ciekawość czytelnika, podniecaną już od tak dawna.
Takim jest nasz program.
Bodajby nie usprawiedliwił on czasem trafnego nader wyrażenia jednego z naszych przyjaciół, który mawiał często o rzeczach i ludziach: Kłamliwy jak program!...


∗             ∗

Raul w dwie godziny mniej więcej po odejściu Marcelego z zamku Presles, powróciwszy do willi Labardès, dowiedział się, że przybrany jego ojciec wyjechał zeń konno, natychmiast niemal po powrocie, pozostawiając dlań tylko list.
List ten, którego kopertę rozerwał młodzieniec z łatwą do pojęcia trwogą, jeśli sobie uprzytomnimy tylko zaszłe w zamku zdarzenia, zawierał co następuje:
»Moje kochane dziecko. Pośród zasłużonego nieszczęścia, które mnie dotyka, zostaje mi ostatnia pociecha: jest nią możność powiedzenia sobie, że mnie kochasz... Miałem dawniej już to przświadczenie, ty dziś dałeś mi dowód tego, podejmując się tak szlachetnie mojej obrony przeciw ojcu ukochanej twej Blanki... odpowiadając za mnie własnem życiem i własnym honorem.
«Jakie to szczęście, czuć się kochanym!...
»Ja po trzykroć w życiu nim byłem....
»Naprzód przez twego ojca....
»Następnie przez Jerzego Herbert....
»A nakoniec przez ciebie, Raulu!...
»Niestety! Obyś ty na sobie nie zrobił również tego smutnego doświadczenia: przynoszę nieszczęście tym, którzy mi dają część swej duszy!...
»W istocie, dziecko moje drogie, nie wiem doprawdy na co ci mówię to wszystko.... Myśl moja wraca gdzieś w tę przeszłość a za nią biegnie pióro.
»Ale nie to ja chciałem pisać....
»Oddalam się... może to nie potrwa długo...
»Może zaś przeciwnie nieobecność ta będzie do tyła długą, że jej terminu oznaczyć nie jestem w stanie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

»W każdym razie proszę cię, a w potrzebie rozkazuję nawet, ażebyś się o mnie nie niepokoił ani trochę.
»Zastanawiają się nad kilku słowy, które wobec ciebie wymówiłem w zamku Presles, spostrzegam się, że te słowa, źle wytłómaczone, mogłyby naprowadzić cię na myśl, iż powziąłem zamiar samobójstwa.
»Jeśli ci myśl podobna przyszła do głowy, oddal ją od siebie, moje dziecko.... Bądź pewnym, że Marceli Labardès nie skończy nigdy samobójstwem.... Dość mam na to jeszcze serca i inteligencji, aby pojąć, że kula pistoletowa nie jest właściwem zakończeniem ekspiacji, podjętej przez cały lat szereg za dwie wielkie zbrodnie mego życia. «Bom ja popełni! dwie zbrodnie Raulu....
»Jednej z nich już się domyślasz.
»Może nadejdzie dzień, w którym dowiesz się o drugiej.... Ale o tej drugiej zbrodni dowiesz się tylko odemnie samego... nazajutrz po mej śmierci.
»Nie staraj się zrozumieć tego co ci mówię.... Zagadka ta na teraz jest dla ciebie nieprzeniknioną.
»Powtarzam ci, kochane moje dziecko, cobądź się stanie, nie lękaj się o moje życie.
»Przed upływem dwóch dni otrzymasz odemnie wiadomości.

»Twój przybrany ojciec i kochający cię z całych sił duszy przyjaciel
»Marceli de Labardès.«

∗             ∗

Nazajutrz po opisanym poprzednio wieczorze, ciężki powóz, liczący przynajmniej z pół stulecia wieku, zatrzymał się przed wschodami zamku Presles.
Z powozu tego wysiadł starzec rzeźki jeszcze i dobrze zakonserwowany, mający na głowie (w 1847!...) perukę pudrowaną, mały harcap z kokardą, wielki brylant w żabocie, spodnie sięgające do kolan, jedwabne czarne pończochy i trzewiki z klamrami.
Staruszek ten, którego dziwaczne to przybranie nie czyniło bynajmniej śmiesznym, był seniorem Tulońskich notaryuszy. Od czasu wstąpienia w służbę, to jest od lat czterdziestu pięciu, zajmował on się sprawami domu Presles i był zarazem notaryuszem zmarłego barona Antydesa de Labardès zanim został notaryuszem Marcelego.
Przywoził on generałowi projekt kontraktu ślubnego, o którym już była mowa.
Prócz tego jeszcze miał z sobą akt prawomocny dla Raula i list od jego przybranego ojca.
Akt zawierał autentyczną donacyę wszystkich dóbr, ruchomości i nieruchomości, składających majątek Marcelego.
List zaś był takim:
«Moje kochane dziecko, nie myśl zupełnie o dziękowaniu mi za to co czynię, nie mam prawa do żadnej wdzięczności z twej strony.
»Czyniąc co czynię, uiszczam się tylko z świętego długu.
»Opuszczam natychmiast zaraz Prowancyę. Nie staraj się dowiedzieć co się stanie ze mną, bo nie zdołałbyś dojść tego nigdy. Wierzaj tylko, że zdała czy z blizka, myślą zawsze wśród was będę. Nie żegnam cię listem tym na wieki, raz jeszcze odbierzesz wiadomość o twym starym przyjacielu.
«Zostaniesz mężem panny Blanki de Presles.... Kochaj ją, Raulu.. kochaj, jak na to zasługuje... To twoja powinność a zarazem twe szczęście....
»Żegnam cię... wierz, że cię kocham...

»Marceli de Labardès.«

Raul, z sercem pełnem niepokoju, ze łzami w oczach badał notaryusza.
Odpowiedzi jego wszakże nie mogły żadnych dostarczyć wskazówek, jakichkolwiek choćby donioślejszych.
Po podpisaniu aktu donacyi na korzyść swego przybranego syna, pan de Labardès oznajmił, że natychmiast opuszcza Tulon, zabierając z sobą tylko sumę dwudziestu pięciu tysięcy franków, jedną maleńką cząsteczkę, którą pragnął zachować dla siebie z całego swego majątku.


∗             ∗

Cztery dni upłynęły.
Oznaczono termin ślubu Raula z Blanką, a termin ten był bardzo blizkim.
Wstrząśnienia okropne, których w tym czasie doznał generał, jak się zdało, wywarły wpływ szczęśliwy na stan jego umysłu.
Od czasu owych scen przejmujących, które opisaliśmy w ostatnich rozdziałach, nie można było dopatrzeć się ani luk w jego pamięci, ani osłabienia władz umysłowych.
Blanka zrozumiała teraz, że owa mniemana rywalizacya Dyanny i jej wstręt nieusprawiedliwiony do Raula, były jakiemś przywidzeniem po prostu, złudzeniem, którego prawdziwych przyczyn nie starała się zgłębiać bynajmniej.
Dyanna czuła się szczęśliwą widząc, że dawne uczucie Blanki odzyskać zdołała, tem więcej, że sądziła już, iż je musi utracić na zawsze.
Raul dnie całe spędzał w zamku, zkąd odjeżdżał tylko wieczorem.
Gontran przeciwnie rozłożył generalną swą kwaterę w Tolunie. Zdawało się, że ucieka i lęka się rodzicielskiego domu a nie potrzebujemy dodawać, że wszyscy mieszkańcy zamku przyklaskiwali temu jego postępowaniu i aprobowali je w zupełności.
Piątego dnia po południu, lokaj Gontrana wszedł do salonu, w którym wszyscy byli zebrani i oddał pani Herbert bilecik.
Pobladła lekko, spojrzawszy na adres, poznała bowiem rękę brata.
Rozerwała kopertę i odczytała po cichu z mocnem biciem serca następne wiersze:
»Moja kochana Dyanno, przyjdź zaraz do mego pokoju, gdzie na ciebie czekam, nie ma ani chwili do stracenia

»Gontran.«

— Powrócę za chwilę, — rzekła pani Herbert, podnosząc się i wychodząc z salonu.
Dręczona instynktownym niepokojem, wiedząc wybornie zresztą, że obecność wicehrabiego mogła zwiastować tylko jakieś nieszczęście lub jaką nową niegodziwóść, Dyanna wbiegła coprędzej na schody, prowadzące na pierwsze piętro.
Drzwi apartamentu Gontrana stały otworem.
Dyanna weszła i znalazła się wobec brata, którego nie widziała od czasu owej urzędowej wizyty prokuratora królewskiego w zamku.
Gontran przechadzał się wzdłuż pokoju wielkiemi krokami; twarz jego wyrażała niezmierne wzburzenie i trwogę bez granic.
Nie śmielibyśmy utrzymywać zresztą, że to wzburzenie i ta trwoga były rzeczywistemi.
Zobaczywszy siostrę wchodzącą, zatrzymał się i podał jej rękę, którą ona wszakże nie uznała za właściwe przyjąć.
Wicehrabia wzruszył ramionami.
— Jak ci się podoba! — rzekł.
I podeszedl, aby drzwi zamknąć.
Powróciwszy następnie do Dyanny podał jej krzesło, którego ona jednak nie przyjęła, jak przed chwilą odmówiła przyjęcie ręki.
— Jak ci się podoba! — powtórzył po raz drugi Gontran.
— Zobaczmy... — spytała Dyanna, — czego chcesz jeszcze odemnie?
Jeszcze! — powtórzył wicehrabia. — Wiesz, że to trochę za ostro!... Zdaje mi się przecież, że od wielu dni nie naprzykrzałem ci się moją obecnością, ani tobie, ani tamtym.
— Nakoniec, dziś nie powracasz bez powodu, sądzę?
— I masz słuszność tak sądząc.
— Spodziewasz się po mnie czegoś?
— Tak.
— Mów więc, mój bracie i oby Bóg dał, bym bez występku i bez wstydu mogła uczynić to czego żądasz odemnie.
— Nie zapomniałaś, siostro, że żyję pod grozą najstraszliwszej ze wszystkich gróźb... że honor mój i moja wolność są na łasce człowieka, który jednem słowem może mnie zgubić, zgnieść jednym giestem!..
— Owego nikczemnika, którego ty nazywasz baronem Polart...
— Jego właśnie.
— Ależ, zdaje mi się, że powinien być zadowolniony z ciebie, ten człowiek!... zdaje mi się, żeś się nie cofnął przed żadną niegodziwością, byle wobec niego tylko okazać się uległym i posłusznym.... Nie jestże jeszcze zadowolnionym?...
— Nie.
— Może uważa, że rozciągniecie kurateli nad naszym ojcem opóźnia się bardzo....
— Tak utrzymuje, rzeczywiście.
— Ale czegóż od ciebie chce wreszcie?
— Chce być spłaconym bezzwłocznie... żąda, abym mu się natychmiast uiścił.
— Wie przecież dobrze, że nie możesz.
— Sądzi przeciwnie, że nie byłoby dla mnie nic łatwiejszego nad to.
— Ale jakże?
— Ja ci to powiem.


