Rok dziewięćdziesiąty trzeci/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Rok dziewięćdziesiąty trzeci | |
Wydawca | Bibljoteka Dzieł Wyborowych | |
Data wyd. | 1898 | |
Druk | Granowski i Sikorski | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Anonimowy | |
Tytuł orygin. | Quatrevingt-treize | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Wiktor Hugo.
ROK.
DZIEWIĘĆDZIESIĄTY TRZECI.
PIERWSZE OPOWIADANIE
WOJNA DOMOWA.
Tom I.
WARSZAWA.
DRUKARNIA
Gronowskiego i Sikorskiego.
47. Nowy-Świat 47. Дозволено Цензурою.
Варшава, 11 Іюня 1898 года.
|
W chwili, kiedy potęga Francyi republikańskiej dosięgała swego zenitu, gdy cała prawie Europa korzyła się u stóp Napoleona, marzącego już wówczas o koronie — w Besançon 26 lutego r. 1802 przyszło na świat inne dziecko genialne, któremu sądzono było równie potężne a trwalsze zdobyć tryumfy w sferze o wiele szlachetniejszej. Geniusz ten miał zbudzić poezyę z drzemki klasycznej, tchnąć w nią nowego ducha, zwrócić ku ideałom podnioślejszym, oczyścić z chwastów konwencyonalizmu bezmyślnego, ożywić prawie wszystkie gałęzie literatury pięknej, zdobyć potrójną koronę: poety, romansopisarza i dramaturga, a nadewszystko być zawsze i wszędzie niestrudzonym apostołem wolności i szlachetnym nędzy rzecznikiem. Ten olbrzym ducha to — Wiktor Hugo.
Ojciec jego Sigisbert, ożeniony z Zofią Trebuchet, wszedłszy do wojska w r. 1788, zdobył za pierwszego cesarstwa stopień generała i godność hrabiego, której zresztą nigdy nie używał. Dzielny i nieustraszony podczas walki, był w zwykłem życiu uosobieniem dobroci i poświęcenia, dając swym dzieciom przykład najlepszy obowiązku, honoru i uczuć obywatelskich > Gdy Hugo po uwolnieniu Neapolu od bandytów został gubernatorem w Arvellino, żona z trzema synami: Ablem, Eugeniuszem i Wiktorem, który nie miał jeszcze lat pięciu, wyjechała do Włoch dla połączenia się ze swym małżonkiem. Ta pierwsza podróż wśród uroczych krajobrazów włoskich nie pozostała bez wpływu na wyobraźnię dziecka, później tak potężną i wybujałą. Wkrótce potem, bo w r. 1808, pani Hugo powróciła z dziećmi do Paryża, mąż jej bowiem wysłany był do Madrytu w orszaku Józefa Bonapartego.
Opiekunem dzieci i pierwszym ich nauczycielem był stary ksiądz, który ćwiczył swych wychowańców w łacinie, greczyźnie i w historyi, przybyła zaś wkrótce i nauka języka hiszpańskiego, gdy ojciec wezwał do siebie całą rodzinę. Jakoż na wiosnę r. 1811 pani Hugo wyjechała z synami do Madrytu. Podróż ta, pełna przygód i niebezpieczeństw, dostarczyła przyszłemu poecie wrażeń obfitych, silnych, a różnorodnych. Po przybyciu do stolicy, najstarszy Abel został paziem króla Józefa, a dwaj młodsi bracia weszli do Seminaryum Szlacheckiego. Skoro jednak w rok później położenie Francuzów w Hiszpanii stawało się coraz niebezpieczniejsze, generał Hugo wyprawił żonę do Paryża z Eugeniuszem i Wiktorem. Dalszą nauką dzieci kierowała matka, zostawiając im swobodę w wyborze książek najzupełniejszą; obok więc innych autorów czytali Rousseaua, Voltaire’a i Diderota. Po upadku króla Józefa generał Hugo, powróciwszy z synem swym Ablem do Paryża, oddał młodszych chłopców do kolegium. Pierwsza niewola była dla Wiktora tem przykrzejsza, że rozdzieliła go z ukochaną Adelą Foucher, która w kilkanaście lat później miała zostać jego małżonką. Przeniesieni następnie do kolegium Ludwika W., bracia robili wielkie postępy w fizyce i w filozofii, a nadewszystko w matematyce. Poezya wszakże była główną mistrzynią Wiktora, który już w szkole pisał ody, satyry, elegie, romanse, bajki, epigramaty, naśladował Osyana, tłómaczył Wirgila, Horacyusza i Lukana, studyowal Marcyala i Ausoniusza.
Ojciec Wiktora był zwolennikiem cesarstwa, matka zaś, jako córa Wandei, była rojalistką; syn najmłodszy poszedł zrazu za matką. Już w r. 1815, jako chłopiec 13-letni, wystąpił z poematem przeciwko cesarstwu po klęsce pod Waterloo, następnie stworzył dwie tragedye p t.: Irtamène, w obronie króla, i Atheli, dalej operę komiczną, a wreszcie dramat Inez de Castro. Naturalnie te pierwociny ducha nie mają jeszcze większej wartości literackiej. W r. 1817 poeta otrzymał wzmiankę zaszczytną od Akademii francuskiej za wiersz konkursowy na temat: Aventages de l’etude („Korzyści z nauki“), a mając lat 18, zdobył od Tuluzkiej Akademii igrzysk kwiatowych pierwszą nagrodę za poematy: Statuę de Henry IV, Les Vierges de Verdun, Louis XVII i Moise sur le Nil. W r. 1821 poeta stracił matkę, którą serdecznie kochał, a w tem nieszczęściu najsłodszą pocieszycielką była mu ubóstwiana Ądela, z którą jeszcze połączyć się nie mógł ze względu na brak środków do życia, ojciec bowiem z upadkiem cesarstwa stracił cały majątek. W celu zdobycia pozycyi trwalszej założył z braćmi pismo Conservateur Littéraire, w którem drukował studya literackie o Walterskocie, Bajronie i innych, oraz satyry polityczne, przekłady poetów rzymskich, a także głębszy artykuł o „Medytacyach“ Lamartine’a. Nakoniec w r. 1822 ukazały się, zebrane w jedną książkę, Odes et Ballades.
Żaden z utworów powyżej wymienionych nie przejawiał jeszcze w ich autorze najmniejszej dążności do nowatorstwa, do rewolucyi literackiej. I owszem, młody poeta w tych pierwszych pracach nagina się z całą łatwością do wszelkich wymagań klasycznych. Teorye nawet W. Hugo w tej dobie są bardzo dalekie od romantyzmu. Chwali np. Delille’a za to, że w przekładzie „Raju utraconego“ złagodził niektóre szorstkości poematu Miltona, a gani tłómacza za nadużycie „wyrażeń antytecznch,“ które później stało się znamienną cechą wszystkich utworów W. Hugo. Dopiero ody, drukowane od r. 1823 w „Muzi-francuskiej“, świadczą o zwrocie poety do romantyzm.
Pierwszy zbiór poezyj przyniósł autorowi 7,000 franków i uznanie króla, który wyznaczył mu pensyę po 1,000 fr. rocznie. To powodzenie materyalne pozwoliło nakoniec głośnemu już wówczas autorowi poślubić p. Foucher, którą od dzieciństwa tak umiłował.
W r. 1823 wydał Hugo bezimiennie pierwszy swój romans Han D’Islande, w którym ujawniło się już bardzo silne upodobanie poety do kontrastów; jest to mieszanina grozy i dziczyzny z najtkliwszą rzewnością erotyczną. W tym czasie również powstała oda Arc de Triomphe de l’Etoile, świadcząca, że dawny rojalista chwiać się już począł w swych przekonaniach. W r. 1826 wyszedł drugi romans W. Hugo Bug Jargal, napisany przed „Hanem,“ lecz później zupełnie przerobiony, w którym autor, na tle powstania w St. Domingo, stworzył przeidealizowaną do krańcowości postać murzyna, zakochanego w kobiecie białej. W tymże roku wyszły powtórnie „Ody,“ opatrzone wstępem, który, zalecając swobodę w literaturze, stwierdza stanowcze przechylenie się poety do romantyzmu. W roku następnym W. Hugo, wzburzony zuchwalstwem ambasadora austryackiego, który, wysławszy zaproszenia na bal marszałkom Francyi, pozbawił ich tytułu książąt, zdobytych na polu walki, wystąpił ze swoją Ode là a Colonne. Silny ten utwór, dyszący nienawiścią do wrogów Francyi, potężne sprawił wrażenie. Że zaś Austrya była wówczas najsilniejszą Burbonów przyjaciółką, przeto powszechnie sądzono, że poeta wziął stanowczy rozbrat z rojalizmem.
Jakoż pomimo pensyi, którą mu da 2,000 fr. zwiększono, Hugo ochłonął ze swej sympatyi do Burbonów, a przeszedłszy chwilowo przez okres uznania dla sławy i świetności cesarstwa, pozostał przez całe swe życie republikaninem do szpiku kości.
W r. 1829 wydał poeta bezimiennie Le dernier jour d’un Condamné („Ostatni dzień skazanego“), który to utwór, napisany z mistrzowstwem niezaprzeczonem, wstrząsnął do głębi sercem Paryża. Ta opowieść głęboko psychologiczna, przedstawiająca straszny bieg myśli człowieka skazanego na gilotynę, była pierwszym protestem poety przeciw karze śmierci, którą w owych czasach tak hojnie we Francyi szafowano. Jakoż w r. 1832 broni, choć bezskutecznie, Klaudyusza Gueux od gilotyny, w r. 1839 uwalnia od niej Barbesa swym poematem, a w r. 1848, gdy kwestya kary śmierci weszła na porządek dzienny Zgromadzenia Narodowego, przemawia piorunująco za jej zniesieniem. W obronie swojej idei walczył Hugo niezmordowanie przy każdej okoliczności, składając w tych walkach dowody wielkiego serca, głębokich myśli i uczuć prawdziwie humanitarnych.
Jakkolwiek romantyzm wzrastał w silę, to jednakże klasycyzm zwietrzały a bezbarwny panował jeszcze w owej epoce. Śród zażartej walki dwu prądów zjawił się nagle Cromwell Wiktora Hugo. Już w melodramacie „Inez de Castro“ poeta zerwał z potrójną jednością akcyi, czasu i miejsca i zespolił dramatyczność z komizmem, uważając taki sposób odtwarzania życia za jedynie właściwy i dramatyczny, lecz dopiero w 7 lat później, w przedmowie do „Kromwela“, uzasadnia autor szeroko swoją teoryę i, jako prowodyr nowej szkoły, przedstawia dramat przyszłości. W przedmowie poeta twierdzi, że były trzy epoki poezyi: oda, epika i dramat. Wieki pierwotne miały lirykę, czasy starożytne epikę, a doba nowa — dramat. Oda opiewa wieczność, epika odtwarza dzieje, dramat maluje życie. Oda miała charaktery kolosalne: Adama, Kaina, Noego; epika posiadała olbrzymów: Achilesa, Atreusza, Orestesa; dramat ma ludzi: Hamleta, Otella, Makbeta. Oda zagłębia się w ideał, epika — w szczytność, dramat — w rzeczywistość. Poetyczna ta trójca w swych trzech konarach wypływa z trzech źródeł głównych, z Biblii, z Homera i Szekspira.
W „Kromwelu“ — wyjaśnia Hugo — tragedyę ma zastąpić dramat, osobę idealną — człowiek prawdziwy, a konwencyonalizm — rzeczywistość; jednem słowem, sztuka ma przejść ze sfery bohaterskiej w pozytywną, a styl ma ogarnąć wszystkie rozmaitości od epiki do komizmu, byleby nie było żadnego wiersza dla efektu. Pomimo tej teoryi „Kromwel“ spoczywa głównie na efektach scenicznych natury czysto zewnętrznej, na ciągiem trzymaniu widza w niepewności i ustawicznych niespodziankach. Strona dziejowa utworu traktowana zbyt powierzchownie.
W r. 1828, w którym poeta stracił rodziców, wyszły jego Orientales, „Pieśni Wschodnie“, odznaczające się wykwintnością formy poetyckiej. Przekonany, że przedmowa do „Kromwela“ oburzyła wielu, a nawróciła zaledwie garstkę, Hugo napisał w ciągu 24 dni nowy dramat Marion Delorme, roku 1829, który odczytany w towarzystwie takich przyjaciół, jak: Balzac, Delacroix, A. de Musset, Merimée, Sainte-Beuve, Alfr. de Vigny, Dumas, Dechamps i Taylor — zyskał gorący poklask słuchaczów. Bodaj w żadnym ze swych dramatów Hugo nie stworzył charakterów naturalniejszych. Ludwik XIII i Saverny to są postacie z krwi i ciała. Odrobiną światła i kilku rysami humorystycznemi odtworzył wybornie tego monarchę, który był melancholijny i pobożny, moralny i uparty, trwożliwy i bezsilny. Niemniej uwypukla się i Saverny, typ charakterystyczny Francuza z przymiotem narodowym stylu i zdolności do szczytnych ofiar. Unikając błędów, popełnionych przy budowie „Kromwela,“ autor świetnie dostroił swój nowy dramat do niezbędnych wymagań sceny. Na nieszczęście, cenzura burbońska wystawić sztuki nie pozwoliła. Gdy zaś Karol X, dla przejednania poety za tę odmowę, podwyższył mu pensyę do 4,000 fr., Hugo, do głębi oburzony, zrzekł się jej całej raz na zawsze.
Wówczas to w przeciągu trzech tygodni napisał „Ernaniego“ wierszem tak pięknym i silnym, jakiego już w żadnej ze sztuk późniejszych nie spotykamy. Jest to dramat wrzący zapałem młodzieńczym, pełen świeżości i energii. Wystawienie „Ernaniego“ było uroczystością narodową i jednocześnie najgorętszą walką klasyków z romantykami. Sykanie starej szkoły zlewało się z oklaskami nowej, a frazesy, które dziś przechodzą bez wrażenia, wówczas gorączkowały. Był to dopiero początek walki, która, nie ograniczając się na stolicy, wrzała z równą gwałtownością i na prowincyi, doprowadzając nawet do pojedynków. „Ernani“ zawdzięczał rozgłos więcej temu, że był manifestem nowej szkoły, niż rzeczywistej wartości swojej. Sztuka ta, melodramatyczna w założeniu, poetyczna w języku, a malownicza w całości, i dziś jeszcze robi wrażenie żywością akcyi i zapałem liryzmu ognistego, grzeszy jednak brakiem prawdy w przedstawieniu głównych postaci, które istnieją i poruszają się w świecie fikcyjnym pod nieubłaganą dłonią fatalizmu. Bądźcobądź, „Ernani“ wywalczył nowemu dramatowi prawo obywatelstwa i zapewnił tryumf romantyzmowi.
Po tem zwycięztwie, Hugo, rozstawszy się na krótko z dramatem, wrócił do romansu i w r. 1831 wydał Notre Dame de Paris („Katedra Najświętszej Maryi Panny“), która to powieść, gdyby jej autor niczego więcej nie napisał — zapewniłaby mu nieśmiertelność. Naród przyjął ten utwór z zachwytem; pisarze tacy, jak Sainte Beuve, Alf. de Musset, Jules Janin, Eug. Sue i inni stwierdzili w nim arcydzieło pierwszego rzędu. Hugo zaś tak mówi o niem w przedmowie: „Jest to obraz Paryża w wieku XV-m i wieku XV-go w stosunku do Paryża. Ludwik XI zjawia się w jednym rozdziale i decyduje o rozwiązaniu. Książka niema pretensyj historycznych, jakkolwiek maluje zgodnie z prawdą, chociaż szkicowo i ubocznie, stan moralności, wiary, praw, sztuk, a nawet cywilizacyi w wieku XV. Nie jest to wszakże najważniejsza część książki. Jeżeli ma jaką zasługę, to chyba w tem tylko, że jest nawskroś dziełem wyobraźni, kaprysu i fantazyi“. Do tej charakterystyki dodajmy jeszcze, że budowa powieści jest mistrzowska, bajka paląco ciekawa, charaktery główne odtworzone z niesłychaną prawdą psychologiczną, treść bogata i pouczająca, a język piękności nieporównanej. Powieść miała powodzenie bezprzykładne; w ciągu roku wyczerpano dziesięć edycyj, a wydań późniejszych moc wielką.
„Marion Delorme,“ zakazana przez Burbonów, doczekała się przedstawienia po ich upadku w r. 1831, wywołując ten sam entuzyazm krańcowy i te same napaści co „Ernani,“ od którego jest znacznie lepsza. Następna sztuka Le Roi s’amuse („Król się bawi“), zakazana po pierwszem przedstawieniu, nie różni się ani duchem, ani formą od poprzednich, chociaż sięga do wyższych granic namiętności niż tamte. Trzy te sztuki pisane są wierszem, następne prozą.
Lucrece Borgia, napisana w r. 1832, ma wiele podobieństwa z „Inez de Castro.“ Bohaterka tego melodramatu, pomimo ogromu swych zbrodni, nie robi wrażenia wielkości — pewna pospolitość jest ostateczną jej cechą. Brak tu również owego humoru, który rozjaśniał posępne sytuacye sztuk poprzednich; zginął on razem z formą poetyczną. Oto co sam poeta mówi o dwu ostatnich dramatach: „Jaka jest myśl rdzenna w Le roi s’amuse? A oto taka. Weź bezkształtność fizyczną najpotworniejszą, oświeć ją ze wszystkich stron złowrogim blaskiem kontrastów, potem tchnij w nią duszę i umieść w niej uczucie najczystsze, jakie jest dane człowiekowi, t. j. miłość ojcowską, a istota potworna stanie się piękną... Co to jest „Lukrecya Borgia?“ Weź potworność moralną najohydniejszą, umieść ją tam, gdzie się uwypukli najlepiej... w sercu kobiety, potem zespól z tą potwornością moralną uczucie czyste, najczystsze, jakiego kobieta doświadczać może — miłość macierzyńską — a potwór będzie interesował, zmusi do łez, obudzi litość, tak, że dusza potworna stanie się dla oczu waszych prawie piękną. Macierzyństwo oczyszczające potworność moralną — oto „Lukrecya Borgia.“
Nowy dramat Marie Tudor (r, 1833) stoi o wiele niżej od poprzednich, grzeszy bowiem nadmiarem dziwactw w języku i budowie, a próżen jest wszelkiej poezyi. Z bohaterki zrobił autor jakąś virago sangwiniczną i lubieżną, wymyślającą jak straganiarka, a groźną jak furya. W tym czasie napisał Hugo l’Etude sur Mirabeau, będące apologią tego polityka. Jest to rodzaj obrony sumienia, która stwierdza wzrost przekonań, dążących do wyswobodzenia umysłu z kajdan przesądów. W r. 1835 Teatr Francuski zażądał od poety nowego dramatu. Był nim Angelo, który pod względem budowy i efektów szybkich a silnych należy do lepszych sztuk tego pisarza. Poeta tak o nim mówi: „Zamiarem moim było przedstawić dwa smutne, a całkiem różne charaktery: kobiety w społeczeństwie i kobiety po za społeczeństwem; jedna usiłuje wyzwolić się z pod despotyzmu, druga walczy w obronie przed pogardą; tamta hamuje pokusy cnotą — ta opłakuje swoje winy; autor usiłował potępić to, co na potępienie zasługuje, t. j. mężczyznę za surowość jego i społeczeństwo za głupotę. “ — Bądźcobądź, w trzech dramatach ostatnich zauważyć łatwo wzrost przesady w treści i w dyalogach, oraz upodobanie do środków mistycznych. Pełno tu, jak w komedyi hiszpańskiej, ścian ruchomych, przejść tajemnych, schodów ukrytych, nie brak też siepaczów, szpiegów, morderców i murzynów niemych; są subtelne trucizny włoskie i narkotyki, a na zawołanie, pod ręką, antydoty, jednem słowem, mnóstwo mistyfikacyj i cudów.
Meyerber i inni słynni muzycy prosili W. Hugo o przerobienie „Notre-Dame de Paris“ na libretto. Odmówił zrazu, lecz później napisał La Esmeralda, do której stworzyła muzykę panna Bertin. W r. 1837 poeta stracił brata Eugeniusza, którego serdecznie kochał i w tymże roku otrzymał od Ludwika Filipa godność oficera legii honorowej, a od książąt Orleańskich obraz Saint-Evre’a, przedstawiający Inez de Castro. Praca dla teatru nie przeszkadzała poecie tworzyć pieśni. Już w r. 1831 wyszły Feuilles d’Automne („Listki jesienne“), piękne poematy liryczne, w których autor opiewa wszystko czego doświadczył, co czul, co ukochał, wskrzesza drogie wspomnienia rodziców, wielbi żonę, która była ozdobą domowego ogniska, dzieci rozkoszne w swej piękności, krajobrazy, które pochłaniał, drzewa, pod któremi zażywał cienia, jednem słowem, przyroda i uczucia nawskroś osobiste od najpierwszych rojeń dziecinnych, aż do wielkich porywów męża — zlewają się w tych poematach melodyjnych w piękną harmonię. W r. 1835 zjawiły się Les chants de Crépuscule („Pieśni zmierzchu“), w których poeta, trzymając ciągle rękę na pulsie czasu, snuł swe refleksye na temat wypadków politycznych lat ostatnich i skarżył się, że nie może zrozumieć tej półciemności, która go wszędzie otaczała. Autor w tej epoce należał już do opozycyi, ze względów socyalnych raczej niż politycznych. W następnym tomie poematów (r. 1837) p. t. Les Voix Interieures „Głosy wewnętrzne“ Hugo, pragnąc być apostołem doskonalenia się ludzkości, wdraża w umysły pojęcia moralne, zaleca równowagę ducha i bezstronność, potępia próżność i nędzne zawiści ludzkie. W tym samym roku dał Hugo dla sceny jedną z najlepszych sztuk swoich p. t. Ruy Blas, osnutą na tle miłości królowej dla swego sługi, który zostaje ministrem. Humor rzetelny stanowi główną ozdobę tego dramatu. W poematach p. t. Les Rayons et les Ombres („Blaski i cienie“, r. 1840) poeta, wracając do swej idei ulubionej doskonalenia ludzkości, głosi cześć swoją dla ludzi pracy i pogardę dla gnębicieli, wyraża swą miłość dla wszystkich służących dobrej sprawie i współczucie dla tych, którzy cierpieć muszą w jej obronie, korzy się przed każdą nędzą, a oddaje hołd poświęceniu. Tu także wyjawia autor swą głęboką miłość przyrody, która, podług niego, musi być dla poety takim samym przedmiotem kultu, jak myśl i sumienie.
Ostatnią pracą W. Hugo dla teatru był dramat Les Burgraves, wykończony w r. 1842, a wystawiony, po wielu trudnościach, w Komedyi Francuskiej r. 1843. Jako poemat, sztuka ta należy do najszlachetniejszych prac poety, jako dzieło sceniczne — do najsłabszych. Wprowadzone do sztuki postacie to posągi olbrzymie, przerastające zwykłą skalę życia, a pozbawione krwi i ciała. Żadnej namiętności w tych figurach świetnie wyrzeźbionych, ale zimnych. Zjadliwe krytyki i napaści, których był przedmiotem, jako dramaturg, zwłaszcza po wystawieniu „Lukrecyi“ Ponsarda, zniechęciły poetę do sceny, tak, że już odtąd nic nie wystawił, pomimo, że miał gotowe inne dramaty, jak: Les Jumeaux („Bliźniaki“), Torquemada, L’Épée („Szpada“), La Grande Mère („Babka“) i Peut-étre Frére de Gavroche („Może to brat Gawrosza“), które, za wyjątkiem „Torkwemady”, wyszły dopiero w pracach pośmiertnych poety. Jakkolwiek zasługi W. Hugo dla dramatu nowożytnego są bezsprzeczne, to jednak pisarz ten był w scenicznych utworach swoich więcej lirykiem niż dramaturgiem. Sztuki jego są melodramatami, których liryzm potężny tak nas olśniewa i zaślepia, że na razie o wadach utworu zapominamy.
Już w r. 1836 W. Hugo był kandydatem do Akademii, lecz upadł; to samo powtórzyło się i w parę lat później. Dopiero w r. 1841 wszedł on do grona „nieśmiertelnych“, mając za sobą z ludzi wybitnych Lamartine’a, Chateaubrianda, Villemain’a, Mignet’a, Cousin’a i Thiers’a — a przeciw sobie: Delavigne’a i Scribego. W przemowie ku uczczeniu poprzednika, Lemerciera, poeta między innemi zaznaczył, że posłannictwem każdego autora jest szerzenie cywilizacyi, obrona mas nieszczęśliwych, żądnych polepszenia swego bytu, nawoływanie do zwiększania szkół i księgarni, oraz szerzenie miłości prawa i swobody. W r. 1845 Hugo był mianowany parem Francyi. Od r. 1849, w którym został deputowanym Paryża do Zgromadzenia Prawodawczego, Hugo był już republikaninem zdecydowanym. To też, gdy w r. 1851 nastąpił słynny zamach stanu, poeta wystąpił z całą energią przeciwko tyranii Napoleona, wskutek czego był zmuszony opuścić Francyę na długo.
Przyjechawszy wprost do Brukselli, ogłosił tu książkę p. t. Napoleon le petit, którą dzisiaj trzeba uważać za proroczą. Oto jak ocenia późniejszego bohatera z pod Sedanu: „On jest tylko dusicielem nocnym wolności, człowiekiem, który potruje swoich żołnierzów nie chwalą, jak Napoleon I, lecz winem; będzie to pigmejczyk — tyran swojego ludu. Wielkość, nawet w hańbie, nie tkwi w charakterze tego człowieka. Jako dyktator jest bufonem, a dajcie mu się zrobić cesarzem, będzie śmieszny.“ A dalej taką wizyą zemsty kończy autor swoją satyrę: „Czyż nie widzicie, że 2-gi grudnia jest tylko potężnem złudzeniem, rodzajem kurtyny, po za którą Bóstwo, niby cudowny maszynista, przygotowywa akt ostatni, końcową scenę tryumfalną rewolucyi?! Patrzycie osłupiali na tę kurtynę, pokrytą malowidłami nosów, epoletów i szabli, tych ohaftowanych handlarzy wody kolońskiej, których generałami nazywacie, tych baszów, zwanych urzędnikami, tę miksturę widm i karykatur, którą bierzecie za rzeczywistość. Czy nie widzicie, że kortyna drży pod tchnieniem Tego, który jest za nią?...“
Po tej satyrze rząd belgijski odmówił gościnności poecie, który też w r. 1852 obrał Jersey za stałą swoją siedzibę. Tu wystąpił Hugo z nową satyrą Les Chatiments, („Kary“) silniejszą jeszcze od poprzedniej.
Gdy zaś Feliks Pyat w swej książce p. t. l’Homme dotknął królowej Wiktoryi za odwiedzenie cesarza Francyi, rząd angielski kazał wygnańcom opuścić Jersey. Jakoż w r. 1855 poeta przeniósł się razem z rodziną do Guernsey. W rok potem ukazały się Les Contemplations, będące rodzajem ekstraktu filozofii życiowej, wydobytego z własnych doświadczeń gorzkich i radości, przez które przeszedł poeta. Utwór ten jest „Listkom jesiennym“ bardzo pokrewny. W r. 1859 Napoleon III ogłosił amnestyę, z której nietylko poeta nie skorzystał, lecz razem z Ludwikiem Blanc, Edgarem Quinet, innymi na przebaczenie cesarskie odpowiedział kontrmanifestem.
