Rodzina de Presles/Tom III/Epilog/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
PODWÓJNE POŻEGNANIE.

O ile pani Herbert była niegdyś obojętną na to wszystko, co dotyczyło polityki, o tyle teraz, od czasu wyjazdu Jerzego zajmowała się temi sprawami z gorączkowym zapałem.
Słyszeliśmy sami od niej, jak się przyznawała, że nigdy nie zaglądała nawet do tych kart olbrzymich szarawego papieru, poplamionych drukarską farbą, które zwiemy dziennikami.
Obecnie, co dzień, pochłaniała ich z pięć lub sześć conajmniej, najprzeciwleglejszych odcieni i w tych kartach, które przeczyły sobie wzajem i wyścigały się o lepsze w obelgach, znajdowała żywioł niezmierny dla gorączkowego swego zajęcia, bo wszystkie mówiły o Jerzym Herbert, jedne pragnąc go wieńczyć na Kapitolu, drugie zepchnąć w błoto.
Jeśli dodamy, że owe dzienniki były to: Gazette de France, Constitutionel, Journal des Débats, Réforme, National i Démocratie pacifique, pojmie czytelnik dobrze jak z jednej strony napaści musiały być gwałtowne, jak z drugiej przesadzone pochwały.
Dyanna, legitymistka ze krwi i wychowania, widziała z głęboką boleścią, jak Jerzy przyłączał się do niezrozumiałych dla niej wybryków politycznych, brał w nich udział i sankcyonował je poniekąd powagą swego słowa, a przedewszystkiem powagą swej nieskazitelnej reputacyi.
Rzecz dziwa i niemal bezprzykładna w epoce, o której mówimy, ta dobra opinia była tak niezaprzeczoną, tak rozgłośną, że ci nawet co najbardziej napadali w Jerzym na demokrację, szanowali w nim zawsze uczciwego człowieka.
To też pani Harbert była równocześnie dumną i zrozpaczoną.
Mąż wydawał jej się bohaterem i duma jej wzrastała na myśl samą....
Ale równocześnie mówiła sobie, że ten bohater wkłada olbrzymią swą energię, wysokiego swego ducha w opłakaną sprawę i wylewała nad tem łzy gorzkie....
Nakoniec, by wszystko od razu jednym określić wyrazem, Dyanna kochała Jerzego, kochała go więcej niż kiedykolwiek, kochała go, jak za czasów poczynającej się ich miłości!
Życie upływało monotonne i smutne, ale bez zmartwień na zamku Presles.
Straszliwa śmierć generała i wicehrabiego, podwójna żałoba, którą przywdziano, oddaliła na czas nieokreślony epokę małżeństwa Blanki i Raula.
Ten ostatni był zresztą tylko jedyną osobą, przypuszczoną do towarzystwa obu kobiet.
Codziennie przybywał około południa, spędzał dzień z panią Herbert i Blanką, zostawał na obiedzie w zamku i o zmroku dopiero powracał do willi Labardès.
Cała okolica wiedziała o ułożonem już małżeństwie, to też codzienne te wizyty nie dawały strawy prowincyonalnemu plotkarstwu.
Raul, mimo niezmierne szczęście odwzajemnianej miłości, był niesłychanie smutnym.
Nie mógł pocieszyć się po odjeździe, moglibyśmy powiedzieć niemal, ucieczce Marcelego, dla którego serce jego pełnem było przywiązania i wdzięczności.
Dnie, tygodnie, miesiące przechodziły, a żadna wiadomość nie dochodziła go od przybranego jego ojca.
— Co się z nim stało? — zadawał sobie pytanie. — Gdzie on być może? Czy żyje, czy umarł? Czy ja go kiedy jeszcze zobaczę?
Każde z tych pytań było nierozwiązanym problematem i nie zmniejszało bynajmniej smutku Raula.