XXV.
GONTRAN, DYANNA I RAUL.

— Tak, powiem ci to! — podjął Gontran: — naprzód wszakże, kochana siostro, muszę powtórzyć: trzeba byś nie zapominała o naszym wzajemym do siebie stosunku.,.. Pamiętaj o tem, że znam twą tajemnicę.... Pamiętaj o tem, że w mojej mocy jest cię zgubić i że nie zawaham się przed tem, jeżeli zguba twoja stanic się potrzebną do mego ocalenia.
— Alboż sądzisz, że można o rzeczach podobnych zapomnieć, skoro nam je powiedział brat rodzony? — odparła pani Herbert z wyniosłym spokojem. — Dajże pokój! ja cię doskonale znam, Gontranie i nie potrzeba mi twych pogróżek, aby być pewną, że nie cofniesz się przed żadną infamią.
Wicehrabia wzruszył ramionami.
— Przyjmuję twoje obelgi z cierpliwością i pogardą, — rzekł następnie, — tak samo jak słuchać będę, jeśli mnie do tego zmusisz, błagań twoich i pewno im nie ulegnę.
— I to było również całkiem bezpotrzebne.... Wiem od dawna już, że nie masz serca. Ale to wszystko jest ohydne i nie ma żadnego celu. Przystąpże przeto wprost do celu. Czego chcesz odemnie? Jakiemż nowem wspólnictwem mam ci przyjść w pomoc i uchronić cię ten raz jeszcze od rezultatów bezpośrednich gróźb twego godnego przyjaciela.
— Nie pieniędzy już teraz domaga się odemnie pan Polart....
— Czegóż zatem?
— Ręki Blanki.
Dawszy tę krótką odpowiedź, Gontran cofnął się nieco wstecz instynktownie, sądząc, że na twarzy Dyanny zobaczy wyraz rozpaczy i wściekłości.
Zawiedziony wszakże został w swem oczekiwaniu.
Śmiech nerwowy, rozgłośny, niepowstrzymany wyrwał się z ust pani Herbert.
Kiedy ten dziwny napad śmiechu ustal nieco, Dyanna zawołała tonem, w którym więcej było urągania niż gniewu:
— W istocie, mój bracie, chyba jesteś waryatem, ty, co innych pomawiasz o szaleństwo! Jak to! wiesz, że Blanka jest moją córką i przychodzisz żądać odemnie, bym ją wydała w ręce nędznika, w ręce najprostszego, najpospolitszego awanturnika, oszusta najniższej kategoryi!... Dajże pokój, Gontranie, to żart ohydny, ale żart tylko....
— Szczęśliwy jestem widząc, że się na tę rzecz zapatrujesz z jej najmniej czarnej strony, bo tem łatwiej poddasz się jej urzeczywistnieniu.
— Jak to, czy dalej posuwasz te drwiny?...
— Kochana Dyanno, małżeństwo, o którem mówię, jest nieodzownem i dojdzie do skutku.
— Tak sądzisz, mój bracie?
— Więcej niż sądzę, jestem tego pewien....
— W istocie!...
— Dałem słowo już panu Polart.
— Słowo wicehrabiego Gontrana de Presles! Słowo człowieka honoru, nieprawdaż?
— Mój honor tyle wart jest Co i twój, pani siostro, skoro tu chodzi o dziecko, któremu ty jesteś matką, choć mąż twój dla niego jest niczem.
— Dobrze, Gontranie... to przecież godne ciebie! znieważać kobietę... znieważać siostrę!... Mów dalej....
— Zaczepiasz mnie, więc się bronię.
— Mało mnie to obchodzi zresztą, bo twoje obelgi nie dochodzą wyżyn mojej dla ciebie pogardy. Ale powiedziałeś, bracie, że to dziecko jest moją córką i dla tego też ja sama tylko rozporządzam jej losem.
— I byłoby tak istotnie, gdyby nie ta okoliczność, że jesteś w absolutnej odemnie zależności... ale niestety, zależność ta istnieje i bądź co bądź ja rozkazuję, musisz mnie słuchać.
— Mylisz się! ja bunt podniosę!...
— Nie ośmielisz się!
— Dajże pokój! Stanowczo, Gontranie, uważasz mnie widocznie za bardzo podłą dla tego, żem uległa za pierwszym razem. Cóż możesz przociw mnie, mój bracie?...
— Mogę cię zniesławić w oczach męża i świata.
— A! — zawołała Dyanna, — a więc tyś myślał, że ja dla ocalenia mego honoru poświęcałam spokój i godność ojca! Wiedzże dobrze, mój bracie, że gdybyś był mnie groził tylko, byłabym z radością oddała wszystko, honor mój, życie za tego starca, którego napadaliśmy oboje i którego, dzięki Bogu! nie zwyciężyliśmy! Poświęcając ojca, sądziłam, że ocalam moją córkę! Bóg mi to pozwalał uczynić a szlachetny starzec sam to zrozumiał i przebaczył!... To zrobiłam!... to zrobię jeszcze ilekroć będzie szło o moje dziecko. Ale dziś ty występujesz przeciw mojej córce... i przychodzisz mi to powiedzieć i sądzisz, że nie ośmielę się zbuntować! Mówisz mi o moim honorze! Posłuchajże mnie dobrze, Gontranie i zachowaj w pamięci moje słowa: Nimbym rzuciła dziecko moje w ręce nikczemnika, wołałabym ją oddać pod opiekę i protekcyę mego męża! Jerzy Herbert to serce szlachetne! mnie może zabije, ale będzie umiał obronić moją córkę i ocalić ją od ciebie!...
— Strzeż się, siostro! — wymówił Gontran zciszonym głosem z powściąganą wściekłością, — podejmujesz walkę niebezpieczną... i zostaniesz w niej złamana!
— Gotową jestem na to.
— Powiedziałem ci już: ja nie chcę iść na galery! To małżeństwo jest dla mnie ostatnią deską ratunku.
— A cóż mnie obchodzi twój ratunek? Mnie chodzi o uratowanie mojej córki!
— To małżeństwo przyjdzie do skutku....
— Nigdy!
I Dyanna, nie chcąc już ani słowa więcej zamienić z bratem, wyszła z pokoju, zamykając za sobą drzwi mocno, pozostawiwszy Gontrana osłupiałego z wściekłości i przerażonego widokiem łamiącej się pod stopą owej ostatniej dlań deski ratunku.
Baron Polart w samej rzeczy dnia poprzedniego niedwuznacznie oświadczył wicehrabiemu, że chciałby nie tylko już odebrać owe umówione pięćdziesiąt tysięcy talarów, ale zaślubić pannę de Presles, tak jak to już był mu dał wówczas do zrozumienia, kiedy to ofiarował mu zwrot owych niebezpiecznych papierów, zwrot mający nastąpić w dniu ślubu barona.
Pan Polart miał do siebie taką przemowę, całkowicie jasną i logiczną a wyrozumowaną z elementarną prostotą:
— Ponieważ na skutek jakiegoś sposobu mnie nieznanego, wpływ Gontrana na siostrę jest tak dalece wielkim, że skłania ją do wystąpienia przeciw ojcu w tak ważnej i stanowczej sprawie, trzeba wpływ ten wyzyskać o ile się da i wynieść zeń dla siebie korzyść jak największ. Owoż małżeństwo między panną Blanką de Presles a mną uczyni mnie panem tego ładnego dziecka i jej majątku, dziś stanowiącego pięć kroć sto tysięcy franków, w najbliższej zaś przyszłości powiększonego milionem.... A zatem nie ma co się wahać... Żądajmy małżeństwa.
I wyraził też swą wolę w sposób, który nie dopuszczał Gontranowi wahania się ani nawet choćby dyskusyi.
Powinniśmy dodać, że wicehrabia odkąd wiedział tajemnicę urodzenia Blanki, zapatrywał się na to narzucono małżeństwo z daleko mniejszą już zgrozą, a nawet z pewnego rodzaju satysfakcyą. Widział w nim środek pomszczenia się na baronie w sposób oryginalny i rozgłośny, zamierzając po zawartem już małżeństwie dowieść, że Blance, jako dziecku nieprawemu, nie przypadał ani w przeszłości, ani w przyszłości udział w majątku de Presles’ôw....
By dojść do tego celu, ileż serc trzeba było złamać!... Ale wicehrabia nie pytał o takie drobnostki.


∗             ∗

Dyanna, pozornie spokojna, jak nią okazywała się przez cały ciąg rozmowy z Gontranem, ale w rzeczy samej zaniepokojona śmiertelnie, weszła napowrót do salonu, gdzie usprawiedliwiła swoją nieobecność jakimś błahym pozorem.
Przez resztę dnia, miała tyle odwagi, że włożyła na twarz maskę, nie wesołości, bo ta była wykluczoną niestety z zamku Presles, ale spokoju i swobody niemal. Tylko skoro nadszedł wieczór, w chwili gdy Raul zamierzał już odjeżdżać do domu, znalazła sposób oddalenia Blanki, aby z nim sam na sam pozostać.,..
— Raulu, — rzekła mu nagle, — kochasz bardzo twoją narzeczoną, nieprawdaż?
— Czy ją kocham, pani! — odpowiedział pan de Simeuse zdumiony tem pytaniem, — czy ją kocham? o tak, kocham ją jak na to zasługuje, a w tem orzeczeniu leży wszystko!
— Gdyby teraz nowa między wami stawała przeszkoda, cobyś zrobił?
— Połamałbym ją, gdybym miał na to dość siły, gdybym nie miał jej, zostałbym złamany i to złamany do śmierci, bo żyw bym nić ustąpił, to pewna.
— Gdyby szło o zabicie człowieka, — podjęła Dyanna.
Raul uśmiechnął się.
— Zabiłbym go, — odpowiedział po prostu.
— Czyś zręczny i silny we władaniu bronią?
— Nie miałem nigdy jeszcze pojedynku; ale brałem lekcye od najlepszych metrów, którzy mnie uważali za niezłego conajmniej ucznia. Mam rękę pewną, oko dobre a gdyby mi wolno było mówić coś o mojej odwadze, dodałbym, że się nie lękam by mnie zawiodła.
— A więc, Raulu, moje dziecko, szczęście twoje jest zagrożone.
Pan de Simeuse pobladł.
— Zatem to coś ważnego? — zapytał wzruszony.
— Tak.
— Cóż się dzieje?
— Masz rywala.
— Rywala, który nie jest przyjętym ani przez pana Presles, ani przez panią, nieprawdaż?...
— Nic, z pewnością.
— W takim razie, nie ma go się co lękać.
— Gontran go popiera.
— Cóż to znaczy? prawa brata pani nie istnieją.
— Mylisz się, Gontran może mnie zgubić! Czyż nie odgadłeś jeszcze okropnej tajemnicy, której on jest panem? Nakoniec Gontran grozi mi i te groźby urzeczywistni jeśli ze wzgardą odpychać będę tego, którego ma bezczelność narzucać nam dla Blanki.
— Któż to jest ten człowiek, pani?
— Baron Polart.
Raul otrząsnął się ze wstrętem.
— Baron Polart! — powtórzył z goryczą. — A! chociaż wiedziałem, że Gontran upadł nizko, nie byłbym nigdy się spodziewał tego nazwiska.
— Cóż przeto zrobisz?
— Spełnię mój obowiązek, pani.... Jutro nie będziesz już pani potrzebowała lękać się gróźb brata.
Dyanna wyciągnęła do Raula rękę, którą on do ust podniósł.
— Niechaj Bóg czuwa nad tobą, moje dziecko, — wyszeptała, — i niechaj od ciebie odsuwa niebezpieczeństwo.
— A! pani, jednego się tylko lękam.
— Czego.
— Aby człowiek, o którym mi pani mówisz, nie był tchórzem, który odmawia zadośćuczynienia i bić się nie chce.
— I cóż! Zmusicie go do tego.
— Zrobię przynajmniej wszystko w tym celu, co tylko zrobić będzie można.
W tej chwili powracała Blanka.
Raul uprzedził ją, że nazajutrz rano zmuszonym będzie być w Tulonie i że skutkiem tego może nieco później niż zwykle przyjedzie do zamku.
— To panu nie przeszkodzi przecież pomyśleć o mnie? — spytało dziewczę z uśmiechem.
Usta pana de Simeuse milczały, ale spojrzenie, którem objął narzeczoną, starczyło za najwymowniejszą odpowiedź.
Niezwłocznie niemal dosiadł konia i oddalił się galopem.
— Biedne, szlachetne dziecko! — powiedziała sobie Dyanna z bolesnem wzruszeniem. — Kto wie, może posyłam go na śmierć!
I ująwszy Blankę w objęcia, uścisnęła ją serdecznie, namiętnie.


