Rodzina de Presles/Tom II/XXVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVII.
INNY ZAMYSŁ GONTRANA.

Gontran zapalił świecę i zabrał się do zapieczętowania obu napisanych przed chwilą listów.
Zaledwie wszakże rozpalił u jej płomienia lak wonny, na którym wycisnąć miał swój herb rodzinny, przerwał sobie nagle tę czynność.
Daleko to jest od czary do ust, tak przynajmniej utrzymuje mądrość narodów.
Między pierwszą myślą o samobójstwie a urzeczywistnieniem tej myśli, leży przestrzeń ogromna.
Gontran działał w najlepszej wierze, powziąwszy postanowienie odebrania sobie życia, tak samo gdy pisał listy, które tu powtórzyliśmy.
Nagle wiatr powiał z innej strony. Młody człowiek począł nagle z innej strony przyglądać się całej sprawie.
Słaby uśmiech zarysował się na jego ustach pobladłych, płomień przelotny zaświecił w zaćmionych jego żem a oczach.
— Trzeba przyznać, — wymówił półgłosem, — naprawdę za głupi! Jeszcze tylko kilka minut a byłbym odegrał strasznie głupią rolę!...
Zabijać się!...
A to po co, jeśli łaska?...
»Śmierć moja nie przyniosłaby szkody nikomu odwrotnie byłaby korzyścią dla wszystkich... i wszyscy też cieszyliby się i śmieli z mojej bezprzykładnej głupoty....
»Naprzód skorobym tylko umarł, baron Polart zjawiłby się u ojca i przedsiawiłby mu oblig na pięćdziesiąt tysięcy franków, noszący jego podpis i z obawy, aby nie rzucić plamy na pamięć moją, ojciec by mu wypłacił bez najmniejszej kwestyi....
»Następnie w wieku mego ojca, wobec tego stanu osłabienia przedwczesnego a postępującego tak szybkim krokiem, mało prawdopodobnem się wydaje, bądżcobądź mówi tam baron Polart, byśmy potrzebowali długo czekać na sukcesyę.... Otóż zabijając się, pomnożyłbym o pięć do sześciukróć sto tysięcy franków, jak głupiec, majątek każdej z sióstr moich!... Widzę już jak Jerzy Herbert zaciera ręce, idąc za moim pogrzebem, bo on mnie cierpieć nie może ten miły szwagierek!...
»Nie, nie, prawdziwie chciałem postąpić jak głupiec!... Na szczęście czas jeszcze się cofnąć i cofam się....
»Zresztą, przychodzi mi pomysł, którego wynik okazać się może cudownym, jeśli go będę umiał przeprowadzić.... Jeśli przeciwnie nie uda mi się, położenie moje i tak już pogorszyć się nie może w żadnym razie!...
»Od jutra spróbuję a może los, który prześladuje mnie bez litości od tak dawna, zechce nakoniec stać się przychylniejszym dla mnie!...
Tak sformułowawszy długi ten monolog Gontran zapalił u płomienia świecy dwa listy, które były już bezpotrzebne i rzucił je w kominek.
Potem nabity pistolet powiesił napowrót na ścianie.
Wybrał sobie starannie cygaro i zszedł do parku, aby tam w ciszy dojrzeć mógł plan, który majaczył mu w głowie i po którym, jak wiemy, spodziewał się, najszczęśliwszych rezultatów.
Młody człowiek nie powrócił już tego dnia do Tulonu i był niezmiernie wesoły i ujmujący podczas obiadu, przy którym generał, nieco cierpiący nie pojawił się.
Dodajmy, że Jerzy i Dyanna unikali wszelkiego wspomnienia o panu Polart, co do którego ich opinia jest nam już znaną.


∗             ∗

Nazajutrz raniutko, Gontran kazał osiodłać sobie konia, ażeby stawić się na zaproszenie barona, który, jak wiemy, wydawał śniadanie dla wybranych członków Klubu Przemysłu i Sztuki....