∗             ∗

Nastał czerwiec.
Dla mieszkańców zamku Presles, jak i dla Paryżan, widocznem było, że zbliżała się niesłychana jakaś katastrofa, że się przysposabiała w wielkiem mieście, które się cieszy tym smutnym przywilejem, że służy za kolebkę i widownię rewolucyom.
To też każdego ranka pani Herbert z coraz bardziej gorączkowym niepokojem rozdzierała opaski dzienników i starała się pośród pełnych gróźb ich kolumn znaleźć słowo swego przeznaczenia, nazwisko męża.
Listonosz wioskowy przybywał zazwyczaj około dziewiątej rano do zamku.
Dyanna przyjęła zwyczaj wychodzenia naprzeciw niego z Blanką aż do końca długiej alei, by o pól godziny wcześniej mieć wiadomości.
Siadała na ławeczce kamiennej, którą ocieniały olbrzymie topole i czytała chciwie.
— I cóż? — pytała ją Blanka.
— Nie... nie jeszcze.. — odpowiadała — ale czaję, że chwila się zbliża... czuję to... widzę dobrze... słyszę szum wulkanu....
— Nie chciałabyś pojechać do Paryża, aby być obok Jerzego?...
— Po co? niczemu nie mogłybyśmy przeszkodzić, nic powstrzymać, — Jerzy nie należy już do mnie, ale do swego stronnictwa.
A w duszy dodała pani Herbert:
— Po co? On mnie już nie kocha.
Pewnego poranka o wpół do dziewiątej, Dyanna i Blanka były już na końcu alei tuż przed kratą parkową.
Listonosz nie przybywał.
Nie widać było nawet nigdzie w dali na drodze jego lakierowanego kaszkietu, niebieskiej bluzy z czerwonym kołnierzem i skórzanej torebki.
— Spóźnił się, — wyszeptała dani Herbert.
— To może my zanadtośmy się spieszyły... — odpowiedziała Blanka.
Po chwili pani Herbert spojrzała na zegarek.
— Trzy kwadranse na dziewiątą, — rzekła, — dla czegóż on nie przychodzi?
— Jakieś nieszczęście musiało się stać poczcie, z pewnością, — ozwało się dziewczę.
— Tak... z pewnością.
Przypuszczenie to wydawało się zupełnie prawdopodobnem...
Cóż to wreszcie półgodzinne opóźnienie!... Dwadzieścia razy daleko większe opóźnienia nie zostały spostrzeżone....
A jednak niepokój widocznym był w oczach Dyanny i pulsa jej biły przyspieszonym tętnem.
Dziewiąta wybiła.. potem wpół do dziesiątej, potem dziesiąta....
Dyanna już nic nie mówiła.
Purpurowe plamy wystąpiły jej na pobladłych policzkach.
— Powróćmy do zamku... — ozwała się zmienionym głosem.
Zanim opuściły parkową kratę, raz jeszcze spojrzała Dyanna na drogę wiodącą do Tulonu.
W całej długości białawej wstęgi, jak mogło oko zasięgnąć, droga ta była pustą...
Obie panie powróciwszy do zamku, zastały już podane śniadanie, siadły do stołu, ale ani jedna ani druga nic jeść nie mogły.
Dyanna przywołał zaufanego sługę.
— Siadaj na koń, — rzekła mu, — jedź do Tulonu, zobacz się z dyrektorom poczty i spytaj go odemnie dla czego to tak się opóźniły dziś listy i pisma...
W południe powrócił służący.
Wszedł do salonu z miną dziwnie pomięszaną, strwożoną, bladą z przestrachu.
— I cóż, — spytała żywo pani Herbert, — co się stało?...
— To, proszę pani, że dzisiaj nie przyszła wcale poczta.
— A czy wiesz dla czego?
— Opowiadają okropne rzeczy.
— Jakież to?...
— Utrzymują, że podpalono z czterech stron Paryż, z którego nie zostanie kamień na kamieniu.... Utrzymują, że krew płynie strumieniami przez ulice, że stawiać będą gilotyny po wszystkich miastach, jak za czasów pierwszej rewolucyi. W Tulonie galernicy usiłowali bunt podnieść... zabili trzech strażników, wołając, że mają prawo do wolności i że wszystkie ludy są sobie braćmi; nareszcie trzeba było zamknąć ich w więziennym dziedzińcu i wtoczyć na ten dziedziniec działa, przy których stoją kanonierzy z zapalonymi lontami....
Cóż Dyannę obchodzili galernicy?
Ale natomiast głuche te a trwożące pogłoski, były to pogłoskami z Paryża! Czy w głębi całej tej przesady nie tkwi coś prawdy?
