Rodzina de Presles/Tom II/XXVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVI.
POMYSŁ GONTRANA.

W chwili, kiedy jeźdźcy dojechali do skrzyżowania się dróg, z których jedna prowadziła do miasta, druga zwracając na prawo wiodła w kierunku willi Jerzego Herbet, Gontran nagle zatrzymał konia.
— Co to? — spytał pan de Polart, — więc pan nie jedziesz ze mną do Tulonu?...
— Nie, — odpowiedział młody człowiek, — tu pana opuszczam.
— Gdzież pan jedziesz?
— Powracam do zamku.
— Co za myśli... Czyżbyś pan przypadkiem chował do mnie żal za naszą poprzednią rozmowę?
— Bynajmniej.
— W takim razie dla czegóżby nie towarzyszyć mi kawałek jeszcze?
— Nie mam innego tłómaczenia, nad ten chyba powód, że czuję potrzebę powrócenia do domu.
— Jak ci się podoba, kochany wicehrabio.... Wiem ja to z doświadczenia, że bywają chwile, w których człowiekowi czarno jest jakoś w duszy. Samotność w takich razach wydaje się człowiekowi najcenniejszą i najbardziej upragnioną w świecie rzeczą. Wracajże pan, ale nie zapominaj, że jutro siadamy do stołu punkt o dwunastej.
— Nic nie zapomnę.
— Do widzenia i staw się pan punktualnie.
Baron Polart wyciągnął rękę do Gontrana, który nie śmiał odmówić jej przyjęcia, odwzajemniając jednak uścisk z łatwym do odgadnienia wstrętem.
Młody człowiek zwrócił konia w stronę zamku Presles i spinając z jakimś rodzajem wściekłości rumaka ostrogą, popędził w czwał po drodze, osłoniętej w dali stuletniemi drzewy zamkowego parku; gęsty tuman kurzu wzniósł się za nim.
Pan de Polart z wzrokom rozpromienionym, z uśmiechem na ustach poglądał za odjeżdżającym.
— Ot, biedny chłopak, — mówił sobie w myśli, — który złorzeczy mi w tej chwili z całego serca!... Byleż tylko w tej szalonej jeździe nie skręcił gdzie karku!... Zabrałby wówczas z sobą moje pięćdziesiąt tysięcy talarów na tamten świat a toby wcale był nietęgi interes; ale gdzie tam! koń jego pewny jest w nogach a on sam jest jeźdzcem pierwszej siły.... Dojedzie bez szwanku.
Uspokojony temi uwagami, baron Polart puścił się umiarkowanym truchtem, pogwizdując półgłosem melodyę polki.
Tymczasem koń Gontrana pędził jak wicher, jak zamieć gnana grudniowemi wichry, a młody człowiek nie zadowolniony jeszcze z tego szalonego biegu, wciąż go spinał ostrogą i podniecał szpicrutą i głosem.
Gdyby nie ubiór jeźdźca, nie godzina i miejsce sceny, które nie nadawały się do romantycznych fantazyi, możnaby porównać Gontrana do bladego jeźdźca z Bürgerowskiej ballady: Hurra! umarli prędko jadą!
Oczywiście, nie pędził on w celu prędszego przybycia do zamku.
Pochłaniając tak przestrzeń, przecinając powietrze jak kula co wybiega z wylotu armaty, Gontran chciał się zagłuszyć, usiłował zapomnieć.
Miliony iskier przebiegały przed jego oczyma, szum jakiś dziwny napełniał mu uszy, w komórkach mózgu poczynała robić mu się próżnia, wrażenie zastępowało u mego myśl w tej chwili zupełnie.
Stan ten, który równocześnie był czemś w rodzaju zawrotu głowy i upojenia, stanowił dla Gontrana szczęście względnie rzeczywiste, ale niestety krótkotrwałe, po upływie bowiem kwadransa, bruk dziedzińca ozwał się pod uderzeniem podków konia, okrytego pianą, który sam z siebie zatrzymał się przed wschodami zamkowego ganku.
Gontran przybył do domu.
Machinalnie zsiadł z konia i nie spotkawszy nikogo poszedł wprost do swoich pokojów, w których się zamknął.
Tu rzucił się na krzesło i zaledwie upłynęło kilka minut a już smutne myśli, na chwilę wygnane, obiegły go napowrót tłumnie.
Z trwogą i wzrastającą rozpaczą rozpatrywał się w sytuacyi takiej jaką ona była rzeczywiście i po raz pierwszy w życiu począł zastanawiać się nad złem, które zawsze sobie samemu wyrządzał.
Zastanawiał się, — mówimy, — ale tak jak się zastanawiać może umysł wynaturzony, zdeprawowany głęboko. Gontran przeklinał i opłakiwał błędy które go doprowadziły nad brzeg przepaści, w którą wpaść miał wedle wszelkiego prawdopodobieństwa; ale nie żałował bynajmniej, że błędy te popełnił... Miał żal ale nie wyrzuty Sumienia. Nie wyrzucał sobie nic prócz chyba niezręczności.
Na myśl hańbiącej zależności, w którą popadł, płakał z wściekłości. Rumienił się myśląc o tem, że się dał złapać jak głupiec na występku spełnianym, ale nie rumienił się za sam występek.
Przez chwil kilka rozpacz Gotrana była tak wielką, że pod wpływem nerwowego rozdrażnienia młody człowiek pomyślał na seryo o samobójstwie, o poszukaniu sobie w grobie tego spokoju, który, jak mu się zdało niepodobieństwem już dlań będzie znaleźć kiedykolwiek w życiu.
— A! — szepnął — ten nędznik Polart sądzi i mówi, że w ostatniej chwili zbraknie mi odwagi i że nie będę umiał umrzeć.... A więc zobaczy, że się mylił a ohydne spekulacye, które oparł na mojem niewolnictwie, zawiodą go haniebnie!... Za wiele obciąłeś, panie baronie Polart. A zatem nic mieć nie będziesz!...
Na jednej ze ścian pokoju rozwieszona była broń.
Młody człowiek podszedł do tej ściany.
Fuzye, pistolety, florety, pałasze mięszały się z sobą w fantastycznym nieładzie pośród ciężkich średniowiecznych rapierów, sztyletów weneckich, toledańskich puginałów a wreszcie dziwacznych a zatrutych broni Wschodu.
Po kilkominutowym egzaminie, Gontran wybrał sobie wreszcie pistolet.
Zdjął z haka ten pistolet, godzien by zwrócił na siebie uwagę znawcy bogatą swą prostotą.
— Ten przynajmniej jest wiernym przyjacielem, nie zawodzi nigdy i można nań liczyć do ostatka!... — wymówił półgłosem wicehrabia z melodramatycznym akcentem.
Słysząc ten wykrzyk, możnaby sądzić, że to jeden z tych ludzi, którzy w ciągu długiego życia nie doznali nic prócz zdrady i zawodów.
On zaś, odkąd żył na świecie, jak wiemy, miał jednego tylko nieprzyjaciela, prawda, że zażartego i niezmęczonego: a nieprzyjacielem tym był on sam sobie....
Młody człowiek z systematyczną powolnością, która zdawała się niezawodnym symptomatem silnego postanowienia, nabił broń, co go miała przenieść do lepszego świata.
Dokonawszy tego, zasiadł przed biurkiem, istnem arcydziełem współczesnem pierwszym latom panowania Ludwika XVI.
Na tem to biurku pisywała zazwyczaj pani Presles, a w kilka miesięcy po śmierci hrabiny, Gontran nie spytawszy nawet o zezwolenie generała, uznał za właściwe przyswoić je sobie i wydał rozkaz wniesienia go do swego pokoju.
— Trzeba, żeby mnie żałowano!... — szepnął maczając pióro i kreśląc następne linije:
»Ojcze mój!
»Te kilka słów, które piszę, a które czytać będziesz, zawierają ostatnią prośbę, ostatnie życzenie umierającego....
»Dotknąłem Cię nieraz w życiu i często bywałem powodem Twego zmartwienia, a teraz w chwili gdy oczy moje zamknąć się mają na zawsze, czuję cały ciężar tych win moich i żałuję za nie i opłakuję je z głębi serca....
»Okropne postanowienie, które dziś powziąłem zmartwi Cię, mam bolesne przeświadczenie tego.... Wierzaj, że nie mogłem postąpić inaczej jak postępuję.... Okoliczności, o których dzięki Bogu nie dowiesz się nigdy, sprawiają, że za powinność uważam sobie opuścić ten świat, na którym jestem niepotrzebnym i gdzie byłbym już od dawna ciężarem wszystkim moim gdyby nie niezmierna, nie wyczerpana ich dla mnie pobłażliwość....
»Błagam Cię zatem, Ojcze, byś mi przebaczył śmierć moją jak mi tylekroć przebaczałeś życie....
»Ostatnie to już z wszelką pewnością zmartwienie, jakie Ci sprawię.
»Powiedz obu moim siostrom, Dyannie i Blance, że o nich i o Tobie jest moja myśl ostatnia i że je proszę, by o swym bracie myślały bez goryczy i modliły się za niego
»Żegnam Cię, Ojcze mój, za chwilę nie będziesz już miał syna.