Szacowny ten baron, nawiasem trzeba to powiedzieć, winien był to małe zadośćuczynienie swoim uczestnikom w grze, od niejakiego czasu bowiem szczęście, jak się zdało odwróciło się kompletnie a mlodzi Tulończycy, zamiast, jak przewidywali, zbogacać się łupem baronowskich dostatków, widzieli z żalem, jak własne ich pieniądze przechodziły do jego kieszeni z akuratnością doprowadzającą do rozpaczy.
Dwóch czy trzech spróbowało okazać pewnego rodzaju zdziwienie z powodu tego tak zdumiewającego a stałego szczęścia....
Ale ogólne oburzenie, jakie to wywołało, zmusiło ich do milczenia.
Bo i jakże było możliwem posądzać o oszustwo w karty człowieka tak wysoce dystyngowanego jak baron, który na samym wstępie do Klubu, przegrał tyle a umiał przegrywać z takim spokojem?
Sam tylko Gontran wiedział najlepiej, co sądzić o tem dziwnem szczęściu barona....
Ale Gontran nic nie mówił i miał potemu słuszne powody....
Zanim opuścił zamek i puścił się w drogę do Tulonu, młody człowiek tak jak dnia poprzedniego zatrzymał się przed tą ścianą swej sypialni, na której broń była rozwieszona; tylko, że dziś z odmienną przychodził tu intencyą.
Zdjął i rozłożył na znanem nam już biurku, z pół tuzina sztyletów puginałów i myśliwskich kordelasów. Te ostatnie odsunął prawie natychmiast a cała uwaga jego skoncentrowała się na najmniejszego rozmiaru broni.
Z pośród tych ostatnich wybrał mały sztylet wenecki z najczystszej stali o ostrzu krótkiem i dość cienkiem.
Przyjrzawszy mu się długo i uważnie, zbadawszy siłę żelaza, która była niezmierną mimo swego szczupłego rozmiaru, włożył go napowrót w pochwę z karmazynowego aksamitu haftowanego srebrem i włożył go w kieszeń.
Dodajmy tu, że podczas całego egzaminowania broni na twarzy jego nie było bynajmniej wyrazu okrucieństwa, owszem twarz ta była najzupełniej spokejną i że widocznie przeto nie zajmowały go myśli mordercze.
Cóż zatem zamierzał czynić z tym sztyletem wybieranym tak starannie....
Zobaczymy to niezadługo.
O milę mniej więcej od zamku spotkał Marcelego de Labardès i Raula de Simeuse w powozie.
Wicehrabia zatrzymał swego konia i podał rękę młodzieńcowi i byłemu oficerowi, jakkolwiek nie łudził się i czuł wybornie wstręt, jakim względem niego przejęty był ten ostatni.
— Dzień dobry, panowie, — rzekł im — czy to nie do zamku jedziecie przypadkiem?...
— Tak, — odpowiedział Marceli.
— Tem gorzej....
— Dla czego?
— Ponieważ zmuszacie mnie do żałowania tego szczerze, iż nieobecność pozbawi mnie możności nacieszenia się waszem towarzystwem....
— A więc, kochany Gontranie, — ozwał się Raul, który, jak wiemy, pragnął zawsze mimo wszystko okazywać się uprzejmym dla brata ukochanej swej Blanki, — któż ci przeszkadza zawrócić i pojechać razem z nami?
— Chciałbym módz to uczynić... ale na nieszczęście to rzecz niepodobna. Przyjąłem zaproszenie na dzisiejszy ranek....
— Czy nie odgadujesz Raulu, — rzekł Marceli z lekką ironią, — że wicehrabia ma niezawodnie schadzkę z nowym swoim a tak nieodłącznym przyjacielem, baronem Polart?
— Czy pan znasz barona, panie de Labardès?... — spytał Gontran zdziwiony tonem swego interlokutora.
— Nie, dzięki Bogu!... Wczoraj widziałem go po raz pierwszy w życiu, ale to mi wystarcza naj — kompletniej, aby być pewnym, że ten jegomość jest błaznem najgorszego gatunku i zrobiłbyś mi pan wielką przyjemność, gdybyś mu to powtórzył w mojem imieniu.