Pani Herbert czuła, że w głowie jej się mąci, ale mówiła sobie:
— Odwagi, trzeba walczyć z sobą, trzeba się pokonać. Jestem potrzebną Blance.
Raul tego dnia przybył nieco później niż zwykle.
Jeździł do Tulonu i on również przywoził z tamtąd zastraszające wieści, a jakkolwiek starał się uspokoić trwogę obu kobiet, sam dzielił ją, to było widoczne.
Dzień ten był niesłychanie długim i smutnym nieskończenie. Sny smutne, złowróżbne zapełniły Dyannie krótką odpoczynku chwilę w ciągu nocy, co po tym dniu nastąpiła.
We wszystkich tych snach przed jej oczyma stawał Jerzy. Przemawiał w nich, działał jak istota żywa; ale miał w piersi ranę głęboką i krwawiącą jeszcze, przez którą wraz z tą krwią musiało ujść życie.
Skoro dzień zaświtał, Dyanna powiedziała sobie z rozpacznem przeświadczeniem:
— Umarli... Już umarł!... Nie żyje!...
Jednakże jak wczoraj i wcześniej nawet jeszcze jak wczoraj, pani Herbert i Blanka poszły czekać na skraj alei.
Nie zawiodło ich na ten raz oczekiwanie.
Listonosz niósł ogromną pakę gazet a co lepsza jeszcze list, list od Jerzego!
— A! — zawołała Dyanna, poznając pismo, — on pisze do mnie! Więc przeczucia moje były kłamliwemi! on żyje!...
Otwarła list pisany przez Jerzego o północy w kawiarni w przeddzień walki demokracyi i socyalizmu.
Kiedy go ukończyła nie wymówiła ani słowa. Krzyknęła tylko i padła zemdlona na piasek alei.
List zawierał następne wyrazy:
»Moja droga, ukochana Dyanno, dochodzimy do ostatecznego rozwiązania, do kryzys, której wynik jest bardzo wątpliwym. Jutro stronnictwo, do którego należę, odniesie zwycięztwo lub zostanie w proch startem; ale zwycięzkie czy zwyciężone, brodzić będzie we krwi, bo walka, która się gotuje, będzie straszliwą, taką jak może żadna dotąd z walk bratobójczych ludzi, co synami jednej ojczyzny.
«Rezultat tej walki Bogu jest tylko wiadomym, ludzie nic o nim wiedzieć nie mogą, ja widzieć go już nie będę.
«Mówię Ci to z zupełną pewnością; w chwili, w której ten list otrzymasz, moje serce bić już przestanie od dawna; zasnę w spokoju śmierci, jak zasypia wędrowiec zmęczony z nadejściem wieczora na gościnnem łożu, co mu przyrzeka odpoczynek.
«Jutro kule posypią się na bruk Paryża, jak grad, co czasem pustoszy winnice we wrześniu.... Ja pierś moją nadstawię tym kulom.
»Teraz, kochana Dyanno, masz słowo mej tajemnicy, powód, dla którego cię opuściłem, dla którego dalej żyć jest mi niepodobieństwem takiem, że żyć już nie chcę....
»List, który pisałaś do mnie przed siedmnastu laty, a który wówczas mnie nie doszedł, znajduje się w moich rękach od wigilii dnia mego od was odjazdu. Ty wiesz co list ten zawiera....
»Nie powiadam Ci, że Ci przebaczam, bo nie mam Ci nic do przebaczenia.. jesteś czystą jak anioł, dusza twa i serce są bez zmazy.
»Ja to wszystko wiem, Dyanno i kocham cię i dla tego właśnie, że miłość moja dla Ciebie jest niezmierną, musiałem utracić szczęście, bo nie umiałbym zapomnieć.
»Mimowolnie myśl moja wciąż wracała do tej okropnej nocy, w której ty stałaś się ofiarą, ale nie wspólniczką zbrodni.
»Wszystko wiem, jak widzisz, Dyanno, wszystko, nawet nazwisko winowajcy i nie mam nawet tego prawa, by iść do tego winowajcy i odebrać mu życie, bom moje ja mu winien, bo to człowiek honoru i gdyby nie ja, nigdy... nie, nigdy nikczemny fakt nocy 10-go maja nie byłby został spełnionym.
»Widzisz przeto, że muszę umrzeć, to też umrę.
»Żegnaj, żegnaj mi na zawsze, droga i ukochana moja Dyanno.
»Powiedzą, że padłem od kuli... Ty będziesz wiedzieć. Ty jedna, że mnie zabiło wspomnienie.
»Raz jeszcze żegnam Cię... kochać Cię będę do ostatniego mego tchnienia i Twoje to imię wymawiać będą jeszcze stygnące me usta,