XXVI.
ORYGINALNE WYZWANIE.

Nazajutrz skoro świt, Raul de Simeuse przybywał do Tulouu i wysiadł z powozu przededrzwiami jednego z swych przyjaciół, który spał jeszcze głęboko i którego rozbudził niemiłosiernie.
Przyjaciel ten nazywał się Maurycy de Preuil.
— Czegóż u dyabła możesz chcieć odemnie tak rano? — zawołał na jego widok.
— Pragnę zażądać od ciebie jednej z największych przysług, jaką człowiek honoru może oddać drugiemu. — odpowiedział Raul.
— Domyślam się, że chodzi o pojedynek i że potrzeba ci sekundantów.
— Słusznie się domyślasz.
— A zatem bijesz się?
— Tak się spodziewam.
— I kiedyż to?
— Za godzinę, jeśli będzie możliwem.
— A! do licha! w takim razie nie można tracić czasu. Wstaję coprędzęj. Któż jest twoim przeciwnikiem?
— Osobistość więcej niż podejrzana, której z pewnością nie znasz nawet... Jakiś mniemany baron Polart.
— Słyszałem o nim. A! ależ tyś waryat, mój kochany Raulu, żeby narażać swe życie w walce z błaznem tego gatunku!...
— Ten pojedynek jest nie uniknionym.
— Cóż ci zrobił ten baron?
— Mnie, nic. Widziałem go wogóle raz tylko, a nie mówiliśmy z sobą ani słowa...
— Ależ w takim razie nic nie rozumiem.
— Czy masz ufność we mnie? — przerwał mu Raul.
— Z pewnością!
— W takim razie nie potrzebujesz rozumieć. Zresztą, — dodał Raul, — samo wyzwanie moje wytłómaczy ci wszystko.
— Przeciwnik twój zatem nie jest jeszcze wyzwany?
— Nie i nie domyśla się nawet, że nim będzie.
— Szczególniejszy sposób prowadzenia pojedynku! Wreszcie, to twoja rzecz. Któż jest drugim twoim sekundantem?
— Wyszedłszy ztąd udamy się do Juliana de Luzy, który, jak się spodziewam, nie zechce mi odmówić swej pomocy, tak jak ty mi jej nie odmówiłeś...
— Bardzo dobrze.
— Czy masz pałasze i pistolety?
— Mam.
— Zabierzem je i włożymy do mego powozu.
W niespełna dziesięć minut później Maurycy de Preuil był już gotów i wychodził wraz z panem de Simeuse.
Rozmowa jak dwie krople wody podobniuteńka do tej, którąśmy tu skopiowali, odbyła się między Raulem i Julianem de Luzy.
Wynikiem tego wszystkiego było, że w godzinę po przybyciu narzeczonego Blanki do Tulonu, trzej przyjaciele wysiadali z powozu przed hotelem »Marynarki Królewskiej« i Raul pytał hotelowego garsona o barona Polart.
— Pan baron bardzo późno powrócił tej nocy, — odpowiedział tenże, — i dotąd śpi jeszcze.
— Zbudźże go więc.
— Pan baron zabronił mi tego wyraźnie.
— A ja ci nakazuję.
— Ależ, panie....
— Wybieraj między dwudziestofrankówką a tą laską.
— Wybieram bez wahania dwadzieścia franków!... — zawołał garson z pośpiechem. — Cóż mam powiedzieć panu baronowi?...
— Trzeba mu oddać bilety tych panów i mój i powiedzieć, że mamy do pomówienia z nim w sprawie, nie cierpiącej zwłoki.
— Proszę niech panowie idą za mną i poczekają w pierwszym pokoju, a ja przez ten czas wypełnię ich zlecenie.
Po chwili Raul i jego przyjaciele posłyszeli jak lokaj wołał:
— Panie! panie baronie... panie baronie!...
A zaraz potem baron odburknął opryskliwym tonem człowieka nagle przebudzonego ze snu:
— No i co? co takiego? czego tam chcesz odemnie?
— Panie baronie, są tu panowie, którzy chcą się widzieć z panem.
— Ja śpię, dajcie mi pokój.
— Panie baronie, kiedy powiadają, że to coś bardzo pilnego.
— Idź do dyabła!
— Ale panie baronie, kiedy ci panowie są już tu... czekają.
— Niezgrabiaszu!... głupie bydle!... wiecznie robisz głupstwa tylko.... Cóż to za panowie?
— Tu są ich bilety.
Zaledwie jednak baron rzucił okiem na bilety, wybąknął zdumiony:
— Raul de Simeuse... O!... o!... co to ma znaczyć?...
Potem głośno dodał.
— Proś tych panów, żeby poczekali przez chwili, wstaję i za kilka minut będę im służył.
Istotnie baron użył tylko ściśle koniecznego czasu na poczesanie z tą pretensjonalną elegancyą, którą już znamy, pukli obfitych swych włosów, przywdzianie spodni i zarzucenie wysoce fantazyjnego szlafroka, którego lewą klapę ozdabiały niemniej wysoce fantazyjne ordery.
Ukończywszy tę tualetę, podążył do pierwszego pokoju, gdzie nań czekali trzej goście.
— Panie, — ozwał się Raul, — wierzaj nam, że nie bylibyśmy mu przeszkodzili tak rano, gdyby nie to, że chodzi tu o sprawę ważną.
Baron, któremu zwykła pewność siebie jakoś nie dopisywała dziwnie, bez wątpienia z powodu samejże sytuacyi, odpowiedział z zakłopotaniem.
— Obecność panu Raula de Simeuse u mnie, jest dla mnie zaszczytem i przyjemnością.
Raul przerwał mu.
— Ani zaszczytem ani przyjemnością, panie i pan to wiesz równie jak ja dobrze. Przystąpmyż więc wprost do rzeczy.... Wicehrabia Gontran de Presles przyrzekł panu rękę panny Blanki de Presles, swej siostry.
— Ależ panie... — zawołał baron....
— Prawda to, czy nie?
— A więc dobrze, tak, to prawda... ale radbym wiedzieć jakiem prawem....
— Jakim prawem ja pana o to pytam?...
— Z pewnością?
— Prawem niezaprzeczonem, które takiemż samem wyda się panu niezawodnie... Jestem narzeczonym panny Blanki de Presles, której rękę oddaje mi pan generał hrabia de Presles, jej ojciec.
— Starzec zdziecinniały, nad którym ma być ustanowioną kuratela! — odrzucił pan Polart ze śmiechem.
— To już, panie, jest kwestya, o której z panem nie mam potrzeby rozprawiać.... Ja uważam pana de Presles jako jedynego i wyłącznego pana w swym domu i rodzinie i uważam za złe każdemu, ktoby on kolwiek był, kto objawia pretensję zaślubienia tej, która za tydzień będzie moją żoną.
— A! — rzekł baron, — pan to uważasz za złe?
— Bardzo stanowczo!
— I z pewnością przybywasz pan żądać odemnie, bym się zrzekł moich pretensyi?
— Ani trochę.
— Ależ w takiem razie, — wymówił baron z poczynającym się niepokojem, — czegóż pan chcesz odemnie?
— Zrobić panu niezmierny zaszczyt, na który prawdopodobnie pan wcale nie zasługujesz.
— A ten zaszczyt?
— To sposobność bicia się ze mną.
— A więc pan przybywasz zaproponować mi pojedynek?...
— Poczynasz pan rozumieć! trwało to cokolwiek długo! ale lepiej zawsze późno jak nigdy.
— Dobrze, panie, będziemy się bili....
— Tego się spodziewałem.
— Ci panowie są pańskimi sekundantami?...
— Jak się pan domyślasz.
— Przyślij mi ich pan w ciągu dnia, ułożę się z moimi i zechcą na jutro ustanowić warunki pojedynku.
— W tem już nie jesteśmy zgodni.
— Jak to?
— Nie jutro bowiem zamierzam bić się z panem... ale za godzinę co najwyżej.
Pan de Polart aż skoczył.
— To jest przeciw wszelkim regułom!... — wołał wzburzony.
— A cóż mnie to obchodzi? Nie chodzi mi o to, aby pozbyć się pana według wszelkich reguł, ale poprostu o to, aby się go pozbyć jak najprędzej....
— Jednakże, panie, gdybym nie poddał się tym wymaganiom...
— Pańska wola nie ma z tem nic wspólnego, mój panie....
— Ależ...
— Dość tego!... Jesteś błaznem, kochany mój panie; nikt o tem nie wątpi, a pan sam mniej niż ktokolwiek inny; owoż jeśli taki uczciwy człowiek, człowiek z towarzystwa jak ja, robi takiemu jak pan łotrowi zaszczyt potykania się z nim, to już co najmniej człowiek ten musi być absolutnym panem w oznaczeniu sposobu przeprowadzenia rzeczy, a błaznowi pozostaje się tylko poddać temu.
— Jak to, panie, — zawył baron, którego wściekłość i przestrach czyniły sino-bladym z jednej, a purpurowym z drugiej strony, — pan przychodzisz do mnie po to, żeby mnie lżyć tak!...
— Alboż to moja wina? Czemuż u dyabła stanąłeś na mojej drodze, czemu rzuciłeś mi się pod nogi? Oddajesz pan sobie sprawiedliwość, jak mniemam, do tego stopnia by wiedzieć, że gdybyś był skromniutko pozostał w swojej sferze, nie byłbyś naraził mnie na to, bym tu dziś do ciebie przychodził... ale chciało ci się wedrzeć w arystokratyczne koła, chciało ci się pobratać z panami i zaślubić córkę szlacheckiego domu!... tem gorzej dla ciebie, jam temu nie winien!.. Apropos mój kochany baronie de Polart, jakże się ty właściwie u dyabła nazywasz?
Paryżanin kipiał.
Jednakże uspokoił się zwolna i pierwszem jego słowem było:
— A! pan wyobrażasz sobie, że tu możesz rozkazywać, żeś panem bezwzględnym dyktowania sprawy! A więc ja, mój panie, dowiodę ci, żeś się pomylił.
— I cóź w tym celu uczynisz?
— Nie będę się bił.
— To bohatersko!... Otóż wyrazy, które miałeś na ustach od samego początku naszej rozmowy!... A! nie będziesz się pan bił?
— Nie, mój panie.
— To więc już stanowcze?
— O! jak najkompletniej stanowcze.
— Panie baronie de Polart....
— Co panie?
— Na dole w powozie mamy dwie pary pałaszy i dwie pary pistoletów.... Ponieważ dokładnie przewidzieliśmy, że trudnem być może nakłonienie pana do użycia tej broni, będącej bronią uczciwych ludzi, przeto byliśmy do tyła ostrożni, że uzbroiliśmy się zarazem i w laski... Oto są te laski... są to bambusy w dobrym gatunku, które gną się wybornie a łamią nie łatwo... Winienem pana uprzedzić, że bambusy te wejdą w bliższą niezwłoczną a bezpośrednią styczność z pańskiemi plecami, jeśli będziesz trwał w odważnem twem postanowieniu nie brania do ręki pałasza....
— Jak to, — zawołał nieszczęśliwy baron, — jak to! panowie ośmielilibyście się podnieść na mnie rękę?...
— Ależ nie rękę, mój kochany panie, tylko laskę, co jest całkiem różną rzeczą....
— To niegodziwe....
— Łatwo panu uniknąć tego.... Czy chcesz pan bić się, czy też wolisz być obitym?... Wybieraj!
— Ani jedno ani drugie....
Trzy kije podniosły się w górę, jak na znak dany.
— Wstrzymajcie się! już się decyduję....
— Bić się?
— Tak....
— Doskonale.
— Ale przynajmniej dacie mi panowie czas postarania się o sekundantów....
— Ci panowie z prawdziwą przyjemnością udadzą się wraz z panem do tych pańskich przyjaciół, których im wskażesz.
— Udadzą się ze mną?... a to po co?...
— Bo gdybyśmy pozostawili pana samego, uznałbyś za wielce dla siebie dogodne zniknąć i nie pokazać się więcej.
— Więc bierzecie mnie panowie za tchórza?
— Mój Boże, nieinaczej... kochany panie, nieinaczej... w każdym zaś razie przynajmniej aż do chwili, w której nam dasz dowód, że tak nie jest... Zdarza się to dość często, że tchórze, podrażnieni nad miarę drwinami jak leniwe byki lancami pikadorów, zapalają się nagle i na jaką chwilę zamieniają w lwów, pałających wojowniczą żądzą.
Tak się stało i z baronem Polart.
— A więc ten dowód, — krzyczał, — ten dowód, którego się tak domagasz, dam ci go zabijając cię, mój paniczyku....
I w parę sekund zmienił szlafrok na surdut, nasadził kapelusz na głowę w sposób wojowniczy i rzekł, wychodząc pierwszy z pokoju, z większą zwinnością niż grzecznością:
— Chodźmy panowie i spieszmy się, bo mi pilno skończyć z tym jegomością!...
Jak widzimy w niektórych ważnych momentach, natura pierwotna Tymoleona Achilesa Poulart, syna krawca-portyera z ulicy Vieille-du-Temple, brała górę nad przyswojonym w późniejszych czasach werniksem poloru.
Panowie de Preuille i de Luzy dotrzymali baronowi towarzystwa w wyprawie po sekundantów, wyprawie, która musiała zostać uwieńczoną pomyślnym skutkiem.
W istocie panu de Polart dość było wybrać tylko z pomiędzy personału »Klubu przemysłu i sztuki«, każdy z wyborowych członków tej instytucji uważał sobie za zaszczyt módz mu służyć za sekundanta.
Niechaj nam wystarczy wiadomość, że jednym z dwu wybranych był ów Szymon Simonis, który to pierwszy rozwarł przed nim podwoje klubu.
Niebawem też w całym komplecie, dwu adwersarzy i czterech sekundantów wyruszyło całe towarzystwo za miasto i skierowało się ku miejscu, oznaczonemu przez pana de Preuille i sposobnemu wielce na spotkanie tego rodzaju.
Sekundanci barona postanowili, że pojedynek ma się odbyć na pistolety.
W tej chwili była godzina ósma rano.