»Gontran de Presles«.

Wicehrabia odczytał ten list, nie bez pewnego zadowolnienia miłości własnej i powiedział sobie:
— Zdaje mi się, że wcale niezgorzej.... Bez wątpienia jest w nim coś takiego, że wzruszyć by zdołał kamienne nawet serce!... W tydzień zapomną wszystkich wad moich a wynajdywać będą same tylko cnoty. Nieszczęściem ja już tylko nie będę mógł powrócić, by się przypatrzeć temu.... Wielka to szkoda.
Gontran wyjął drugi arkusz papieru, złożywszy i włożywszy w kopertę list przeznaczony dla ojca i począł pisać:
»Stanowczo, Panie baronie (skoro takim jest tytuł, który uznałeś za właściwe sobie nadawać), grałeś ze mną w grę niezbyt szczęśliwie obmyśloną.... Zbyt ciężko dawałeś mi uczuć moje okowy, zrywam je więc i uciekam ci.
»W ostatniej chwili, jak pan utrzymywałeś, zbraknąć mi miało odwagi.
»Jak się zdaje złym byłeś pan prorokiem.
»Nie mówię ci »do widzenia«, panie baronie. Nie zobaczę cię już a to mi sprawia rzeczywistą przyjemność, nawet wobec dość poważnych okoliczności, w których się znajduję.
»Jakkolwiek rodzina de Polart jest dość blizko spokrewnioną z rodem de Presles’ôw (przynajmniej wedle tego co pan utrzymujesz.... choć na to nie dajesz coprawda dowodów), upoważniam pana z całego serca, byś po mnie nie przywdziewał żałoby.
»Kończę, życząc panu na przyszłość zręczniejszych kombinacyj i spekulacyj szczęśliwszych niż ta, która się wali, dzięki pistoletowi, który ujmuje w tej chwili prawa dłoń wielce Mu mało oddanego sługi

»Wicehrabia Gontran de Presles.«

Włożywszy list ten w kopertę, napisał na nim adres: Panu baronowi de Polart, Hotel Royal w Tulonie, następnie zaś zapalił święcę, aby zapieczętować oba listy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.