Nową epokę w twórczości literackiej W. Hugo stanowi słynny romans Les Miscrables („Nędzarze“), który r. 1862 ukazał się jednocześnie: w Paryżu, Londynie, Brukselli, Niujorku, Madrycie, Berlinie, Turynie, Petersburgu, Lipsku, Medyolanie, Roterdamie, Warszawie, Peszcie i w Rio-Janeiro. 150,000 egzemplarzy tego romansu sprzedano jednego roku w wydaniach najrozmaitszych. Pisząc do Lamartinéa, który żywo interesował się zagadnieniami społecznemi w „Nędzarzach,“ autor tak mówi: „Społeczeństwo, które uznaje nędzę, i ludzkość, która uznaje wojnę, są dla mnie społeczeństwem nizkiem i ludzkością spodloną. Ja dążę do społeczeństwa wyższego bez tyranii i do ludzkości podnioślejszej bez ograniczeń. Ja dążę nie do zniesienia własności, lecz do jej upowszechnienia. Chcę wykorzenić pasorzytyzm, pragnę, żeby każdy człowiek był właścicielem, ale nikt panem. To jest moja idea prawdziwej ekonomii społecznej. Może cel ten jest bardzo odległy, lecz czy to przyczyna, żeby nie dążyć ku niemu? Potępiam niewolnictwo, wyganiam nędzę, uczę głupotę, Oświecam ciemność, usuwam złość. Oto co przedstawiłem w „Nędzarzach.“ W utworze tym Hugo, jako romansopisarz, stanął na szczycie rozwoju genialnej twórczości swojej — to też oznaki entuzyazmu i uwielbień płynęły do wygnańca ze wszystkich stron świata cywilizowanego.
W chwilach wypoczynku kreślił poeta swoje Les Chansons de Rues et de Bois, „ Pieśni Ulic i Gajów.“ Zaraz po nich ukazał się w r. 1866 nowy romans wielki p. t. Les Travailleurs de la Mer, („Pracownicy Morza“), o których sam autor pisze: „W tem dziele chciałem wysławić pracę, wolę, poświęcenie i to wszystko, co czyni człowieka wielkim. Dokonałem zaś tego wykazując, jak nienasyconą otchłanią jest serce ludzkie: to, co się nawet wymyka oceanowi, nie ujdzie nigdy przed kobietą.“ Podług W. Hugo, trzy te potęgi: religia, społeczeństwo i natura, stanowią arenę trzech walk człowieka najzajadlejszych i są zarazem trzema jego koniecznościami. Człowiek potrzebuje wiary — i oto kościół; musi coś tworzyć — są miasta; musi żyć — więc pług i okręt. Lecz w tych rozwiązaniach są trzy konflikty, i z nich to właśnie tajemna trudność życia wypływać musi. Człowiek walczy z przeszkodami pod postacią zabobonów, przesądów i żywiołów. Jest on skrępowany potrójnym rodzajem konieczności: dogmatów, praw ludzkich i natury. Pierwszą z tych konieczności przeprowadził autor w „Notre-Dame de Paris,“ drugą w „Nędzarzach,“ trzecią — w „Pracownikach morza.“
W r. 1869 opuścił prasę L’Homme qui vit, „Człowiek śmiechu,“ nowy romans, który pomimo dziwactw najrozmaitszych, grozy i powikłań, częstokroć wstrętnych, ma wiele piękności rzeczywistych, interesuje czytelnika i świadczy o niewyczerpanej twórczości Wiktora Hugo w owym okresie. Ruch życia małą odgrywa rolę w tem dziele, którego celem istotnym zdaje się być opis indywidualnej walki w piersiach człowieka, naprzód z przeznaczeniem a później z odwiecznemi jego wrogami: światem, ciałem i dyabłem.
Jak dawniej poeta opłakiwał gorąco stratę córki najstarszej, która zaraz po ślubie utonęła razem z mężem podczas wycieczki wodnej — tak teraz w r. 1868 opłakiwać musiał śmierć żony, która mu była towarzyszką życia najwierniejszą. W roku następnym Napoleon powtórnie ofiarował poecie amnestyę, lecz Hugo i tym razem odrzucił ją, a na prośbę przyjaciół odpowiedział: S’il n’en reste qu’un, je serai celuila („Gdyby tylko jeden pozostał — ja nim będę“).
Tymczasem wojna z Prusami w r. 1870 doprowadziła do Sedanu. Po upadku cesarstwa Hugo pospieszył zaraz do Francyi, gdzie przyjęty z ogromnym entuzyazmem, tak dziękował swoim współziomkom: „Wzywam was do jedności; przez nią będziecie zwycięzcami. Precz ze złą wolą; precz z zawiścią!... Zjednoczcie się, a będziecie niezwyciężeni. Rzeczpospolite widzę już wszędzie. Zespólcie się silnie, jako brat z bratem. Tryumf jest w naszej zgodzie. Braterstwo jest zbawicielem wolności.“ W Paryżu przebył poeta oblężenie, dając znaczne sumy na obronę kraju, a gdy pokój został zawarty, Hugo wyjechał do Bordeaux dla przyjęcia udziału w Zgromadzeniu narodowem. Tu, z powodu napaści prawicy na Garibaldiego, który otrzymał 200 000 głosów, zawołał: „Francya nie doświadczyła niczego od Europy, prócz tchórzostwa. Żadna potęga, żaden król nie stanął w naszej obronie; zrobił to jedyny człowiek, który ma ideę i miecz. Ze wszystkich generałów, którzy walczyli za Francyę, jeden tylko Garibaldi nie był bity.“ Słowa te wywołały wzburzenie nadzwyczajne, a poeta zrzekł się mandatu, pomimo, że był wybrany przez 214,000 głosów. Właśnie w tej chwili Hugo otrzymał wiadomość o śmierci nagłej swego syna, Karola. Po pogrzebie poeta wyjechał do Brukselli i ztąd zaprotestował przeciwko szaleństwom komuny, a w obronie kolumny na placu Vendôme napisał poemat p. t. Les deux Trophées. Zrobiwszy z Belgii wycieczkę do Londynu, powróci! do Paryża pod koniec r. 1871. W dwa lata później przeznacza na rzecz mieszkańców Alzacyi i Lotaryngii dochód z poematu La liberation du Territoire, w którym surowo potępił czołobitność dla szacha perskiego, gdyż o jego srogości i barbarzyństwie krążyły anegdoty podczas bytności w Paryżu tego władcy. W tym samym roku uderzył w poetę cios nowy, stracił bowiem ostatniego syna, Franciszka-Wiktora.
Podczas oblężenia Paryża prowadził Hugo smutny dziennik, z którego powstał wielki poemat L’année terrible, „Rok straszny“, obejmujący wypadki pomiędzy sierpniem r. 1870 a lipcem r. 1871. Jest to tragiczne echo potężnych wrażeń, których poeta do świadczył w tym strasznym okresie wojny; są tam szalone zgrzyty satyryczne, ognista pobudka do obrony, jęk tryumfalny ku czci tych, którzy padli w boju za Francyę, oraz łkanie rozpaczne syna u nóg macierzy sponiewieranej.
W r. 1874 ukazał się ostatni z wielkich romansów W. Hugo Quatre-Vingt-Treize, „Rok 93-ci,“ którego przekład czytelnikom naszym podajemy. Utwór ten godnie zamyka cykl nieśmiertelnych romansów tego pisarza, który na wspaniałem tle wojny wandejskiej przedstawił z niezmierną plastyką trzy typy z roku 1793. rojalisty, Jakobina i republikanina w wielkim stylu. W tym samym roku wyszedł poemat Mes Fils, w którym Hugo daje upust boleści swojej po stracie synów. W następnych dwu latach wychodziły Actes et Paroles, dzieło w 3-ch częściach, obejmujące wszystkie „Czyny i słowa“ poety przed wygnaniem, w czasie wygnania i po powrocie do kraju. Jest to zbiór adresów, mów i wyznań wiary z okresu lat 40. W r. 1875 wyszła także broszura Pour an Soldat, którą Hugo jakiemuś żołnierzowi, skazanemu na śmierć, ocalił życie. W tym samym czasie poeta, który miał zawsze dla kobiet i dzieci kult rycerski, napisał dla swych wnuków książkę p. t.
L’art d’étre grand père („Sztuka być dziadkiem“). W r. 1870 wszedł do Senatu, w którym zaraz wystąpił z wnioskiem ułaskawienia wszystkich skazańców po litycznych. W latach 1877 i 8 wydał L’histoire d’un crime, rozpoczętą jeszcze w pierwszych chwilach wygnania. Jest to historya grudniowego zamachu stanu, zawierająca dużo materyału do biografii autora.
Przekonania religijne Wiktora Hugo były niejednokrotnie kwestyonowane, tymczasem nie ulega żadnej wątpliwości, że poeta silnie wierzył w Boga i w nieśmiertelność. Arsène Haussaye zebrał w tym względzie wiele szczegółów bardzo ciekawych. „Im bliższy jestem śmierci — mówił poeta przed ostatnią chorobą swoją — tem jaśniej słyszę nieśmiertelną symfonię światów, która mnie do nich przywołuje. Idąc do grobu, ani przypuszczam, że w nim się kończy moje życie; grób to nie zaułek, lecz ulica; śmierć nie jest końcem posępnym, lecz szczytnem przedłużeniem życia, które zamyka się zmierzchem, ale otwiera jutrzenką.“ Hugo przeczy istnieniu jakichś sił fizycznych, odpowiedzialnych za stworzenie człowieka i natury, lecz wierzy w jedną tylko potęgę jasną — w Boga. W dziele p. t. La pitié Suprême poeta wzywa do litości dla tych wszystkich, którzy grzeszą dzięki ciemnocie i wychowaniu wadliwemu, oraz nawołuje do tolerancyi powszechnej i miłosierdzia, a w książce p. t. L’Ane „Osioł“, wyszydza fałszywą naukę, fałszywą wiedzę i fałszywą pobożność.
Jeszcze w r. 1859 Hugo wydał część pierwszą wielkiego poematu La légende des siècles. Diuga część tego dzieła wyszła w r. 1877, a trzecia i ostatnia w r. 1883. Krytyka uważa tę „Legendę wieków“ za jeden z najwspanialszych utworów nowoczesnych.
Rozważając ludzkość z dwu stron: historycznej i legendowej, autor bierze tę ostatnią za przedmiot do swego poematu, który podzielił na 16 cyklów od Stworzenia świata do Sądu Ostatecznego. Treścią jest człowiek, a raczej ludzkość, idąca przez różne fazy barbarzyństwa lub względnej cywilizacyi, od ciemności ku światłu. Idea ta nie przejawia się tu w sposób filozoficzny lub deklamatorski, lecz tryska z samej istoty rzeczy. Każdy wiek jest przedstawiony w jakimś obrazie znamiennym, który go charakteryzuje. Obrazy te właśnie odznaczają się pięknością myśli i formy. W pierwszym np. cyklu spotykamy takie poematy jak: La Conscience („Sumienie“), Les Lions („Lwy“), Le someil de Booz („Sen Booza“), które są arcydziełami natchnienia poetyckiego. Drugi cykl przedstawia upadek Rzymu, trzeci — Islamizm, czwarty — rycerstwo średniowieczne i t. d. Z księgi tej — mówi Swinburne — świeci wiara niby pochodnia, płynie nadzieja niby zefir ożywczy i bucha miłość, jak ogień. Choćbyśmy też nie podzielali tej nadziei bezgranicznej, to jednak musimy się ukorzyć przed wielkością i heroizmem humanitarnych uczuć autora. Poetę pożera głód i gorączka pojednania, miłość współczucia i arcynamiętność miłosierdzia, która tkwi w jego nadziei i w jego wierze, nawet wobec doświadczeń najcięższych, przez które naród, czy człowiek przechodzić może. Arcydzieło to ma swoje źródło w przeszłości, w grobie, w ciemnościach i nocy wieków, lecz je nawskróś przenika odradzające światło wielkiej nadziei.
W roku 1881 poeta wydał Les quatre vents de l’Esprit („Cztery prądy Ducha“), w którem to dziele równa wszystkich ludzi pod względem wielkich namiętności. Cynizm lub konwencyonalizm może przez długi czas jeszcze gnębić człowieka, lecz przyjdzie chwila, w której serce będzie miało drogę otwartą.
W roku 1882 ukazał się napisany już dawniej dramat Torquemada. Bohater ten, wielki inkwizytor, urzeczywistniając doktryny swoje, któremi był karmiony od dzieciństwa, pali i torturuje ludzi — z czystej miłości dla ich dusz. Nakoniec w r. 1883 wydał Hugo rzecz prozą p. t. L’Archipel de la Manche.
Poeta był też i mówcą znakomitym. Przy ogromnej łatwości słowa, całą duszą wcielał się zawsze w dany przedmiot i mówił z ogniem, który musiał oddziaływać na słuchaczów. To też w mowach tych, wygłoszonych z powodu najrozmaitszych okoliczności, spotykamy bardzo często prawdziwe arcydzieła kunsztu oratorskiego. W życiu prywatnem W. Hugo był jednym z najszlachetniejszych ludzi, wolnym od cienia egoizmu. Nigdy nędzarz nie zakołatał napróżno do jego domu. Jako utopista społeczny, Hugo nie może stanąć obok Rousseau’a, ale go przewyższa życiem niepokalanem i ogniem swojego serca. Nie stworzył on nowego systemu socyalnego, ale miał wpływ olbrzymi przez swój charakter społeczny. Potężna sympatya dla biednych i dla cierpiących zdobywała mu serca tych tysięcy ludzi, którzy o teoryach socyalnych mało wiedzieli. To też otaczała go w kraju i w Europie całej cześć powszechna. Wieść o śmierci poety w dniu 22 maja r. 1885 okryła głęboką żałobą naród cały. Po przemówieniu Floqueta w izbie deputowanych uchwalono pogrzeb kosztem państwa i złożenie szczątków wielkiego męża w Panteonie, który od tej chwili właśnie przekształcony został w mauzoleum dla nieśmiertelnych synów ojczyzny.
Pogrzeb W. Hugo był jednym z najwspanialszych hołdów, jakie kiedykolwiek składał świat cywilizowany szlachetnym geniuszom ludzkości. Gdy orszak pogrzebowy śród tłumu milionowego stanął pod „Łukiem tryumfalnym,“ Floquet, jako prezes izby deputowanych, tak przemówił: — Co dorównać może wielkości obrazu, który mamy przed sobą? — Pod lukiem, okrytym legendowemi nazwiskami mnóstwa bohaterów, którzy wolność narodu wywalczyli, widzimy szczątki śmiertelne, a raczej wizerunek pogodny wielkiego męża, który tak długo opiewał chwalę naszej ojczyzny i za jej wolność walczył. Widzimy tu wokoło nas ludzi najznakomitszych w sztukach i naukach, przedstawicieli narodu francuskiego, delegatów z całego kraju, dobrowolnych ambasadorów i posłów wszechświata cywilizowanego, zginających pobożnie kolano przed tym, który był monarchą myśli, wygnańcem za prawa gwałcone i zdradzaną rzeczpospolite, wytrwałym opiekunem słabych i uciśnionych, nieugiętym obrońcą ludzkości w nowem stuleciu. W imieniu narodu czcimy go nie w kornej postawie żałoby, lecz z całą dumą gloryfikacyi. To nie pogrzeb, lecz apoteoza. Opłakujemy człowieka, który odszedł, lecz wielbimy niezapomnianego apostoła, którego słowo zostało z nami, a odradzając się z wieku na wiek, poprowadzi ludzkość do tryumfu ostatecznego, do wolności, równości i braterstwa. Niechaj ta trumna, pokryta kwieciem przez wdzięcznych mieszkańców Paryża, który Hugo lubił nazywać Cité Mère i którego czcigodnym a wiernym był sługą, naucza uwielbiające go tłumy obowiązku, zgody i pokoju.“
W. Hugo posiadał fantazyę potężną, często nawet w dążności do wyolbrzymiania zarówno idei, jak ludzi i rzeczy — nieokiełznaną. Kochał się do przesady w metaforach i antytezach, które z czasem przeszły w manierę; wszelkie kontrasty miały dlań urok niepokonany; przeładowywał utwory swoje opisami wspaniałemi wprawdzie i zawsze pelnemi erudycyi, ale często naruszającemi równowagę architektoniczną danego dzieła. Sumienność poety w tych razach była nadzwyczajna, jak świadczy bodaj tomowy opis bitwy pod Waterloo, którą na miejscu studyował przez dwa miesiące.
Bogactwo formy i giętkość zasobów językowych miał niesłychaną. Po ukazaniu się „Roku 93“ Edmund About dowiódł, że Hugo jest najuczeńszym z literatów, posiada bowiem oprócz 27,000 wyrazów, które zawiera Słownik Akademii, jeszcze bardzo znaczny zasób wyrazów indywidualnych i ludowych, gdy populami nawet pisarze rozporządzają zaledwie 1,500 wyrazów. To też dokładne odtworzenie dzieł jego w przekładach stanowi trudność nadzwyczajną.
Jakkolwiek Wiktor Hugo był twórcą dramatu nowożytnego, olbrzymem w liryce, mistrzem w satyrze, tytanem w romansie, sławę swą jednak zawdzięcza nietylko literaturze, lecz i życiu. Obok i ponad wielkim geniuszem tego pisarza jest wielkie serce. Hugo — to poeta proletaryatu i ludu, wieszcz biednych, słabych i cierpiących, piewca złamanej trudem niewiasty i dziecięcia, przyjaciel sponiewieranych i wygnańców.
W końcu maja 1793 r. batalion paryzki, wysłany przez Santerre’a[1] do Bretanii, tropił nieprzyjaciela w strasznym lesie Saudraie w Astille. Batalion ten, zdziesiątkowany przez ciężką wojnę domową, liczył zaledwie trzystu ludzi. Było to w owym czasie, gdy po bitwach w Argonne i pod Jemmapes i Walmy[2] z pierwszego batalionu paryzkiego, liczącego sześciuset ochotników, pozostało dwudziestu siedmiu ludzi, z drugiego trzydziestu trzech, a z trzeciego pięćdziesięciu siedmiu. Czasy walk bohaterskich.
Bataliony, wysłane z Paryża do Wandei, miały dziewięćset dwunastu ludzi. Każdy batalion posiadał trzy armaty. Szybko postawiono je na stopie wojennej. Dnia 25 kwietnia, gdy Gohier był ministrem sprawiedliwości, a Bouchotte ministrem wojny, sekcya „Dobrej Rady“[3] zaproponowała wysłanie batalionów ochotniczych do Wandei; członek komuny, Lubin, wygotował raport; dnia 1 maja Santere już był gotów do wymarszu z dwunastoma tysiącami żołnierzy, trzydziestoma armatami polowemi i batalionem kanonierów. Bataliony te, utworzone naprędce, były jednak zorganizowane tak dobrze, że dziś służą za wzór; na ich modłę tworzy s:ę kompanie w pułkach liniowych: one to bowiem zmieniły dawny stosunek liczby żołnierzy do liczby podoficerów.
Dnia 28 kwietnia komuna paryzka[4] dała ochotnikom Santerr’a takie hasło: Bez pardonu! Bez miłosierdzia! W końcu maja na dwanaście tysięcy, wysłanych z Paryża, osiem już nie żyło.
Batalion, który wszedł do lasu Saudraie, miał się na ostrożności. Nie spieszono się wcale. Każdy patrzył równocześnie na prawo i na lewo, przed siebie i za siebie; już Kleber powiedział: Żołnierz ma jedno oko to plecach. I maszerowano tak czas długi.
Która godzina? jaka pora dnia być mogła? Trudnoby było odpowiedzieć, bo w tak dzikich gąszczach panuje zawsze jakiś mrok, a w tym boru nigdy nie robi się widno.
Las Saudraie był tragiczny. W jego to porę bach wojna domowa od listopada 1792 r. zapoczątkowała swoje zbrodnie; Mousqueten, kuternoga, najokrutniej wyszedł z tych gąszczów złowrogich; na wieść o mnóstwie morderstw, jakie tu spełniono, włosy stawały dębem. Niema miejsca okropniejszego.
Żołnierze ostrożnie zapuszczali się w głąb. Wszędzie było pełno kwiatów, dokoła drgała ściana gałęzi, od liści których wiał chłód rozkoszny; tu i owdzie promienie słońca przedzierały się przez zielone mroki; na ziemi mieczyki, kosaćce wodne, powoje, przylaszczki, tak piękne kwiatki, zwiastujące pogodę, szafrany wiosenne, haftowały i bramowały ciemne tło kobierca roślinnego, po którym snuły się mchy przeróżnych kształtów, to podobne do gąsienic, to znów podobne do gwiazd. Żołnierze postępowali krok za krokiem w milczeniu, odchylając lekko gałązki krzaków. Ptaszki świergotały ponad bagnetami.
Las Saudraie był jednym z owych, w którym niegdyś w czasach spokojnych hukano, co oznacza łowy nocne na ptaki; teraz urządzano tu łowy na ludzi.
Poręba składała się z samych brzóz, buków i dębów; grunt płaski, mech i trawa gęsta, tłumiły szelest kroków ludzkich, nigdzie ścieżki, albo raczej wszędzie ścieżki, które ginęły nagle; ostrokrzewy, tarnina i paproć, żywopłoty widłaków i cierni, niepodobna dojrzeć człowieka o dziesięć kroków. Chwilami widać było wśród gałęzi czaplę lub łyskę, co znamionowało blizkie sąsiedztwo trzęsawisk.
Żołnierze szli wciąż. Szli na chybi trafi, zaniepokojeni, obawiając się, że znajdą to, czego szukali.
Kiedy niekiedy spotykali ślady obozowisk, miejsca wypalone, trawy zdeptane, tyki na krzyż zatknięte, gałęzie zakrwawione. Tu gotowano zupę, tam odprawiano mszę, owdzie opatrywano rannych. Ci jednak, co zostawili tu ślady, już zniknęli. Gdzie teraz byli? może bardzo daleko. A może czyhali blizko, ukryci, trzymając w ręku strzelbę z odwiedzionym kurkiem? Las zdawał się być pustym, tem ostrożniejszy był batalion. Samotna puszcza — tembardziej nie ufać jej trzeba. Nie widziałeś nikogo; tem większy powód do lękania się czyjejś zasadzki. Las ten miał bardzo złą reputacyę.
Zasadzka była prawdopodobną, należało mieć się na ostrożności.
Trzydziestu grenadyerów wyruszyło na zwiady pod dowództwęm sierżanta, i szło naprzód w dość znacznej odległości od batalionu. Wiwandyerka batalionowa towarzyszyła im w tej wycieczce. Bo też wiwandyerki z ochotą przyłączają się do przednich straży. Wprawdzie człowiek naraża się na niebezpieczeństwo, ale też i coś zobaczy! Ciekawość — to jedna z pobudek niewieściej odwagi.
Nagle tę gromadkę przedniej straży przeniknął dreszcz dobrze znany myśliwym, a wskazujący, że się zbliżają do legowiska. Usłyszano pewien szelest w gęstwinie i dostrzeżono pewien ruch liści. Żołnierze mrugnęli na siebie.
Do zwiadów i przeszpiegów tego rodzaju oficerowie nie potrzebują się mieszać; co się ma stać, to się i bez nich stanie.
W niespełna minutę otoczone zostało miejsce, w którem ruch dostrzeżono, i opasał je krąg karabinów, lufami skierowanych do środka; wszyscy żołnierze naraz zmierzyli w ciemną gąszcz i trzymając odwiedzione kurki, utkwiwszy wzrok w miejsce podejrzane, czekali tylko na rozkaz sierżanta, żeby je zasypać kulami!
Tymczasem wiwandyerka wysunęła śmiało głowę naprzód, zajrzała przez krzaki, i w chwili, gdy sierżant miał zawołać: Pal! ona krzyknęła: Stój!
I zaraz, obracając się do żołnierzy, dodała: Nie strzelajcie, towarzysze!
To rzekłszy, rzuciła się w gęstwinę. Żołnierze poszli za nią.
Był tam ktoś istotnie.
Pośród krzaków najgęstszych, na skraju jednej z owych okrągłych polanek, które robią węglarze, paląc w lasach karpy drzew, w pewnego rodzaju komórce między gałęźmi, niby w izdebce z liści otwartej jak alkowa, siedziała na mchu kobieta, mająca przy piersi ssące niemowlę, a na kolanach dwie jasnowłose główki dwojga uśpionych dzieci.
Taka to była zasadzka.
— Co tu robicie? — zawołała wiwandyerka.
Kobieta podniosła głowę.
Wiwandyerka dodała z wybuchem gniewu:
— Oszaleliście, czy co, żeby tu siedzieć!
I znów rzekła:
— Chwilkę jeszcze — a kule poszarpałyby was na kawałki!
I obracając się do żołnierzy, wiwandyerka dodała:
— To kobieta.
— Ależ, do licha, doskonale to widzimy! — rzekł jeden z grenadyerów.
Wiwandyerka mówiła dalej:
— Słyszane to rzeczy! Przychodzić do lasu na śmierć oczywistą! że też to takie głupstwo może przyjść komu do głowy!
Kobieta zdumiona, przerażona, osłupiała, patrzyła dokoła niby we śnie na karabiny, pałasze, bagnety i twarze groźne, marsowate.
Dwoje dzieci, obudziwszy się, zakrzyczało.
— Jeść mi się chce — mówiło jedno.
— Ja się boję — mówiło drugie.
Tylko niemowlę wciąż ssało.
Wiwandyerka zwróciła się do niego:
— Ty przynajmniej masz rozum — rzekła.
Matka oniemiała z przerażenia.
Sierżant krzyknął do niej:
— Nie bójcie się, jesteśmy batalionem Czerwonej Czapki.
Kobieta drgnęła od stóp do głowy i spojrzała na marsowatą twarz sierżanta, w której dostrzedz było można tylko brwi, wąsy i dwa rozżarzone węgle, wyglądające jak oczy.
— Dawniejszy batalion Czerwonego Krzyża — objaśniła wiwandyerka.
A sierżant zapytał:
— Kto pani jesteś?
Kobieta patrzyła na niego struchlała. Była młoda, chuda, blada i odarta, na głowie kaptur wieśniaczek bretońskich, a na plecach kołdra wełniana, taśmą przywiązana do szyi. Z obojętnością samicy nie kryła piersi obnażonej, a jej nogi bez pończoch i trzewików były pokrwawione.
— To jakaś uboga — rzekł sierżant.
A wiwandyerka dodała głosem żołnierskim i z pewną łagodnością:
— Jak się nazywacie?
Kobieta wyjąkała ledwie dosłyszalnym głosem.
— Michalina Flechard.
Tymczasem wiwandyerka szorstką ręką głaskała główkę niemowlęcia.
— Jak dawno jest na świecie to bobo? — spytała.
Matka nie zrozumiała. Wiwandyerka powtórzyła z przyciskiem:
— Pytam się o wiek tego pędraka.
— A! — odrzekła matka — ma osiemnaście miesięcy.
— O, to stare — zauważyła wiwandyerka — nie powinno już ssać. Trzeba to odstawić od piersi. Damy mu zupy.
Matka zaczęła się uspakajać. Dwoje rozbudzonych malców okazywało więcej ciekawości niż strachu. Kity kaszkietów żołnierskich wprawiały je w zdumienie.
— A! — odezwała się matką — głodne są bardzo.
I po chwili dodała:
— Nie mam już mleka.
