<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
MEDALION

Twarz Dyanny popadła więcej jeszcze, podczas kiedy jej ręka zaciśnięta kurczowo wyjęła ze skryteczki biurka jakiś przedmiot niewielki, owinięty w poczwórną bibułkę.
Pani Herbert zwolna odwinęła tę bibułkę, z której ukazał się medalion, zawierający w wązkiej złotej ramce portret, malowany na słoniowej kości młodego jeszcze mężczyzny, wielkiej piękności.
Nie ma w słowniku ludzkim wyrazów na oddanie tego wrażenia, które na widok tego portretu odbiło się na jej twarzy.
Błędny wzrok skazanego na śmierć nie może wyrażać głębszej męczarni, kiedy spocznie na wiązaniu szubienicy, u którego niebawem zawisnąć ma jego głowa.
Znanym nam już jest ten portret, który na Dyannie czynił tak okropne wrażenie, widzieliśmy go już na piersiach Marcelego de Labardès podczas owej wieczerzy u Jerzego Herbert i wiemy, że w ową okropną noc 10-go maja 1830 r., po licznik Marceli, medalion ten pozostawił w zaciśniętej dłoni dziewczyny, którą uratował i zgubił zarazem.
Przy uszku tego medalionu był jeszcze kawałek zerwanej wstążeczki, na której był znać zawieszonym.
Dyanna przypatrywała się długo rysom szlachetnym i wyrazistym twarzy wymalowanej na kości słoniowej; śledziła uważnie każdą ich linię, tak jakby sobie była postawiła za zadanie odtworzyć je w swej pamięci.
Im dłużej trwał ten egzamin, tem bardziej ciemniała twarz młodej kobiety. Długie jej rzęsy spuszczały się coraz bardziej na oczy przysłonięte łzami.
Nakoniec opuściła medalion z cichym szeptem:
— Nie... nie — to niepodobna... takie podobieństwo nie mogłoby być grą przypadku!... Syn tylko może być takim żywym ojca obrazem!... To musi być portret ojca Raula, bo to żywcem jego samego portret.... Zobaczywszy tę miniaturę, Blanka by się pomyliła... biedne dziecko, myślałaby, że to ten, którego zdaje jej się, że kocha... Nieszczęsna córko, nieszczęsnej matki, cóżeś zrobiła Bogu, że cię tak karze za moją nie powiem winę, ale za moje nieszczęście? O! Ty, którego świat cały zowie Bogiem miłosierdzia, Bogiem sprawiedliwości, niechaj twój grom mnie dotknie jeśli chcesz bym milczała! Niech grom Twój mnie dotknie, bo ja Ci bluźnię!... Niech grom Twój mnie dotknie, bo z duszy mojej rozdartej wznosi się ku Tobie krzyk boleści i negacyi: Nie, Ty nie jesteś dobrym!... nie Ty nie jesteś sprawiedliwym!...
I w istnym paroksyzmie szału rozpaczy, Dyanna powtórnie pochwyciła portret; zacisnęła go w drżących rękach, chcąc go zdruzgotać, zmiażdżyć.
Nagle odskoczyła oprawa złota, portret i szkiełko wypadły na dywan.
Dyanna mimowolnie już chciała go zgnieść pod swą stopą.
Ale powstrzymała się natychmiast niemal.
Portret padł wizerunkiem do posadzki i wydało się pani Herbert, że jakichś kilka słów napisanych było na odwrotnej stronie kości słoniowej.
Pochyliła się więc i podniosło ten krążek cieniutki.
Istotnie nie pomyliła się. Na kości napisany był wiersz jakiś i data.
»Dla mego ukochanego syna, Raula Simeuse.«
A pod spodem data:
»Listopad 1827«.
Czytając te słowa, które rozpraszały ostatnie powątpiewania, które mogły jeszcze istnieć w głębi jej myśli, Dyanne oczy zabłysły ponurym blaskiem.