— Słowo daję, — odpowiedział Gontran z nieco wymuszonym uśmiechem, — wyznam, że wolę nie po» dojmować się zupełnie tej misyi. Dodam, że nie podzielam zupełnie pańskiego zapatrywania, które raziłeś tu tak energicznie.
— Jeśli pan go nie podzielasz, tem gorzej dla pana!... — odpowiedział Marceli. — Zdaje mi się, że będę dobrym prorokiem przepowiadając panu, że niezadługo będziesz miał toż samo co ja o nim mniemanie... Może jednak już wówczas będzie za późno....
Gontran zmuszony był przyznać przed samym sobą, że przenikliwość pana de Labardès nie zawiodła go bynajmniej w tym wypadku, ale nie wydał się z tem ani trochę i odpowiedział tylko:
— Jesteś pan strasznie surowym.
— Nie, tylko sprawiedliwym. Przyszłość dowiedzie panu tego, żem się nie mylił.... Wierzaj mi zresztą, panie wicehrabio, że nie pozwoliłbym sobie tak przemawiać do pana, gdyby mi nie dawała do tego tytułu serdeczna przyjaźń moja i życzliwość dla całej rodziny państwa, boć wiem to wybornie, że jesteś absolutnym panem twoich czynów i że to, co czynisz, nie może mnie obchodzić....
Potem natychmiast dojął:
— Jakże się ma dziś generał?
— Dobrze, o ile mi się zdaje, — odparł Gontran, — bom go nie widział przed wyjazdem.
— Czułość synowska prawdziwie wzruszająca, — pomyślał pan Labardès.
— A panie? — spytał Raul.
— W chwili, gdym wychodził z mego pokoju, dowiedziałem się przez jednego ze służących, że siostry moje przechadzały się razem po parku.... Do widzenia, panowie, nie chciałbym powstrzymywać was dłużej.
— Do widzenia, — odpowiedział Marceli, — i wiergaj mi pan, odczep się od tego twego barona Polart.
Nowy zamieniono uścisk dłoni, poczem rozjechali się każdy w swoją stronę, powóz i jeździec.
We trzy kwadranse później, Gontran zsiadał z konia i oddawał swego wierzchowca jednemu ze stajennych hotelu »Marynarki Królewskiej«.


∗             ∗

Miejscem, obranem przez pana Polart na wielkie śniadanie, które dziś dawał, była najwspanialsza z tulońskich restauracyi.
Na dole jej był wielki salon pełen złoceń i niesmacznych malowideł; na górze był mniejszy nieco salon, urządzony z niemniejszym przepychem i gustem i z tuzin małych tajemniczych gabinecików, zaopatrzonych w wyściełane otomany i wszelkie inne akcesorya prawdziwie paryzkiego komfortu.
Dzięki temu komfortowi a obok tego dzięki wybornym gatunkom win, w które zawsze zaopatrzoną była piwnica restauratora, zakład jego cieszył się takiem powodzeniem, jakiem w Paryżu cieszą takie gastronomiczne zakłady jak Café Riche, Café anglais albo Maison Brebant.
Tulończyk żyjący z szykiem byłby sobie uważał za ubliżenie, gdyby mu przyszło jadać gdzieindziej jak w tym zakładzie o arystokratycznej klienteli. Oficerowie marynarki spotkawszy się z sobą gdzieś o kilka tysięcy mil od Francyi na morzu tu sobie naznaczali miejsce schadzki za powrotem.
Nakoniec siedem ósmych przygód miłosnych wśród półświatka znajdowały rozwiązanie w tych tajemniczych gabinetach, o których wspomnieliśmy przed chwilą.
Czytelnik nasz pojmie teraz łatwo, że wybór barona Polart musiał koniecznie paść na tę restauracyę właśnie.
W chwili kiedy Gontran przestąpił próg wielkiego salonu pierwszego piętra, wszyscy inni biesiadnicy w liczbie piętnastu byli już tam zgromadzeni.