XXVII.
OSTATNIA SCENA DRAMATU.

Opuśćmy pana de Simeuse i awanturnika w chwili gdy ci dwaj ludzie tak od siebie różni, rozgrywać mają tę okropną partyę, której stawką jest życie, tę grę co jest ostatnią pozostałością owych sądów bożych, które pod inną tylko nazwą przetrwały średnie wieki.
W samej to rzeczy, czyż pojedynek nie jest, a raczej czy nie powinienby być ostatnim wyrazem sądu samego i Boga?
Na nieszczęście gdy ludzie stają do tej walki, Bóg nie patrzy na nich bynajmniej... rzadko bardzo ręka Jego zadaje sobie trud kierowania ostrzem broni lub kulą pistoletu wedle sprawiedliwości.
Opuśćmy teraz, powiedzieliśmy, obu przeciwników, dążących na miejsce potyczki a podążmy napowrót do zamku Presles.
Dwunasta wybiła na wielkim zegarze środkowego pawilonu a liczne zegary ścienne, rozmieszczone w apartamentach, powtórzyły po kolei echem dwanaście uderzeń.
Nie umielibyśmy dać pojęcia o stanie nerwowego rozdrażnienia, w którym znajdowała się pani Herbert od samego już świtu.
W miarę jak upływały godziny, rozdrażnienie to chorobliwe rosło i potęgowało się z każdą chwilą poranku.
Dyanna nie mogła usiedzieć na miejscu.
Wstawała i chodziła bez najmniejszego powodu, wychodziła i powracała bez przyczyny, nie słuchała co do niej mówiono, albo też odpowiadała tak jak by nie rozumiała o co ją pytano.
Generał i Jerzy dziwili się temu gorączkowemu ożywieniu i nie mogli odgadnąć jego powodu.
Po kilkakroć Blanka spytała Dyanny:
— Droga siostro, co ci jest?
I za każdym razem Dyanna odpowiadała jej z roztargnieniem:
— Nic mi nie jest... co mi ma być?...
Co jej było my wiemy.
Z każdą godziną, z każdą minutą, z każdą sekundą niemal, czuła jak coraz głębsza trwoga ogarnia jej duszę na tę myśl, że niezaługo może przybędzie jaki zwiastun złych wieści, donoszący, że Raul de Simeuse padł w pojedynku z baronem Polart!...
Dyanna chwilami widziała narzeczonego swej córki jak leżał blady, martwy z przebitą piersią, z różową pianą na ustach z szeroko rozwartemi szklannemi trupa oczyma.
I biedna matka zadawała sobie z przestrachem pytanie, co wówczas stanie się z Blanką, jeśliby Raul nie żył istotnie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gontran w nadziei, że mu się uda jeszcze nakłonić do swych celów Dyannę bądź to perswazyą, bądź groźbą, pozostał tego dnia w zamku i kazał sobie podać w swym apartamencie Śniadanie.
Generał, Blanka i Jerzy rozmawiali w salonie.
Dyanna, jak powiedzieliśmy, nie mogła usiedzieć na miejscu, wciąż to wychodziła to powracała.
I powtarzamy: wybiła dwunasta.
Nagle na bruku dziedzińca rozległ się turkot powozu.
— A! — pomyślała pani Herbert, — to on powraca!
Pobiegła do okna i wychyliła się, nagle przecież obróciła się, niezmiernie blada i zawołała z przerażeniem:
— Ojcze... to prokurator królewski.
— Niechajże przybywa w imię boże, — odpowiedział generał z powagą; — nikt tu nie ma potrzeby obawiać się sprawiedliwości, ja zaś czuję, że dzisiaj najbardziej uprzedzeni nawet nie mogą mnie posądzić o zdziecinnienie.
Dyanna drżała całem ciałem. Niewiedzieć czemu wydawało jej się, że przybycie prokuratora miało jakiś związek z dzisiejszym pojedynkiem Raula i teraz pojedynek ten przedstawił się już jej oczom w ponurych tylko barwach....
W chwileczkę urzędnik wszedł do salonu.
Był sam bez wszelkiego tym razem towarzystwa.
Wyraz jego twarzy pochmurny i jakiś smutny głęboko, żadną miarą nie mógł uspokoić Dyanny.
— Panie hrabio, — rzekł, zwracając się do generała, pokłoniwszy się poprzednio obu kobietom, — obecność moja ma ci przynieść największą boleść, jakiej doznałeś kiedykolwiek w życiu....
— Przez ciąg życia cierpiałem już tyle, panie. — odpowiedział starzec, — że mogę już nie ufać boleści, by mnie nauczyła czegoś nowego.
Prokurator wstrząsnął głową z wyrazem powątpiewania.
— Zresztą cokolwiekbądź to jest, — podjął, — chciałem sam przybyć, aby złagodzić, o ile to leży | w mej możności, silą ciosu, który ma pana dotknąć. Winien byłem takiemu jak pan człowiekowi, panie hrabio, ten dowód poszanowania i względności.
Koniecznym rezultatem tych oratorskich zastrzeżeń, mnsiało być głębokie zaniepokojenie generała.
— Panie prokuratorze, — zawołał, — ta niepewność jest okropną.... Na miłość Boga mów pan!... Czego się mam lękać? O co chodzi?
— Chodzi o syna pańskiego, panie hrabio.
— O Gontrana, — wyszepnął starzec, składając ręce. — O! nieszczęsne dziecko, cóż on zrobił?
— Za chwilę powiem to panu; pierwej wszakże trzeba, abyś pan wiedział co się stało dzisiejszego rana.
— Słucham pana, — szepnął generał, — słucham uchem ciała i duszy.
— Przed kilku godzinami miał miejsce pojedynek po za bramami Tulonu.
Dyanna zadrżała.
Prokurator ciągnął dalej.
— Padł w nim jeden z przeciwników.... Znaleziono ciało jego na placu bitwy z roztrzaskaną czaszką. Rybacy słyszeli dwa strzały i widzieli jeszcze oddalających się sekundantów i przeciwnika zabitego, którego nazwisko dotychczas nie jest wiadomem.
Pani Herbert była literalnie jak na żarzących węglach. Żadne słowo nie rozpraszało jej obaw i nie rozświecało ciemności, co zaległy jej umysł.
Po chwili milczenia urzędnik mówił dalej.
— Pojedynek jest w każdym razie uzurpacyjnem wdzieraniem się w ludzkie prawa zarówno jak w boskie, które jednoczą się w przykazaniu: nie zabijaj! W obecnym wypadku wszakże, niema co tak bardzo żałować ofiary. Był nią pewien przybysz, bawiący tu chwilowo, człowiek reputacyi więcej niż wątpliwej, który kazał nazywać się baronem de Polart.
Nakoniec Dyanna odetchnęła.
Ciężar co ją tłoczył, ustąpił nagle.
Na kilka sekund zapomniała o wszystkiem, nawet o obecności prokuratora królewskiego i omal nie wydała okrzyku radości.
— Skonstatowano natychmiast to zabójstwo i zawiadomiono o niem tulońską policyą, — mówił dalej urzędnik — i otóż okazało się, że jeden z komisarzy otrzymał był na kilka dni przedtem w depozyt, z rąk barona Polart kopertę opieczętowaną. Napis na niej wskazywał, że w razie, lub gwałtownej nagłej tegoż barona śmierci, należy natychmiast otworzyć ją i zapoznać się z jej zawartością i to też zostało zaraz spełnionem....
Prokurator przerwał sobie.
— Odwagi, panie hrabio, — rzekł.
— Będę ją miał, panie, i przygotowany jestem na wszystko....
— Koperta powierzona komisarzowi policyi zawierała znaczone karty, przekaz sfałszowany na pięćdziesiąt tysięcy franków i list.... Oto jest ten list, panie hrabio, przeczytaj go....
I prokurator królewski podał panu de Presles list pisany przez wicehrabiego pod dyktandem barona Polart w okolicznościach, których nie podobna by zapomniał czytelnik.
Nieszczęśliwy ojciec przebiegł błędnem okiem następujące, znane nam już pismo:
»Błagam na kolanach byś mnie Pan nie gubił... Zdany jestem na pańską łaskę... wzywam Twej litości.... Gotów jestem uczynić wszystko czego zażądasz Pan odemnie, wszystko bez wyjątku, byle tylko okupić mój występek.... Nie bądź Pan niemiłosiernym, nie bądź nieubłaganym.... Jeśli wydaję Ci się niegodnym litości, pomyśl o mej rodzinie, której honor jest w Twojem ręku.... W jej to imieniu daleko bardziej niż we własnym błagam Pana.... Czekam pańskiej odpowiedzi jak skazany na śmierć oczekuje rezultatu swej apelacyi do łaski.... A ja jestem skazanym na śmierć rzeczywiście, jeśli bowiem Pan okażesz się nieubłaganym, nim minie godzina, zastrzelić się muszę...

»Wicehrabia Gontran de Presles«.

Gdy generał odczytał list ten do końca, papier wypadł mu z ręki na dywan przed nogi prokuratora, który go podniósł.
— Tak nie inaczej musiał skończyć! — wyszeptał starzec głuchym głosem; potem schylił głowę na piersi i jak się zdało, zamyślił się głęboko.
Nastała chwila okropnej ciszy.
Generał przerwał ją niebawem.
Podniósł głowę i rzekł do prokuratora z przerażającym i niewytłómaczonym w podobnej sytuacyi spokojem:
— A zatem, panie, przybywasz go aresztować?
— Smutny to i okropny obowiązek dla mnie, panie; ale to obowiązek.... Żyjemy w czasach, w których wyższe klasy społeczeństwa dają tłumom smutny przykład niemoralności, występków, zbrodni.... Trzeba tem energiczniej tępić złe, bo ta okropna nauka gangrenuje niższe warstwy społeczne... Nie wątp, panie hrabio, taka sprawa Praslin, sprawa Pellaprat i tyle innych wywarły na ciało społeczeństwa takiż wpływ jak tyfus pojawiający się w szpitalu.
— Masz pan słuszność... — wymówił zcicha starzec. — Niestety synowie nasi zapominają o haśle naszych ojców: szlachectwo obowiązuje!
— Panie hrabio, — podjął prokurator królewski, — odwrócić od pana nieszczęście, które go dotyka, nie było w mojej mocy; ale chciałem, przybywając tu sam bez eskorty żandarmów, oszczędzić panu przynajmniej bezzwłocznego skandalu.
— I dzięki ci za to, panie.
— Syn pański zrozumie bezwątpienia, że wszelkie usiłowanie oporu lub ucieczki byłoby nierozsądne... zrozumie, że jedyną dlań drogą jest udać się ze mną i zasłużyć, poddaniem się prawu, na jakąś resztę wyrozumienia.
— Zrozumie to... tak, panie.
Ostatnie odpowiedzi pana de Presles wymówione były cicho i automatycznie niemal.
Po chwili wahania, spytał:
— Czy pozwolisz mi pan pomówić przez chwilę jeszcze z synem?...
— Właśnie miałem to panu zaproponować.
— Dziękuje więc panu za to ponownie....
Starzec podniósł się i zwolna przeszedł salon.
Pani Herbert, przestraszona wyrazem uroczystym a złowrogim jego twarzy, poszła za nim i spytała w przedpokoju:
— Ojcze, czy pozwolisz sobie towarzyszyć?
— Nie, — odpowiedział pan de Presles, unikając wymówienia imienia Gontrana, — ja. muszę z nim być sam.
Słowa te wymówione zostały tak bezwzględnym tonem nakazu, że Dyanna, nie próbując nawet daremnego obstawania, spuściła głowę i powróciła do salonu.
Generał pewnym krokiem wstąpił na schody; ale stanąwszy na pierwszem piętrze, zamiast iść wprost do pokoju syna, zwrócił się do biblioteki, którą minął i wszedł do swej sypialni.
Na stoliku obok łóżka leżała pars pistoletów angielskich w oprawie ze słoniowej kości.
Pan de Presles upewnił się, że są w dobrym stanie i nabite; nałożył świeże kapiszony.
Następnie pistolety te włożył do kieszeni swego szlafroka i ponownie przeszedł bibliotekę.
Na ten raz udał się już do Gontrana.
Wicehrabia wychylony przez okno palił cygaro, roztargnionym wzrokiem błądząc po oceanie zieleni parkowych tarasów, roztaczających się dokoła zamku u stóp jego.
Myślał o nowem widzeniu się z Dyanną, któreby stanowczo rozstrzygnęło sprawę proponowanego wczoraj małżeństwa.
Posłyszawszy, że się drzwi otwierają po za nim bez poprzedniego zapukania odwrócił się szybko i stanął niemiały ze zdumienia, na widok ojca.
Po znanych nam zajściach, obecność hrabiego de Presles w pokoju syna była istotnie zdarzeniem niesłychanem, nieprawdopodobnem niemal i Gontran nie dowierzał własnym oczom.
Zdziwienie jego wzrosło skoro zobaczył, że generał zamyka drzwi na dwa spusty i klucz wyjmuje z zamku.
Wicehrabia zrozumiał natychmiast, że grozi mu jakieś okropne acz nieznane niebezpieczeństwo.
Z pewnością był on odważnym mimo swe występki i niejednokrotnie dowiódł tego.
A przecież w tej chwili przebiegł go dreszcz przestrachu.
Twarz pana de Presles zdawała się maską z szarawego marmuru. Rysy tego oblicza zachowywały absolutną, nieruchomość. Całe życie, rzeklbyś zbiegło się do oczu, które gorzały dziwnym jakimś blaskiem.
Starzec postąpił kilka kroków ku Gontranowi i zatrzymał się. W groźnej swej nieruchomości był on niemal podobnym do posągu komandora, przychodzącego zabrać miejsce u biesiadnego stołu Don Juana.
— Ojcze, — wybąknął Gontran, raczej dla tego by sobie nadać nieco pewności, niż na to by myśl wyrazić, — dla czego nie zawiadomiłeś mnie, że chcesz mówić ze mną? Byłbym pospieszył na twoje rozkazy.
— Czy wiesz pan, kogo byłbyś zastał w salonie? — spytał powoli starzec.
Gontran wstrząsnął przecząco głową.
— Prokuratora królewskiego, — odpowiedział pan de Presles. — Słyszysz pan? Prokuratora królewskiego.
Wicehrabia, któremu wszystkie zdarzenia dzisiejszego rana były nieznane, sądził, że urzędnicy zjechali na ponowne śledztwo w przedmiocie oddania ojca jego pod kuratelę i zawołał:
— Przysięgam ci, ojcze, że ja ich nie przyzywałem.
— To też nie przybywa on tu na twoje wezwanie. On przybywa po pana!
— Po mnie! — powtórzył Gontran zdumiony.
— Baron Polart nie żyje, — odparł starzec.
— Ja nie jestem winien jego śmierci, o której nic nawet nie wiedziałem, — zawołał żywo wicehrabia, w którym zbudziła się myśl, że go posądzają może o zamordowanie barona Polart.
— Nie oskarżają pana też o zabójstwo; ale o inną zbrodnię, której dowody znalazły się w papierach zmarłego... oskarżają cię o fałszerstwo....
— To oszczerstwo, — wyszepnął Gontran, wzdrygnąwszy się z przestrachu.
— Nie, panie, bo powtarzam, że dowody zbrodni istnieją.
Gontran padł na fotel bezwładny, zda się nagle porażony paraliżem ciała i umysłu.
— Cóź więc zrobisz? — spytał go pan de Presles.
Te słowa odraza powróciły mu przytomność.
Podniósł się szybko, mówiąc z niezmiernem pomięszaniem:
— Może czas jeszcze uciekać.
Pan de Presles wzruszył ramionami.
— Nie, panie, — odpowiedział, — już nie czas. Zresztą zbieg dzisiaj, jutro byłbyś więźniem.
— Ale w takim razie co robić? co robić? — szeptał z kolei Gontran.
— Ja też o to właśnie przychodzę pana pytać.
— A! ten nikczemny baron!
— Jakiejże nazwy należałoby użyć na pana?
— Mój ojcze, nie przygnębiaj mnie! Czyż nie widzisz mego żalu?
— Nie widzę bynajmniej żalu za popełnioną zbrodnię, ale żal tylko, na widok, że zbrodnia odkrytą została.
— Gdybym upadł do nóg prokuratorowi.
— Byłby on nieubłaganym jak prawo, bo on jest wcielonem prawem.
— Ależ w takim razie nie widzę jak jedną tylko drogę.
— Jaką? — spytał generał, a błysk nadziei rozświecił twarz jego zmienioną.
— Poddać się dobrowolnie temu, czemu się nie jest w stanie przeszkodzić....

