Rok dziewięćdziesiąty trzeci/Część trzecia/Księga trzecia/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rok dziewięćdziesiąty trzeci |
Wydawca | Bibljoteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Granowski i Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Quatrevingt-treize |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tak się odbyło powtórne skazanie na śmierć Św. Bartłomieja, który już raz poniósł śmierć męczeńską 49-go roku po Jezusie Chrystusie.
Tymczasem zbliżał się wieczór, upał się wzmagał, powietrze tchnęło drzemką popołudniową; Jurcia miała jakieś niejasne oczy. Janek poszedł do swego łóżeczka koszykowego, wyciągnął z niego worek słomą napchany, służący mu za materac, przyciągnął go pod okno, rozciągnął się na nim i rzekł:
— Połóżmy się.
Alanek oparł głowę na Janku, na Alanku Jurcia oparła swoją i troje niszczycieli usnęło.
Przez otwarte okna wchodziły do sali ciepłe podmuchy; wonie dzikich kwiatów, wzleciawszy ze wzgórzy i zapadlin, błąkały się zmieszane z wieczornem tchnieniem; przestrzeń spokojna była i miłosierna; wszystko promieniało, wszystko się śmiało, wszystko miłowało. Słońce przesyłało wszelkiej istności pieszczotę swoją, światło; harmonia, wywiązująca się z olbrzymiej słodyczy wszechrzeczy, wiała wszystkiemi porami; czuć było macierzyństwo w tej nieskończności. Co jest stworzone, jest cudem w pełnym rozwoju; dobrocią swą dopełnia swej ogromności. Zdawało się, że się odczuwa kogoś niewidzialnego, który w groźnem ścieraniu się istnień, tajemniczą osłania bacznością wątłych między mocnymi. Równocześnie pięknie było bardzo; okazałość dorównywała łaskawości. Uśpiony krajobraz osłonięty był przepyszną morą, powstałą z przemieszczania się cieni i światła nad łąkami i rzekami; dymy wznosiły się ku obłokom, jak marzenia ku wizyom. Nad wieżą Tourgue bujały ptaszęta w różnych kierunkach; jaskółki zaglądały przez okno do biblioteki, jakby się chciały przekonać, czy dzieci śpią dobrze. A one wdzięcznie ułożyły się jedno na drugiem, nieruchome, na pół obnażone, w pozach amorków; niewinne i pociągające ku sobie, wszystko troje razem nie miały i dziewięciu lat jeszcze; marzyły sennie, jak w raju, a ich marzenia odtwarzały się w nieokreślonych ust ich uśmiechach. Bóg im może szeptał do ucha, bo były ż tych, które we wszystkich językach zwą się słabe i błogosławione; były szanownie niewinne.
Wszystko zapadło w ciszę, jak gdyby tchnienie ich wątłych piersi obchodziło świat cały, jak gdyby wszelkie stworzenie tchnienia tego nasłuchiwało. Nie zadrgał listek, trawka nie zadrżała. Zdawało się, że szeroki świat gwiaździsty powściągnął swój oddech, aby nie zakłócić snu trojga pokornych śpioszków anielskich. Jakże wzniosłe jest to poszanowanie natury dla takiego drobiazgu!
Słońce miało się ku zachodowi i już dotykało prawie widnokręgu. Nagle, w łonie tego głębokiego spokoju zjawiła się błyskawica, wyskakująca z lasu a potem odgłos brutalny. Wypalono z działa. Pochwyciły ten odgłos echa i narobiły z niego łoskotu. Potworny był ten huk przeciągły, biegnący od pagórka. Zbudził Jurcię.
Podniosła nieco głowę, wyprostowała paluszek, słuchała i rzekła:
— Bum!
Odgłos ustał, wszystko znów zapadło w ciszę.
Jurcia złożyła główkę na Alanku i znów zasnęła.