— Damy im jeść — zawołał sierżant — i tobie także. Nie o to jednak chodzi. Powiedz nam, jakie są twoje opinie polityczne?
Kobieta spojrzała na sierżanta i nie odpowiedziała.
— Czy słyszysz, o co się pytam? Kobieta wyjąkała:
— Oddano mnie do klasztoru bardzo młodą, ale wyszłam za mąż, nie jestem zakonnicą. Panny w klasztorze nauczyły mnie mówić po francusku. Później podpalono naszą wieś. Uciekaliśmy tak prędko, że nie miałam czasu włożyć trzewików.
— A ja się pytam, jakie są twoje opinie polityczne?
— Nie wiem, co to jest.
— Bo to, widzisz, bywają kobiety szpiegi, a takim się w łeb strzela. No, gadaj. Nie jesteś cyganką, ani włóczęgą? Gdzie twoja ojczyzna?
Kobieta wciąż patrzyła na mego, jakby nie rozumiała. Sierżant powtórzył:
— Twoja ojczyzna?
— Nie wiem — rzekła.
— Jakto nie wiesz, gdzie jest twój kraj rodzinny?
— A! mój kraj. Prawda
— No, gdzież jest twój kraj?
Kobieta odpowiedziała.
— Jestem z folwarku Siscoignard, z parafii Aze.
Z kolei sierżant osłupiał. Przez chwilę milczał zamyślony, potem zapytał:
— Jak powiadasz?
— Siscoingnard.
— Ależ to nie ojczyzna.
— To mój kraj.
I po chwili namysłu kobieta dodała:
— Rozumiem, panie, o co chodzi. Pan jesteś z Francyi, a ja z Bretanii.
— Więc cóż? To nie jest taż sama ojczyzna? — krzyknął sierżant.
Kobieta odpowiedziała tylko:
— Jestem z Siscoignard!
— Niech będzie Siscoignard — odrzekł sierżant. Więc ztamtąd pochodzi twoja familia?
— Ztamtąd.
— Czem się trudni?
— Cała wymarła. Nie mam już nikogo.
Sierżant, trochę pretensymnalny gaduła, ciągnął dalej badanie:
— Co u dyabła! Przecież się ma krewnych lub się miało. Kto jesteś? Mów.
Kobieta słuchała, ogłuszona temi pytaniami.
Wiwandyerka uznała za potrzebne wmieszanie się do rozmowy. Pogłaskawszy znów dziecko przy piersi, poklepała po twarzy dwa starsze dzieciaki.
— Jak na imię tej, co ssie? — spytała — bo to zapewne dziewczynka?
Matka odpowiedziała:
— Jurcia.
— A starszemu jak? Bo to chłopak ten urwis.
— Jan.
— A młodszemu? Bo to także chłopak, a jaki pucołowaty!
— Alan — rzekła matka.
— Ładne dzieciuchy — dodała wiwandyerka — a mają takie miny, jakby to już były słuszne osoby.
Tymczasem sierżant znów indagował:
— Mów tedy, pani. Masz swój dom?
— Miałam.
— Gdzież to?
— W Aze.
— Dlaczego nie pozostałaś w swoim domu?
— Bo go spalono.
— Kto spalił?
— Nie wiem. Była bitwa.
— Zkądże przybywasz?
— Ztamtąd.
— A dokąd idziesz?
— Nie wiem.
— Wróćmy do rzeczy głównęj. Kto jesteś?
— Nie wiem.
— Nie wiesz kto jesteś?
— Jesteśmy ludzie, szukający schronienia.
— Do jakiego należysz stronnictwa?
— Nie wiem.
— Czy należysz do niebieskich, czy do białych?[5] Z kim jesteś?
— Z mojemi dziećmi.
Nastała chwila milczenia. Wiwandyerka rzekła:
— Ja, bo nie miałam dzieci. Nie było na to czasu.
Sierżant zabrał się znów do badania:
— Ależ twoi rodzice! No, gadajże, pani. Powiedz nam o swoich rodzicach. Oto ja nazywam się Radoub, jestem sierżantem z ulicy Cherche-Midi, mój ojciec i moja matka tam mieszkali, mogę mówić o moich rodzicach. Mówże mi o swoich. Powiedz, kto byli twoi rodzice?
— Byli Fléchardy, i więcej nic...
— Zapewne, Fléchardy są Fléchardami, jak Radouby są Radoubami. Ależ przecie ma się jakiś stan. Jakiego stanu byli twoi rodzice? Czem się trudnili? Co fleszardowali twoi Fléchardowie?
— Byli rolnikami. Mój ojciec niedomagał, nie mógł pracować, bo kazał go obić kijami pan, jego pan, nasz pan, a jeszcze była to łaska, bo mój ojciec złapał królika, za co mógł być na śmierć skazany; ale nasz pan ulitował się nad nim i powiedział: Dajcie mu tylko sto kijów; i mój ojciec pozostał od tego czasu kaleką.
— Cóż więcej?
— Mój dziad był hugonotem[6]. Ksiądz proboszcz, nasz dobrodziej, kazał go posłać do ciężkich robót na galery. Byłam wtedy bardzo mała.
— Cóż dalej?
— Ojciec mojego męża trudnił się przemycaniem soli. Został powieszony.
— A twój mąż co porabia?
— W tych dniach jeszcze walczył.
— Za kogo?
— Za króla.
— I za kogo jeszcze?
— A jużcić za swojego pana.
— I za kogo jeszcze?
— A juścić za naszego dobrodzieja, księdza proboszcza.
— Do stu tysięcy fur beczek — krzyknął grenadyer.
Kobieta zatrzęsła się z przestrachu.
— Jak widzicie, kochana pani, jesteśmy Paryżanie — rzekła uprzejmie wiwandyerka.
Kobieta złożyła ręce jak do modlitwy i zawołała:
— O mój Jezu, Chryste Panie!
— Tylko bez tych wykrzykników — wtrącił sierżant.
Wiwandyerka siadła obok kobiety i przyciągnęła na swoje kolana starszego dzieciaka, który zresztą się nie opierał. Dzieci uspakajają się równie prędko, jak przestraszają, nie wiedząc dlaczego. Mają wtem jakiś instynkt, niby jakieś ostrzeżenie wewnętrzne.
— Moja poczciwa kobiecino, ładne macie dzieciuchy, niema co mówić. Zgadnę, ile każde ma lat. Ten duży ma pewnie cztery lata, a jego braciszek trzy. Ależ ta milutka przy piersi, toż to żarłok co się zowie! Ej ty smoku! Chyba chcesz pożreć matkę z kościami! No, jak widzicie, kochana pani, nie macie się czego lękać. Najlepiej zrobicie, zaciągając się do naszego pułku. Zróbcie jak ja. Nazywam się Huzarka, jest to przezwisko. Wolę jednak, że mnie nazywają Huzarką, niż panną Bicorneau, jak moją matkę. Zajmuję się sprzedażą trunków w czasie boju, to jest rozdaję wódkę wówczas, gdy ludziska się rąbią i kartaczują. Dyable mile życie! Mamy prawie równą nogę, dam wam moje trzewiki. Byłam w Paryżu 10 sierpnia. Westerman[7] pił u mnie wódkę. Robiło się dobre interesa. A i widziało się dużo ciekawych rzeczy. Widzicie, warto iść z nami; w batalionie są poczciwe chłopcy; będziecie wiwandyerką numer drugi. Nauczę was rzemiosła. O! nic nad to prostszego! Niesie się skrzynkę z trunkami, idzie się gdzie huk armatni i największa wrzawa i krzyczy się wśród gradu kul i kartaczy: Hej, chłopcy, komu nalać kieliszeczek? Ot i cała robota. Ja bo nalewam wszystkim bez różnicy. Dalibóg, prawda. Nalewam i białym i niebieskim, chociaż sama jestem niebieska, a nawet porządnie niebieska. Ale daję pić wszystkim bez różnicy. Ci ranni — to biedactwo okrutnie spragnione. A umiera się bez względu na różnicę opinij politycznych. A skoro umierają, to powinniby już podać sobie ręce. Ach, gamonie ci mężczyźni, po co oni się biją! Chodźcie z nami. Jeśli kulka mnie wywróci, to zabierzecie po mnie wszystko. Może moja mina wydaje się wam trochę dzika, ale to tylko mina, bo ze mnie dobra sobie kobieta i poczciwy człowiek. Nie bójcie się niczego.
Gdy wiwandyerka przestała mówić, kobieta wyszeptała:
— Naszej sąsiadce było na imię Marya-Joanna, a naszej służącej Marya-Klaudya.
Tymczasem sierżant Radoub napominał grenadyera:
— Cicho bądź! Nastraszyłeś tę panię. Nie przystoi kląć przy damach.
— Ale bo też — odparł grenadyer — mało dyabli ze złości nie biorą człowieka, gdy widzi, jak te irokezy chińskie, których teścia pan zbił kijami, że aż okaleczył, których dziada wysiał proboszcz na galery, a ojca powieszono — do stu dyasków! — jeszcze walczą, buntują się i dają się zarzynać.
Sierżant krzyknął:
— Milczeć w szeregach!
— Milczymy, panie sierżancie — odrzekł grenadyer — ale to nie przeszkadza złościć się, widząc, że tak ładna kobieta daje sobie kark skręcić dla czyichś pięknych oczów.
— Grenadyerze — rzekł sierżant — nie jesteśmy tu w klubie Pik. Dość tej wymowy.
I zwrócił się znów do kobiety.
— A twój mąż, pani? Co porabia? Gdzie się obraca?
— Nigdzie, bo go zabito.
— Gdzieżto?
— W tym lesie.
— Kiedyż-to?
— Przed trzema dniami.
— Kto zabił?
— Nie wiem.
— Jakto, nie wiesz, kto zabił twojego męża?
— Nie wiem.
— Czy zabił go niebieski, czy też biały?
— Zabił go strzał karabinowy.
— I przed trzema dniami?
— Tak.
— Z której strony?
— Od strony Ernée. Mąż mój padł. I koniec.
— A od śmierci męża co robisz?
— Prowadzę moje dzieci.
— Dokąd?
— Gdzie mnie oczy zaniosą.
— A gdzie sypiasz?
— Na ziemi.
— Co jesz?
— Nic.
Sierżant nadął wargi, wąsami dotykając nosa.
— Nic?
— To jest dzikie śliwki, ciarki zeszłoroczne, jeśli je znajdę w cierniach, borówki i listki paproci.
— To wistocie nic.
Starszy chłopiec, widocznie zrozumiawszy rozmowę, rzekł:
— Jeść mi się chce.
Sierżant dobył z kieszeni kawał razowego chleba i podał go matce. Kobieta rozłamała chleb na dwa kawałki i dała je dzieciom. Malcy chciwie jadły.
— Dla siebie nic nie zostawiła — mruknął sierżant.
— Bo jej się jeść nie chce — rzekł żołnierz.
— Nie, bo jest matką — odparł sierżant.
Dzieci przerwały te uwagi.
— Pić! — zawołało jedno.
— Pić! — powtórzyło drugie.
— Czy niema strumienia w tym lesie dyabelskim? — spytał sierżant.
— Wiwandyerka wzięła kubek miedziany, wiszący u jej pasa, zakręciła kurek u baryłki przewieszonej przez plecy, wlała kilka kropli do kubka i podała dzieciom.
Pierwszy chłopiec napił się i skrzywił.
Drugi napił się i splunął.
— A jednak to bardzo dobre — rzekła wiwandyerka.
— Zapewne gorzałka? — spytał sierżant.
— Tak, i doskonała. Te wieśniaki jednak nie znają się na tem.
I otarła swój kubek.
Sierżant znów pytał:
— I otóż tak pani uciekasz?
— Trzeba.
— I tak przez pola i lasy, jak się zdarzy?
— Biegnę co mi sił starczy, potem idę, a potem padam.
— Biedna parafianka! — rzekła wiwandyerka.
— Ludzie się biją — wyszeptała kobieta. — Wszędzie dokoła mnie strzelają, nie wiem o co. Zabili mi męża. To tylko jedno zrozumiałam.
Sierżant uderzył kolbą w ziemię, że aż zadźwięczało, i zawołał:
— Co to za głupia wojna, niech ją licho porwie!
Kobieta mówiła dalej:
— Zeszłej nocy spaliśmy na mchu w drzewie.
— Wszyscy czworo?
— Tak, wszyscy czworo.
— Więc chyba spaliście stojąc.
I obróciwszy się do żołnierzy, dodał:
— Towarzysze, ci biedacy nazywają posłaniem ze mchu wydrążenie w starem, suchem drzewie, w które człowiek wsuwa się jak do pochwy. Nie macie się jednak czemu dziwić; nie każdy przecie musi być z Paryża.
— Spać w wydrążeniu i z trojgiem dzieci! — zawołała wiwandyerka.
— I gdy dzieciaki zakrzyczały — mówił dalej sierżant — przechodnie, nie wiedząc co się dzieje, musieli okrutnie się dziwić, że drzewo krzyczy: Tata! Mama!
— Szczęściem, że to lato — rzekła z westchnieniem kobieta.
I patrzyła na ziemię z rezygnacyą, a w jej oczach było jakby zdziwienie z wielkich katastrof.
Żołnierze w milczenia otoczyli kołem to biedactwo.
Wdowa, troje sierot, ucieczka, opuszczenie, samotność, wojna hucząca dokoła widnokręgu, głód, pragnienie, jedynym posiłkiem trawa, jedyną osłoną niebo.
Sierżant zbliżył się do kobiety i utkwił oczy w ssącem dziecięciu. Dziecię puściło pierś matki, spokojnie odwróciło główkę, spojrzało pięknemi źrenicami niebieskiemi na pochyloną ku niemu twarz strasznie zarośniętą, nastrzępioną i dziką — i uśmiechnęło się do niej.
Sierżant podniósł głowę, a żołnierze dostrzegli, że gruba łza stoczyła się po jego policzku i zawisła na końcu wąsa niby perła.
Po chwili milczenia sierżant podniósł głos.
— Towarzysze, ze wszystkiego wnoszę, że batalion zostanie ojcem. Czy zgoda na to? Przybierzemy sobie te troje dzieci.
— Niech żyje Rzeczpospolita! — krzyknęli grenadyerowie.
— Więc rzecz skończona — rzekł sierżant.
I wyciągnął obie ręce ponad matką i dziećmi.
— Patrzajcie — rzekł — to są dzieci batalionu Czerwonej Czapki.
Wiwandyerka podskoczyła z radości.
— Trzy głowy w jednej czapce — zawołała.
Potem rozpłakała się, z uniesieniem ucałowała wdowę i rzekła do niej:
— Jaką minkę filuterną ma już to bobo!
— Niech żyje Rzeczpospolita! — powtórzyli żołnierze.
A sierżant rzekł do matki.
— Chodźcież z nami, obywatelko.
Na wiosnę roku 1793, Francya napadnięta odrazu na wszystkich swoich granicach, miała patetyczną rozrywkę w upadku Żyrondystów[8] tymczasem w archipelagu La Manche działy się takie rzeczy:
Dnia 1 czerwca wieczorem, w Jersey, w małej pustej zatoce Bonnenuit, na godzinę przed zachodem słońca, wśród gęstej mgły, dogodnej dla ucieczki, bo niebezpiecznej dla żeglugi, jedna korweta rozwinęła żagle. Okręt ten miał osadę francuską, ale należał do flotylli angielskiej, stojącej jakby na straży przy wschodnim krańcu wyspy. Książę Latour d’Auvergne, z domu Bouillon, dowodził flotyllą angielską, i z jego to rozkazu wypłynęła korweta na służbę nadzwyczajną a pilną.
Korweta, zapisana w Trinity‑House[9] pod imieniem „The Claymore,“ wyglądała na kupiecką, ale rzeczywiście była wojenną. Miała ciężkie i spokojne ruchy kupieckiego statku; nie należało jednak im ufać. Zbudowana była w dwóch celach, podstępu i walki; oszukiwała, gdy się dało, biła się, gdy musiała. Dla służby, jaką spełnić miała tej nocy, zamiast ładunku towarów, ustawiono między pomostami trzydzieści armat okrętowych wielkiego wagomiaru. Czy to w przewidywaniu burzy, czy też raczej dla dania dobroduszniejszej miny okrętowi, schowano je, to jest wewnątrz mocno związano potrójnemi łańcuchami, a szteinwagami oparto o zaszpuntowane w pomostach otwory. Nic nie widać było z zewnątrz; strzelnice w burcie także były zatkane, a drzwiczki u pomostów zamknięte; była to jakby maska włożona na korwetę. Zwykłe korwety wojenne mają działa tylko na pomoście; ta jednak korweta, zbudowana dla podstępu, zasadzki i niespodzianej napaści, miała pomost bezbronny, a tak była zbudowana, że, jakeśmy widzieli, mogła dźwigać bateryę między pomostami. „Claymore“ była budowy grubej i ciężkiej, co jej nie przeszkadzało szybko płynąć; kadłub jej był najmocniejszy w całej marynarce angielskiej, a w boju miała prawie wartość fregaty, chociaż tylny jej maszt był bardzo mały. Ster, kształtu rzadkiego i wymyślnego, miał rękojeść krzywą, niepraktykowaną w innych okrętach, za którą zapłacono pięćdziesiąt funtów sterlingów w warsztatach okrętowych Southamptonu.
Osada, cała francuska, składała się z oficerów i z majtków zbiegłych z marynarki francuskiej. Ludzie ci byli starannie wybrani; każdy z nich musiał być dobrym marynarzem, dobrym żołnierzem i dobrym rojalistą. Byli to potrójni fanatycy, rozmiłowani w okręcie, w pałaszu i w królu.
— Pół batalionu piechoty morskiej, która w potrzebie mogła być użyta i na lądzie, przyłączono do osady okrętowej.
Kapitanem korwety „Claymore“ był hrabia Boisberthelot, kawaler orderu św. Ludwika, jeden z najlepszych oficerów dawnej marynarki królewskiej, porucznikiem zaś był kawaler Vieuville, co niegdyś był dowódcą oddziału w gwardyi francuskiej, w którym Hoche[10] był sierżantem; sternikiem okrętu był Filip Gacquoil, z marynarzy jerseyskich najroztropniejszy.
Domyślano się, że ten okręt miał wykonać jakąś rzecz nadzwyczajną. Wistocie wsiadł na niego człowiek, z którego całej miny można było odgadnąć, że się wybiera na awanturę niepospolitą. Był to starzec wzrostu wysokiego, prosty jak świeca, krzepki, z twarzą surową, z której trudno było sądzić o wieku, bo zdawał się być zarazem i starym i młodym; jeden z tych ludzi, co są pełni i lat i siły, co mają siwe włosy nad czołem, a błyskawice w spojrzeniu; czterdzieści lat z ognia, a ośmdziesiąt z powagi. W chwili, gdy wchodził na korwetę, odwinął się jego płaszcz morski i można było pod nim zobaczyć szerokie spodnie, zwieszone na butach z wysokiemi cholewami, kaftan kozłowy z wierzchu gładki, u szyi oblamowany jedwabiem, a pod spodem kudłaty, słowem, zupełny ubiór bretońskiego wieśniaka. Te dawne kaftany bretońskie miały podwójne przeznaczenie: służyły na dnie powszednie i na dnie świąteczne i wywracały się dowolnie na wierzch włosiem lub też skórą lamowaną; były kożuchem prostym na dnie powszednie, a strojem wykwintnym w niedzielę. Ubranie wieśniacze, które miał ten starzec, było jakby rozmyślnie dla powiększenia podobieństwa, wytarte na łokciach i na kolanach, i zdawało się być już dobrze znoszone, a płaszcz morski z grubego sukna, podobny był do rybackiej opończy. Starzec ten miał na głowie kapelusz okrągły z szerokiemi skrzydłami, który przygnieciony z wierzchu wygląda po chłopsku, a podniesiony z jednej strony pętlicą i kokardą ma wygląd wojskowy. Starzec miał właśnie kapelusz przygnieciony z jednego boku, a z drugiego podtrzymany pętlicą do kokardy.
Lord Balcarras, gubernator wyspy, i książę Latour d’Auvergne osobiście przeprowadzili go do okrętu i zainstalowali na pokładzie. Gélambre, agent tajny książąt, były gwardzista przyboczny hrabiego d’Artois[11], sam czuwał nad wygodnem urządzeniem jego kajuty, i troskliwość o uszanowanie tak daleko posuwał, że chociaż sam szlachcic, niósł nawet za tym starcem jego tłomoczek. Wracając na ląd, pan de Gélambre nizko się ukłonił temu chłopu, lord Balcaras powiedział do niego na pożegnanie: „Generale, życzę powodzenia!“ a książę Latour d’Auvergne uściskał jego rękę, mówiąc: „Do widzenia, mój kuzynie.“
„Chłop“, była to wistocie nazwa, którą ludzie osady okrętowej w krótkich rozmowach z sobą dawali zrazu owemu pasażerowi, nie znając go jednak zrozumieli, że ten chłop był chłopem prawdziwym, jak korweta wojenna kupiecką.
Na morzu był wiatr dość silny. Korweta „Claymore“ opuściła Bonnenuit, minęła Bulay Bay i płynąc w zygzak, była przez pewien czas widzianą z brzegu, potem niknęła we wzrastających ciemnościach i w końcu znikła zupełnie.
W godzinę później Gélambre, powróciwszy do swojego mieszkania w Saint-Helier, wyprawił ekstrapocztą do hrabiego d’Artois w głównej kwaterze księcia Yorku depeszę tej osnowy:
„Zawiadamiam W. Królewską Wysokość, że odjazd już nastąpił. Powodzenie jest pewne. Za tydzień całe wybrzeże od Granville do Saint-Malo będzie w ogniu.“
Na cztery dni przedtem Prieur z Marny, reprezentant ludu, spełniający misyę przy armii wybrzeży szerburskich i czasowo przebywający w Granville, otrzymał od tajnego emisaryusza bilecik, pisany tą samą ręką, co depesza poprzedzająca, tej treści:
„Obywatelu reprezentancie! Dnia 1 czerwca, w porze przypływu morza, korweta wojenna „Claymore“, z bateryą ukrytą, odpłynie do brzegów Francyi i wysadzi na ląd człowieka, którego załączam rysopis: wzrostu wysokiego, stary, włosy siwe, ubranie chłopskie, ręce arystokratyczne. Jutro wyślę więcej szczegółów. Człowiek ten wysiądzie dnia 2-go czerwca zrana. Trzeba ostrzedz okręty krążące przy brzegach, schwytać korwetę, a człowieka zgilotynować.“
Korweta, zamiast obrać drogę na południe i skierować ku Sainte-Catherine, udała się na północ, potem zawróciła na zachód i śmiało wpłynęła między Serk i Jersey, w cieśninę zwaną Drogą Ucieczki. W owym czasie nie było latarni morskiej na żadnym punkcie tych dwu brzegów.
Słońce już dawno zaszło; noc była ciemna, ciemniejsza niż zwykle bywają noce letnie; wprawdzie była to noc księżycowa, ale gęste chmury, jakby w porze porównania, a nie przesilenia dnia z nocą, zalegały niebo i według wszelkiego prawdopodobieństwa, księżyc nie miał się pokazać przed swym zachodem. Kilka obłoków zwieszało się ku morzu i mgłą je okrywało.
Ciemność ta sprzyjała wycieczce.
Zamiarem sternika Gacquoil było zostawić Jerscy po lewej, a Guernesey po prawej stronie i śmiałym pochodem między Hannois i Duwrem dostać się do jakiej zatoczki wybrzeża Saint Malo. Droga ta była wprawdzie dłuższą niż przez Minquiers, ale pewniejszą, bo statki francuskie, krążące przy brzegach, miały rozkaz dawać baczenie wyjątkowe na okolicę między Saint-Heliér i Granville.
Gdyby wiatr sprzyjał, a nie było przygody na morzu, Gacquoil, osłaniając korwetę żaglem, spodziewał się zawinąć o świcie do brzegów Francyi.
Dotychczas wszystko się wiodło; korweta minęła Gros-Nez; około dziewiątej pogoda zaczęła kaprysić i udawać dąsy, jak powiadają marynarze; zaświszczał wiatr i zaszumiało morze; ale wiatr był przyjazny, a bałwany morskie, acz silne, nie były gwałtowme. Niekiedy jednak mocne uderzenie fali wstrząsało przód korwety.
Nogi „Chłopa“, którego lord Balcarras tytułował „generałem“ i do którego książę Latour d’Auvergne mówił: „Mój kuzynie“, nawykłe były do żeglugi morskiej; poważnie a spokojnie przechadzał się po moście korwety. Człowiek ten nie zdawał się spostrzegać, że bałwany mocno nią wstrząsały. Kiedy niekiedy wyjął z kieszeni kaftana tabliczkę czekolady, odłamał jej kawałek i żuł; mimo siwe włosy, miał jeszcze wszystkie zęby.
Do nikogo nie zagadał, chyba czasami i to krótko a pocichu do kapitana, który słuchał go z uszanowaniem i zdawał się uważać tego pasażera za swojego dowódcę.
Korweta „Claymore“, sterowana ręką biegłą, wśród mgły niedostrzeżona, przesuwała się wzdłuż stromych brzegów północnych wyspy Jersey, dotykając ich prawie, żeby uniknąć strasznych skał podwodnych Pierres de Leeq, które sterczą pośrodku cieśniny między Jersey i Serk. Gacquoil, stojąc u steru, mijał kolejno Grève de Leeq, Gros-Nez i Piemont i przesuwał korwetę między temi łańcuchami skał.
rzekłbyś po omacku, ale z pewnością człowieka, co jest w swoim domu i zna jestestwa oceanu. Korweta nie miała światła na przodzie, aby jej nie spostrzeżono na tych wodach, czujnie pilnowanych. Osada cieszyła się z mgły Korweta dotarła do Grande-Etaque; mgła była tak gęstą, że zaledwie można było zobaczyć wyniosłe szczyty Pinaklu. Słyszano jednak, jak biła dziesiąta na wieży kościelnej w Saint-Ouen, dowód, że wiatr wiał z tylu. Wszystko szło wciąż dobrze; tylko morze stawało się burzliwszem z powodu sąsiedztwa Corbière.
W kilka minut po dziewiątej hrabia Boisberthelot i kawaler Vieuville odprowadzili człowieka w chłopskiem ubraniu do jego kajuty, która właściwie była pokojem samego kapitana. Przed wejściem rzekł do nich, zniżając głos:
— Wiadomo wam, panowie, jak ważną jest tajemnica. Zachowajcież milczenie aż do chwili wybuchu. Wy tu jedni tylko znacie moje nazwisko.
— Poniesiemy je do grobu — odpowiedział Boiherthelot.
— Co do mnie — odrzekł starzec — nie powiedziałbym go nawet wobec śmierci.
I wszedł do swojej kajuty.
Kapitan i porucznik wrócili na pomost i gawędząc, przechadzali się razem. Oczywiście mówili o swoim podróżnym, i oto, co nas doszło z ich rozmowy, którą wiatr rozpraszał w ciemnościach:
Boisberthelot szepnął półgłosem do ucha kawalera Vieuville:
— Obaczymy, czy to wódz.
Vieuville odpowiedział:
— A tymczasem jest to książę.
— Prawie.
— Szlachcic we Frnncyi, a książę w Bretanii.
— Jak La Tremoille’owie i Rohanowie.
— Z którymi jest skoligacony.
Boisberthelot odezwał się znów:
— We Francyi i w karetach króla jest on markizem, jak ja jestem hrabią, a pan jestem kawalerem.
— O, karety — jakże daleko są od nas! — zawołał Vieuville. — Siedzimy dziś na wozie śmierci.