Błysk na twarzy ojca zagasł.
— Będą mieć dla mnie niewątpliwie względy... — ciągnął syn. — Sprowadzimy z Paryża sławnego adwokata jakiego, by bronił mojej sprawy, Berrgera naprzykład i prawdopodobnie uda mu się mnie uwolnić.
Pan de Presles gwałtownie wzruszony.
— A więc, — zapytał, — nie widzisz innego nad to wyjścia z położenia, któreś sobie zgotował?
— Alboż jest jakie inne? — spytał chciwie Gontran.
Nie odpowiadając na to pytanie Gontran, ciągnął dalej:
— A zatem pan przyjmujesz więzienie, sąd, skazanie może nawet?
— Ależ, mój ojcze?...
— Milcz pan! — przerwał mu generał.... — Więc przyjąłbyś galery może... tak galery! wdziałbyś na ramiona kurtkę galerniczą i wyciągnął lewą nogę do łańcucha?
Wicehrabia zgnębiony, przybity drżał pod chłostą tych słów.
Nastąpiła chwila ciszy między ojcem a synem.
Potem starzec surowo zabrał znowu słowo.
— I pytasz mnie, — zawołał, — czy jest dla ciebie inne wyjście niż sąd przysięgłych? tak, panie, jest jedno, oto....
General położył przed synom jeden z przyniesionych pistoletów.
Gontran cofnę! się:
— Samobójstwo! — wybąknął drżącemi usty.
— Tak, panie, samobójstwo!
— Ależ mój ojcze, ja chcę żyć jeszcze....
— Na galerach, nieprawdaż?
— A więc tak, — powtórzył wicehrabia a rozpaczony, — na galerach, jeśli tak już być musi!
— A ja nie chcę, by nazwisko moich przodków zapisane było w regestrach galer!... Jestem ostatnim z mego rodu i mam prawo uchronić go od tej plamy.... No, panie, odkupże nikczemność całego życia odwagą, ostatniej godziny.... Nie umiałeś żyć, umiejże umrzeć przynajmniej!...
— Nie jestem przecież, nie mogę być skazanym na śmierć.
— Ja cię na nią skazuję... ja, twój ojciec!
— Ależ to szaleństwo!...
— Szaleństwo, niech i tak będzie!... Nie powinieneś się temu dziwić, ty, któryś mnie zamierzał od dać pod kuratelę!...
— Nie poddam się bynajmniej prawom tego morderczego obłędu!... Powtarzam, że chcę żyć, — nalegał młody człowiek.
— A ja ci przysięgam, że umrzesz, wyrok już zapadli...
Gontran pochwycił za broń, leżącą przed nim.
— Kto wykona ten wyrok? — spytał.
— Ja, jeśli ty sam go nie spełnisz! — odpowiedział starzec, ukazując synowi drugi pistolet.
Wicehrabia stał się sino-bladym.
Zęby mu szczękały, nogi uginały się pod nim.
Czuł, że nie ma się czego spodziewać, ani oczekiwać po tym nieugiętym starcu i że od tej chwili życie jego liczy się na minuty, chyba że cud jakiś tylko może go wybawić.
Jednakże, jak Griugoire w »Notre Dame de Paris«, chciał spróbować rozczulić jeszcze swego sędziego czemś wielce patetycznem.
Z oczyma łez pełnemi, z wyciągnionemi, drżącemi rękoma, począł błagalnie a rozpacznie przyzywać na pomoc owych wspomnień dzieciństwa, które, jak sądził, mogły jeszcze poruszyć strunę ojcowską w tem sercu, które zmroził dla siebie i zmienił w kamień własnowolnie.
Pan de Presles słuchał, nie przerywając mu ani razu.
Kiedy Gontran skończył, rzekł mu zimno:
— Prokurator czeka... czyś już zdecydowany?
— A więc, mój ojcze, jesteś bez litości!...
Generał odwiódł broń.
— Ojcze, — wyszeptał syn, — ojcze mój... czy to podobna?... Co!... własną twą ręką... bez wahania się... bez żalu i wyrzutu... zabijesz mnie!
Generał popatrzył na regarek; potem skierował lufę broni w stronę syna, mówiąc mu:
— Daję ci trzy minuty czasu... skoro trzecia przejdzie, jeśliś ty nikczemnym tchórzem, ja będę mieć siłę.
Gontran oparł się plecami w rogu pokoju i tam, w istnym obłędzie strachu patrzył na swego ojca, jak niegdyś ofiary ludzkie patrzały na swych ofiarników.
— Trzecia minuta upływa, — przemówił pan de Presles.
— A! — zawołał wtedy wicehrabia. — toż raz tylko się umiera, a ja jestem przedewszystkiem w prawie obrony. I spuszczając nagle swój pistolet, strzelił do ojca, który ze swej strony w tejże samej chwili naciskał kurek swej broni.
Oba wystrzały zlały się w jeden odgłos.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kiedy drzwi wyłamawszy siekierami, zdołano wejść do pokoju wicehrabiego, znaleziono dwa skrwawione ciała, rozciągnięte tuż obok siebie na dywanie posadzki.
Gontran już nie żył.
Generał oddychał jeszcze.


EPILOG.

MARCELI I JERZY.
I.
Wyjazd.

Wydarzenia, które zajmują ostatnią część tej książki, działy się w ciągu miesiąca lipca i sierpnia 1847 roku.
Trzeba nam teraz przeskoczyć rok blizko i przenieść czytelnika w dni wielce smutne, smutnego dla świata roku.
Mówimy tu o czerwcu 1848 roku.
Zanim wszakże dojdziemy do tej opłakanej epoki, musimy jeszcze rzucić choć pobieżnie wzrokiem na fakta pośrednie, które ważnem jest poznać i które zrozumiałem uczynią dopiero rozwiązanie naszej opowieści.
Z umysłu nadamy temu opowiadaniu jak najszczuplejsze ramy, aby już nie nużyć zbytecznie uwagi czytelnika.


∗             ∗

Generał kilka zaledwie godzin jeszcze żył po tragicznej scenie, którą opisaliśmy w poprzednim rozdziale śmiertelna rana, która przeszyła na wylot gardło, odjęła mu aż po ostatnią chwilę władzę słowa, jakkolwiek przytomność najzupełniejsza nie opuściła go do końca.
Umarł, błogosławiąc ostatniem ruchem rąk wyciągniętych pochylone u łoża jego głowy Dyanny i Blanki.
Nie będziem tu zatrzymywać się nad rozpaczą obu tych szlachetnych kobiet.
Wszystko, co moglibyśmy powiedzieć w tej mierze, byłoby zbyt słabem i bladem wobec rzeczywistości tej ich boleści.
Prokurator krôlewski, obecny konaniu hrabiego

de Presles, spisał na miejscu protokół zaszłych w zamku wypadków, w którym tlómaczył śmierć generała i wicehrabiego podwójnem samobójstwom.