Restaurator w białym krawacie z serwetą na ręku przyjmował wśród licznych ukłonów i zgięć we dwoje z najwyższą uniżonością, ostatnie zlecenia barona.
Stół nakryty był z przepychem, godnym renomowanych paryzkich zakładów, które wymieniliśmy powyżej.
Przed każdym talerzem wznosiła się cała baterya kieliszków najrozmaitszych rozmiarów i srebrny kosz napełniony lodem, z którego wynurzała się butelka różowego szampana.
Na marmurowej białej olbrzymiej konsoli stał ustawiony symetrycznie cały zastęp butelek, rozkosznie pieszcząc oko rozmaitością form i poważną powloką pajęczyny.
Radosne hura! powitało przybycie Gontrana.
Baron Polart, serdeczny jego przyjaciel wyszedł na jego spotkanie z wyciągniętemi ramiony i przycisnął go do swej opancerzonej w białą pikę piersi z najgorętszym wylewem sympatyi.
— Bravo, kochany wicehrabio! — wołał. — Jak widzisz czekaliśmy już tylko na ciebie....
— Czyż się spóźniłem? — spytał Gontran.
— O, nie, przybyłeś nawet o pięć minut za wcześnie właściwie a jednak tym panom i mnie było już niemal smutno, żeś tak długo nie przybywał....
Potem zwracając się do gospodarza baron Polart dodał:
— Teraz jesteśmy już w zupełnym komplecie i możesz nam pan kazać podawać kiedy ci się podoba....
— Natychmiast, panie baronie.
Restaurator po raz ostatni zgiął się we dwoje ze zwinnością kauczukowej maryonetki i wyszedł.
Pan Polart uprowadził Gontrana w zagłębienie jednego z okien i spytał go półgłosem:
— A cóż, wicehrabio, to zaproszenie, czy je masz już?...
— Nie jeszcze....
Baron brwi zmarszczył.
Gontran przecież dodał natychmiast:
— Ale wspomniałem kilka słów dziś rano ojcu o tem, że pragnąłbym oczywiście zobaczyć przyjaciela mego u naszego stołu i od pierwszych słów widzę, że najmniejszej nie dozna rzecz ta trudności....
— Przewybornie! otóż to idzie dobrze a ja jestem tem zachwycony, wicehrabio, ze względu na ciebie daleko więcej jeszcze niż na siebie; bo kiedy ja sobie wbiję co w głowę to rzecz ta stać się musi za jakąkolwiekbądź cenę, choćby przyszło zburzyć świat cały nawet dla dostania jednego laskowego orzecha, którego w danej chwili bym zapragnął....
Gontran pod nieco wymuszonym uśmiechem ukrył trwogę, która go przejmowała gdy słuchał tych słów pana Polart.
— Nie ma potrzeby świat burzyć, kochany baronie, — odpowiedział, — bo i bez tego wszystko pójdzie po pańskiej myśli....
Pan de Polart pochwycił rękę Gontrana i uścisnął ją z wyrazem niezmiernej serdeczności, odpowiadając:
— Na honor, jestem tem zachwycony i pewien jestem, że pozostaniemy zawsze najlepszymi przyjaciółmi, co mi prawdziwie większą sprawia przyjemność, niżbym to panu wypowiedzieć umiał, bo niech mnie dyabli wezmą, mój kochany wicehrabio, ja cię kocham szalenie!...
— Tak, — pomyślał Gontran, — kochasz mnie jak myśliwiec kocha zwierzynę... jak wilk owcę... jak kania kocha skowronka.
W tej chwili czterej lokaje wnieśli uroczyście i ustawili na srebrnych fajerkach półmiski, z których rozchodziła się wonna para potraw wytwornych.
Restaurator kroczył za nimi pompatycznie.
— Do stołu, panowie, do stołu!... — zawołał pan Polart. — Dobre śniadanie ma to wspólnego z królem, że nigdy czekać nie powinno!....



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.