Nastało milczenie.
Boisberthelot znów je przerwał:
— W braku francuskiego księcia krwi, wzięto księcia bretońskiego.
— W braku drozdów... Chciałem powiedzieć w braku orła, wzięto kruka.
— Wolałbym sępa — rzekł Boisberthelot.
A Vieuville na to:
— Zapewne! Z dziobem i szponami.
— Zobaczymy.
— Tak — mówił La Vieuville — czas już mieć wodza. Podzielam zdanie Tinteniac’a: „wodza i proch!“ Posłuchaj mnie kapitanie; znam prawie wszystkich wodzów możliwych i niemożliwych, wczorajszych, dzisiejszych, jutrzejszych; ani jeden z nich niema mózgownicy potrzebnej na wojnie. W tej dyabelskiej Wandei potrzebny nam jest generał, coby był zarazem mataczem sądowym; trzeba nużyć nieprzyjaciela, ucierać się z nim o młyn, o krzak, o dół i o kamień; trzeba szukać pozorów do ciągłych z nim kłótni, korzystać ze wszystkiego, czuwać, wielu mordować dla przykładu, nie znać ani snu, ani litości. Obecnie, w tej armii chłopów są wprawdzie bohaterowie, ale niema wodzów. D’Elbée istne zero, Lescure chorowity, Bonchamps daruje życie jeńcom, dobry, a to rzecz głupia; La Rochejacąuelein doskonały na podporucznika, Silz dobry oficer w otwartem polu, niezdatny do wojny, podstępów i przebiegów, Cathelineau dobroduszny furman, Stofflet chytry gajowy, Berard niezdara, Boulainvilliers śmieszny, Charette okropny. A nie mówię już o cyruliku Gastonie. Bo do stu piorunów! po licha borykać się z rewolucyą i jaka jest różnica między republikanami a nami, jeśli perukarzom oddajemy dowództwo nad szlachtą?
— Bo ta psia rewolucyą i nas zaraża, i nas, niestety!
— Tak, Francya jest zarażona trądem!
— Trądem trzeciego stanu[12] — dodał Boisberthelot. Tylko Anglia wydobyć nas może z tego plugastwa.
— I bądź pewien, kapitanie, że nas wydobędzie.
— A tymczasem, rzecz to plugawa.
— Zapewne, chłopstwo i mieszczuchy wszędzie się wciskają; monarchia, mająca naczelnego wodza w osobie Stoffleta, gajowego u pana Maulevrier, niema czego zazdrościć rzeczypospolitej, której ministrem jest Pache, syn odźwiernego u księcia Castries. Śliczni przeciwnicy w tej wojnie Wandei: z jednej strony piwowar Santerre, a z drugiej golibroda Gaston.
— Ja, mój kochany Vieuville, cenię trochę tego Gastona. Trzeba ci wiedzieć, że wcale nieźle postąpił sobie, dowodząc w Gueménée, gdzie wykwintnie rozstrzela! trzystu niebieskich, kazawszy im wprzód wykopać dół dla siebie samych.
— Zapewne, że to nieźle; ale i jabym to samo zrobił.
— Ma się rozumieć. I ja także.
— Wielkie czyny wojenne — odezwał się znów Vieuville — tylko szlachta może należycie spełniać. Rzecz to rycerzów, a nie perukarzy.
— A jednak — odparł Boisberthelot — są ludzie szacowni w tym trzecim stanie. Ot naprzyklad ten zegarmistrz Joly. Był sierżantem w pułku flamandzkim, potem został dowódcą wandejskim i teraz dowodzi bandą przybrzeżną; ma on syna republikanina, i gdy ojciec służy u białych, on służy u niebieskich. Wtem spotykają się. Walka. Ojciec bierze syna do niewoli i w łeb mu pali.
— A to się popisali — rzekł Vieuville.
— Istny Brutus rojalistowski — dodał Boisberthelot.
— Niemniej jednak nieznośna to rzecz być pod dowództwem takich łyków, jak Coquereau, Jean-Jean, Moulins, Tocard, Bouju i Chouppes!
— Kochany mój kawalerze, zupełnie tak samo gniewają się z drugiej strony. U nas jest pełno mieszczuchów; u nich zaś pełno szlachty. Czy sądzisz, że Sankiuloci[13] są zadowoleni z tego, że nimi dowodzą: hrabia Canclaux, wice-hrabia Miranda, wice-hrabia Beauharnais, hrabia Valence, margrabia Custine i książę Biron!
— A to się dobrali!
— I książę Chartres![14].
— Syn Filipa Egalite[15]. Ale, ale; ciekawym, kiedy ten Egalite będzie królem?
— Nigdy.
— E! wstąpi na tron; pomogą mu jego zbrodnie...
— Ale mu zaszkodzą jego zdrożności — rzekł Boisberthelot.
Nastało znów milczenie. Boisberthelot odezwał się po chwili:
— A jednak chciał się pogodzić i przyszedł zobaczyć się z królem. Byłem tam, w Wersalu, gdy mu naplwano w oczy i wyrzucono go z zamku.
— Z wielkich schodów?
— Tak.
— Dobrze zrobiono.
— Przezwaliśmy go Burbonem Plugawym.
— Łysy jest, owrzodzony i królobójca; co za ohyda!
I Vieuville dodał:
— Co do mnie, byłem z nim w Quessant.
— Na okręcie „Świętego Ducha?“
— Tak.
— Gdyby był zastosował się do sygnału, który mu dał admirał Orvilliers, byłby nie przepuścił Anglików.
— Z pewnością.
— A czy prawda, że się schował na dno okrętu?
— Nieprawda; ale tak mówią.
I Vieuville rozśmiał się głośno.
Boisberthelot odezwał się znów:
— Bieda, że mamy niedołęgów. Ten naprzykład Boulainvilliers, o którym mówiłeś, kawalerze, jest mi dobrze znany, widziałem go zblizka. W początkach chłopi uzbrojeni byli dzidami; on zaraz wbił sobie w głowę, że da się z nich utworzyć wojsko liniowe, zbrojne w dzidy i w kosy. I uczył ich musztry odpowiedniej i przemawiał do nich starym językiem wojskowym i uwziął się wysztyftować pułk wojska regularnego z tych złodziejów leśnych. I wistocie utworzył kompanie regularne, których sierżanci co wieczór otrzymywali hasła i powtarzali je do ucha jedni drugim aż do ostatniego. Dziwak ten zdegradował jednego oficera za to, że nie wstał i nie zdjął kapelusza, żeby usłyszeć hasło z ust sierżanta. Możesz sobie wyobrazić, kawalerze, jak mu się powodziło... Bałwan ten nie rozumiał, że chłopi chcą, aby się z nimi obchodzono po chłopsku, i że z gburów leśnych nie zrobisz żołnierzy koszarowych. Tak jest, znałem tego poczciwca Boulainvilliers.
Kapitan i porucznik szli kilka kroków, milcząc.
Potem znów zawiązali rozmowę.
— Ale, ale; czy prawda, że Dampierre poległ?
— Tak, kapitanie.
— Gdzie?
— W obozie Pamars, od kuli armatniej.
Boisberthelot westchnął.
— Hrabia Dampierre! Jeszcze jeden z naszych, który do nich przeszedł!
— Szczęśliwej podróży! — rzekł Vieuville.
— A księżniczki krwi, gdzie one są?
— W Tryeście.
— Ciągle?
— Ciągle.
I Vieuville zawołał:
— Ach, ta rzeczpospolita! Ileż-to przewrotów z powodu drobnostki! I pomyśleć, że rewolucya wybuchnęła z przyczyny niedoboru kilku milionów!
— Nie dowierzaj, kawalerze, pozornie błahym przyczynom — rzekł Boisberthelot.
— Źle się dzieje — mówił Vieuville.
— Wistocie, La Rouarie nie żyje, Du Dresday jest niedołęgą. Co za przywódcy wszyscy owi biskupi, ów Coucy, biskup z Roszeli, ów Beaupoil Saint-Aulaire, biskup z Poitiers, ów Marcy, biskup z Luçon.
— I ten fałszywy biskup z Agra, proboszcz nie wiem już jakiej parafii!
— Parafii Doli. Nazywa się Guillot de Folleville. Jest zresztą waleczny i dobrze się bije.
— Księża — gdy nam potrzeba żołnierzy! Biskupi — co nie są biskupami! Generałowie — co nie są generałami!
La Vieuville przerwał hrabiemu Boisberthelot:
— Kapitanie, podobno masz „Monitora“ w swojej kajucie?
— Mam.
— Ciekawym, co w tej chwili grają w Paryżu?
— „Adelę i Paulinę“ i „Jaskinię.“
— Chciałbym być na tem.
— Będziesz jeszcze. Za miesiąc wejdziemy do Paryża.
Boisberthelot pomyślał chwilę i dodał.
— Najpóźniej za miesiąc. Pan Windham powiedział to lordowi Hood.
— Ależ w takim razie, kapitanie, nie wszystko «nów tak źle idzie?
— Do pioruna! Wszystkoby szło dobrze, gdyby wojna w Bretanii była dobrze prowadzoną.
Vieuville potrząsnął głową.
— Kapitanie — rzekł — czy wysadzimy na ląd piechotę morską?
— Wysadzimy, jeżeli mieszkańcy brzegu są za nami; nie wysadzimy, jeśli są dla nas nieprzyjaźni. Wojna powinna niekiedy wyważać drzwi, niekiedy zaś musi przesuwać się przez dziurkę od klucza. Wojna domowa zawsze winna mieć wytrychy w kieszeni. Zrobimy, co się da. Najważniejsza rzecz mieć wodza.
I Boisberthelot dodał zamyślony:
— Kawalerze Vieuvil!e, cobyś powiedział o kawalerze Dieuzie?
— Młodym?
— Tak.
— Jako dowódcy?
— Tak.
— Powiedziałbym, że i on jest dobrym oficerem tylko w otwartem polu i w walnej bitwie. W lasach i krzakach trzeba innego wodza. Krzaki zna tylko chłop.
— A więc poprzestań na generale Stofflet i na generale Cathelineau.
Vieuville marzy! przez chwilę i rzekł:
— Trzeba księcia, księcia francuskiego, księcia krwi. Trzeba prawdziwego księcia.
— Po co?
— Dla wrażenia. Zaimponowałoby to głupowatemu chłopstwu.
— Kochany kawalerze, książęta nie chcą się narażać i nie przyjdą.
— Ha, to się bez nich obejdziemy.
Boisberthelot machinalnie podniósł rękę i przycisnął ją do czoła, jakby chciał z niego myśl wydobyć.
I rzekł:
— Sprobujmyż więc generała, którego wieziemy.
— O, to szlachcic całą gębą.
— I sądzisz, że podoła swemu zadaniu?
— Czemu nie? Byle był dobrym — rzekł Vieuville.
— To jest srogim? — wtrącił Boisberthelot.
Hrabia i kawaler spojrzeli sobie w oczy.
— Panie Boisberthelot, wyjąłeś mi z ust ten wyraz. Tak, srogim. Tego właśnie nam potrzeba. Wojna ta jest bez miłosierdzia. Powodzenie i zwycięztwo po stronie chciwych krwi i okrutnych. Tak jest; trzeba nam generała, któryby był nieubłaganym. W Anjou i Poiton nasi dowódcy grają rolę wspaniałomyślnych; przesadzają się w szlachetności i łaskawości; to też nic im się nie wiedzie. W Marais i w Retz przeciwnie, wodzowie są okrutni, i wszystko dobrze idzie. Charette właśnie dlatego, że jest srogim, dzielnie stawia czoło Parreinowi. Hyena na hyenę.
Boisberthelot nie miał czasu odpowiedzieć. Nagle krzyk rozpaczy przerwał mowę kawalera Vieuville, a współcześnie usłyszano łoskot dziwny, niezwykły. Ten krzyk i ten łoskot wychodziły z wnętrza okrętu.
Kapitan i porucznik rzucili się między pomosty, ale wejść tam nie mogli. Wszyscy kanonierzy wyszli na pokład przerażeni.
Zdarzył się straszny wypadek.
Jedna z armat okrętowych, działo dwudziestoczterofuntowe, odczepiła się od bateryi.
Jest to jeden z najstraszniejszych wypadków na morzu. Nic okropniejszego nie może spotkać okrętu wojennego, płynącego na otwarłem morzu.
Armata zrywająca liny i łańcuchy, któremi jest przywiązana, staje się nagle jakimś zwierzem nadprzyrodzonym. Machina wojenna przemienia się w potwora. Ten krótki kloc śpiżowy na kolach ma ruchy kuli bilardowej, przechyla się razem z kołysaniem okrętu z boku na bok, zapada się razem z pochylaniem się statku od przodu do tyłu, biegnie, wraca, zatrzymuje się, zdaje się namyślać, znów biegnie, jak strzała przelatuje okręt z końca w koniec, wykręca się, chowa ucieka, wspina się, uderza, łamie, zabija, wytępia. Jest to taran, co według swego kaprysu rozbija mury. Dodajcie i to: taran ten jest z żelaza, a mur z drzewa. Jest to wyzwolenie się materyi z więzów; rzekłbyś, ten wieczny niewolnik mści się teraz, a złośliwość, tkwiąca w przedmiotach, które zowiemy bezwładnemi, nagle wychodzi z nich i gwałtownie wybucha; ma to minę, jakby straciło cierpliwość i szukało srogiego odwetu; niema nic nieublagańszego nad gniew martwej istoty. Ten ktoś rozszalały ma skoki pantery, ciężkość słonia, chyżość myszy, uporczywość topora, niespodzianki fali morskiej, uderzenia piorunu, a głuchotę grobu. Waży dwieście centnarów, a odbija się i skacze, jak piłka dziecinna. Są to wirowania nagłe, kątami prostemi przecinane. I co tu robić? Jak temu zaradzić? Burza na morzu ustaje, trąba morska przemija, wicher ucicha, maszt złamany zastępuje się drugim, dziura w okręcie zatyka się, pożar — gasi; co jednak począć z tym ogromnym bydlakiem śpiżowym? Jaki znaleźć na niego sposób? Możesz słowy ułagodzić psa gniewnego, zdumieć byka, oczarować węża dusiciela, przestraszyć tygrysa, rozczulić lwa; ale na tego potwora, na tę rozpętaną armatę — nie masz sposobu. Zabić jej nie możesz, bo jest martwa, a jednak współcześnie żyje. Żyje złowrogiem życiem, które czerpie z nieskończoności. Ma pod sobą podłogę, która ją kołysze. Porusza ją okręt, sam poruszany przez morze, które znów wiatr porusza. Niszczyciel ten jest igraszką. Okręt, bałwany morskie, wichry — wszystko go trzyma; ztąd jego życie okropne, co począć przeciw tak strasznemu skłębieniu przyczyn? Jak zatrzymać ruchy tego potwornego mechanizmu zniszczenia? Jak przewidzieć te biegania tam i sam, te skoki, powroty, starcia i uderzenia? Każde z tych uderzeń w ściany okrętu może go rozsadzić. Jak odgadnąć kręte drogi ruchliwego potwora? Masz do czynienia z pociskiem, który się zastawia, zdaje się mieć swoje myśli i każdej chwili zmienia kierunek. Jak zatrzymać to, czego unikać trzeba? Okropna armata rzuca się wściekle, leci naprzód, cofa się, uderza w prawo i w lewo, ucieka, znika, zawodzi wszelkie oczekiwania, druzgocze przeszkódy, gniecie na miazgę ludzi, jak muchy. Cała groza położenia jest w ruchliwości podłogi. Jak zwalczać plan pochyły, mający swe kaprysy? Rzekłbyś okręt ma piorun w brzuchu uwięziony, a usiłujący wydobyć się i coś nakształt grzmotów huczących wśród trzęsienia ziemi.
W mgnieniu oka cała osada okrętowa zerwała się na nogi. Powodem nieszczęścia było niedbalstwo kanoniera celującego działo; zapomniał on zamknąć osadę śruby w łańcuchu wiążącym bateryę i źle zatknął zawady w czterech kołach armaty; ztąd rozpuszczenie łańcucha i słabe osadzenie armaty na lawecie. Gdy bałwany morskie silnie uderzyły o burtę strzelnicy, armata, źle przywiązana, odskoczyła, zerwała swój łańcuch i zaczęła strasznie tułać się między pomostami.
Żeby mieć wyobrażenie o tem dziwnem ślizganiu się, trzeba przedstawić sobie kroplę wody ściekającą po szybie.
W chwili gdy pękło wiązanie armat, kanonierzy byli na bateryi. Jedni w gromadkach, drudzy rozproszeni zajmowali się robotami przygotowawczemi w przewidywaniu rozkazu do walki. Armata rzucona pochyleniem okrętu od przodu, przewierciła dziurę w tej kupie ludzi i zdruzgotała ich czterech z pierwszem uderzeniem; po chwili, odbita jak piłka pochyleniem okrętu z boku, przecięła na dwoje piątego biedaka i uderzając w lewą ścianę okrętu, zdemontowała po drodze jedno działo bateryi. Ztąd krzyk rozpaczy, który się rozległ na pokładzie. Wszyscy ludzie rzucili się na drabiny. Baterya opróżniła się w oka mgnieniu.
Ogromne działo, zostawione samo sobie, było panem siebie i panem okrętu, z którym mogło robić co tylko chciało. Cała osada okrętowa, przyzwyczajona śmiać się w czasie bitwy, teraz drżała. Niepodobna opisać jej przerażenia.
Kapitan Boisberthelot i porucznik Vieuville, ludzie przecież nieustraszeni, zatrzymali się u wierzchu drabiny, i niemi, wybledli, niepewni co począć, patrzyli na dół w przestrzeń między pomostami. Ktoś odsunął ich, trącając łokciem, i zszedł po drabinie.
Był to pasażer, chłop, człowiek, o którym przed chwilą rozmawiali.
Zszedłszy na ostatni szczebel drabiny, stanął.
Armata biegała tam i z powrotem między po mostami. Rzekłbyś, żywy wóz Apokalipsy. Migotanie latarki morskiej, kołyszącej się na ścianie okrętu przy bateryi, nadawało temu widzeniu zmienność światła i cienia, sprawiającą zawrót w głowie. W gwałtownej chyżości biegu kształt armaty znikał: raz ukazywała się czarna w jasności, to znów w mroku — odbijała blade połyski.
A tymczasem wciąż niszczyła okręt. Zgruchotała już cztery inne armaty i zrobiła szczelinę w ścianie okrętu; szczęściem, że ponad wodą, bo w razie nawałnicy, woda łatwoby tą szczeliną weszła do okrętu. Kadłub opierał się wściekłym uderzeniom armaty; jego wewnętrzne ściany z giętkich desek bardzo były trwałe; słyszano atoli, jak trzeszczały pod ciosami, które z pewną niesłychaną wszechbytnością, wszędy naraz padały. Ziarnko szrutu, wstrząsane w butelce, ani szybciej, ani szaleniej nie uderza. Cztery koła armaty przebiegały tam i napowrót po trupach, rąbały je, rozrywały na sztuki, i z pięciu ludzi zabitych zrobiły dwadzieścia kawałków, które taczały się wpoprzek bateryi, kręciły się i wiły na podłodze, stosownie do kołysania się okrętu. Listwy wewnętrzne, w wielu miejscach uszkodzone, zaczynały się odczepiać od ściany. Cały okręt był pełen potwornego łoskotu.
Kapitan prędko odzyskał krew zimną i z jego rozkazu wrzucono między pomosty wszystko, co tylko mogło powstrzymać szalony bieg armaty i skutki jego zobojętnić: materace, łóżka okrętowe, żagle zapasowe, zwoje lin, worki z przyborami i rzeczami służby okrętowej, oraz paki fałszywych asygnatów, których korweta miała ogromny ładunek, albowiem tę sromotę angielską uważano jako godziwy środek podczas wojny.
Co jednak mogły pomódz te szmaty? Nikt nie śmiał zejść między pomosty, żeby je stosownie ułożyć, w kilka też minut rozerwane zostały na paździerze.
Z trzydziestu armat dziesięć było już do wałki nieprzydatnych, wyłomy w ścianach okrętu stawały się coraz większe i już woda sączyła się do korwety.
Sędziwy pasażer, zszedłszy między pomosty, zdawał się być posągiem, stojącym na ostatnim szczeblu drabiny. Człowiek ten patrzył surowym wzrokiem na spustoszenie, ale się nie ruszył. Zdawało się niepodobieństwem stawić choć jeden krok w bateryi.
Każdy ruch rozpętanej armaty rozprzęgał wiązania statku i za kilka minut rozbicie okrętu było nieuniknionem.
Pozostawało już albo zginąć, lub też natychmiast nieszczęsną spętać armatę; należało coś postanowić; ale co?
Jak zwalczyć tę straszną armatę?
Jak tę jędzę rozszalałą powstrzymać?
Byłoby to samo, co schwycić za kark i zgnieść błyskawicę.
Byłoby to samo, co piorun powalić na ziemię i spętać.
Boisberthelot rzekł do Vieuvilla:
— Czy wierzysz w Boga, kawalerze?
Vieuville odpowiedział:
— Wierzę i nie wierzę. Niekiedy wierzę.
— W czasie burzy?
— Tak. I w chwilach takich, jak obecna.
— Wistocie, tylko Bóg może nas z tego położenia wybawić — rzekł Boisberthelot.
Wszyscy milczeli, a armata wciąż sprawiała łoskot okropny.
Bałwany morskie biły zewnątrz w okręt i na uderzenia armaty odpowiadały swemi ciosami. Rzekłbyś, dwa młoty bijące kolejno.
Nagle, w tym jakby niedostępnym cyrku, gdzie miotała się szalona armata, ukazał się człowiek z drągiem żelaznym w ręku. Był to sprawca katastrofy, kanonier, celownik tej armaty, który niedbalstwem swojem stał się przyczyną okropnego wypadku. Zrobiwszy źle, chciał się poprawić i zapobiedz nowemu nieszczęściu. Trzymając w jednem ręku lewar z bakiem, a w drugiem stryczek z ruchomą pętlicą, skoczył między pomosty.
Wówczas rozpoczęła się rzecz dzika i straszna; widowisko tytaniczne; walka armaty z kanonierem; bitwa materyi z rozumem, pojedynek rzeczy z człowiekiem.
Człowiek stanął w kącie i trzymając drąg i sznur w obu pięściach, wsparłszy się o dylowanie, krzepko opierając o podłogę nogi, które zdawały się być dwoma slupami stalowemi, blady, spokojny, tragiczny, jakby wryty w podłogę, czekał.
Czekał aż armata przemknie blizko niego.
Kanonier znał swoje działo i zdawało mu się, że i ono znać go powinno. Oddawna byli z sobą w zażyłości. Ileż to razy wsuwał rękę w jego paszczę! Był to jego potwór przyswojony To też jął doń przemawiać, jak do swojego psa.
— Chodźno — mówił.
Może nawet kochał tę armatę.
I zdawał się pragnąć, żeby do niego przyszła.
Ale przyjść do niego byłoby to wpaść na niego. A wówczas był zgubiony. Jak uniknąć zgniecenia? W tem całe pytanie. Wszyscy patrzyli osłupieni z przerażenia.
Ani jedna pierś nie oddychała swobodnie, z wyjątkiem może owego starca, który sam, z dwoma zapaśnikami w cyrku niedostępnym był świadkiem złowrogim ich walki.
I on mógł być zdruzgotany przez armatę. Nie ruszył się jednak ze swego miejsca.
Pod nimi ślepe fale kierowały walką.
W chwili, gdy przyjmując straszny pojedynek, kanonier wyzywał swoje działo do walki, zdarzyło się skutkiem kołysania morza, iż armata zatrzymała się na chwilę nieruchoma i jakby osłupiała ze zdumienia.
— Chodź że do mnie — mówił człowiek. Ona zdawała się go słuchać.
Nagle skoczyła na niego. Człowiek uniknął ciosu.
Rozpoczęła się walka. Walka niesłychana. Stworzenie kruche bierze się za bary z jestestwem niezłomnem. Zwierzę z ciała uderza na zwierzę ze śpiżu. Z jednej strony siła, z drugiej dusza.
Wszystko to działo się w półcieniu. Było to jakby mgliste widzenie dziwu.
Dusza; rzecz dziwna, powiedziałbyś prawie, że i armata ma duszę; ale duszę pełną wścieklej nienawiści. Ślepota owa zdawała się mieć oczy. Potwór miał minę jakby czyhał na człowieka. Można było prawie uwierzyć, że była chytrość w tem śpiżowem cielsku. I ono wybierało sobie chwilę stosowną do działania. Był to jakiś olbrzymi owad z żelaza, co miał lub zdawał się mieć wolę szatana. Czasami ta olbrzymia szarańcza, skacząc, uderzała o nizki pułap bateryi, potem spadała na cztery koła, jak tygrys na cztery łapy i znów biegła na człowieka. On, zwinny, chyży, zręczny wywijał się jak wąż pod temi ruchami piorunu. Unikał spotkań; ale ciosy, których uniknął, padały na okręt i szerzyły ruinę.
Jeden koniec zerwanego łańcucha pozostał przyczepiony do armaty. Ten łańcuch nie wiadomo jakim sposobem zaplątał się w szrubę celową u działa. Jeden jego koniec przyczepiony był do lawety, drugi, swobodny, szalenie kołował przy armacie, przesadzając wszystkie jej podskoki. Szruba trzymała go jakby w zwartej ręce, i łańcuch ten, do ciosów taranu dodając uderzenia batoga, tworzył dokoła armaty wir okropny, niby smaganie żelaznego bicza ujętego w pięść śpiżową. Łańcuch ten wikłał i utrudniał walkę.
A jednak człowiek walczył. Czasami nawet człowiek pierwszy uderzał na armatę i czołgał się wzdłuż pomostu, wciąż trzymając w rękach lewar i stryczek; armata zaś zdawała się pojmować jego ruchy i, jakby odgadując zasadzkę, uciekała. Człowiek, potężny odwagą, ścigał ją dalej.
Takie atoli rzeczy nie mogą trwać długo. Nagle zdało się, że armata mówi do siebie; Dość tego! trzeba raz skończyć! — i zatrzymała się. Każdy uczuł, że rozwiązanie się zbliża. Armata, jakby niepewna, zdawała się przez chwilę pogrążać w srogiem rozmyślaniu, a może i rzeczywiście zastanawiała się, bo dla wszystkich była to istota żywa. Nagle — rzuciła się na kanoniera. Ten usunął się zręcznie, przepuścił ją i śmiejąc się zawołał: „Popraw się!“ Armata, jakby do wściekłości przywiedziona, zdruzgotała działo na lewym boku okrętu; potem, pochwycona znów niewidzialną procą, która ją trzymała, rzuciła się z prawego boku okrętu na człowieka, lecz ten znów jej uniknął. Trzy działa rozbiły się pod ciosem armaty; wówczas, — jakby zaślepiona i nie wiedząca, co robi, obróciła się grzbietem do człowieka, potoczyła się z tyłu naprzód, wstrząsnęła belkę w przodzie okrętu i już miała zrobić wyłom w jego ścianie. Człowiek skrył się pod drabinę, o kilka kroków od starca, świadka tej walki, i trzymał w pogotowiu swój lewar żelazny. Zdawało się, że armata go spostrzegła i nie obracając się, ż szybkością uderzenia siekiery potoczyła się na człowieka. Przyparty do pomostu człowiek był zgubiony. Cała osada wydała okrzyk przerażenia.