— Raul Simeuse! — wymówią głosem powolnym i cichym. — A więc to prawda, to istotna prawda.... Raul jest, synem tego nikczemnika! O! ja to wiedziałam, ja to wiedziałam dobrze... i nie wątpiłam o tem! ale teraz mam już pewność!... teraz mam dowód niezbity w ręku... teraz nie zabraknie mi już odwagi do stawienia czoła łzom Blanki, do złamania jej serca nawet, jeśli to będzie potrzebnem... bo gdyby nawet miała przypłacić to śmiercią, ja nie dopuszczę do tego przeklętego związku.... Wolę sama razem z umarłą zstąpić do grobu, ale nie dozwolę dziecku, póki ja żyję, poślubić syna jej ojca!
Dyanna podjęła medalion z ziemi, uspokojona już, bo z jasno wytkniętą drogą postępowania na przyszłość; medalion i oprawę jego uporządkowała i schowała w skrytce szuflady, na której napowrót zajęły biżuterye dawne swe miejsce. Potem zamknęła szufladę i z całego poprzedniego zajścia nie pozostało i śladu.
Wyczerpana ze zmęczenia tych straszliwych wzruszeń, których doznawała bez przerwy począwszy od pierwszej z Blanką rozmowy, Dyanna rzuciła się na otomanę i wsparłszy głowę o poduszki puściła wodze myślom i myśl pobiegła gdzieś bez celu zatrzymując się na obojętnych przedmiotach, usiłując oddalić się od tego co jej dolegało tak boleśnie.
Ten stan półsnu, pół jawy, co to snem nie jest całkowitym, ale co niemal zawsze idzie w ślad za wiekiem nerwowemi wstrząśnieniami, począł ogarniać młodą kobietę.
Dynna śniła choć nie była uśpioną, zdał jej się, że słyszy melodyjny głos, czysty jak kryształ głos dzieweczki szepczący do jej ucha:
— Tyś mi siostrą, tyś mi matką... kocham cię... uwielbiam.
I Dyanna uśmiechała się na dźwięk tego głosu, pod ciepłem tych pocałunków. Czuła, że nowe wstępuje w nią życie.
Nagle zadrżała, otwarła oczy i głowę podniosła.
Ktoś zapukał do drzwi.
— Proszę... — odezwała się pani Herbert.
Pukanie ponowiło się.
— Czemuż nie wchodzisz.
— Proszę pani, — odpowiedział dobrze znany głos pokojowej, — drzwi są z wewnątrz zamknięte.
— To prawda.
Dyanna zapomniała zupełnie, że wchodząc do siebie, naprzód pozasuwała zasuwki.
Wstała z otomany, na której spoczywała dotychczas i otworzyła drzwi.
— Co się stało? — spytała — i czego chcesz odemnie?...
— Nic, proszę pani, to tylko pan hrabia.
— Przecież ojciec nie chory?... — zawołała Dyanna z przerażeniem.
— Nie, pani... pan hrabia kazał zapytać tylko, czyby pani nie mogła zejść do niego.
— Idź powiedz memu ojcu, że za lulka minut tam zejdę.
— Dobrze, pani.
— Czy mąż mój jest przy ojcu?
— Nie, pani.
— A panna Blanka?
— Panna przechadza się po parku... pan hrabia jest sam zupełnie....
— To dobrze, idź już.
Pokojowa wyszła.
Dyanna podeszła do lustra i przejrzała się w nim.
Bladą była niesłychanie, oczy czerwone, zapuchłe, podkrążały obwódki sino-żółte.
— Taką nie powinien mnie zobaczyć ojciec... — szepnęła kobieta, — byłby zaniepokojony.
Obmyła twarz i oczy wodą zimną, przygładziła włosy, zerwała różę z dębowej rzeźbionej żardiniery i przypięła ją do stanika.
Po tem przygotowaniu dopiero opuściła pokój i skierowała się ku pokojowi generała.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.