Posłał też zaraz po sędziego pokoju, który pokładł pieczęcie na wszystkich meblach, zwłaszcza też na papierach Gontrana i hrabiego de Presles; następnie opuścił zamek, gdzie go już odtąd nic nie zatrzymywało, z chwilą bowiem śmierci Gontrana oczywiście nie mogło już być mowy o śledztwie podjętem przeciw niemu.
Śmierć generała, ze względu na małoletność Blanki, stała się źródłem licznych kłopotów.
Nieodzownem stało się oznaczenie opieki, spis inwentarza, podziały i t. d.
Jerzy Herbert naznaczony został likwidatorem spadku i opiekunem Blanki; poświęcił się też całkowicie podwójnemu temu zadaniu, pilnie dotrzymując sędziemu śledczemu towarzystwa w całej jego działalności.
Pewnego dnia, podczas spisywania inwentarza, papierów i rzeczy pozostałych po Gontranie, pisarz sądu, oglądający po kolei przedmioty zamknięte w jednej z szuflad biurka, odezwał się do Jerzego:
— Tu jest coś należącego do pana, co oczywiście jako takie nie potrzeba już wpisywać do protokółu ogólnego.
I wyciągnął do pana Herbert list rozpieczętowany, na którego kopercie wypisany był adres Jerzego.
Jerzy zdziwił się niemało, poznając pismo Dyanny.
— Jakimże sposobem list ten tutaj się znajduje? — zadał sobie pytanie.
I otwarł go.
Zaledwie wszakże przebiegł pierwsze linie, twarz jego uległa nagłej zmianie.
Miał w ręku ów list nieszczęsny, który przed siedmnastu laty hrabina de Presles nie miała odwagi mu oddać.
Jerzy opuścił szybko sędziego pokoju, poszedł zamknąć się w swym gabinecie i pozostał tam przez całe popołudnie.
Kiedy zadzwoniono na obiad, zeszedł do salonu, gdzie była żona jego, Blanka i Paul.
Rysy jego były nieco zmienione i twarz bledszą była niż zazwyczaj, ale ani słowem, ani zachowaniem nie zdradził wewnętrznej ducha rozterki; był uprzejmym i dobrym względem wszystkich jak zwykle.
Nigdy może nie okazywał się równie uprzedzającym dla Dyanny, nigdy serdeczniejszym dla Blanki.
Chwilami, w istocie, przelotna chmurka przesuwała się po jego czole, ale odganiał ją natychmiast.
Chwilami także, oczy zachodziły mu łzami wbrew wszelkim usiłowaniom, by tę łzę co biegła z serca powstrzymać nim się dostanie do powiek; ale wtedy odwracał nieznacznie głowę i zanim kto zdołał spostrzedz ocierał oczy.
Tak przeszedł wieczór.
Nazajutrz rano, oddano Jerzemu liczne listy, nadeszła z poczty wraz z dziennikami; bywało to codzień zresztą.
Przeczytał szybko kilka listów z widocznym wyrazem poważnego zaniepokojenia tak, że aż Dyanna patrząc nań, spytała niespokojnie:
— Czy otrzymałeś jakie złe wiadomości, mój drogi?
— Złe wiadomości? — odpowiedział Jerzy. — Tak, z pewnością, ponieważ znaglają mnie one do opuszczenia cię na czas niejaki...
— Opuszczenia mnie! — zawołała Dyanna. — I dla czegóż masz mnie opuścić? — dokąd udajesz się?...
— Do Paryża.
— Czy to stanowcze już, co mi mówisz, Jerzy?...
— Aż nadto stanowcze, na nieszczęście, — odpowiedział.
— A więc obecność twoja w Paryżu jest potrzebną?...
— Nieodzownie.
— Dla interesów?
— Tak.
— Jakiejże natury?
— Dwoistej; naprzód chodzi tu o sprawy majątkowe, tak moje jak twoje; następnie o sprawy polityczne....
— Co to ma znaczyć, mój drogi?... — wyszeptała pani Herbert zdumiona. — Czyżbyś się chciał mięszać do polityki?...
— Ależ tak, mój Boże, — odpowiedział Jerzy z słabym uśmiechem.
— Dotąd wszakże nie mięszałeś się do niej nigdy.
— Dochodzę do wieku, w którem w sercu męzkiem rozwija się ambicya....
— To jest, — przerwała mu Dyanna z goryczą, — do wieku, w którem nie wystarcza już mężczyźnie miłość.
— Nie, jedna może się mieścić obok drugiej najswobodniej.
— Dawniej nie mówiłeś tak nigdy, mój Jerzy....
— Co chcesz!... Starzeję się... wreszcie mam pewne poglądy, przekonania... powiem więcej: polityczne ideały.... Długo one były uśpione, ale dziś się zbudziły.... A są one, droga moja Dyanno, wielce różne od zasad kół arystokratycznych, do których ty należysz....
— Boże mój, czyżbyś był republikaninem?
— Kto wie?... — wymówił zcicha Jerzy z ponownym uśmiechem. — Ale bądź spokojną, nigdy nie będę domagał się głów....
— I te zasady, te przekonania, o których mi mówisz, wymagają po tobie, abyś teraz podążał do Paryża?
— Tak.
— Jakże to?
— A, moja droga, widocznie nigdy nie zaglądasz w dzienniki?...
— Nigdy, to prawda.
— Wiedziałem, inaczej bowiem nic zadałabyś mi była poprzedniego pytania....
Musimy tu dodać nawiasem, że było to w październiku 1848 roku.
Dyanna podjęła znów z nieujętym niepokojem:
— Czy sądzisz, że zagraża nam rewolucya?
— Nie wiem czy to będzie rewolucya, ale to tylko pewna, że coś jest w powietrzu, jakiś przewrót.... Widocznem jest, że lud się poruszył i szemrze jak lew zakuty.
— Myślałam przecież, że Ludwik Filip jest dobrym królem.
— Bez wątpienia jest dobrym... nie przeczę temu bynajmniej i historya to zapisze, ale w tej chwili jest zaślepionym... popełnia tysiączne błędy, tysiączne nieostrożności i omyłki.... Wreszcie idę tam, bo pragnąłbym i mojem ramieniem popchnąć naprzód owe zdarzenia, które się mają dokonać.... Generacya nasza uczyni krok wielki naprzód, a będzie to widok piękny i upajający prawdziwie....
— Błagam cię, drogi mój mężu pozwól, by epoka nasza szła naprzód bez twego współudziału!... Cóż ciebie obchodzą namiętne ambicye?... Czy ty nie masz domowego, cichego szczęścia?... Po co ci mięszać się w wir tych burz, które przeczuwasz?... Czy chciałbyś zostać posłem, prefektem, ministrem?
— Czemużby nie, droga moja?
— Jerzy, ty tu pozostań! nie opuszczaj mnie, i błagam cię.... Skoro będziesz zdała odemnie, życie moje będzie tak smutnem, że codzień modlić się będę o śmierć.
— Powtarzam ci, kochana Dyanno, że nieobecność moja prawdopodobnie nie potrwa długo i że zresztą jest ona nieodzowną.
— Obstajesz więc przy swojem?
— To konieczne.
Pani Herbert otarła łzy, które mimo całego wysiłku powstrzymania ich, trysnęły z jej oczu.
— Niestety! — powiedziała sobie, — nie kocha mnie już... pozostałby, gdyby mnie kochał jeszcze.
Potem spytała głośno:
— Kiedyż wyjeżdżasz, mój drogi?
— Jutro... — odpowiedział Jerzy.
Dyanna umilkła.
Mamyź potrzebę powiadać, że reszta dnia tego i cały następny poranek, były niesłychanie smutne?
Panią Herbert ścigały złowrogie przeczucia. Daremnie starała się dowieść samej sobie, że obecność męża nie potrwa długo, jak jej to sam powiedział i odtąd już po kilkakroć powtórzył.
Mimowolnie odpowiadała zawsze sobie sama:
— Nie... nie... ja się, niestety, nie mylę!... odjeżdża i czuję, że go już nie zobaczę więcej....
Jerzy po śniadaniu udał się w drogę.
Własnemi końmi dojeżdżał do Tulonu, zkąd zamierzał wsiąść do swej karety pocztowej.
Dyanna i Blanka chciały go odprowadzić przynajmniej choć do miasta; ale on się wymówił, aby nie przedłużać bezpotrzebnie zawsze przykrej sceny pożegnania.
Natomiast zgodził się na towarzystwo Raula.
Przez drogę rozmawiał z nim o rozmaitych rzeczach z najzupełniejszą swobodą umysłu a nawet poniekąd wesoło.
Ale baczniejszy, nie tak młody i doświadczeńszy obserwator, jak pan de Simeuse, byłby dopatrzył się z łatwością, że ta wesołość była kłamaną tylko maską, pokrywającą głęboką męczarnię i ból niezmierny.
Raul nie widział tego przecież.
Prawda i to, że Jerzy mówił z nim o Blance i że słuchając go młodzieniec, pogrążał się całkowicie w tej rozkoszy, którą sprawiało mu wspomnienie wdzięków i zalet ukochanej.
Przybyli wreszcie do Tulonu.
Odprzężono konie Jerzego i zastąpiły je pocztowe mierzynki, pobrzękujące brzękadłami uprzęży.
Pocztylion siadł na kozioł i trzasnął z bata siarczyście, pewien książęcego napiwnego.
Raul stał jeszcze u stopnia i ściskał po raz dwudziesty może dłoń Jerzego.
— Żegnam cię, mój drogi... — mówił mu ten ostatni.
— Ależ nie, do widzenia!... — zawołał Raul.
— Któż to wie? Przyszłość to rzecz nieznana.
— Ale kiedyż powrócisz nam wreszcie?
— Nigdy....
Powóz ruszył, pozostawiając Raula zdumiałego ostatniem słowem....


II.
SMUTNE DNIE.

Jerzy Herbert powiedział był najściślejszą prawdę, przyznając się żonie, że przez życie całe miał zasady i przekonania, nie licujące zupełnie z wyobrażeniami jej kasty, jeśli już nie republikańskie to przynajmniej wysoce liberalne.
Nasi czytelnicy nie zapomnieli może, iż nasz Prowansalczyk, w chwili, w której zapoznaliśmy się z nim, czytał National’a w jednym z salonów restauracyi Loustalot’a?
Nieco później, kamerdyner jego w ten sposób tłómaczył powody, dla których Jerzy i margrabia de Salbert przestali bywać u siebie:
— Coś zaszło między niemi.. jakaś rozprawa... o jakieś tam głupstwa... o opinie polityczne co do rządu. Dowiedziałem się o tem od lokaja margrabiego Salbert.... Margrabia wymawiał raz memu panu, że ma opinie zbyt... czekajcie, muszę sobie przypomnieć ten wyraz... a tak! to to, zbyt postępowe!... nie rozumiem ja tego dokładnie co to miało znaczyć... Mój pan odpowiedział coś o arystokratycznej kostnicy, a pan margrabia na to powiedział mu, że niektóre poglądy właściwe są zawsze mieszczuchom.
Od owego czasu, zasady Jerzego nie zmieniły się nigdy ani na chwilę.
Miłość i szczęście domowe potem tak nim całkowicie zawładły, że na czas pewien mógł zapomnieć o swych przekonaniach... ale dziś gdy przyszło nań nieszczęście, dawne marzenia i ideały zbudziły się nagle.
Jerzy mówił sobie zresztą, że znaleźć zdoła w życiu politycznem, jeśli już nie pociechę to przynajmniej jakieś rozerwanie dla zbolałej duszy.
To też zaledwie przybył do Paryża rzucił się na oślep w szeregi opozycyi i niezadługo stanął w niej tek, że jeśli nie został głową partyi to uważanym był przynajmniej za wybitnego jej członka, za człowieka niemałego znaczenia.
Słowo swoje, pióro, majątek, wszystko to przyszły trybun, oddał na usługi tych, których wiary podzielał i którzy też czerpali z tego wszystkiego swobodnie... zwłaszcza tez z majątku.
Jerzy pisywał do żony dość częste listy, dość częste i pełne serdeczności; tylko nie mówił nigdy, by powrót jego był blizkim.
— A! — szeptała wówczas Dyanna, — trzeba czekać jeszcze.
Raul wiedział czego należy się trzymać w tym względzie, ale za nic w świecie nie byłby powtórzył pani Herbert owego rozpacznego słowa, które posłyszał w chwili odjazdu.
Jerzy nie pomylił się w swych przewidywaniach.
Tak jak sądził z biegu wypadków, rewolucya była bardzo blizką już wybuchu.
Grom 1848 roku już nadchodził.
Zuchwali mieszczanie, którzy pierwotnie domagali się tylko pewnych reform, ogłosili nagle rzeczpospolitą!
Dzięki Bogu, nie piszemy bynajmniej politycznej powieści, nie potrzebujemy też opowiadać tu, ni komentować lutowej rewolucyi.
Jerzy nabył wielkiego rozgłosu, był on jak najautentyczniejszym republikaninem dnia wczorajszego, liczył szerokie zastępy politycznych przyjaciół i zwolenników.
Wynikiem tego było, że został wybrany przedstawicielem ludu naraz w trzech wyborczych kolegiach.
Miał on silne postanowienie zabrania miejsca w zebraniu narodowem pośród umiarkowanych, ale wkrótce zobaczył, że go pociągnięto z sobą, porwano; mówiono mu do ucha coś o reakcyi i cokolwiek wbrew swej chęci musiał zasiąść na ławach góry, najdemokratyczniejszej i najbardziej socyalistycznej.
Dziwno tendencje niektórych jego kolegów zdumiewały go częstokroć, a nawet przejmowały głębokim wstrętem, ale już było zapóźno, by się cofnąć i zerwać z niemi...
Cofnięcie się byłoby przybrało charakter dezercyi.
Wypadki następowały po sobie szybko.
Wypdaki te może opowiemy kiedy jeszcze, a to pewna, że opowieść ta, którą napiszemy kiedyś, będzie daleko ciekawsza, daleko dziwaczniejsza, daleko więcej malownicza, ale zarazem daleko też nieprawdopodobniejsze jak najekscentryczniejszy romans pełen wybujałej fantazyi.
Nadszedł czerwiec.
Widocznem było dla wszystkich, że trzy dni lutowe były tylko potyczką bez znaczenia, której jedynym rezultatem było zwalenie tronu i ucieczka króla i że gotowały się wielkie zapasy, bitwa straszna i krwawa, w której zapaśnicy z jednej i drugiej strony będą nieubłaganymi....
Paryż pojmował to doskonale, że zasypia na wulkanie.... To też spał bardzo mało i to snem niespokojnym.,..
Czekano i czekano z niecierpliwością, bo ze wszelkich męczarni najokropniejszą jest niepewność.
Pewnego wieczora, pamiętam to jeszcze, jakby to było wczoraj, na sam widok, jaki przedstawiało miasto, każdy sobie mówił:
— To już jutro.
Bulwary natłoczone były tłumami ludzi, niezmiernemi a milczącemi tłumami.
Od czasu do czasu pośród tych tłumów przechodziła gromada ludzi obdartych, obszarpanych, niosących sztandary i nucących na dziką i pospolitą nutę, tę pieśń:

Ludy są dla nas braćmi!...
Braćmi!...
Braćmi!...
Tyrani dla nas wrogiem!...

Bandy uliczników, małpy po szakalach z kolei, biegły w ślad za niemi, wołając na zabój: «Lampy!... lampy!...« i wybijając kamieniami szyby nieoświetlonych okien.
Jerzy Herbert wiedział równie dobrze jak wszyscy, a może i lepiej jak wszyscy, że coś potwornego, coś okropnego dziać się miało nazajutrz.
Znał on oficjalnie plan powstania i był powołanym do odegrania ważnej roli w sposobiącej się walce.
To też, wychodząc około dwunastej z klubu, gdzie przemawiał długo i nie mając już wracać do siebie tej nocy, mieszkał bowiem przy ulicy de la Paix a obecność jego była konieczną o świcie już na przedmieściu Saint-Antoine, wszedł do kawiarni. Zażądał atramentu i papieru, i pisał.
Skoro list swój ukończył, włożył go w kopertę i na kopercie tej nakreślił adres:

Pani Jenowej Herbert
w zamku Presles
przez Tulon.

Następnie wyszedł z kawiarni, rzucił list do pierwszej pocztowej skrzynki, którą spotkał po drodze K pieszo podążył ku bulwarowi Beaumarchais, gdzie mieszkał jeden z jego politycznych przyjaciół, który miał go na tę noc przyjąć do siebie.