Wtedy jednak sędziwy pasażer, dotychczas nieruchomy, skoczył sam szybciej niż wszystkie owe dzikie ruchy armaty, chwycił pakę fałszywych asygnat i z narażeniem się na zgniecenie, cisnął ją między koła armaty Ten ruch stanowczy a niebezpieczny, tak biegle, trafnie i dokładnie został wykonany, że chyba lepiej nie zrobiłby człowiek, zaprawiony we wszystkich ćwiczeniach, które opisał Durosel w swojej książce o „Manewrach armaty morskiej.“
Paka biletów stała się jakby czopem. Kamyk zatrzyma walec, gałąź zwraca kierunek lawiny. Armata potknęła się, a wtedy z kolei kanonier, skorzystawszy z chwilowej zapory, zatknął drąg żelazny między szprychy jednego z kół tylnych. Armata zatrzymała się.
Była pochyloną. Człowiek, nacisnąwszy lewar, przewrócił ją. Ciężka masa obaliła się z łoskotem dzwonu pękającego, a człowiek, chociaż pot strumieniem lał się z jego czoła, rzucił się nie zważając na nic i na szyi spiżowej potwora zwyciężonego zacisnął pętlicę ruchomą.
Skończyła się walka. Człowiek zwyciężył. Mrówka zmogła słonia; pigmejczyk zabrał piorun do niewoli.
Żołnierze i marynarze bili oklaski.
Cała osada rzuciła się z linami i łańcuchami, i w jednej chwili armata była przywiązana.
Kanonier skłonił się przed pasażerem.
— Panie — rzekł do niego — ocaliłeś mi życie.
Starzec przybrał znów postawę obojętną i nic nie odpowiedział.
Człowiek wprawdzie zwyciężył, ale można było powiedzieć, że i armata zwyciężyła.
Przestrzeń między pomostami, teraz gdy można było tam zajrzeć, przedstawiała widok okropny. Wnętrze komórki wściekłego słonia nie byłoby bardziej zniszczone.
Jakkolwiek koniecznem było, żeby nie widziano korwety, większa jeszcze konieczność nakazywała bezzwłocznie ją ratować. Należało więc oświetlić pokład, tu i owdzie zawieszając latarki.
Kiedy ludzie osady okrętowej naprędce naprawiali niebezpieczniejsze uszkodzenia międzymostu, zatykali dziury, którędy woda wciekała, i osadzali na bateryi działa, które uniknęły nieszczęścia, tymczasem sędziwy pasażer powrócił na pomost.
I oparł się plecami o wielki maszt.
I wcale nie zwracał uwagi na ruch, jaki się dział na okręcie. Po obu stronach wielkiego masztu kawaler Vieuville ustawił w szyku bojowym żołnierzy piechoty morskiej, a na gwizd świstawki dowódcy służby okrętowej, majtkowie zajęci manewrami, uszykowali się na rejach.
Hrabia Boisberthelot postąpił ku pasażerowi.
Za kapitanem szedł człowiek, dziki, zadyszany, w podartem i bezładnem odzieniu, a jednak z miną zadowoloną.
Był to kanonier, który tak w porę wystąpiwszy, jako pogromca potworów, zmógł rozpętaną armatę.
Hrabia salutował po wojskowemu przed starcem, ubranym po chłopsku, i rzekł do niego:
— Panie generale, przyprowadzam tego człowieka.
Kanonier stał z oczyma spuszczonemi, w postawie służbowej.
Hrabia Boisberthelot odezwał się znów:
— Panie generale, wobec tego, co zrobił ten człowiek, czy pan generał nie sądzi, że jego dowódcy powinniby coś także zrobić?
— Owszem, sądzę, że powinni — rzekł starzec.
— Chciej, panie generale, wydać rozkazy — dodał Boisberthelot.
— To należy do pana. Jesteś tu kapitanem.
— Ale pan jesteś generałem — odrzekł Boisberthelot.
Starzec spojrzał na kanoniera.
— Zbliż się — rzekł.
Kanonier postąpił krok naprzód.
Starzec obrócił się do hrabiego Boisberthelot, odczepił krzyż Św. Ludwika od munduru kapitana i przypiął go do grubej koszuli kanoniera.
— Hurra! — krzyknęli majtkowie.
Żołnierze morscy prezentowali broń.
Sędziwy pasażer, wskazując palcem na olśnionego kanoniera, dodał:
— A teraz rozstrzelać tego człowieka.
Po radosnych okrzykach — osłupienie.
Wówczas, wśród ciszy grobowej, starzec podniósł głos i mówił:
— Niedbalstwo naraziło ten okręt na rozbicie. W tej chwili może już on zgubiony. Być na morzu, jest to być wobec nieprzyjaciela. Okręt w drodze — to armia staczająca bitwę. Burza się kryje, ale się nie oddala. Całe morze jest zasadzką. Kara śmierci za każdy błąd popełniony wobec nieprzyjaciela. Nie masz błędów, któreby powetować się dały. Męztwo i odwaga powinny być wynagrodzone, ale niedbalstwo ukarane.
Te słowa padały jedne po drugich, zwolna, poważnie, z pewnym rytmem nieubłaganym, jak cięcia siekiery w pień dębu.
I starzec, spoglądając na żołnierzy, dodał:
— Spełnić rozkaz.
Człowiek, na którego zgrzebnej koszuli błyszczał krzyż Św. Ludwika, opuścił głowę na piersi.
Na znak dany przez hrabiego Boisberthelot, dwóch majtków zeszło między pomosty i potem powróciło, niosąc śmiertelne posłanie; kapelan okrętowy, który od czasu wyruszenia w drogę modlił się w kwaterze oficerskiej, towarzyszył teraz dwom majtkom; sierżant odłączył z szyku bojowego dwunastu żołnierzy i ustawił ich w dwu rzędach po sześciu; kanonier, nie rzekłszy słowa, stanął między dwoma rzędami. Kapelan z krzyżem w ręku zbliżył się i zatrzymał przy nim. Sierżant zakomenderował: — Marsz! — Oddział wolnym krokiem szedł ku przodowi okrętu. Dwaj majtkowie, niosący śmiertelną opończę, postępowali za oddziałem.
Ponure milczenie zaległo korwetę. Daleki huragan huczał głucho.
W kilka chwil później rozległ się huk w ciemnościach, przemknęło światło, a potem wszystko umilkło i tylko słyszałeś szelest, jaki sprawia ciało wpadające do morza.
Sędziwy pasażer, wciąż wsparty plecami o wielki maszt, założył ręce na piersi i patrzył przed siebie zamyślony.
Boisberthelot, pokazując nań palcem lewej ręki, rzekł zcicha do Vieuville’a:
— Wandea ma nareszcie głowę.
Ale co miało stać się z korwetą?
Chmury, które przez całą noc mieszały się z falami, w końcu tak już opadły, że nie było widać horyzontu i całe morze zdawało się jakby pokryte płaszczem. Nic, oprócz mgły. Położenie zawsze niebezpieczne, nawet dla statku silnego.
Do mgły przyłączyło się rozkołysanie fali.
Nie stracono napróżno czasu; ulżono korwecie, rzucając do morza wszystko, co dało się uprzątnąć po zrządzonem przez armatę spustoszeniu: działa zdemontowane, pogruchotane ich łoża, bale poskręcane i rozwiedzionej sztuki żelaza i drzewa potrzaskane; pootwierano strzelnice i spuszczono po deskach do wody trupy i szczątki ludzkie, owinięte w płachty.
Żegluga zaczynała być trudną.
Gacquoil stał zamyślony przy rudlu.
Nadrabiać miną w kłopocie, to zwyczaj starszyzny okrętowej.
Vieuville, który zachowywał wesołe usposobienie w niebezpieczeństwach, zbliżywszy się do niego, rzekł:
— No, sterniku, huragan pudluje. Chce kichnąć, a nie może. Nie zrobi nam szkody. Będziemy mieli tylko wiatr i kwita.
Gacquoil odpowiedział poważnie:
— Kto ma wiatr, ma i falę.
Vieuville poczuł, że wypada wrócić do tonu poważnego.
— Gdzież jesteśmy, sterniku? — zapytał.
Sternik odpowiedział:
— Jesteśmy na woli Bożej.
Sternik jest panem; trzeba mu zawsze pozwolić robić, a często i mówić, co zechce.
Zresztą ten gatunek ludzi jest małomówny. Vieuville odszedł.
Vieuville pytał sternika, a odpowiedział mu widnokrąg.
Nagle morze się odsłoniło.
Rozdarły się mgły, sunące ponad falami; posępny widok wzburzonych bałwanów roztoczył się jak oko mogło sięgnąć w półświetle zmierzchu, i oto, co ujrzano:
Niebo było jakby podszyte chmurami, lecz chmury nie dotykały już morza, na wschodzie ukazywała się białość, oznajmiająca wznoszenie się słońca; na zachodzie widniała bladawo druga białość, a był to zachód księżyca. Obie te białości, jedna naprzeciw drugiej, tworzyły na widnokręgu dwie wązkie wstęgi bladego światła, pomiędzy morzem ciemnem a niebem czarno zachmurzonem.
Na obu tych światłach rysowały się czarne sylwety sztywne i nieruchome.
Na zachodzie, na tle nieba przez księżyc oświetlonego, odbijały trzy bryły wysokie, prostopadłe, niby ołtarze druidów.
Na wschodzie, na bladym widnokręgu poranka, sterczało osiem statków, rozstawionych w groźnym szyku.
Trzy bryły były skałami, osiem okrętów eskadrą.
Po za sobą miano Minquiery, skałę złej sławy; przed sobą flotyllę francuską, strzegącą morza. Na zachodzie otchłań, na wschodzie rzeź; znajdowano się pomiędzy rozbiciem a walką.
Przeciw skałom — miała korweta pudło przedziurawione, liny, żagle i cały porządek okrętowy w nieładzie, zachwiane w osadzie maszty; do walki zaś — artyleryę, z której dwadzieścia jeden na trzydzieści armat było zdemontowanych, a najlepsi kanonierzy zabici.
Zaczynało zaledwie świtać i miano jeszcze przed sobą trochę nocy. Ta noc mogła nawet potrwać dość długo, zwłaszcza, że ją tworzyły chmury wysokie, gęste i grube, podobne sklepieniu niewzruszonemu.
Wiatr, zmiótłszy nareszcie mgły z dołu, pędził korwetę ku Minquierom.
W takim stanie skołatania i uszkodzenia statek nie słuchał już prawie rudla, toczył się raczej niż płynął i tłuczony falą, pozwalał jej robić z sobą, co się podoba.
Minquiery, skała tragiczna, jeżyły się wówczas jeszcze groźniej niż dzisiaj. Niejedna wieża tej twierdzy otchłani rozpadła się pod ustawicznemi ciosami morza; skały zmieniają swe kształty; każdy przypływ i odpływ przechodzi po nich, jak ząb piły. W owej epoce zetknąć się z Minquierami — było to zginąć.
Flotylla zaś była eskadrą zatoki Cancale, wsławiona później pod dowództwem kapitana Duchesne, którego Loquino nazywał „ojcem Dębowcem“ (père Duchêne).
Położenie było krytyczne. Korweta podczas rozpasania się armaty zboczyła niepostrzeżenie z drogi, i posuwała się raczej ku Granville niż ku Saint-Malo. Gdyby nawet mogła płynąć z żaglami rozwiniętemi, Minquiery zagradzały jej powrót ku Jersey, a eskadra nie dozwalała przysunąć się do brzegów Francyi.
Zresztą nie było burzy, lecz, jak powiedział sternik — fala. Morze, silnym wiatrem rozkołysane, przelewające się po dnie nierównem, było dzikie.
Przez całą noc korweta „Claymore“ miała mgłę i lękała się nawałnicy; morze skłamało, lecz w sposób okrutny; naszkicowało burzę, a dało skały. Było to zawsze, choć w innej formie, rozbicie.
Do zguby na skałach przyłączyła się zagłada w boju. Jeden nieprzyjaciel dopełniał drugiego.
Vieuville zawołał z wybuchem śmiechu mężnego:
— Tu rozbicie, tam bitwa. Z obu stron mamy kwinterno.
Z korwety pozostał już prawie kadłub.
W świetle rozproszonem a bladem, w czarności chmur, w drganiach bezładnych firmamentu, w tajemniczem marszczeniu się fali, grobowa spoczywała uroczystość. Prócz wiatru, dmącego złowrogo, wszystko milczało. Katastrofa wyłaniała się majestatycznie z otchłani.
Hrabia Boisberthelot wydał półgłosem rozkazy Vieuvillowi, który zszedł do bateryi; potem kapitan, wziąwszy lunetę, stanął na tyle statku przy sterniku.
Wszelkie usiłowania Gacquoila zmierzały do utrzymania korwety pionowo na falach, gdyż wzięta z boku, przez wiatr i morze, byłaby się niezawodnie przechyliła.
— Sterniku — rzekł kapitan — gdzie jesteśmy?
— Przy Minquierach.
— Z której strony?
— Ze złej.
— Jakie dno?
— Ostro-skaliste.
— Czy można się tam podsunąć?
— Można zawsze umrzeć — rzekł sternik.
Kapitan skierował lunetę ku zachodowi i badał Minquiery; potem zwrócił ją na zachód i przypatrywał się okrętom.
Sternik mówił dalej, jakby sam do siebie:
— Minquiery. To służy za miejsce spoczynku mewie-chichotce, gdy wraca z Holandyi, i wielkiej mewie czarnogrzbietnej.
Tymczasem kapitan policzył żagle.
Było tam rzeczywiście osiem statków, rozstawionych w szyku prawidłowym, których profile sterczały wojowniczo nad wodą. W pośrodku widziano wysoki okręt o trzech pomostach.
Kapitan zapytał znów sternika:
— Czy znasz te statki?
— Zapewne — odparł Gacquoil.
— Cóż to jest?
— Eskadra.
— Francuska?
— Dyabelska.
Po chwili milczenia kapitan rzekł:
— Czy to już cała flotyla strażnicza?
— Nie cała.
W rzeczy samej Valaze 2-go kwietnia zawiadomił Konwencyę, że po kanale krążyło dziesięć fregat i sześć okrętów liniowych. Kapitan przypominał to sobie.
— Wistocie — rzekł — eskadra składa się z szesnastu statków, a tu tylko osiem.
— Reszta — odpowiedział Gacquoil — włóczy się wzdłuż całego brzegu i szpieguje.
Kapitan patrząc wciąż przez lunetę, szeptał:
— Okręt o trzech pomostach, dwie fregaty pierwszego rzędu i pięć drugiego.
— Ale i ja — mruknął Gacquoil — szpiegowałem ich także.
— Dobre statki — rzekł kapitan. — Dowodziłem trochę tem wszystkiem.
— Ja zaś — mówił Gacąuoil — widziałem je zblizka. Mam ich rysopis w mózgu.
Kapitan podał sternikowi swoją lunetę.
— Sterniku, czy widzisz dobrze okręt liniowy?
— Widzę, komendancie, to — Côte d’Or.“
— Przechrzcili go — rzekł kapitan. — Dawniej nazywał się „Stany Burgundyi.“ Statek nowy. Sto dwadzieścia ośm armat.
Dobył z kieszeni książeczkę do notat i ołówek, i napisał cyfrę 128.
— Sterniku — pytał dalej — znasz pierwszy statek z lewego boku?
— To „Doświadczona.“
— Fregata pierwszego rzędu. Pięćdziesiąt dwie armaty. Uzbrojona przed dwoma miesiącami w Breście.
Kapitan zapisał cyfrę 52.
— Sterniku, a drugi statek z lewej strony?
— „Dryada.“
— Fregata pierwszego rzędu. Czterdzieści armat ośmnasto-funtowych. Była w Indyach. Ma piękną kartę w dziejach wojennych.
I pod cyfrą 52 napisał 40; poczem podnosząc głowę, rzekł:
— A teraz z prawego boku?
— Wszystko to, komendancie, fregaty drugiego rzędu. Jest ich pięć.
— Pierwsza od okrętu liniowego?
— „Odważna.“
— Trzydzieści dwie armaty ośmnasto-funtowe.
— A druga?
— „Richemont.“
— O tyluż działach.
— Dalej? — „Bezbożna“[18].
— Dziwnie to puszczać się na morze z taką nazwą.
— Dalej?
— „Calipso.“
— Dalej?
— „Chwytliwa.“
— Pięć fregat, każda o trzydziestu dwóch działach.
Kapitan, pod poprzedzającemi cyframi napisał 160.
— Sterniku — rzekł — dobrześ je poznał?
— A pan dobrze je znasz, komendacie? — odpowiedział Gacauoil. — Poznawać wprawdzie coś znaczy, lecz znać — to lepsze.
Kapitan patrzył w swoje notatki i mrucząc dodawał:
— Sto dwadzieścia ośm, pięćdziesiąt dwa, czterdzieści, sto sześćdziesiąt.
W tej chwili Vieuville wrócił na pokład.
— Kawalerze — zawołał kapitan — mamy przeciw — sobie trzysta osiemdziesiąt armat.
— Dobrze — rzekł Vieuville.
— Wracasz z przeglądu naszej artyleryi; ileż rzeczywiście zostało nam armat zdatnych do ognia?
— Dziewięć.
— Dobrze — powiedział z kolei Boisberthelot.
Wziął od sternika swoją lunetę i patrzył na widnokrąg.
Osiem statków milczących i czarnych; zdawały się nieruchome, lecz rosły.
Zbliżały się nieznacznie.
Vieuville skłonił się po wojskowemu.
— Komendancie — rzekł — oto mój raport. Nie ufałem tej korwecie „Claymore. “ Przykra to rzecz w każdym razie wsiąść nagle na statek, którego cię nie zna i nie kocha. Angielski okręt, to zdrada dla Francuzów. Dowodem ta suka armata. Opatrzyłem wszystko. Kotwice dobre, nie z lanego żelaza, lecz kute ze sztab spajanych młotem. Pazury kotwic mocne.
Liny wyborne, łatwo się rozwijają i mają długość przepisaną, sto dwadzieścia sążni. Amunicyi mnóstwo. Sześciu kanonierów nie żyje. Sto siedmdziesiąt jeden ładunków na działo.
— Bo tylko ich dziewięć — mruknął kapitan.
Boisberthelot skierował lunetę ku widnokręgowi. Eskadra zwolna wciąż się zbliżała.
Karonada ma tę zaletę, że troje ludzi wystarcza do jej obsługi; ale ma znów tę niedogodność, że nie niesie tak daleko i celnie, jak inne armaty. Trzeba więc było przypuścić eskadrę na strzał karonady.
Kapitan wydał półgłosem rozkazy. Milczenie zaległo na statku. Nie dzwoniono na spełnianie czynności, ale je spełniano. Korweta była zarówno niezdolną do walki z ludźmi, jak z falami. Postarano się wyzyskać ile możności ten szczątek wojennego okrętu. Nagromadzono przy działach i przy pakach wszystkie, jakie były do różnego użytku powrozy, sznury i liny, aby w potrzebie umocnić maszty. Urządzono ambulans dla rannych. Okryto, według ówczesnego zwyczaju, burty okrętu wymateracowanemi osłonami, co chroni od kul z broni ręcznej, lecz nie od pocisków armatnich. Zniesiono kulomierze, lubo za późno już było na sprawdzanie kalibrów kul, ale nie przewidziano wcześniej tylu naraz wypadków. Każdy majtek dostał ładownicę i założył za pas parę pistoletów i sztylet. Ściągnięto hamaki; wycelowano armaty; nabito muszkiety; rozdano siekiery i haki; urządzono składy na kule i ładunki, aby je mieć na pogotowiu; otworzono skład prochu. Każdy zajął swoje stanowisko. Wszystko to odbyło się bez wymówienia jednego wyrazu, jakby w pokoju umierającego, posępnie a szybko.
Następnie zatrzymano korwetę na kotwicach. Miała ich sześć, jak fregata. Zarzucono wszystkie: kotwicę, która przytrzymuje okręt straż pełniący, z przodu; holowniczą z tyłu, falową od strony pełnego morza, odpływową od strony skał, widłową z prawego, a wielką kotwicę z lewego boku.
Dziewięć karonad, które nie były uszkodzone, ustawiono w bateryę; wszystkie z jednego boku, od strony nieprzyjaciela.
Eskadra także w milczeniu wykonała swoje obroty. Ośm statków tworzyło obecnie półkole, którego cięciwą były Minquiery. „Claymore,“ zamknięta w tem półkolu, skrępowana wreszcie własnemi kotwicami, przyparta do skał, to jest do rozbicia, wyglądala, jak dzik osaczony przez psiarnię; milczy, ale wyszczerza zęby.
Zdawałoby się, jakby obie strony zrozumiały się wzajemnie.
Kanonierzy „Claymory “ stali przy swoich armatach.
Boisberthelot rzekł do Vieuvilla:
— Radbym pierwszy dać ognia.
— Upodobanie zalotnicy — odpowiedział Vieuville.
Podróżny, nie schodząc z pokładu, przypatrywał się wszystkiemu obojętnie.
Boisberthelot zbliżył się do niego.
— Panie — rzekł — już wszystko gotowe. Uczepiliśmy się naszego grobu i już się go nie puścimy. Jesteśmy więźniami eskadry i skał. Nie mamy nic innego do wyboru, jak poddać się nieprzyjacielowi lub rozbić się o skały. Jedyny ratunek nasz: umrzeć. Walka lepsza jest od rozbicia. Wolę być skartaczowanym niż utonąć; w kwestyi śmierci, przekładam ogień nad wodę. Lecz umrzeć, to dobre dla takich jak my, ale nie dla ciebie, panie. Jesteś wybrańcem książąt; posłannictwo masz wielkie: kierunek wojną w Wandei. Gdy ciebie nie stanie, zginąć może monarchia; więc ty żyć powinieneś. Nasz honor każe nam tu pozostać, twój nakazuje ci ujść ztąd. Opuść, generale, ten statek. Dam ci łódź i człowieka. Przemknąć się do brzegu nie jest niepodobieństwem. Nie rozwidniło się jeszcze, bałwany wysokie, morze ciemne, ujdziesz. Bywają wypadki, że uciec, jest to zwyciężyć.
Starzec poważnem skinieniem głowy dał znak zezwolenia.
— Żołnierze i majtkowie! — zawołał Boisberthelot głosem donośnym.
Wszelki ruch ustał nagle na statku i ze wszystkich stron twarze zwróciły się ku kapitanowi.
— Mąż, który jest pośród nas — rzekł Boisberthelot — przedstawia króla. — Został nam powierzony, powinniśmy go ocalić. Potrzebnym jest tronowi Francyi; w braku księcia krwi, będzie on, mamy przynajmniej tę nadzieję, naczelnikiem Wandei. Jest to wielki wódz. Miał wylądować we Francyi z nami, trzeba, by wylądował beŁ-nas. Ocalić głowę, jest to ocalić wszystko.
— Tak! tak! tak! — zagrzmiały głosy całej osady.
Kapitan mówił dalej:
— I on też wystawia się na groźne niebezpieczeństwa. Nie łatwo dotrzeć do brzegu. Łódź, aby mogła się oprzeć wysokim falom, powinnaby być wielką, a musi być małą, by umknąć przed flotylą. Idzie o to, aby przybić w bezpiecznem miejscu, raczej od strony Fougères niż Coutances. Potrzeba majtka dzielnego, dobrego wioślarza i dobrego pływaka, krajowca, znającego przesmyki między skałami. Jest jeszcze dość ciemno, by łódka mogła niepostrzeżenie oddalić się od korwety. Potem ją dym, który tu będziemy mieli, osłoni. Mała, przemknie się na mieliznach. Gdzie chwytają panterę, tam się łasica wymyka. Niema wyjścia dla nas, jest dla niej. Łódź oddali się z pomocą wiosła, statki nieprzyjacielskie jej nie dostrzegą, a zresztą przez ten czas będziemy je tu zabawiać. Nieprawdaż?
— Tak! tak! tak! — krzyknęła osada.
— Niema chwili do stracenia! — zawołał kapitan. — Kto na ochotnika?
Wpośród ciemności wystąpił z szeregu majtek i rzek!:
— Ja!
W kilka minut potem jedna z owych małych łódek, zwanych „you-you“, przeznaczonych wyłącznie do użytku kapitanów, oddalała się od statku. W łódce tej było dwóch ludzi; w tyle stary podróżny i z przodu majtek ochotnik. Noc była jeszcze bardzo ciemna. Majtek, stosownie do zleceń kapitana, robił usilnie wiosłem, posuwając się w kierunku Minquierów. Nie było zresztą innego możliwego wyjścia.
Wrzucono do łódki trochę zapasów żywności: worek sucharów, wędzony ozór wołowy i baryłkę wody.
W chwili gdy „you-you“ spuszczono na morze, Vieuville, drwiąc z otchłani, wychyliwszy się za poręcz przy rudlu korwety, przesłał łódce szydercze pożegnanie:
— Dobre to do ucieczki, a wyborne do utonięcia.
— Panie — rzekł majtek — nie pora już do żartów.
Łódź szybko się oddaliła i wkrótce znaczna przestrzeń dzieliła ją od korwety. Wiatr i fale były w zgodzie z wioślarzem; drobna łódź rączo uchodziła, kołysząc się w pomroce na fali, zakryta wysokiemi bałwanami.
Na morzu panowało jakieś posępne oczekiwanie.
Nagle wśród tej ciszy szerokiej i burzliwej rozległ się głos, który potężniejąc przez tubę, jak przez maskę śpiżową w starożytnej tragedyi, wydawał się prawie nadludzkim.
To kapitan Boisberthelot przemówił.
— Marynarze króla! — zawołał — zatknijcie na wielkim maszcie biały pawilon. Zobaczymy ostatni raz wschodzące dla nas słońce.
Z korwety zagrzmiał wystrzał armatni.
— Niech żyje król! — krzyknęła osada.
Wówczas usłyszano z głębi horyzontu inny Okrzyk, niezmierny, daleki, zmącony, a jednak wyraźny:
— Niech żyje rzeczpospolita!
I łoskot podobny do łoskotu trzystu piorunów zahuczał nad głębiną oceanu.
Zaczęła się walka.
Morze pokryło się dymem i ogniem, Fale obrzucone zostały ze wszystkich stron bryzgami piany, wytworzonej wpadaniem kul do wody.
„Claymore“ plunęła na ośm statków płomieniem. Jednocześnie cała eskadra, uszykowana w półksiężyc koło „Claymory,“ dała ognia ze wszystkich bateryj. Widnokrąg zapłonął. Rzekłbyś, że wulkan wystąpił z morza. Wiatr szamotał tą ogromną purpurą walki, w której statki ukazywały się i znikały jak widma. Na pierwszym planie, rysował się na tle czerwonem czarny szkielet korwety.
U szczytu wielkiego masżtu powiewał liliowy pawilon.
Dwaj ludzie, znajdujący się w łódce, milczeli.
Trójkątna mielizna Minquierów, rodzaj trójkątnego lądu podmorskiego, obszerniejszą jest niż cała wyspa Jersey; pokrywa ją morze. Najwynioślejszy jej punkt stanowi płaskowzgórze, wystające z wody nawet w czasie przypływów najwyższych; na północo-wschód od niego sterczy w prostym rzędzie sześć skał potężnych, wyglądających jak wielki mur, tu i owdzie wyszczerbiony. Przesmykiem między płaskowzgórzem i sześciu skalami przedrzeć się może tylko łódź, zanurzająca się bardzo mało. Za tym przesmykiem jest pełne morze.
