Rodzina de Presles/Tom III/Epilog/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rodzina de Presles |
Data wyd. | 1884-1885 |
Druk | Drukarnia Noskowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Amours de province |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Od strony bulwaru Tempie, zgromadził się tłum zmieszany ludzi w bluzach i surdutach, uzbrojonych to w karabiny, to w pistolety, to wreszcie w myśliwskie strzelby.
Pośród tych grup tu i owdzie kręciły się kobiety, rozdając naboje i powiewając małemi czerwonemi chorągiewkami.
Widać tam było również dwóch mężczyzn czarno ubranych, których po ich odznakach łatwo było poznać natychmiast, jako reprezentantów ludu.
Wojska powstańcze wieńczyły u szczytu barykadę.
Skoro pośród nich padł jeden, drugi go zastępował natychmiast, stając na jego skrwawionym trupie.
Chwilami zagrzmiało działo a pięćdziesiąt strzałów ręcznej broni odpowiadało mu naraz echem.
Wtedy bulwar, artylerzyści, barykada, wszystko znikało pod powłoką dymu, jak to czasem widzieć można w teatrze lub w cyrku.
Nie widać było nic, prócz błękitnawego obłoczku, przedziurawianego od chwili do chwili bladawemi błyskawicami wystrzałów.
Potem obłok ten rozpraszał się, poszarpany na szmaty, które czepiały się drzew bulwarowych, dachów domów, ulatywały w powietrze i wreszcie, uniesione wiatrem, nikły w przestrzeni.
Poprzez ten obłok rozszarpany, oko mogło znowu rozpatrzeć się w podwójnem polu walki i widziało jak za każdym razem stosy trupów urastały z jednej jak z drugiej strony.
Za każdy raz więcej było krwi na bruku barykady i więcej krwi na pyle bulwarów.
Jednakże strzały armatnie wolniały i zrzadka już tylko odpowiadały na rotowy ogień powstańczy.
Zobaczmyż dla czego:
Pięciu czy sześciu najlepszych strzelców republikańskich zasadziło się po za wywrócony omnibus, który stanowił część barykady i tam, jak najwyborniej schronieni i mogący dobrze mierzyć, oczekiwali, by się zbliżyli artylerzyści do swych armat z lontem w dłoni i ilekroć któren stanął, kładli trupem kolejno każdego na lawecie działa.
Biedni żołnierze padali jak domki z kart.
Nagle ustał ogień ręczny jak na komendę i przez kilka sekund na bulwarze zapanowała cisza zupełna, głęboka.
Artylerzyści cofali działo po za obręb, w którym dosięgały kule.
Powstańcy skorzystali z tej chwili odpocznienia, by usunąć rannych i trupów, a trupy te były liczne.
Czuć było zresztą doskonale, że cisza ta miała potrwać zaledwie przeciąg błyskawicy.
Nagle od strony Ambique, posłyszano trąbki szarży szalonej, zaciekłej.
Równocześnie pędził batalion i zajął sobą całą szerokość szosy.
Byli to Afrykańscy strzelcy, którzy wzięli byli właśnie barykadę w walce na bagnety.
Powstańcy dopuścili, by batalion podszedł kuł nim na pięćdziesiąt kroków i przyjęli go straszliwymi ogniem.
Pierwszy szereg padł niemal cały.
Ci co szli za nim stąpali po trupach towarzyszy i postępowali naprzód.
Drugi raz dany ogień podziurawił ich szeregi, ale nie zmusił do cofnięcia się.
— Kilku podeszło aż pod barykadę i wdarło się nią.
Ale zanim doszli do jej szczytu, padli ugodzeni i stoczyli się nazad.
Oficerowie krzyczeli: Stój! celem uporządkowania szeregów do ponownej bitwy.
Strzelcy Afrykańscy stanęli i czekali nieporuszeni i spokojni pod gradem kul, który ich osypywał strumieniem i dziesiątkował bez przerwy.
Wytchnienie to wszakże było króciutkie.
Trąbki zagrzmiały na gwałtowną szarżę i bohaterscy żołnierze, z kapitanem na czele, którego obnażony pałasz iskrzył się w gorących promieniach czerwcowego słońca, na nowo rzucili się ku zaimprowizowanemu wałowi, którego każdy kamień wyrwany z bruku, zdało się, śmierć wyrzucał.
W tym szalonym ataku iluż to padło ludzi?
Niestety, nikt ich nie liczył!...
Kapitan Afrykańskich strzelców doszedł w tej chwili do szczytu barykady.
Naprzeciw niego z pistoletem w dłoni, stanął jeden z powstańców; jeden z tych, którzy to na czarnem ubraniu mieli odznaki reprezentantów.
Popatrzyli sobie oko w oko i poznali się.
— Jerzy!... — zawołał jeden.
— Marceli!... — odpowiedział drugi.
— Przyjaciele bądź co bądź, nieprawdaż, — wymówił zcicha pan de Labardès.
— Nie, — odparł Jerzy, — wrogowie mimo wszystko!....
— Wrogowie? dla czego?
— Marceli, pamiętaj na noc 10-go maja!...
— O! mój Boże!... więc ty wiesz!...
— Wiem wszystko i nie mogę żyć dłużej. Broń się Marceli!
I Jerzy, odrzucając na bok pistolet, chwycił za pałasz jednego z poległych.
— I ja, — odpowiedział pan de Labardès, — i ja, mój Jerzy, pragnę umrzeć.
Wtedy na chwiejącym się wierzchołku góry, staczających się co chwila kamieni, pod gradem kul, który padał jako deszcz burzy, dwaj ci ludzie, dwaj niegdy przyjaciele, skrzyżowali z sobą pałasze.
Jeden i drugi szukał śmierci a nie chciał jej zadać. Ale w dziwnym tym pojedynku, czyż mogli mierzyć swe ciosy?
Równocześnie poczuli obaj, że broń ich przeszyła ciało przeciwnika.
Równocześnie padli obaj wołając:
— Żegnam cię, Jerzy.
— Żegnam, Marceli.
Obłok ognia i dymu otoczył ich jakby całunem pogrzebu; potem zabrzmiały trąbki odgłosem zwycięzkim i bębny hukiem rozległy się w dali.
Strzelcy Afrykańscy wzięli szturmem barykadę.