∗             ∗

Nazajutrz rano, wraz z pierwszeim promieniami wschodzącej zorzy podniósł się bunt; czekał on tylko na sygnał, na który też czekać nie potrzebował długo.
Nie będę się podejmował niemożliwego zadania opisywania wam widoku bulwarów Paryża podczas pierwszego z dni czerwcowych.
Dla tego, co ich nie widział wówczas, wszystko, co mógłbym powiedzieć, byłoby niezmiernie dalekiem od rzeczywistości i nie mogłoby o niej przybliżonego choćby dać pojęcia.
Począwszy od Madelaine aż po teatr Porte-Saint-Martin, bulwary zajęte były wojskami liniowemi i gwardyą narodową. Tu oczywiście cyrkulacya była wzbronioną.
Po drugiej stronie Ambique za to, czerń była pa swoim gruncie.
Wielka przestrzeń pusta rozciągała się między ostatnim szeregiem wojsk regularnych i wysoką barykadą wzniesioną w okolicy Chateu-d’Eau.
Żołnierze biwakowali na asfalcie bruku ze spokojem i beztroską, jak gdyby za chwilę nie czekała ih rzeź okropna.
Oficerowie, daleko więcej zajęci od żołnierzy przechadzali się tam i napowrót przed batalionami. Mmieniając z sobą rzadkie tylko słowa i nasłuchując od chwili do chwili jak gdyby wietrzyk poranny miał im przynieść z sobą jakieś dziwne odgłosy, jakiś zgiełk niezwykły.
Jeden z tych oficerów, kapitan Afrykańskich strzelców, wydawał się głęboko smutnym.
Siadł na bębnie i z głową wspartą na dwu dłoniach, żując przez roztargnienie zgasłe cygaro, pogrążony był w bolesnej zadumie, która nie dozwalała mu «wracać uwagi na to wszystko co się działo dokoła go.
Był to Marceli do Labardès.
Po swym odjeździe z Prowancyi, zażądał i otrzymał bez trudu, wcielenie napowrót do armii w dawnym stopniu.
Teraz oczekiwał tylko jednej sposobności, by się dać zabić i uważał, że sposobność ta dziwnie się opóźnia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Powiadają, że pod zwrotnikami czasami morze spokojne jak niezmierne zwierciadło, w którem odbija się błękit nieba, nagle wzdyma się i szumi i ryczy i że miasto co by przychodziło z wyżyn niebios, burza wychodzi z głębin Oceanu.
Tego poranka wszystko zdawało się spokojnem.
Nigdzie nie było słuchać śpiewów, nigdzie jakiegoś krzyku, nigdzie słowa.
Paryż cichszym był niż bywa zazwyczaj wśród nocy, o trzeciej nad ranem.
Nagle w oddali, od strony przedmieścia Saint-Jaque, rozległ się huk podobny do wystrzału dwudziestu naraz armat, a w ślad za tym hukiem nastąpił ogień broni ręcznej, zawzięty.
Równocześnie wrzawa zmięszanych odgłosów doleciały od strony bulwaru Bonne Nouvelle.
Był to zgiełk niesłychany tententu kopyt końskich, kół toczących się po bruku, potrząsanych i wleczonych łańcuchów.
Wojska piesze rozstępowały się na prawo i na lewo, pozostawiając środek drogi wolny do przejścia artyleryi, która postępowała w pełnym galopie, wiodąc za sobą armaty i jaszczyki.
Niezmierny krzyk podniósł się naraz po za barykadą Chateau-d’Eau, niemą aż dotychczas.
W pośrodku tej barykady powiała nagle wielka czerwona chorągiew.
I równocześnie pośród nagromadzonych kamieni, niby z licznych strzelnic zamkowych, zabłysły lufy broni. Obłok dymu uwieńczył barykadę i tuzin kul zaświszczał ponad bulwarem, raniąc dwóch artylerzystów.
Nastąpiła trzyminutowa pauza.
Wojska regularne nie odpowiedziały ogniem na ogień powstańców.
Naraz, z pomiędzy chmur gęstego dymu, trysnął huragan ognia, któremu towarzyszył łoskot okropny, olbrzymi, niby huk trąby w dniu ostatecznego sądu.
Dwa działa zatoczono i poczęto prażyć niemi barykadę.


III.
MARCELI I JERZY.

Od strony bulwaru Tempie, zgromadził się tłum zmieszany ludzi w bluzach i surdutach, uzbrojonych to w karabiny, to w pistolety, to wreszcie w myśliwskie strzelby.
Pośród tych grup tu i owdzie kręciły się kobiety, rozdając naboje i powiewając małemi czerwonemi chorągiewkami.
Widać tam było również dwóch mężczyzn czarno ubranych, których po ich odznakach łatwo było poznać natychmiast, jako reprezentantów ludu.
Wojska powstańcze wieńczyły u szczytu barykadę.
Skoro pośród nich padł jeden, drugi go zastępował natychmiast, stając na jego skrwawionym trupie.
Chwilami zagrzmiało działo a pięćdziesiąt strzałów ręcznej broni odpowiadało mu naraz echem.
Wtedy bulwar, artylerzyści, barykada, wszystko znikało pod powłoką dymu, jak to czasem widzieć można w teatrze lub w cyrku.
Nie widać było nic, prócz błękitnawego obłoczku, przedziurawianego od chwili do chwili bladawemi błyskawicami wystrzałów.
Potem obłok ten rozpraszał się, poszarpany na szmaty, które czepiały się drzew bulwarowych, dachów domów, ulatywały w powietrze i wreszcie, uniesione wiatrem, nikły w przestrzeni.
Poprzez ten obłok rozszarpany, oko mogło znowu rozpatrzeć się w podwójnem polu walki i widziało jak za każdym razem stosy trupów urastały z jednej jak z drugiej strony.
Za każdy raz więcej było krwi na bruku barykady i więcej krwi na pyle bulwarów.
Jednakże strzały armatnie wolniały i zrzadka już tylko odpowiadały na rotowy ogień powstańczy.
Zobaczmyż dla czego:
Pięciu czy sześciu najlepszych strzelców republikańskich zasadziło się po za wywrócony omnibus, który stanowił część barykady i tam, jak najwyborniej schronieni i mogący dobrze mierzyć, oczekiwali, by się zbliżyli artylerzyści do swych armat z lontem w dłoni i ilekroć któren stanął, kładli trupem kolejno każdego na lawecie działa.
Biedni żołnierze padali jak domki z kart.
Nagle ustał ogień ręczny jak na komendę i przez kilka sekund na bulwarze zapanowała cisza zupełna, głęboka.
Artylerzyści cofali działo po za obręb, w którym dosięgały kule.
Powstańcy skorzystali z tej chwili odpocznienia, by usunąć rannych i trupów, a trupy te były liczne.
Czuć było zresztą doskonale, że cisza ta miała potrwać zaledwie przeciąg błyskawicy.
Nagle od strony Ambique, posłyszano trąbki szarży szalonej, zaciekłej.
Równocześnie pędził batalion i zajął sobą całą szerokość szosy.
Byli to Afrykańscy strzelcy, którzy wzięli byli właśnie barykadę w walce na bagnety.
Powstańcy dopuścili, by batalion podszedł kuł nim na pięćdziesiąt kroków i przyjęli go straszliwymi ogniem.
Pierwszy szereg padł niemal cały.
Ci co szli za nim stąpali po trupach towarzyszy i postępowali naprzód.
Drugi raz dany ogień podziurawił ich szeregi, ale nie zmusił do cofnięcia się.
— Kilku podeszło aż pod barykadę i wdarło się nią.
Ale zanim doszli do jej szczytu, padli ugodzeni i stoczyli się nazad.
Oficerowie krzyczeli: Stój! celem uporządkowania szeregów do ponownej bitwy.
Strzelcy Afrykańscy stanęli i czekali nieporuszeni i spokojni pod gradem kul, który ich osypywał strumieniem i dziesiątkował bez przerwy.
Wytchnienie to wszakże było króciutkie.
Trąbki zagrzmiały na gwałtowną szarżę i bohaterscy żołnierze, z kapitanem na czele, którego obnażony pałasz iskrzył się w gorących promieniach czerwcowego słońca, na nowo rzucili się ku zaimprowizowanemu wałowi, którego każdy kamień wyrwany z bruku, zdało się, śmierć wyrzucał.
W tym szalonym ataku iluż to padło ludzi?
Niestety, nikt ich nie liczył!...
Kapitan Afrykańskich strzelców doszedł w tej chwili do szczytu barykady.
Naprzeciw niego z pistoletem w dłoni, stanął jeden z powstańców; jeden z tych, którzy to na czarnem ubraniu mieli odznaki reprezentantów.
Popatrzyli sobie oko w oko i poznali się.
— Jerzy!... — zawołał jeden.
— Marceli!... — odpowiedział drugi.
— Przyjaciele bądź co bądź, nieprawdaż, — wymówił zcicha pan de Labardès.
— Nie, — odparł Jerzy, — wrogowie mimo wszystko!....
— Wrogowie? dla czego?
— Marceli, pamiętaj na noc 10-go maja!...
— O! mój Boże!... więc ty wiesz!...
— Wiem wszystko i nie mogę żyć dłużej. Broń się Marceli!
I Jerzy, odrzucając na bok pistolet, chwycił za pałasz jednego z poległych.
— I ja, — odpowiedział pan de Labardès, — i ja, mój Jerzy, pragnę umrzeć.
Wtedy na chwiejącym się wierzchołku góry, staczających się co chwila kamieni, pod gradem kul, który padał jako deszcz burzy, dwaj ci ludzie, dwaj niegdy przyjaciele, skrzyżowali z sobą pałasze.
Jeden i drugi szukał śmierci a nie chciał jej zadać. Ale w dziwnym tym pojedynku, czyż mogli mierzyć swe ciosy?
Równocześnie poczuli obaj, że broń ich przeszyła ciało przeciwnika.
Równocześnie padli obaj wołając:
— Żegnam cię, Jerzy.
— Żegnam, Marceli.
Obłok ognia i dymu otoczył ich jakby całunem pogrzebu; potem zabrzmiały trąbki odgłosem zwycięzkim i bębny hukiem rozległy się w dali.
Strzelcy Afrykańscy wzięli szturmem barykadę.


IV.
PODWÓJNE POŻEGNANIE.

O ile pani Herbert była niegdyś obojętną na to wszystko, co dotyczyło polityki, o tyle teraz, od czasu wyjazdu Jerzego zajmowała się temi sprawami z gorączkowym zapałem.
Słyszeliśmy sami od niej, jak się przyznawała, że nigdy nie zaglądała nawet do tych kart olbrzymich szarawego papieru, poplamionych drukarską farbą, które zwiemy dziennikami.
Obecnie, co dzień, pochłaniała ich z pięć lub sześć conajmniej, najprzeciwleglejszych odcieni i w tych kartach, które przeczyły sobie wzajem i wyścigały się o lepsze w obelgach, znajdowała żywioł niezmierny dla gorączkowego swego zajęcia, bo wszystkie mówiły o Jerzym Herbert, jedne pragnąc go wieńczyć na Kapitolu, drugie zepchnąć w błoto.
Jeśli dodamy, że owe dzienniki były to: Gazette de France, Constitutionel, Journal des Débats, Réforme, National i Démocratie pacifique, pojmie czytelnik dobrze jak z jednej strony napaści musiały być gwałtowne, jak z drugiej przesadzone pochwały.
Dyanna, legitymistka ze krwi i wychowania, widziała z głęboką boleścią, jak Jerzy przyłączał się do niezrozumiałych dla niej wybryków politycznych, brał w nich udział i sankcyonował je poniekąd powagą swego słowa, a przedewszystkiem powagą swej nieskazitelnej reputacyi.
Rzecz dziwa i niemal bezprzykładna w epoce, o której mówimy, ta dobra opinia była tak niezaprzeczoną, tak rozgłośną, że ci nawet co najbardziej napadali w Jerzym na demokrację, szanowali w nim zawsze uczciwego człowieka.
To też pani Harbert była równocześnie dumną i zrozpaczoną.
Mąż wydawał jej się bohaterem i duma jej wzrastała na myśl samą....
Ale równocześnie mówiła sobie, że ten bohater wkłada olbrzymią swą energię, wysokiego swego ducha w opłakaną sprawę i wylewała nad tem łzy gorzkie....
Nakoniec, by wszystko od razu jednym określić wyrazem, Dyanna kochała Jerzego, kochała go więcej niż kiedykolwiek, kochała go, jak za czasów poczynającej się ich miłości!
Życie upływało monotonne i smutne, ale bez zmartwień na zamku Presles.
Straszliwa śmierć generała i wicehrabiego, podwójna żałoba, którą przywdziano, oddaliła na czas nieokreślony epokę małżeństwa Blanki i Raula.
Ten ostatni był zresztą tylko jedyną osobą, przypuszczoną do towarzystwa obu kobiet.
Codziennie przybywał około południa, spędzał dzień z panią Herbert i Blanką, zostawał na obiedzie w zamku i o zmroku dopiero powracał do willi Labardès.
Cała okolica wiedziała o ułożonem już małżeństwie, to też codzienne te wizyty nie dawały strawy prowincyonalnemu plotkarstwu.
Raul, mimo niezmierne szczęście odwzajemnianej miłości, był niesłychanie smutnym.
Nie mógł pocieszyć się po odjeździe, moglibyśmy powiedzieć niemal, ucieczce Marcelego, dla którego serce jego pełnem było przywiązania i wdzięczności.
Dnie, tygodnie, miesiące przechodziły, a żadna wiadomość nie dochodziła go od przybranego jego ojca.
— Co się z nim stało? — zadawał sobie pytanie. — Gdzie on być może? Czy żyje, czy umarł? Czy ja go kiedy jeszcze zobaczę?
Każde z tych pytań było nierozwiązanym problematem i nie zmniejszało bynajmniej smutku Raula.