Majtek, który podjął się ocalenia łodzi, wprowadził ją w przesmyk. Tym sposobem stawił Minquiery pomiędzy walką a łódką. Płynął zręcznie po wązkim kanale, unikając raf z prawej i lewej strony; skały zasłaniały teraz bitwę. Jasność horyzontu i wściekły łoskot kanonady zaczynały się zmniejszać z powodu wzrastającej odległości; lecz nieprzerwany huk dział dowodził, że korweta trzymała się dzielnie i postanowiła wyczerpać do ostatniego wszystkie swe sto siedmdziesiąt nabojów na armatę. Po niedługim czasie łódź znalazła się na pełnem morzu, po za skałami, po za bitwą, po za doniosłością strzałów.
Powoli zarysy morza stawały się coraz mniej posępne; świetlane smugi, zalewane naglą pomroką, rozszerzały się; płaty piany łamały się na jasne bryzgi; po wierzchu fal migotały białe połyski. Dniało.
Łódce nie groził już nieprzyjaciel; lecz najtrudniejsze pozostało jeszcze do zrobienia. Ocaloną została od kul, lecz nie od rozbicia. Na wzburzonem morzu drobna łupina, bez pokładu, bez żagli, bez masztu, bez busoli, nie mająca wobec oceanu i burzy innej pomocy prócz wiosła — pyłek na łasce ogromów.
Wówczas wśród tej niezmierzoności, tej pustyni, człowiek stojący na przodzie łódki, podniósłszy twarz blado oświetloną blaskiem jutrzenki, utkwił wzrok w człowieku znajdującym się na tyle i rzekł:
— Jestem bratem tego, któregoś kazał rozstrzelać.
Starzec podniósł powoli głowę.
Człowiek, który doń mówił, miał lat około trzydziestu, czoło ogorzałe na morzu i dziwne oczy. Było-to bystre wejrzenie żeglarza w szczerej źrenicy wieśniaka. Ściskał oburącz wiosło. Wyraz twarzy jego był łagodny.
Za pasem miał sztylet, dwa pistolety i różaniec.
— Kto jesteś? — zapytał starzec.
— Powiedziałem.
— Czego chcesz?
Majtek opuścił wiosło, skrzyżował ręce na piersiach i odparł:
— Zabić cię.
— Jak ci się podoba — rzekł starzec.
Majtek podniósł głos:
— Przygotuj się!
— Na co?
— Na śmierć.
— Dlaczego? — zapytał starzeć.
Nastała chwila milczenia. Majtek zdawał się jakby zmieszany tem zapytaniem. I rzekł:
— Mówię, że chcę cię zabić.
— A ja cię pytam: dlaczego?
W oczach majtka mignęła błyskawica.
— Bo kazałeś zabić mego brata.
Starzec odpowiedział spokojnie:
— Pierwej ocaliłem mu życie.
— Prawda. Ocaliłeś go najprzód, a potem zabiłeś.
— Nie ja go zabiłem.
— Któż więc?
— Jego wina.
Majtek otworzył usta i wpatrzył się w starca; potem znów ściągnął brwi dziko.
— Jak się nazywasz? — rzekł starzec.
— Nazywam się Halmalo; ale nie potrzebujesz wiedzieć mego nazwiska, aby zostać przezemnie zabitym.
W tej chwili weszło słońce. Promień jego padł na twarz majtka i oświetlił jasno tę dziką postać. Starzec przyglądał mu się bacznie.
Kononada wciąż trwała, lecz strzały rozlegały się teraz w pewnych przerwach i jakby w podrywach konania. Dym, zalegający szeroko widnokrąg, opadał. Łódź, nie kierowaną wiosłem, unosiły fale.
Majtek prawą ręką dobył z za pasa pistolet, a lewą różaniec.
Starzec powstał.
— Wierzysz w Boga? — zapytał.
— Naszego ojca, który jest w niebie — odpowiedział, żegnając się, majtek.
— Masz matkę?
— Mam.
Przeżegnał się powtórnie, a potem rzekł:
— Skończona rzecz, daję waszej jasności minutę czasu.
Odwiódł kurek.
— Dlaczego nazywasz mnie jasnością?
— Bo jesteś wielkim panem. To widoczna.
— A ty, czy także masz pana?
— Tak, i wielkiego. Jakżeby żyć bez pana?
— Gdzież twój pan?
— Nie wiem. Opuścił kraj. Nazywa się margrabia de Lantenac, wicehrabia de Fontenay, książę na Bretanii; jest panem Siedmiolasu. Nie widziałem go nigdy w życiu, ale niemniej jest on mym panem.
— A gdybyś go zobaczył, czy byłbyś mu posłusznym?
— Zapewne! Toż byłbym poganinem, gdybym go nie słuchał. Należy słuchać Boga, a potem króla, który jest jakby Bogiem, a potem pana, który jest jakby królem. Ale nie o to idzie. Wasza jasność zabiłeś mego brata, muszę cię zabić.
— Zabiłem twego brata i dobrzem zrobił.
Majtek zacisnął dłoń z pistoletem.
— No, powiedział.
— Dobrze, rzekł starzec, i spokojnie dodał:
— Gdzie ksiądz?
Majtek spojrzał mu w oczy.
— Ksiądz?
— Tak, ksiądz. Dałem księdza twemu bratu, powinieneś mi także dać księdza.
— Nie mam księdza — odparł majtek i dodał: alboż się ma księdza na pełnem morzu?
Konwulsyjne strzały walki rozlegały się w coraz większem oddaleniu.
— Ci, którzy tam umierają, mają go — rzekł starzec.
— Prawda — szepnął majtek. — Mają jegomości jałmużnika.
— Gubisz moją duszę. To bardzo źle.
Majtek pochylił głowę zamyślony.
— A gubiąc moją duszę — mówił dalej starzec — gubisz i swoją. Słuchaj. Mam litość nad tobą. Zrobisz, co zechcesz. Niedawno spełniłem mą powinność, ocalając naprzód życie twemu bratu i odbierając mu je potem; teraz spełniam ją powtórnie, starając się ocalić twą duszę. Zastanów się. O ciebie tu idzie. Słyszysz tam strzały armatnie? Tam giną ludzie, tam konają w rozpaczy; tam są mężowie, którzy nie ujrzą już swych żon, ojcowie, którzy nie ujrzą swych dzieci, bracia, którzy, jak ty, nie ujrzą swych braci. Z czyjej to winy? — z winy twojego brata. Wierzysz w Boga, nieprawdaż? Więc wiesz, że Bóg teraz cierpi; Bóg cierpi w swym synu, arcychrześciańskim królu Francyi, który jest dziecięciem jak Dziecię Jezus, i uwięziony jest w wieży Temple; Bóg cierpi w swoim Kościele bretońskim. Bóg cierpi w swoich świątyniach znieważonych, ewangeliach podartych, przybytkach sponiewieranych, Bóg cierpi w swych kapłanach pomordowanych. Gdzieśmy dążyli na tym statku, który tam ginie? Zdążaliśmy Bogu na pomoc. Gdyby twój brat był dobrym sługą, gdyby wiernie był spełnił obowiązek człowieka rozsądnego, użytecznego, korweta nie zostałaby uszkodzona, nie byłaby zeszła z drogi, nie byłaby spotkała tej floty szatańskiej i bylibyśmy teraz wylądowali we Francyi, wszyscy jako waleczni żołnierze i marynarze, z szablą w ręku, rozwiniętą chorągwią białą, liczni, weseli, radośni, i dopomoglibyśmy dzielnym wieśniakom Wandei do ocalenia Francyi, do ocalenia króla, do ocalenia Boga. Oto, cośmy mieli zrobić, oto, co bylibyśmy zrobili. Oto, czego ja, jedyny, który pozostał, mam dokonać, Ale ty stajesz temu na zawadzie. W tej walce bezbożnych przeciw księżom, w tej walce królobójców przeciw królowi, w tej walce szatana przeciw Bogu, ty stajesz po stronie szatana. Twój brat był pierwszym pomocnikiem złego ducha, tyś drugim. On zaczął, ty kończysz. Stajesz po stronie królobójców przeciw tronowi, po stronie bezbożnych przeciw Kościołowi. Odbierasz Bogu ostatnią pomoc. Bo gdy mnie tam nie będzie, mnie, który przedstawiam króla, wsie będą płonąć jak dotąd, rodziny płakać, księża broczyć się we krwi, i król będzie więziony i Chrystus strapiony. A ktoż będzie tego sprawcą? Ty! Ha! twoja to rzecz. Inaczej o tobie trzymałem. Omyliłem się. Ah! prawda, masz słuszność, zabiłem twego brata. Twój brat był odważny, nagrodziłem go; był winny, ukarałem. Uchybił swej powinności, jam nie uchybił mojej. Com zrobił, zrobiłbym znów, i klnę się na wielką świętą Annę z Auray, która nas widzi, że w podobnym wypadku, jak kazałem rozstrzelać twego brata, tak samo kazałbym rozstrzelać mego syna. Teraz jesteś panem swej woli. Tak, żałuję cię. Skłamałeś przed twoim kapitanem. Ty, chrześcianin, jesteś bez wiary; ty, Bretończyk, bez honoru; powierzono mnie twej prawości, a przyjęła mnie twoja zdrada; dajesz śmierć moją tym, którym przyrzekłeś me życie. Wiesz że ty kogo gubisz? Siebie, zabierasz życie moje królowi, a dajesz wieczność swą dyabłu. Ha, spełnij swą zbrodnię, dobrze. Tanio sprzedajesz swoje zbawienie. Z twojej łaski szatan zwycięży, za twoją sprawą padną kościoły, dzięki tobie poganie będą dalej przetapiać dzwony na działa; mordować ludzi tem, co zbawiało dusze. W chwili, gdy to mówię, dzwon, który dzwonił na twój chrzest, może zabija twą matkę. Ha! wspomagaj czarta. Nie cofnij się, skazałem twego brata, lecz wiedz o tem, żem jest narzędziem Boga. Ah! ty sądzisz środki Boże! więc zapragniesz sądzić i piorun niebieski? Nieszczęsny! on sądzić cię będzie. Strzeż się swego zamiaru. Wiesz że ty, czy jestem w stanie łaski? Nie. Nie zważaj na to. Zrób co zechcesz. Wolno ci wtrącić mnie do piekła i rzucić się w nie razem ze mną. Potępienie obu nas jest w twojem ręku. Ty za nie Bogu odpowiesz. Jesteśmy sami i nad otchłanią. Nie ociągaj się, kończ, dokończ. Jam stary, a tyś młody; jam bezbronny, tyś uzbrojony; zabij mnie.
Majtek zsiniał, grube krople potu spływały mu z czoła; drżał jak liść, od czasu do czasu całował różaniec. Gdy starzec skończył, rzucił pistolet i padł na kolana.
— Łaski, panie! przebacz mi, wołał; mówisz jak sam Bóg dobry. Zawiniłem. Mój brat zawinił. Zrobię wszystko, aby naprawić jego występek. Rozrządzaj mną. Rozkazuj. Będę posłusznym.
— Przebaczam ci — rzekł starzec.
Zapasy żywności, będące w łódce, okazały się użyteczne.
Dwaj tułacze, zmuszeni do dalekich zbaczań i okrążeń, dostali się do brzegu dopiero po trzydziestu sześciu godzinach. Spędzili noc na morzu; ale noc była piękna, choć jak dla uciekających zbyt księżycowa.
Musieli z początku oddalić się od Francyi i wydostać na pełne morze w kierunku Jersey.
Słyszeli ostatni wystrzał korwety zdruzgotanej, niby ostatni ryk lwa, którego myśliwi zabijają w lesie. Potem nastała cisza na morzu.
Korweta „Claymore“ zginęła w taki sam sposób, jak Mściciel;[19] lecz sława zapomniała o niej. Nie jest bohaterem, kto walczy przeciw swemu krajowi.
Halmalo był godnym podziwienia żeglarzem. Dokazywał cudów zręczności i rozumu; improwizowane to przemykanie się pośród skał, bałwanów i czat nieprzyjacielskich było arcydziełem. Wiatr zmniejszył się i można było kierować łódką.
Wieczorem drugiego dnia, na godzinę blizko przed zachodem słońca, pozostawił za sobą górę Ś-go Michała i przybił do brzegu płaskiego, żwirowatego, który zawsze bywa pustym, bo jest niebezpiecznym; można tam osiąść na mieliźnie.
Na szczęście, morze było wysokie.
Halmalo dotarł jak można najbliżej brzegu, pomacał piasek, a widząc, że jest stały, wparł na niego łódkę i wyskoczył na ląd.
Za nim wyszedł na brzeg starzec i rozejrzał się po widnokręgu.
— Panie — rzekł Halmalo — jesteśmy tu przy ujściu Couesnon. Oto po prawej stronie Beauvoir, a Huisnes po lewej. Ta dzwonnica przed nami, to Ardevon.
Starzec schylił się do łódki, wziął suchar, włożył w kieszeń i rzekł do majtka:
— Zabierz resztę.
Halmalo włożył do worka resztę mięsa i sucharów, zarzucił go sobie na plecy i zapytał:
— Czy mam prowadzić Waszą jasność, czy iść za nią?
— Ani jedno, ani drugie.
Halmalo spojrzał na starca zdziwiony.
Starzec mówił dalej:
— Halmalo, rozstaniemy się. Być we dwóch nie warto. Trzeba być albo w tysiąc, albo samemu.
Zatrzymał się i wydobył węzeł z zielonego jedwabiu, dosyć podobny do kokardy, w środku którego wyhaftowaną była złota lilia.
— Umiesz czytać?
— Nie.
— Dobrze. Człowiek umiejący czytać zawadza. Masz dobrą pamięć?
— Mam.
— Dobrze. Słuchaj, Halmalo. Weźmiesz się na prawo, a ja na lewo. Pójdę w stronę Fougères, a ty w stronę Bazouges. Zatrzymaj swój worek, który nadaje ci pozór wieśniaka. Ukryj swą broń. Utnij sobie kij w żywopłocie. Pełzaj w wysokiem życie.
Przemykaj się koło zagród. Przesadzaj płoty, aby iść polem. Nie zbliżaj się do przechodniów. Unikaj dróg i mostów. Nie wstępuj do Pontorson. Ach! będziesz musiał przebyć Couesnon. Jakże się przez nią dostaniesz?
— Wpław.
— Dobrze. Zresztą jest tam bród. Wiesz gdzie?
— Pomiędzy Ancey a Vieux-Viel.
— Dobrze. Znać, żeś tutejszy.
— Ale już się zciemnia. Gdzie Wasza jasność przenocujesz?
— Poradzę sobie. A ty gdzie będziesz spał?
— Są mchy. Zanim zostałem majtkiem, byłem wieśniakiem.
— Rzuć swój kapelusz marynarski, aby cię nie zdradził. Znajdziesz przecie gdziekolwiek jaką inną kapelusinę.
— Oh! o to nietrudno. Pierwszy lepszy rybak sprzeda mi swój tapabor[20].
— Dobrze. Teraz słuchaj. Znasz lasy?
— Wszystkie.
— W całej okolicy?
— Od Noirmoutier aż do Laval.
— Znasz także nazwy miejscowe?
— Znam lasy, znam nazwy, znam wszystko.
— Nie zapomnisz niczego?
— Niczego.
— Dobrze. Teraz uważaj. Ile mil możesz zrobić na dzień?
— Dziesięć, piętnaście, ośmnaście, dwadzieścia, jeśli potrzeba.
— Będzie potrzeba. Nie straćże ani słowa z tego, co ci powiem. Pójdziesz do lasu Saint-Aubin.
— Niedaleko Lamballe.
— Tak. Na skraju wąwozu między Saint-Rieul i Pledeliac stoi wielki kasztan. Zatrzymasz się przy nim. Nie ujrzysz tam nikogo.
— A przecież tam ktoś być może. Rozumiem.
— Zahukasz. Czy umiesz hukać?
Halmalo wydął policzki, obrócił się ku morzu i rozległo się hukanie sowy.
Rzekłbyś, że głos ten dobywał się z nocnych ciemności; tak podobny był i złowrogi.
— Dobrze — rzekł starzec, umiesz.
Podał majtkowi węzeł z zielonego jedwabiu.
— Oto moja kokarda dowódcy. Weź ją. Wiele na tem zależy, aby nikt jeszcze nie znał mego nazwiska. Ale ten węzeł wystarczy. Lilię w nim wyhaftowała siostra króla w więzieniu Temple.
Halmalo przykląkł. Wziął ze drżeniem węzeł z kwiatem liliowym i zbliżył do niego usta; nagle zatrzymał się jakby przerażony, pytając:
— Czy mogę?
— Możesz, wszakże całujesz krzyż.
Halmalo pocałował lilię.
— Powstań! — rzekł starzec.
Halmalo powstał i złożył węzeł na piersiach.
— Słuchaj uważnie, co powiem. Oto hasło: „Powstańcie.“ „Bez pardonu.“ Owoż na skraju lasu Saint-Aubin zahukasz; zahukasz trzy razy. Za trzeciem huknięciem wyjdzie z pod ziemi człowiek.
— Z jamy pod drzewami. Rozumiem.
— Człowiekiem tym jest Planchenault, którego zwą także Serce-Króla. Pokażesz mu ten węzeł. Zrozumie. Pójdziesz następnie drogami, które sobie wyszukasz, do lasu d’Astille; znajdziesz tam człowieka z krzywemi nogami, przezwanego Karabinkiem, który nikomu nie przepuszcza. Powiesz mu, że go kocham, i niechaj wzburzy swoje parafie. Pójdziesz potem do lasu Couesbon, leżącego o mile od Ploërmel, który należał do tak zwanej Konstytuanty[21], lecz stał po dobrej stronie. Powiesz mu, aby uzbroił zamek Cuesbon, własność margrabiego de Guer, który wyemigrował. Parowy, laski, wzgórza, dobre to miejsce. P. Thuault człowiek prawy i rozumny. Pójdziesz dalej do Saint-Ouen-les-Toits, i mówić będziesz z Janem Chouan[22], który według mnie prawdziwym jest wodzem. Następnie pójdziesz do lasu Ville Anglose, zobaczysz się z Guitter’em, którego zowią Ś-tym Marcinem, powiesz mu, niech ma na oku pewnego Courmesnil, który jest zięciem starego Goupila de Prételn i przywodzi jakobinom[23] z Argentan Zatrzymaj wszystko dobrze w pamięci. Nie piszę nic, bo nie należy nic pisać; La Rouarie napisał listę; to wszystko zgubiło. Potem pójdziesz do lasu Rougefeu, gdzie jest Miéllete, który przeskakuje parowy, wsparłszy się na długiej żerdzi.
— To się nazywa odsadzka.
— Umiesz jej używać?
— Nie byłbym chyba Bretończykiem i nie byłbym wieśniakiem. Odsadzka to nasza przyjaciółka. Zwiększa nam ręce i wydłuża nogi.
— To jest robi nieprzyjaciela mniejszym i skraca drogę. Dobre narzędzie.
— Jednego razu obroniłem się moją odsadzką trzem akcyznikom z pałaszami.
— Kiedyż to?
— Przed dziesięciu laty.
— Za króla?
— A tak.
— Biłeś się więc pod królem?
— A tak.
— Przeciw komu?
— Doprawdy, nie wiem. Przemycałem sól.
— Dobrze.
— Nazywało się to wojować z akcyzą. Czy akcyza i król to wszystko jedno?
— Tak. Nie. Ale nie potrzebujesz tego rozumieć.
— Wybacz mi, Wasza jasność, żem się poważył ją pytać.
— Idźmy dalej. Znasz la Tourgue?
— Jakże nie mam znać! przecież jestem ztamtąd.
— Ztamtąd?
— Tak jest, bo pochodzę z Parigne.
— Wistocie, la Tourgue leży w blizkości Parigné.
— Czy znam la Tourgue! Wielki okrągły zamek, który jest rodzinnym zamkiem mych panów.
Są tam grube żelazne drzwi, oddzielające nowy budynek od starego; nie rozbiłby ich i z armaty. W tym nowym budynku jest sławna książka o świętym Bartłomieju, którą przychodzono oglądać przez ciekawość. Są żaby w trawie. Będąc dzieckiem, bawiłem się z niemi. I przejście podziemne! — znam je także. Może już teraz znam je tylko sam jeden.
— Jakie przejście? Nie wiem, o czem chcesz mówić.
— Zrobiono je niegdyś wczasach, gdy la Tourgue była obleganą. Ludzie mogli wydostawać się na zewnątrz przez podziemne przejście, które wychodzi do lasu.
— Takie przejścia podziemne są rzeczywiście w zamku Jupellière, i w zamku Hunaudaye, i w wieży Champeon; lecz niema nic podobnego w la Tourgue.
— Jest, panie. Nie znam tamtych przejść, o których pan mówisz. Znam tylko przejście w la Tourgue, bo jestem tamtejszy. A przytem, ja jeden tylko je znam. Nikt o niem nie mówił. Było to zabronione, bo przejście to służyło za czasów wojen pana de Rohan. Mój ojciec wiedział o tajemnicy i powierzył mi ją. Znam sposób wejścia i wyjścia. Mogę z lasu dostać się do wieży, a z wieży wyjść do lasu, nie będąc przez nikogo widzianym. Gdy nieprzyjaciel wchodzi, niema tam już nikogo. Takim jest la Tourge. Ah! znam go dobrze.
Starzec przez chwilę milczał.
— Oczywiście, mylisz się. Gdyby tam było takie przejście, wiedziałbym o niem.
— Panie, jestem pewien tego, co mówię. Jest tam kamień, który się obraca.
— Dobryś! Wy, wieśniacy, wierzycie w kamienie obracające się, w kamienie śpiewające, w kamienie chodzące w nocy pić wodę z blizkiego strumienia. Pełno baśni.
— Ale kiedy ja sam obracałem ten kamień...
— Jak inni słyszeli go, jak śpiewał. Mój kochany, la Tourgue jest twierdzą bezpieczną i silną, łatwą do obrony; lecz ktoby liczył na przejście podziemne, aby się z niej wydostać, byłby bardzo naiwny.
— Ależ panie...
Starzec wzruszył ramionami.
— Nie traćmy czasu, mówmy o naszych sprawach.
Ten ton stanowczy przeciął odrazu upór wieśniaka.
— Idźmy dalej — mówił starzec. — Słuchaj. Z Rougefeu pójdziesz do lasu Montchevrier, gdzie przebywa Benedicite, który jest dowódcą dwunastu. I to zuch. Odmawia swoje Benedicite, strzelając do ludzi W wojnie niema czułostek. Z Montchevrier pójdziesz...
Tu przerwał.
— Zapomniałem o pieniądzach.
Wyjął z kieszeni i podał Halmalowi woreczek i pugilares.
— W tym pugilaresie jest trzydzieści tysięcy flanków asygnatami, to niby coś jak trzy liwry i dziesięć susów. Należy dodać, że asygnaty są fałszywe, ale i prawdziwe tyleż zupełnie warte. W woreczku zaś, uważaj, sto ludwików w zlocie. Daję ci wszystko, co mam. Niczego tu już nie potrzebuję. Zresztą lepiej, aby nie znaleziono przy mnie pieniędzy. Wracam do rzeczy. Z Montchevrier pójdziesz do Antrain, gdzie zobaczysz się z panem de Frotté, z Antrain do Jupelliére, gdzie zobaczysz się z panem de Rochecotte: z Jupelliére do Noirieux, gdzie zobaczysz się z księdzem Baudoin. Spamiętasz wszystko?
— Jak pacierz.
— Zobaczysz się z panem Dubois-Guy w Saint-Brice en-Cogles, z panem de Turpin w Morannes, oszańcowanej wiosce, i z księciem de Talmont w Chateau-Gonthier.
— Czy książę będzie ze mną — gadać?
— Przecież ja z tobą mówię.
Halmalo zdjął kapelusz.
— Wszyscy przyjmą cię dobrze, gdy pokażesz lilię wyhaftowaną ręką królewskiej siostry. Nie zapominaj, że musisz być w miejscach, w których napotkasz górali i wałkoniów. Przebierzesz się. To łatwo. Ci republikanie są tacy głupi, że myślą, iż w kapocie niebieskiej, w kapeluszu trójkątnym i z kokardą trójkolorową można przejść wszędzie[24]. Niema już pułków, niema mundurów, oddziały nie mają numerów; każdy przywdziewa łachman, jaki mu się podoba. Pójdziesz do Saint-Mhervé, zobaczysz się tam z Gaulierem, co go nazywają Duży Piotr. Pójdziesz do obozowiska w Parné, gdzie są ludzie z twarzami poczernionemi. Nabijają broń żwirem, a dla większego huku dają podwójny nabój prochu. Dobrze robią, lecz przedewszystkiem powiedz im, niech zabijają, zabijają i jeszcze zabijają. Pójdziesz do obozu Czarna-Krowa na wzgórzu w lecie Charnie, potem do obozu Owsianego, potem do Zielonego, potem do Mrówek. Pójdziesz do Grand Bordage, zwanego także Pagórek-Łąkowy, gdzie mieszka wdowa, której córkę zaślubił Treton, przezwany Anglikiem. Grand Bordage leży w parafii Quelaines. Pójdziesz do Epineux-le-Chevreuil, Sille-le-Guillaume, Parannes i zobaczysz się z wszystkimi ludźmi, przebywającymi w jakimkolwiek lesie. Znajdziesz przyjaciół i poślesz ich na skraj Górnej i Dolnej Mayenny; zobaczysz się z Janem Treton w parafii Vaisges; w Bignon znajdziesz tego, co się nazywa Bez frasunku; Chamborda w Bonchamps, braci Corbin w Maissoncelles i Małego Zucha w Saint-Jean-sur-Erve. To ten sam, który nazywa się Boirdoiseau. Po spełnieniu tego wszystkiego i rozdaniu wszędzie hasła: „Powstańcie,“ „Bez pardonu,“ udasz się do wielkiej armii, armii katolickiej i królewskiej, gdziekolwiek ona będzie. Zobaczysz się z panami d’Elbeé, de Lescure, de Laroche-jacquelein i z dowódcami, którzy będą jeszcze żyli.
Pokażesz im moją kokardę wodza. Wiedzą, co to znaczy. Jesteś tylko majtkiem, lecz Cathelineu jest tylko furmanem[25]. Powiesz im odemnie: Czas prowadzić razem dwie wojny: wielką i małą. Wielka sprawia więcej hałasu, mała więcej skutku. Wandea jest dobra, szuanerya gorsza; a w wojnie domowej najgorsza jest najlepszą. Dobroć wojny ocenia się według ilości złego, które wyrządza.
Zamilkł na chwilę.
— Halmalo, dużo ci powiedziałem. Nie rozumiesz wyrazów, ale pojmujesz rzeczy. Powziąłem ku tobie zaufanie, widząc, jak kierowałeś łodzią; nie znasz geometryi, a wykonywasz na morzu obroty zadziwiające; kto potrafi kierować łódką, może być sternikiem powstania; z tego, jak się sprawiłeś na morzu, śmiało wnoszę, że wywiążesz się dobrze ze wszystkich mych zleceń. Uważaj. Powiesz tedy dowódzcom, nie dosłownie, ale jak będziesz umiał, już będzie dobrze. Wolę wojnę w lasach, niż wojnę w polu; nie idzie mi o wystawienie w szeregach stu tysięcy wieśniaków na kule niebieskich żołnierzy i artyleryi pana Carnota[26], chcę mieć nim miesiąc upłynie pięćkroć sto tysięcy zabijaczy, zaczajonych po lasach. Armia rzeczypospolitej to moja zwierzyna. Polować skrycie jest to wojować. Jestem strategiem zarośli. Znów słówko, którego nie zrozumiesz, mniejsza o to, ale to zrozumiesz: Bez pardonu! a wszędzie zasadzki! Chcę bardziej rozwinąć szuaneryę niż wandeizm. Dodasz, że Anglicy są z nami. Bierzemy rzeczpospolitą we dwa ognie. Europa nam pomaga. Trzeba raz skończyć z tą rewolucyą. Królowie wiodą z nią wojnę królestw, my wydajmy jej wojnę parafii. Oto co powiesz. Zrozumiałeś?