»Jerzy.«
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

∗             ∗

Tegoż samego dnia, Raul de Simeuse otrzymywał list ze stemplem paryzkim.
Był to list od Marcelego Labardès.
A list ten był następującej treści:
»Piszę do ciebie z polowego szpitala Val-de-Grâce, moje drogie dziecko. Doktorzy mówią, że mam jeszcze dwie lub trzy godziny do życia, a ponieważ przyrzekłem ci, że raz jeszcze, zanim umrę, otrzymasz odemnie wiadomość, dotrzymuję słowa...
«Posłuchaj mojej spowiedzi, dziecko moje i pamiętaj o tem, że nigdy jeszcze kapłan nie odmówił rozgrzeszenia umierającemu, zwłaszcza też gdy ten umierający od lat dwudziestu, nie przeżył jednej godziny swego życia bez żalu i wyrzutów sumienia....
«Wiesz już, że ojciec twój ostatnie tchnienie wydał na mojem ręku... ale nie wiedziałeś dotychczas z czyjej padł dłoni....
«Raulu... nie przeklinaj mnie....
«Owa ręka, co mu zadała cios śmiertelny... to była moje ręka... ręka najlepszego jego przyjaciela!...
«Przysięgam ci, że on mi przebaczył... ty mi przebacz jak on...
«Ręka moja drży... zaćmiewa się w oczach... siostra Miłosierdzia, a raczej anioł, co czuwa nademną u łoża, powie ci za chwilę, że wszystko już skończone....
«Zegnaj, Raulu... żegnaj, moje dziecko... kochałem cię serdecznie... idę do twego ojca...

»Marceli de Lab...«

Ostatnie litery nazwiska nie były już nakreślone, ręce konającego snąć zbrakło już siły.
Nieco poniżej były słowa innem nakreślone pismem, pismem kobiecem, eleganckiem, dystyngowanemu arystokratycznem.
«Kapitan Marceli de Labardès umarł tej nocy o godzinie drugiej w szpitalu Val-de-Grâce, polecając ducha swego Bogu i wymawiając nazwisko pana Hania de Simeuse

»Siostra Henryka.«

∗             ∗

We dwa dni później dzienniki ogłosiły nazwiska ważniejszych powstańców, poległych na barykadach.
Pośród nich znajdowało się nazwisko reprezentanta ludu: Jerzego Herbert.


∗             ∗

Małżeństwo Raula i Blanki odbyło się w następnym roku, w październiku 1849 roku.
Młodzi małżonkowie zamieszkali zamek Presles wraz z Dyanną, której włosy pobielały jak dziewiczy, nietknięty ludzką stopą śnieg na szczytach Pyreneów.
Mają dwoje dzieci uroczych, dwóch chłopców.
Pierwszy otrzymał imię Jerzego, drugi Marcelego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.