∗             ∗

Nastał czerwiec.
Dla mieszkańców zamku Presles, jak i dla Paryżan, widocznem było, że zbliżała się niesłychana jakaś katastrofa, że się przysposabiała w wielkiem mieście, które się cieszy tym smutnym przywilejem, że służy za kolebkę i widownię rewolucyom.
To też każdego ranka pani Herbert z coraz bardziej gorączkowym niepokojem rozdzierała opaski dzienników i starała się pośród pełnych gróźb ich kolumn znaleźć słowo swego przeznaczenia, nazwisko męża.
Listonosz wioskowy przybywał zazwyczaj około dziewiątej rano do zamku.
Dyanna przyjęła zwyczaj wychodzenia naprzeciw niego z Blanką aż do końca długiej alei, by o pól godziny wcześniej mieć wiadomości.
Siadała na ławeczce kamiennej, którą ocieniały olbrzymie topole i czytała chciwie.
— I cóż? — pytała ją Blanka.
— Nie... nie jeszcze.. — odpowiadała — ale czaję, że chwila się zbliża... czuję to... widzę dobrze... słyszę szum wulkanu....
— Nie chciałabyś pojechać do Paryża, aby być obok Jerzego?...
— Po co? niczemu nie mogłybyśmy przeszkodzić, nic powstrzymać, — Jerzy nie należy już do mnie, ale do swego stronnictwa.
A w duszy dodała pani Herbert:
— Po co? On mnie już nie kocha.
Pewnego poranka o wpół do dziewiątej, Dyanna i Blanka były już na końcu alei tuż przed kratą parkową.
Listonosz nie przybywał.
Nie widać było nawet nigdzie w dali na drodze jego lakierowanego kaszkietu, niebieskiej bluzy z czerwonym kołnierzem i skórzanej torebki.
— Spóźnił się, — wyszeptała dani Herbert.
— To może my zanadtośmy się spieszyły... — odpowiedziała Blanka.
Po chwili pani Herbert spojrzała na zegarek.
— Trzy kwadranse na dziewiątą, — rzekła, — dla czegóż on nie przychodzi?
— Jakieś nieszczęście musiało się stać poczcie, z pewnością, — ozwało się dziewczę.
— Tak... z pewnością.
Przypuszczenie to wydawało się zupełnie prawdopodobnem...
Cóż to wreszcie półgodzinne opóźnienie!... Dwadzieścia razy daleko większe opóźnienia nie zostały spostrzeżone....
A jednak niepokój widocznym był w oczach Dyanny i pulsa jej biły przyspieszonym tętnem.
Dziewiąta wybiła.. potem wpół do dziesiątej, potem dziesiąta....
Dyanna już nic nie mówiła.
Purpurowe plamy wystąpiły jej na pobladłych policzkach.
— Powróćmy do zamku... — ozwała się zmienionym głosem.
Zanim opuściły parkową kratę, raz jeszcze spojrzała Dyanna na drogę wiodącą do Tulonu.
W całej długości białawej wstęgi, jak mogło oko zasięgnąć, droga ta była pustą...
Obie panie powróciwszy do zamku, zastały już podane śniadanie, siadły do stołu, ale ani jedna ani druga nic jeść nie mogły.
Dyanna przywołał zaufanego sługę.
— Siadaj na koń, — rzekła mu, — jedź do Tulonu, zobacz się z dyrektorom poczty i spytaj go odemnie dla czego to tak się opóźniły dziś listy i pisma...
W południe powrócił służący.
Wszedł do salonu z miną dziwnie pomięszaną, strwożoną, bladą z przestrachu.
— I cóż, — spytała żywo pani Herbert, — co się stało?...
— To, proszę pani, że dzisiaj nie przyszła wcale poczta.
— A czy wiesz dla czego?
— Opowiadają okropne rzeczy.
— Jakież to?...
— Utrzymują, że podpalono z czterech stron Paryż, z którego nie zostanie kamień na kamieniu.... Utrzymują, że krew płynie strumieniami przez ulice, że stawiać będą gilotyny po wszystkich miastach, jak za czasów pierwszej rewolucyi. W Tulonie galernicy usiłowali bunt podnieść... zabili trzech strażników, wołając, że mają prawo do wolności i że wszystkie ludy są sobie braćmi; nareszcie trzeba było zamknąć ich w więziennym dziedzińcu i wtoczyć na ten dziedziniec działa, przy których stoją kanonierzy z zapalonymi lontami....
Cóż Dyannę obchodzili galernicy?
Ale natomiast głuche te a trwożące pogłoski, były to pogłoskami z Paryża! Czy w głębi całej tej przesady nie tkwi coś prawdy?
Pani Herbert czuła, że w głowie jej się mąci, ale mówiła sobie:
— Odwagi, trzeba walczyć z sobą, trzeba się pokonać. Jestem potrzebną Blance.
Raul tego dnia przybył nieco później niż zwykle.
Jeździł do Tulonu i on również przywoził z tamtąd zastraszające wieści, a jakkolwiek starał się uspokoić trwogę obu kobiet, sam dzielił ją, to było widoczne.
Dzień ten był niesłychanie długim i smutnym nieskończenie. Sny smutne, złowróżbne zapełniły Dyannie krótką odpoczynku chwilę w ciągu nocy, co po tym dniu nastąpiła.
We wszystkich tych snach przed jej oczyma stawał Jerzy. Przemawiał w nich, działał jak istota żywa; ale miał w piersi ranę głęboką i krwawiącą jeszcze, przez którą wraz z tą krwią musiało ujść życie.
Skoro dzień zaświtał, Dyanna powiedziała sobie z rozpacznem przeświadczeniem:
— Umarli... Już umarł!... Nie żyje!...
Jednakże jak wczoraj i wcześniej nawet jeszcze jak wczoraj, pani Herbert i Blanka poszły czekać na skraj alei.
Nie zawiodło ich na ten raz oczekiwanie.
Listonosz niósł ogromną pakę gazet a co lepsza jeszcze list, list od Jerzego!
— A! — zawołała Dyanna, poznając pismo, — on pisze do mnie! Więc przeczucia moje były kłamliwemi! on żyje!...
Otwarła list pisany przez Jerzego o północy w kawiarni w przeddzień walki demokracyi i socyalizmu.
Kiedy go ukończyła nie wymówiła ani słowa. Krzyknęła tylko i padła zemdlona na piasek alei.
List zawierał następne wyrazy:
»Moja droga, ukochana Dyanno, dochodzimy do ostatecznego rozwiązania, do kryzys, której wynik jest bardzo wątpliwym. Jutro stronnictwo, do którego należę, odniesie zwycięztwo lub zostanie w proch startem; ale zwycięzkie czy zwyciężone, brodzić będzie we krwi, bo walka, która się gotuje, będzie straszliwą, taką jak może żadna dotąd z walk bratobójczych ludzi, co synami jednej ojczyzny.
«Rezultat tej walki Bogu jest tylko wiadomym, ludzie nic o nim wiedzieć nie mogą, ja widzieć go już nie będę.
«Mówię Ci to z zupełną pewnością; w chwili, w której ten list otrzymasz, moje serce bić już przestanie od dawna; zasnę w spokoju śmierci, jak zasypia wędrowiec zmęczony z nadejściem wieczora na gościnnem łożu, co mu przyrzeka odpoczynek.
«Jutro kule posypią się na bruk Paryża, jak grad, co czasem pustoszy winnice we wrześniu.... Ja pierś moją nadstawię tym kulom.
»Teraz, kochana Dyanno, masz słowo mej tajemnicy, powód, dla którego cię opuściłem, dla którego dalej żyć jest mi niepodobieństwem takiem, że żyć już nie chcę....
»List, który pisałaś do mnie przed siedmnastu laty, a który wówczas mnie nie doszedł, znajduje się w moich rękach od wigilii dnia mego od was odjazdu. Ty wiesz co list ten zawiera....
»Nie powiadam Ci, że Ci przebaczam, bo nie mam Ci nic do przebaczenia.. jesteś czystą jak anioł, dusza twa i serce są bez zmazy.
»Ja to wszystko wiem, Dyanno i kocham cię i dla tego właśnie, że miłość moja dla Ciebie jest niezmierną, musiałem utracić szczęście, bo nie umiałbym zapomnieć.
»Mimowolnie myśl moja wciąż wracała do tej okropnej nocy, w której ty stałaś się ofiarą, ale nie wspólniczką zbrodni.
»Wszystko wiem, jak widzisz, Dyanno, wszystko, nawet nazwisko winowajcy i nie mam nawet tego prawa, by iść do tego winowajcy i odebrać mu życie, bom moje ja mu winien, bo to człowiek honoru i gdyby nie ja, nigdy... nie, nigdy nikczemny fakt nocy 10-go maja nie byłby został spełnionym.
»Widzisz przeto, że muszę umrzeć, to też umrę.
»Żegnaj, żegnaj mi na zawsze, droga i ukochana moja Dyanno.
»Powiedzą, że padłem od kuli... Ty będziesz wiedzieć. Ty jedna, że mnie zabiło wspomnienie.
»Raz jeszcze żegnam Cię... kochać Cię będę do ostatniego mego tchnienia i Twoje to imię wymawiać będą jeszcze stygnące me usta,

»Jerzy.«
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

∗             ∗

Tegoż samego dnia, Raul de Simeuse otrzymywał list ze stemplem paryzkim.
Był to list od Marcelego Labardès.
A list ten był następującej treści:
»Piszę do ciebie z polowego szpitala Val-de-Grâce, moje drogie dziecko. Doktorzy mówią, że mam jeszcze dwie lub trzy godziny do życia, a ponieważ przyrzekłem ci, że raz jeszcze, zanim umrę, otrzymasz odemnie wiadomość, dotrzymuję słowa...
«Posłuchaj mojej spowiedzi, dziecko moje i pamiętaj o tem, że nigdy jeszcze kapłan nie odmówił rozgrzeszenia umierającemu, zwłaszcza też gdy ten umierający od lat dwudziestu, nie przeżył jednej godziny swego życia bez żalu i wyrzutów sumienia....
«Wiesz już, że ojciec twój ostatnie tchnienie wydał na mojem ręku... ale nie wiedziałeś dotychczas z czyjej padł dłoni....
«Raulu... nie przeklinaj mnie....
«Owa ręka, co mu zadała cios śmiertelny... to była moje ręka... ręka najlepszego jego przyjaciela!...
«Przysięgam ci, że on mi przebaczył... ty mi przebacz jak on...
«Ręka moja drży... zaćmiewa się w oczach... siostra Miłosierdzia, a raczej anioł, co czuwa nademną u łoża, powie ci za chwilę, że wszystko już skończone....
«Zegnaj, Raulu... żegnaj, moje dziecko... kochałem cię serdecznie... idę do twego ojca...

»Marceli de Lab...«

Ostatnie litery nazwiska nie były już nakreślone, ręce konającego snąć zbrakło już siły.
Nieco poniżej były słowa innem nakreślone pismem, pismem kobiecem, eleganckiem, dystyngowanemu arystokratycznem.
«Kapitan Marceli de Labardès umarł tej nocy o godzinie drugiej w szpitalu Val-de-Grâce, polecając ducha swego Bogu i wymawiając nazwisko pana Hania de Simeuse

»Siostra Henryka.«

∗             ∗

We dwa dni później dzienniki ogłosiły nazwiska ważniejszych powstańców, poległych na barykadach.
Pośród nich znajdowało się nazwisko reprezentanta ludu: Jerzego Herbert.


∗             ∗

Małżeństwo Raula i Blanki odbyło się w następnym roku, w październiku 1849 roku.
Młodzi małżonkowie zamieszkali zamek Presles wraz z Dyanną, której włosy pobielały jak dziewiczy, nietknięty ludzką stopą śnieg na szczytach Pyreneów.
Mają dwoje dzieci uroczych, dwóch chłopców.
Pierwszy otrzymał imię Jerzego, drugi Marcelego.

KONIEC.




  1. Dodano przez wikiźródła





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.