— Zrozumiałem. Wszędzie zabijać i palić.
— Właśnie.
— Nie dawać pardonu.
— Nikomu. Właśnie.
— Pójdę wszędzie.
— A strzeż się. W tym kraju łatwo śmierć połknąć.
— Śmierć, nie zważam na to. Człowiek ledwie krok się ruszy, a to może już na ostatnich nogach.
— Jesteś dzielny chłopiec.
— A jeżeli zapytają mnie o nazwisko Waszej jasności.
— Nie powinno być jeszcze nikomu wiadome. Powiesz, że go nie znasz, będzie to prawda.
— Gdzie się znów z Waszą jasnością zobaczę?
— Tam, gdzie będę.
— Jakże się o tem dowiem?
— Wszyscy to będą wiedzieli. Tydzień nie minie, a będę głośny. Dam z siebie przykład, mszcząc króla i religię, i poznasz łatwo, że to o mnie będzie mowa.
— Rozumiem.
— Nie zapomnijże czego.
— Niech Wasza jasność będzie spokojna.
— Idź teraz. Niech cię Bóg prowadzi. Idź.
— Zrobię wszystko, co mi wasza jasność kazała. Pójdę. Będę mówił. Będę słuchał. Będę rozkazywał.
— Dobrze.
— A jeśli mi się uda...
— Zrobię cię kawalerem Ś-go Ludwika.
— Jak mego brata; a jeśli się nie powiedzie, każesz mnie wasza jasność rozstrzelać.
— Jak twego brata.
— Zgoda.
Starzec pochylił głowę i zdawał się pogrążać w poważnem zamyśleniu. Gdy podniósł oczy, był sam. Halmalo wyglądał już jak czarny punkt, niknący na widnokręgu.
Słońce już zaszło.
Mewy i mewki wracały; morze, to obczyzna.
Czuć było w przestworzu ów rodzaj niepokoju, który poprzedza noc; żabki drzewne skrzeczały; krzyki, gwiżdżąc, ulatywały z bagien; mewki, gawrony, ostrygojady, kawki, szerzyły wieczorne swe wrzaski; nawoływały się ptaki nadbrzeżne; ale nie zabrzmiał ani jeden głos ludzki. Samotność była zupełną. Ani jednego żagla w zatoce, ani jednego w polu wieśniaka. Jak okiem sięgnąć, przestrzeń bezludna. Wysokie osty drżały na piaskach. Białe niebo zmierzchu rzucało na żwirowate wybrzeże szeroką, siną jasność. W dali leżące wśród posępnej równiny stawy, wyglądały jakby rozłożone na gruncie cynowe płyty. Wiatr dął od morza.
Starzec czekał póki Halmało nie zniknie mu z oczu, potem owinął się w swój płaszcz marynarski i poszedł. Kroczył zwolna zamyślony. Zmierzał ku Huises, podczas gdy Halmalo zdążał ku Beauvoir.
Po za nim wznosiła się, niby ogromny trójkąt czarny, góra św. Michała, ze swą katedrą, niby tyarą i fortecą, niby pancerzem, ze swemi dwiema na wschodzie wielkiemi wieżami, jedną okrągłą, drugą kwadratową, dopomagającemi jej unieść ciężar kościoła i wioski. Góra ta jest tem dla oceanu, czem piramida Cheopsa dla pustyni.
Starzec poszedł ku wzgórzu i wstąpił na nie. Stanąwszy na szczycie, oparł się o milowy kamień i siadłszy na jednym z czterech po rogach tegoż kopców narożnych, począł badać okolicę, rozłożoną u stóp swych, naksztalt karty geograficznej. Zdawało się, jakby szukał drogi w kraju znanym mu zresztą. W tym krajobrazie rozległym i zamglonym z powodu zmroku wyraźny był tylko na białem niebie widnokrąg czarny.
Widać tam było gromady dachów jedenastu wsi i miasteczek; widać było w kilkomilowej od siebie odległości wszystkie na wybrzeżu dzwonnice, tak wysokie, że mogły, w razie potrzeby, służyć za punkta przewodnie dla ludzi, będących na morzu.
Po kilku chwilach zdawało się, że starzec znalazł w owem półświetle, czego szukał; wzrok jego zatrzymał się na zagrodzie, będącej folwarkiem, złożonym z drzew, murów i dachów, zaledwie widzialnych wpośród równiny i lasów; wstrząsnął z zadowoleniem głową, jak człowiek, który powiada sobie w myśli: To tam, i zaczął kreślić palcem u przestrzeni kierunek drogi przez płoty i pola uprawne. Od czasu do czasu wpatrywał się w jakiś niekształtny i niewyraźny przedmiot, powiewający nad głównym dachem folwarku, i zdawał się pytać, co to jest? Było to coś bezbarwnego i trudnego do rozpoznania o zmierzchu; nie było to zwykłą na dachu chorągiewką, bo powiewało, a nie było żadnej przyczyny, aby chorągwią być miało.
Znużony był i pozostawał chętnie na kopcu, na którym usiadł, poddając się temu zapomnieniu, jakiemu w pierwszej chwili spoczynku strudzeni ludzie ulegają.
Jest pora dnia, którą możnaby nazwać nieobecnością odgłosu; jest to błoga pora, pora wieczoru. Taką właśnie była ta pora. Korzystał z niej; wpatrywał się, wsłuchiwał, w co? — w ciszę. Nawet dzicy miewają chwile tęsknej zadumy. Nagle cisza ta została niezakłóconą, lecz uwydatnioną głosami przechodniów; były to głosy kobiet i dzieci. Pomroka miewa niekiedy niespodziewane dźwięki wesołe. Z powodu krzaków nie było widać gromadki, z której rozchodziły się głosy; ale gromadka ta szła pod wzgórzem w stronę równiny i lasu; Głosy te czyste i świeże dobiegały starca zamyślonego; były tak blizkie, że nic z nich nie stracił.
Kobiecy głos mówił:
— Śpieszmy się, kumo Flechard. Czy tędy droga?
— Nie, to tam.
Rozmowa toczyła się dalej pomiędzy dwoma głosami, z których jeden byt donośny, drugi cichy.
— Jak nazywacie ten folwark, gdzie teraz mieszkamy?
— Zielę w Słomie.
— Daleko jeszcze?
— Dobry kwadrans drogi.
— Spieszmy na wieczerzę.
— Prawda, żeśmy się spóźniły.
— Trzebaby biedź, lecz twoje robaczki są zmęczone. Jest nas dwie tylko, nie możemy nieść trojga bębnów. A zresztą, wy kumo Flechard niesiecie już jednego. Ciężki, jak ołów. Odstawiliście od piersi tego żarłoka dziewuchę, ale nosicie ją ciągle. Zły zwyczaj. Każcie jej, żeby szła sama. Ale to znów kolacya ostygnie.
— Ach! daliście mi wyborne trzewiki. Powiedziałby kto, że umyślnie dla mnie robione.
— Lepiej to, niż chodzić boso.
— Idź-że prędzej ty, Janku.
— Przez niego-to przecie spóźniłyśmy się. Musi rozmawiać z każdą dziewczynką, którą tylko spotka. Jakby dorosły.
— Ba, ma piąty rok.
— Powiedzno, Janku, pocoś gadał z tą małą we wsi?
Dziecinny głos, ale głos chłopca odpowiedział:
— Bo ją znam.
— Jakto, znasz ją?
— Znam — odrzekł chłopczyk — bo mi dała buzi dziś rano.
— No proszę! — zawołała kobieta. — Od trzech dni jesteśmy dopiero w tych stronach, takie to duże, jak kułak i już ci ma sobie kochankę.
Głosy oddaliły się. Wróciła cisza.
Starzec pozostał nieruchomy. Nie myślał; dumał zaledwie. Dokoła niego wszystko było pogodą, uśpieniem, ufnością, samotnością. Było jeszcze widno na wzgórzu, lecz na równinie była już prawie noc a noc zupełna w lasach. Nikt nie znał jego nazwiska, był sam, stracony dla nieprzyjaciela, bez śladu za sobą, bo powierzchnia morza nic nie przechowuje, ukryty, nieznany, niepodejrzewany nawet. Poczuł jakiś rodzaj najwyższego uspokojenia. Jeszcze trochę, a byłby usnął.
Nagle powstał i wyprostował się.
Zbudziła się naraz jego uwaga; spojrzał na widnokrąg. Jakiś przedmiot przykuł wyłącznie do siebie jego wejrzenie.
To, czemu się przypatrywał, była to dzwonnica w Cormeray, którą miał przed sobą w głębi równiny. W dzwonnicy tej działo się w rzeczy samej coś nadzwyczajnego.
Kontur dzwonnicy wyraźnie się zarysowywał; widać było wieżę z kopułą ostrosłupową, a pomiędzy wieżą i kopułą klatkę dzwonu, kwadratową, bez ścian, bez daszków, otwartą ze wszystkich czterech stron dla oka, jak zwykle bywają dzwonnice bretońskie.
Owoż klatka ta ukazywała się naprzemian to otwarta, to zamknięta, a w równych przerwach; wysokie jej okno rysowało się raz zupełnie biało, drugi raz zupełnie czarno; raz przeświecało przez nią na wylot niebo, to znów nikło; raz była jasność, raz ciemność, a zamykanie to i otwieranie powtarzało się co sekundę, z miarowością młota, uderzającego w kowadło.
Starzec miał dzwonnicę Cormeray wprost przed sobą, w odległości około dwóch mil francuskich; spojrzał w prawo na dzwonnicę w Baguer-Pican, również sterczącą prosto na horyzoncie; klatka tej dzwonnicy otwierała się i zamykała tak samo, jak dzwonnicy w Cormeray.
Spojrzał w lewo na dzwonnicę w Tanis; klatka dzwonnicy w Tanis otwierała się i zamykała, jak klatka dzwonnicy w Baguer-Pican.
Powiódł kolejno okiem po wszystkich dzwonnicach na widnokręgu; z lewej strony dzwonnice w Courtils, Précey, Crollon i Croix-Avranchin; z prawej dzwonnice w Paz-sur-Cuesnon, Mordrey i w Pas naprzeciwko niego dzwonnica w Pontorson. Klatki wszystkich tych dzwonnic były naprzemian to białe, to czarne.
Co to znaczyło?
Znaczyło to, że wszystkie dzwony były rozkołysane.
Aby tak nagle ukazywać się i znikać, musiały być wściekle targane.
Cóż to więc było? oczywiście dzwoniono na gwałt.
Dzwoniono na gwałt, dzwoniono szalenie, dzwoniono wszędzie we wszystkich dzwonnicach, wszystkich parafiach, we wszystkich wioskach — a on nic nie słyszał.
Pochodziło to z oddalenia, którego dźwięki przebyć nie mogły, i od wiatru morskiego, wiejącego ze strony przeciwnej, który unosił cały ten rozgwar za granicę widnokręgu.
Kogoś niewątpliwie ścigano.
Ale kogo?
Ten człowiek ze stali zadrżał.
Nie jego chyba szukano. Nikt nie mógł odgadnąć jego przybycia; niepodobieństwem było, ażeby delegowani reprezentanci narodu zostali już zawiadomieni; wszakże tylko co wylądował. Korweta widocznie zatonęła i nikt z niej nie ocalał. Na tej samej korwecie, wyjąwszy Roisberthelota i Vieuvilla, nikt nie znał jego nazwiska.
Dzwonnice wyprawiały ciągle swoje harce.
Od kilku chwil przed nim i za nim słychać było lekki szelest. Szelest ten podobny był do szmeru liścia drżącego na drzewie. Z początku nie uważał na to; następnie, gdy szelest nie ustawał, a nawet zdawał się wzmagać, jakby chciał zwrócić na się uwagę, odwrócił się nareszcie. Był to arkusz papieru. Wiatr nad głową starca rozpoczął odklejać szeroki afisz, przymocowany na kamieniu milowym. Afisz umieszczono tam widocznie bardzo niedawno, bo mokry był jeszcze i dał się powodować wiatrowi, który zaczął z nim igrać i od kamienia oddzielać.
Starzec wstąpił na wzgórze od strony przeciwnej i, przybywszy, nie spostrzegł tego afisza.
„My, Prieur z Marny, reprezentant ludu, delegowany przy armii Côtes de-Cherbourg — rozkazujemy: Były margrabia de Lantenac, wice-hrabia de Fontenay, mieniący się księciem bretońskim, wylądowawszy potajemnie na wybrzeża Granville, wyjęty został z pod prawa. Na głowę jego nałożono cenę. Temu, ktoby go dostawił żyjącego i nieżywego, wypłacona będzie suma sześćdziesięciu tysięcy liwrów. Wypłata tej kwoty nastąpi nie w asygnatach, lecz w zlocie. Batalion armii Côtes de-Cherbourg wysłany będzie bezzwłocznie na spotkanie i poszukiwanie byłego margrabiego. — Wzywa się gminy do udzielenia pomocy zbrojnej. — Dan w urzędzie gminy Granville, 2 go czerwca 1793 r.
Pod tem nazwiskiem był drugi podpis, wydrukowany znacznie mniejszemi literami, ale niemożliwy do odczytania z powodu skąpego już w tej chwili światła dziennego.
Starzec nasunął kapelusz na oczy, otulił się burką aż pod brodę i szybko schodzić zaczął po pochyłości wzgórza. Widocznie pozostawanie dłużej na tym wierzchołku oświetlonym nie było potrzebnem.
I tak może za długo już na nim przebywał. Szczyt wzgórza jedynym był punktem widocznym w całym krajobrazie.
Gdy już był na dole i zanurzył się w ciemności, zwolnił kroku.
Szedł w kierunku, który sobie naprzód nakreślił ku folwarkowi, wnosząc prawdopodobnie, że bezpiecznym będzie w tej stronie.
Naokoło było pusto. O tej godzinie nie spotykało się już przechodniów.
Zatrzymał się za krzakiem, zrzucił płaszcz, odwróci! na stronę kosmatą, umocował znów koło szyi płaszcz, a raczej łachman przymocowany sznurkiem i udał się w dalszą drogę.
Noc była jasna, księżycowa.
Przybył do rozdroża, na którem stał stary krzyż kamienny. Na podstawie krzyża można było rozróżnić biały kwadrat, prawdopodobnie afisz podobny do przeczytanego. Zbliżył się do niego.
— Dokąd idziesz? — przemówił do niego głos jakiś.
Odwrócił się.
Między płotami stał człowiek, wysokiej jak i on postawy, stary, jak on, jak on siwowłosy i bardziej jeszcze niż on obszarpany. Prawie jemu równy.
Człowiek opierał się na długim kiju.
Po chwili rzekł znów:
— Pytam się, dokąd idziesz?
— Najprzód, gdzie jestem? — spytał starzec ze spokojem prawie wyniosłym.
Człowiek odpowiedział:
— W państwie Tanis, którego ja jestem żebrakiem, a ty panem.
— Ja?
— Tak, ty, panie margrabio de Lantenac.
Margrabia de Lantenac (od tej chwili będziemy go nazywać po nazwisku) odpowiedział z powagą:
— Niech i tak będzie. Wydaj mnie.
Człowiek mówił dalej:
— Oba jesteśmy tu u siebie, ty w zamku, ja w krzaku.
— Skończmy. Rób, co chcesz. Wydaj mnie — mówił margrabia.
Człowiek mówił dalej:
— Idziesz do folwarku Ziele w Słomie, czy tak?
— Tak.
— Nie idź tam.
— Dlaczego?
— Bo tam są Niebiescy.
— Od jak dawna?
— Od trzech dni.
— Czy mieszkańcy folwarku i wsi stawiali opór?
— Nie. Otworzyli wszystkie wrota.
— Aha! — rzekł margrabia.
Człowiek wskazał palcem dach folwarku, który dostrzedz można było w pewnej odległości ponad drzewami.
— Czy widzisz dach, panie margrabio? — Widzę.
— A to, co na nim jest na wierzchu?
— Co powiewa?
— Tak.
— To sztandar.
— Trójkolorowy — dodał człowiek.
Przedmiot ten zwrócił już uwagę margrabiego na wzgórzu wybrzeża.
— Wszak dzwonią na trwogę? — zapytał margrabia.
— Tak.
— Z jakiego powodu?
— Widocznie z powodu was, margrabio.
— Ale nie słychać dzwonów?
— Bo wiatr przeszkadza.
Człowiek mówił dalej:
— Czytaliście afisz?
— Czytałem.
— Szukają was.
I rzucając wzrokiem w stronę folwarku, dodał:
— Jest tam pół batalionu.
— Republikanów?
— Paryżanów.
— Kiedy tak — rzekł margrabia — idźmy.
I postąpił krok ku folwarkowi.
Człowiek schwycił go za rękę.
— Nie chodźcie tam.
— A gdzież mam iść?
— Do mnie.
Margrabia spojrzał na żebraka.
— Słuchaj, panie margrabio, u mnie nie pięknie, ale bezpiecznie. Chatę mam niższą, niż piwnica. Zamiast podłogi jest w niej łoże z trawy morskiej; zamiast pułapu, dach z gałęzi i zielska. Chodźcie, na folwarku rozstrzelają was. U mnie będziecie spali. Musicie być znużonym; jutro rano Niebiescy pójdą w dalszą drogę, a wy pójdziecie, gdzie wam się podoba.
Margrabia przypatrywał się temu człowiekowi.
— Po jakiejże stronie jesteś? — zapytał margrabia — czyś republikanin, czy rojalista?
— Jestem biedny.
— Ani rojalista, ani republikanin?
— Nie zdaje mi się.
— Czy jesteś za królem, czy przeciw niemu?
— Nie mam na to czasu.
— Czy myślisz o tem wszystkiem, co się dzieje?
— Nie mam z czego żyć.
— A jednak przychodzisz mi w pomoc.
— Dowiedziałem się, żeście wyjęci z pod prawa. Cóż-to takiego, prawo? więc można być po za tem! Ja nie rozumiem. A ja... czy jestem wewnątrz prawa, czy po za prawem? Nic o tem nie wiem. Umierać z głodu, czy to się nazywa być pod prawem?
— Odkądżeto umierasz z głodu?
— Od początku życia.
— I ocalasz mnie?
— Tak.
— Dlaczego?
— Bo powiedziałem sobie: Oto jeszcze biedniejszy odemnie. Ja mam prawo oddychać, jemu i tego nie wolno.
— To prawda. I ocalasz mnie?
— Zapewne. Pobratałem się z waszą jasnością. Ja żebrzę chleba, wy żebrzecie życia. Jesteśmy dwaj żebracy.
— Ale czy wiesz, że na głowę moją nałożono cenę?
— Wiem.
— Zkąd to wiesz?
— Czytałem afisz.
— Umiesz czytać?
— Umiem czytać i pisać. Dlaczegóż miałbym być bydlęciem?
— Więc kiedy umiesz czytać i czytałeś afisz, to wiesz, że człowiek, któryby mnie wydał, zarobiłby sześćdziesiąt tysięcy franków.
— Wiem.
— Nie w asygnatach.
— Wiem, w złocie.
— Czy wiesz, że sześćdziesiąt tysięcy franków to majątek?
— Wiem.
— I że ktoś, ktoby mnie wydał, zrobiłby majątek?
— I cóż ztąd?
— Majątek!
— Właściwie to sobie myślałem. Widząc was, powiedziałem sobie: Kiedy pomyślę, że ktoś, coby wydał tego człowieka, zarobiłby sześćdziesiąt tysięcy franków i zrobiłby majątek! Trzeba go ukryć czemprędzej.
Marabia poszedł za biedakiem.
Weszli w gęstwinę. Nora żebraka tam się znajdowała. Był to rodzaj izby, którą wielki dąb stary pozwolił w sobie zająć biedakowi. Wykopał on ją pod korzeniem i przykrył gałęziami. Ciemne to było, nizkie, ukryte i niewidzialne. Miejsca starczyło na dwóch.
— Przewidziałem, że mogę mieć gościa — rzekł żebrak.
Ten rodzaj mieszkania pod ziemią, nie tak rzadki w Bretanii, jakby się zdawało, nazywa się w języku wieśniaczym „carnichot.“ Nazwa ta stosuje się również do kryjówek, urządzonych w grubości murów.
Ogół sprzętów składa się tam z kilku garnków, z tapczana usłanego słomą lub trawą morską, wyplókaną i wysuszoną, wielkiej kołdry zrobionej z grubo dzianej tkaniny i z kilku knotów umoczonych w łoju, oraz krzesiwa i wydrążonych łodyg sitowia zamiast zapałek.
Nachylili się, poczołgali trochę, weszli do izby, której grube korzenie drzewa dziwaczne tworzyły oddziały i usiedli na trawie morskiej wysuszonej, służącej za łoże. Otwór między dwoma korzeniami, przez który się wchodziło i który zastępował drzwi, przepuszczał trochę światła. Noc zapadła, ale wzrok, stosując się do ilości światła, znajdzie go zawsze trochę i w cieniu. Odblask pełni księżycowej zabielił niewyraźnie wejście do nory. W kącie widać. było dzban z wodą, placek z gryczanej mąki i kasztany.
— Zabierzmy się do wieczerzy — rzekł biedak.
Podzielili się kasztanami; przegryzali z jednego kawałka czarnego chleba, pili jeden po drugim z tego samego dzbanka.
Rozmawiali przytem.
Margrabia zaczął temu człowiekowi zadawać pytania.
— Więc wszystko, czy co się dzieje, czy też nie, to dla ciebie obojętne?
— Prawie. Wyście wielcy panowie, to wasze sprawy.
— Ależ nakoniec to, co się dzieje...
— To się dzieje tam wysoko.
Żebrak dodał:
— A zresztą są rzeczy, które się dzieją jeszcze wyżej; słońce wstaje, księżyc powiększa się, albo zmniejsza; ja właśnie takiemi rzeczami się zajmuję.
Wypił haust z dzbanka i rzekł:
— Wyborna ta świeża woda.
Potem mówił dalej:
— Jak waszej jasności smakuje ta woda?
— Jak się nazywasz? — spytał margrabia.
— Nazywam się Tellmarch — nazywają mnie Caimand.
— Wiem. Caimand, to wyraz miejscowy.
— Który oznacza żebraka. Mam także przezwisko Starego.
Po chwili mówił dalej:
— Od czterdziestu lat przezywają mnie już Starym.
— Od czterdziestu lat! Ależ byłeś przecie młodym.
— Ja? nigdy! Pan jesteś nim zawsze, panie margrabio. Masz nogi dwudziestoletnie, wspinasz się na wielki nadbrzeżny pagórek; ja po trochu przestaję chodzić; ujdę ćwierć mili i jużem się zmęczył. A przecież jesteśmy w jednym wieku; ale bogaci mają nad nami jedną wyższość, jedzą codzień. A jedzenie to konserwuje.
Po chwili milczenia żebrak mówił dalej:
— Biedni, bogaci — to straszna sprawa. Z tego powstają katastrofy. Przynajmniej mnie się tak wydaje. Biedacy chcą być bogaczami, bogaci nie chcą stać się ubogimi. Zdaje mi się, że w tem właśnie jest grunt. Ja się do tego nie mieszam. Wypadki, są to sobie wypadki. Ja nie trzymam strony wierzyciela, ani dłużnika. Wiem, że jest dług i że się spłaca — to i wszystko. Wolałbym, żeby nie zabijano, ale nie umiałbym może powiedzieć, dlaczego. Zresztą odpowiadają mi na to: — Ale dawniej, jak to wieszano ludzi po drzewach za jedno nic! Otóż ja widziałem, jak wieszano człowieka, który miał żonę i siedmioro dzieci, za nędzny strzał do sarny. Z obu stron jest co do powiedzenia.
Zamilkł znów, potem dodał:
— Pojmujesz, panie margrabio, że ja nic nie wiem dokładnie; ludzie ruszają się; różne rzeczy się dzieją, a ja jestem sobie tu pod gwiazdami.
Tellmarch znów na chwilę się zadumał, potem mówił dalej:
Jest ze mnie kawałek felczera, kawałek doktora, znam zioła, robię użytek z roślin, chłopi widzą, że uważam na jedno nic i ztąd uchodzę za czarownika. Dlatego, że myślę, oni sądzą, że ja wiem.
— Czy jesteś tutejszy?
— Nigdym się ztąd nie oddalał.
— Znasz mnie?
— Naturalnie. Ostatni raz widziałem Waszą jasność dwa lata temu za ostatniej tu Waszej bytności, gdyście ztąd jechali do Anglii. Dzisiaj spostrzegłem człowieka na wzgórku wybrzeża. Człowiek wysokiego wzrostu. Ludzie wysocy rzadko się trafiają. Bretania, to kraj ludzi małych. Przypatrzyłem się dobrze, a czytałem też afisz. Powiedziałem sobie patrzcie no! A kiedyście zeszli, księżyc świecił, poznałem was.
— A jednak ja cię nie znam.
— Widziałeś mnie, panie margrabio, aleś mnie nie zobaczył.
Tellmarch Caimand dodał:
— Ja widziałem was. W patrzeniu żebraka i przechodnia jest różnica.
— Czy spotykałem cię dawniej?
— Często, bo przecież ja jestem Waszym żebrakiem. Ja to byłem ów biedny przy drodze do waszego zamku. Nieraz daliście mi jałmużnę; ale ten, kto daje, nie patrzy; ten, kto bierze, przygląda się i bada. Żebrak, to szpieg. Ale ja, choć często smutny, staram się nie być złym szpiegiem. Wyciągałem rękę, wyście widzieli tylko rękę i rzucaliście jałmużnę, której potrzebowałem rano, żeby nie umrzeć z głodu wieczorem. Czasem bywa się bez jedzenia po dwadzieścia cztery godziny. Nieraz grosz, to życie. Winienem ci życie, wracam ci je.
— To prawda, ocalasz mnie.
— Tak, ocalam cię, panie margrabio.
Cios Tellmarcha stał się poważny.
— Pod jednym warunkiem.
— Pod jakim?
— Że nie przychodzisz tu po to, aby czynić źle.
— Przychodzę tu czynić dobrze — rzekł margrabia.
— Śpijmy — zakończył żebrak.
Położyli się obok siebie na łożu z trawy morskiej.
Bicie na gwałt nie ustawało.
Margrabia zasnął.
Był już dzień kiedy się obudził.
Żebrak stał nie w norze, bo wyprostować się w niej nie było można, lecz zewnątrz, na progu. Podparł się na swoim kiju. Słońce twarz mu oświetlało.
— Panie margrabio — rzekł Tellmarch — czwarta godzina zrana wybiła na dzwonnicy Tanis. Słyszałem cztery uderzenia, więc wiatr się zmienił; mamy teraz wiatr z kraju; nie słyszę żadnego odgłosu; dzwonienie na gwałt musiało ustać. Na folwarku i w wiosce wszystko spokojne. Niebiescy śpią, albo odeszli. Największe niebezpieczeństwo minęło; najlepiej będzie się rozstać. To właśnie pora, w której wychodzę.
Wskazał pewien punkt na widnokręgu.
— Ja idę tamtędy.
Wskazał punkt przeciwny.
— Wy, margrabio, idźcie tędy.
Żebrak pożegnał margrabiego poważnym ukłonem ręki i dodał, pokazując resztę wieczerzy.
— Weźcie kasztany, jeśliście głodni.
W chwilę potem zniknął pod drzewami.
Margrabia wstał i udał się w stronę wskazaną przez Tellmarcha.
Była to owa czarowna chwila, która w starym języku wieśniaków normandzkich nazywa się świegotaniem dnia. Między plotami świegotały szczygły i wróble. Margrabia szedł tą samą ścieżką, którą wczoraj z żebrakiem przebywał. Wyszedł z gęstwiny i znalazł się u rozdroża, odznaczonego krzyżem kamiennym. Afisz bielił się na nim jeszcze i niby weselił do wschodzącego słońca. Margrabia przypomniał sobie, że było coś u dołu afisza, czego nie mógł wczoraj przeczytać z powodu drobnych liter i niedostatecznogo światła. Poszedł do podstawy krzyża. Afisz kończył się istotnie dwoma wierszami drobno wydrukowanemi pod podpisem: Prieur z Mamy:
„Po sprawdzeniu tożsamości osoby byłego margrabiego de Lantenac, winny zostanie natychmiast rozstrzelany. — Podpisano: Dowódca batalionu, dowodzący kolumną ekspedycyjną.
— Gauvain! — rzekł margrabia.
Zatrzymał się, i zadumał głęboko z okiem utkwionem w afisz.
— Gauvain! — powtórzył.
Poszedł dalej, odwrócił się, spojrzał na krzyż, powrócił i jeszcze raz odczytał afisz.
Potem oddalił się powolnym krokiem. Ktoś, ktoby szedł przy nim, mógłby słyszeć powtarzane półgłosem nazwisko: „Gauvain!“
Z głębi parowów, któremi się przemykał, nie widać było dachów folwarku, pozostałych na lewo. Szedł brzegiem urwistej wyniosłości, pokrytej całkowicie jałowcem z rodzaju zwanego długim cierniem. Wierzchołek wyniosłości był jednym z tych cyplów, które w miejscowym języku noszą nazwę „łeb dzika.“ U stóp wyniosłości wzrok tonął zaraz wśród drzew. Liście kąpały się w świetle. Cała natura przejęta była głęboką radością poranka.
Nagle krajobraz ten stał się strasznym. W stronie Ziela w Słomie słychać było bitwę. Margrabia zatrzymał się.
Niema nikogo, ktoby w podobnym wypadku nie doświadczył, że ciekawość jest silniejszą od niebezpieczeństwa: chce się wiedzieć, choćby się miało zginąć. Margrabia wszedł na wyniosłość, u stóp której wiła się droga w parowie. Było się ztamtąd widzianym, ale też i samemu można było widzieć. W kilka minut stał już na wierzchołku. Spojrzał.
W istocie — to pożar i strzelanina. Słychać było krzyki, widać było ogień. Folwark stanowił niby ognisko niewiadomo jakiej katastrofy. Co to bido? Czy folwark Ziele w Słomie został napadnięty? Ale przez kogo? Czy to była bitwa? Czy też raczej egzekucya wojskowa?
Gęstwina mocno najeżona i płowa otaczała ze wszystkich stron wyniosłość, z której wierzchołka rozpatrywał się margrabia. Gęstwina ta, nazywana gajem folwarku Ziele w Słomie, a obszerna jak las, ciągnęła się aż do folwarku i ukrywała, jak wszelkie zarośla breteńskie, sieć parowów i ścieżek, labiryntów, w których błąkały się wojska republikańskie.
Egzekucya, jeżeli to była egzekucya, musiała być krwawa, bo trwała krótko. Jak we wszystkich rzeczach brutalnych, sprawiono się szybko. Okrucieństwo wojen domowych idzie w parze z taką dzikością. Podczas gdy margrabia, mnożąc przypuszczenia, wahając się, czy zejść, czy zostać, słuchał i patrzył, ustała owa wrzawa zagłady, albo raczej rozproszyła się. Margrabia dostrzegł wśród zarośli, jak gdyby rozdrobnienie gromady rozszalałej i wesołej. Pod drzewami straszliwie się zamrowiło. Z folwarku rzucono się w las. Słychać było bębny bijące do ataku. Strzały karabinowe ustały. Podobne to było teraz do obławy; przetrząsano gęstwinę, ścigano i widocznie szukano kogoś; hałas się rozpierzchnął, a czuć było w nim głębię; mieszały się w nim słowa gniewu i zwycięztwa; w zgiełku złożonym z krzyków nie można było nic rozróżnić. Nagle, jak kontury wypływające z pośród dymu, coś w tej wrzawie wyraźnie wymówione zostało. Było to nazwisko, nazwisko powtórzone przez tysiąc głosów, i margrabia usłyszał okrzyki:
— Lantenac! Lantenac! margrabia de Lantenac!
Jego to szukano.
I nagle około niego i ze wszystkich stron naraz, gęstwina napełniła się karabinami, bagnetami i szablami; sztandar trójkolorowy wynurzył się z półcienia, okrzyk „Lantenac!“ buchnął mu do ucha, a u stóp jego wśród cierni i gałęzi ukazały się twarze roznamiętnione.
Margrabia, stojąc sam jeden na wierzchołku, widziany był ze wszystkich punktów lasu. Zaledwie mógł dojrzeć tych, którzy wykrzykiwali jego nazwisko, ale widziany był przez wszystkich. Jeżeli las jeżył się tysiącem karabinów, to on stał jak gotowy dla nich cel. W zaroślach nie dostrzegał nic więcej, prócz ognistych źrenic, utkwionych w niego.
Zdjął kapelusz, odwinął rondo, odłamał z krzaku długi cierń, wyjął z kieszeni białą kokardę, przypiął cierniem rondo razem z kokardą do główki kapelusza, i wkładając na głowę kapelusz, którego rondo podniesione odkryło mu czoło i pozwalało widzieć kokardę, rzekł głosem donośnym, jakby odzywając się do całego lasu.
— Jestem człowiekiem, którego szukacie. Jestem margrabia de Lantenac, wice-hrabia de Fontenay, książę bretoński, namiestnik wojsk królewskich. Skończmy. Cel! Pal!
I roztwierając obiema rękami kaftan z koźlej skóry, odsłonił pierś nagą.
Spuścił oczy, szukając wzrokiem wycelowanych karabinów, i zobaczył otaczających go ludzi na klęczkach.
Rozległ się okrzyk potężny: „Niech żyje Lantenac! niech żyje margrabia! niech żyje dowódca!“
I jednocześnie kapelusze wylatywały w powietrze, szable młynkowały radośnie, a w całej gęstwinie widać było sterczące kije, na końcu których obracały się czapki z brunatnej włóczki.
Margrabia miał w koło siebie bandę wandejską.
Banda owa, spostrzegłszy go, uklękła.
Wszystkie te oczy, groźnemi ciskające błyskawicami, wpatrywały się w margrabiego z rodzajem dzikiej miłości.
Tłum ten uzbrojony był w karabiny, szable, kosy, widły, kije; wszyscy mieli na głowie wielkie kapelusze pilśniowe, albo czapki brunatne z białemi kokardami; obwieszeni byli mnóstwem różańców i amuletów; resztę ubioru składały szerokie spodnie z dziurami na kolanach, kaftany kosmate, kamasze skórzane. Nogi ochotników nagie były do kolan, włosy długie; wyraz twarzy u niektórych tylko był dziki, u wszystkich naiwny.
Mężczyzna młody i przystojny przeszedł pomiędzy klęczącymi, dążąc wielkiemi krokami ku margrabiemu. Człowiek ten, równie jak wieśniacy, miał na głowie kapelusz pilśniowy z odwiniętem rondem i z białą kokardą, i ubrany był w kaftan kosmaty; ale ręce jego były białe i koszula cienka, a u przepasanej na wierzchu kaftana szarfy białej, jedwabnej, wisiała szpadą z pozłoconą rękojeścią.
Wszedłszy na wierzchołek, zrzucił kapelusz, odwiązał szarfę, przykląkł na jedno kolano, podał margrabiemu szarfę, szpadę i rzekł:
— Szukaliśmy cię istotnie, panie margrabio, i znaleźliśmy. Oto szpada dowódcy. Ci ludzie należą teraz do ciebie. Dowodziłem nimi; awansuję i staję się twoim żołnierzem. Przyjmij hołd nasz, panie margrabio. Wydaj rozkazy, generale.
Dał znak, na który ludzie niosący sztandar trójkolorowy, wyszli z lasu, przystąpili do margrabiego i złożyli sztandar u nóg jego. Był to ten sam sztandar, który widać było z pomiędzy drzew.
— Generale — rzekł młody człowiek, który mu oddał szpadę i szarfę — ten sztandar zabraliśmy niebieskim, którzy byli na folwarku Ziele w Słomie. Panie margrabio, nazywam się Gavard. Byłem przy margrabi de la Rouarie.
— Dobrze — rzekł margrabia.
I z powagą a spokojem przypasał szarfę.
Potem dobył szpady i wywijając nią nad głową, zawołał:
— Wstańcie! niech żyje król!
Wszyscy powstali.
I w głębiach lasu rozległ się okrzyk szalony, tryumfalny: „Niech żyje król! niech żyje nasz margrabia! Niech żyje Lantenac!“
Margrabia zwrócił się do Gavarda.
— Wielu was jest?
— Siedm tysięcy.
Zstępując z pochyłości, podczas gdy wieśniacy odchylali zarośla przed margrabią, Gavard mówił dalej.
— Nic prostszego, panie margrabio. Jedno słowo tłómaczy wszystko. Potrzeba było tylko iskry. Afisz rzeczypospolitej, donosząc o waszej obecności, podburzył kraj na rzecz króla. Byliśmy prócz tego zawiadomieni ukradkiem przez mera z Granville, naszego sprzymierzeńca, tego samego, który ocalił księdza Oliviera. Dzisiejszej nocy dzwoniono na gwałt.
— Dla kogo?
— Dla ciebie, panie margrabio.
— Aha! — rzekł margrabia.
— I oto jesteśmy — dodał Gavard.
— I jest was siedm tysięcy?
— Dzisiaj. Ale będzie nas piętnaście tysięcy jutro. To danina kraju tutejszego. Kiedy pan Henryk de La Rochejacquelein udał się do wojska katolickiego, zadzwoniono na gwałt, i w jedną noc sześć parafij: Isernay, Corqueuv, les Echaubroignes, les Aubiers, Saint-Aubin i Neuil, przyprowadziło mu dziesięć tysięcy ludzi. Nie było amunicyi; znalazło się u pewnego mularza sześćdziesiąt funtów prochu minowego, i pan de La Rochejacquelein z tem odjechał. Domyślaliśmy się, że pan margrabia musisz być gdzieś w tym lesie i szukaliśmy cię.
— I napadliście na Niebieskich w folwarku Ziele w Słomie.
— Wiatr przeszkodził im usłyszeć dzwonienie na trwogę. Nie domyślali się niczego. Ludzie ze wsi, wałkonie, przyjęli ich dobrze. Dziś rano otoczyliśmy folwark, Niebiescy spali, i w okamgnieniu wszystko było skończone. Mam konia. Czy zechcesz go przyjąć, generale?
— Dobrze.
Wieśniak przyprowadził konia białego, osiodłanego po wojskowemu. Margrabia, obywając się bez pomocy, którą mu ofiarował Gavard, dosiadł konia.
— Hurrah! — krzyknęli wieśniacy, bo okrzyki angielskie są w częstem użyciu na wybrzeżu bretońsko-normandzkiem, zostającem w ciągłych stosunkach z wyspami kanału la Manche.
Gavard salutował po wojskowemu i zapytał:
— Gdzie będzie wasza główna kwatera, panie margrabio?
— Najprzód w lesie Paproci.
— To jeden z waszych siedmiu lasów, panie margrabio.
— Trzeba nam księdza.
— Mam jednego.
— Co on za jeden?
— Wikary z Chapelle Cobrée.
— Znam go. Odbył podróż do Jersey.
Ksiądz wyszedł z szeregów i dodał.
— Trzy razy.
Margrabia obrócił głowę.
— Dzień dobry, księże wikary. Będziesz miał sporo roboty.
— Tem lepiej, panie margrabio.
— Będziesz spowiadał grzeszników, którzy zechcą. Nie zmuszam nikogo.
— Panie margrabio — rzekł ksiądz — Gaston w Guéménée zmusza republikanów do spowiedzi.
Gavard, który wydawał niektóre rozporządzenia, powrócił.
— Generale, czekam na rozkazy.
— Najprzód punkt zborny w lesie Paproci. Niech się rozproszą i tam zdążają.
— Rozkaz już wydany.
— Wszak mówiłeś mi, że ludzie z folwarku Ziele w Słomie dobrze przyjęli Niebieskich.
— Tak, generale.
— Spaliliście folwark?
— Tak.
— Spaliliście wieś?
— Nie.
— A więc spalcie.
— Niebiescy próbowali bronić się; ale było ich stu pięćdziesięciu, a nas siedm tysięcy.
— Co to za Niebiescy?
— Niebiescy Santerre’a.
— Więc to batalion paryzki?
— Pół batalionu.
— Jak się nazywa ten batalion?
— Na sztandarze wypisano: Batalion Czerwonych czapek.
— Dzikich zwierząt.
— Co robić z rannymi?
— Podobijać.
— Co robić z jeńcami?
— Rozstrzelać.
— Jest ich około ośmdziesięciu.
— Rozstrzelać wszystkich.
— Jest i dwie kobiety.
— Rozstrzelać także.
— Jest troje dzieci.
— Zabierzcie je z sobą. Zobaczymy, co się z niemi zrobi.
I margrabia popędził konia.
Gdy się to działo w Tanis, żebrak podążał ku Crollon.
Stary był i powolny; daleko nie mógł chodzić; ćwierć mili nużyło go, jak mówił do margrabiego de Lantenac; zrobił więc krótki okrąg ku Croix-Avranchin i zanim wieczór nadszedł, już był z powrotem.
Trochę powyżej Macey, ścieżka, którą szedł, doprowadziła go do pewnego wyższego punktu ogołoconego z drzew, zkąd widać było daleko i otwierał się cały widnokrąg od zachodu aż do morza.
Dym zwrócił jego uwagę.
Nic przyjemniejszego, jak dym, nic też straszniejszego. Bywają dymy spokojne i dymy zbrodnicze. Dym i dym, gęstość i barwa dymu, to cała różnica między pokojem i wojną, między braterstwem i nienawiścią, między gościnnością i grobem, między życiem i śmiercią. Dym wznoszący się z pomiędzy drzew, może oznaczać to, co jest najczarowniejszego na świecie, ognisko; lub to, co jest najstraszniejszego, pożar; i całe szczęście, równie jak całe nieszczęście człowieka, zawiera się niekiedy w tem czemś, co się z wiatrem rozprasza.
Dym, na który Tellmarch spoglądał, był niepokojący.
Czarny, z nagłemi wybuchami czerwoności, zdawał się pochodzić z żaru, który dopalając się błyskał w przerwach płomieniem. Unosił się ponad Zielem w Słomie.
Tellmarch przyspieszył kroku i podążył ku temu dymowi. Znużony był, ale chciał wiedzieć, co się tu stało.
Przybył na wierzchołek wzgórza, do którego przypierały wieś i folwark.
Nie było już ani folwarku, ani wioski.
Tlił się tylko stos zgliszczów i to było Ziele w Słomie.
Jest coś boleśniejszego nad widok palącego się pałacu — dogorywająca chata. Opłakany jest widok chaty w ogniu. Spustoszenie rzucające się na nędzę, jastrząb pastwiący się nad robakiem, to coś opacznego, od czego ściska się serce.
Jeśli wierzyć dawnemu opowiadaniu, przyglądanie się pożarowi zmienia człowieka w posąg; Tellmarch był przez chwilę takim posągiem. Widok, który miał przed oczami, uczynił go nieruchomym. Zniszczenie spełniało się w milczeniu.
Kilka drzew z sadu kasztanowego, przytykającego do domów, zapaliło się i stało w ogniu.
Tellmarch słuchał, starając się rozróżnić głos, wołanie, krzyk; nic się nie ruszało, tylko płomienie, wszystko zamilkło, prócz pożaru. Czyżby wszyscy uciekli?
Gdzie się podziała ta gromadka żyjąca i pracująca? Co się stało z tym małym ludem?
Tellmarch zszedł ze wzgórka.
Miał przed sobą zagadkę grobową. Zbliżał się do niej bez pośpiechu, z okiem nieruchomem. Podchodził ku tej ruinie z powolnością cienia, czuł się widmem w tym grobie.
Doszedł do tego, co było dawniej wrotami folwarku, i spojrzał na podwórze nieogrodzone już teraz murem i zlane z otaczającem je siołem.
To co widział, dotychczas było niczem. Dostrzegł dopiero rzeczy straszne, teraz ukazały mu się przerażające.
W pośrodku podwórza sterczał stos czarny, niewyraźnie rysujący się z jednej strony w odblasku płomienia, z drugiej w promieniu księżyca; ten stos, była to kupa ludzi, a ludzie ci byli nieżywi.
Naokoło stosu, stała wielka kałuża, dymiąca nieco; pożar odbijał się w tej kałuży; ale nie potrzebowała ognia, ażeby być czerwoną. Była to krew.
Tellmarch zbliżył się, zaczął oglądać jedno po drugiem te ciała leżące: wszystko to były trupy.
Księżyc przyświecał, i pożar także.
Były to trupy żołnierzy, bose, bo im pozabierano trzewiki; odebrano im również broń. Mieli jeszcze na sobie mundury niebieskie. Tu i owdzie wśród nagromadzenia członków i głów, dostrzedz można było kapelusze podziurawione z kokardami trójkolorowemi. Byli to republikanie, którzy dniem wprzódy wszyscy pełni życia, stali garnizonem w folwarku Ziele w Słomie. Ludzi tych rozstrzelano, o czem świadczyło symetryczne poukładanie ciał. Rażeni zostali na miejscu z pewną starannością. Żaden z nich nie żył — ani jeden ogłoś konania nie dochodził ze stosu.
Tellmarch odbył ten przegląd trupów, nie opuszczając żadnego; wszyscy podziurawieni byli kulami.
Ci którzy ich rozstrzelali, pospieszając widocznie gdzieindziej, nie mieli czasu pogrzebać trupów.
Żebrak miał już oddalić się, gdy wzrok jego padł na mur nizki w podwórzu i na cztery nogi wysunięte z po za jego węgła.
Nogi te, obute w trzewiki, mniejsze były od innych: Telmarch zbliżył się i spostrzegł nogi kobiece.
Dwie kobiety rozstrzelane także, leżały obok siebie za murem.
Tellmarch nachylił się nad niemi. Jedna z tych kobiet ubrana była w rodzaj munduru; przy niej leżała beczułka rozbita i pusta, widocznie była wiwandyerką. Miała cztery kule w głowie. Nie żyła.
Tellmarch przypatrzył się drugiej. Była to wieśniaczka trupio blada, z otwartemi ustami. Oczy miała zamknięte. Rany żadnej na głowie nie było widać. Odzież jej, którą zapewne znoje i trudy postrzępiły w szmaty, roztworzyła się w chwili padania ciała i odsłoniła tułów napół nagi. Tellmarch uchylił odzież do reszty i spostrzegł na łopatce ranę okrągłą od kuli: obojczyk był strzaskany. Spojrzał na pierś zsiniałą.
— Matka i karmicielka — szepnął.
Dotknął się ciała. Nie było zimne.
Wieśniaczka nie miała innej rany, prócz złamanego obojczyka, i śladu kuli w łopatce.
Przyłożył rękę do serca i uczuł słabe uderzenie. Nie umarła jeszcze.
Tellmarch wyprostował się i krzyknął strasznym głosem:
— Czyż niema tu nikogo?
— To ty, Caimand! — odpowiedział głos jakiś tak cicho, że zaledwie można było dosłyszeć.
Jednocześnie z jednego z zakątków ruiny pokazała się głowa.
Potem druga twarz wychyliła się z innej rudery.
Byli to dwaj ukryci wieśniacy, jedyni, którzy przeżyli katastrofę.
Znany głos żebraka uspokoił ich i wywołał z kątów, w które się powciskali.
Zbliżyli się do Tellmarcha, drżąc jeszcze.
Tellmarch zdołał krzyknąć, ale nie mógł mówić; głębokie wzruszenia mają to do siebie.
Pokazał im palcem kobietę, rozciągniętą u ich nóg.
— Czy żyje jeszcze? — zapytał jeden z wieśniaków.
Tellmarch kiwnął głową potwierdzająco.
— A draga kobieta, czy także żyje? — zapytał drugi wieśniak.
Tellmarch odpowiedział znakiem, że nie.
Wieśniak, który się pierwszy pokazał, mówił dalej:
— Wszyscy inni pomarli, nieprawdaż? Widziałem to. Byłem u siebie w piwnicy. Jak się to w takich chwilach dziękuje Bogu, że się niema rodziny! Dom mój palił się. Chryste Jezu! pozabijano wszystkich. Ta kobieta miała dzieci. Troje dzieci maleńkich! Dzieci krzyczały: matko! Matka krzyczała: moje dzieci! Widziałem to, mój Boże! mój Boże! mój Boże! Ci, co tak wszystko pomordowali, odeszli. Byli zadowoleni. Uprowadzili małe, i zabili matkę. Ale ona nie umarła, wszak prawda, że nie umarła? Słuchajno, Caimand, czy sądzisz, że będziesz mógł ją ocalić? Jeżeli chcesz, to pomożemy ci zanieść ją do twojej kryjówki.
Tellmarch przytwierdził głową.
Las przytyka! do folwarku. Nosze z liści i gałęzi wkrótce były gotowe. Umieścili na noszach kobietę, ciągle nieruchomą i podążyli ku zaroślom. Dwaj wieśniacy nieśli nosze, jeden w głowach, drugi w nogach. Tellmarch podtrzymywał rękę kobiety i badał jej puls.
Idąc wieśniacy rozmawiali, i ponad kobietą zakrwawioną, której bladą twarz księżyc oświetlał, wymieniali trwożliwe wykrzykniki.
— Wszystko wymordować!
— Wszystko popalić!
— Ach, Panie Boże! czy to teraz tak wszystko pójdzie?
— Ten stary wysoki chciał tego.
— Tak, to on dowodził.
— Nie widziałem go, kiedy rozstrzeliwano. Czy był tam na miejscu?
— Nie. Odjechał. Ale to wszystko jedno: wszystko stało się na jego rozkaz.
— Więc to on wszystko zrobił.
— Wszak to margrabia?
— Tak, to nasz margrabia.
— Jakże to on się nazywa?
— Pan de Lantenac.
Tellmarch wzniósł oczy ku niebu i szepnął przez zęby:
— Gdybym był wiedział!
Żyło się publicznie, jadło na stolach ustawionych, przed drzwiami; kobiety, siedząc w podsieniach kościołów, skubały szarpie, śpiewając pieśń patryotyczną; parki Monceaux i Luksemburski służyły za pola manewrów; na wszystkich placach pracowały warsztaty puszkarskie; fabrykowano karabiny pod okiem przechodniów przyklaskujących robocie. Uśmiechano się po bratersku. Uczęszczano do teatru, jak w Atenach podczas wojny peloponezkiej; afisze po rogach ulic zapowiadały: „Oblężenie Thionville,“ „Matka rodziny ocalona z płomieni,“ „Klub Beztroskich,“ „Filozofy żołnierze,“ „Sztuka kochania na wsi.“ Niemcy byli u wrót; krążyła pogłoska, że król pruski kazał sobie zamówić lożę w operze. Wszystko było zatrważające, a nikt się nie trwożył. Posępne prawo o podejrzanych[28] zbrodnia Merlina z Douai, zawiesiło gilotynę[29] nad wszystkiemi głowami. Prokurator Seran, zadenuncyowany, czekał na tych. co go mieli aresztować, w szlafroku, w pantoflach i przygrywając sobie na flecie w oknie. Wszyscy się śpieszyli. Nie było kapelusza bez kokardy. Kobiety mówiły: „Ładnie nam w czerwonej czapce.“ Paryż zdawał się cały przeprowadzać; handle starzyzną zawalone były gratami, pochodzącemi z domów arystokratycznych. Na ulicy Ś-go Jakóba brukarze sami z bosemi nogami zatrzymywali wózek sprzedającego obuwie, składali się, kupowali kilkanaście par trzewików i posyłali je do Konwencyi[30] dla naszych żołnierzy. Popiersi Franklina, Russa, Brutusa i (należy dodać) Marata, mnóstwo było wszędzie. Na jednem z tych popiersi Marata, przy ulicy Cloche-Perce, wisiało pod szkłem w ramach z czarnego drzewa zaskarżenie na Malouet’a[31], z faktami na poparcie i z następującemi objaśnieniami na marginesie: „Szczegółów tych dostarczyła mi kochanka Sylwana Bailly, dobra patryotka, której względy posiadam. Podpisano: „Marat.“ Na placu około Palais-Royal, napis na wodotrysku. „Quantos effundit in usus“[32] zakryty był dwoma wielkiemi obrazami, malowanemi klejowo: jeden przedstawiał Cahiera de Gerville, który wydaje Zgromadzeniu Narodowemu hasło „gałganiarzy“ z Arles; drugi przedstawiał powrót Ludwika XVI-go z Varennes[33]. Wielkich sklepów niewiele było otwartych; wstążki, igły, zabawki dziecinne, krążyły na wózkach oświetlonych wieczorem świeczkami, z których łój spływał na towary; wózki te ciągnęły kobiety. Byłe zakonnice, w jasnych perukach, utrzymywały stragany pod gołem niebem. Niejedna hrabina cerowała pończochy w jakiejś tam budzie, niejedna szwaczka była margrabiną; pani de Boufflers[34] mieszkała na strychu, zkąd patrzyła na swój pałac. Obwoływacze biegali, ofiarując „papiery z nowinami.“ Nazywano „skrofulicznymi“ tych, którzy brodę chowali w chustkę na szyi. Od śpiewaków wędrownych mrowiło się. Tłum wygwizdywał Pitou’a, dzielnego zresztą piosnkarza królewskiego, bo był więziony dwadzieścia dwa razy i stawiano go przed trybunał rewolucyjny za to, że się uderzył poniżej krzyża, wymawiając wyraz „obywatelstwo.“ Widząc głowę swoją w niebezpieczeństwie, zawołał: „Ależ to przeciwna część głowy mojej zawiniła! “ — co rozśmieszyło sędziów i ocaliło go. Ten Pitou wyśmiewał modę ówczesną przybierania imion greckich, łacińskich; ulubiona jego piosneczka opiewała o szewcu, który się nazywał Cujus i którego żonę nazwał Cujusdam[35]. Obchodzono ulicę, śpiewając karmaniolę[36]; nie mówiono już „kawaler“ i „dama,“ lecz „obywatel“ i „obywatelka.“ Tańczono w ruinach klasztornych, przy lampach na ołtarzu, przy świecach przylepionych do dwóch kijów na krzyż, wiszących u sklepienia, a groby były pod nogami. Noszono spinki do koszuli w kształcie „czapki wolności,“ zrobione z kamieni białych, niebieskich i czerwonych. Ulica Richelieu nazywała się ulicą Prawa; przedmieście Ś-go Antoniego — przedmieściem Chwały; na placu Bastylii stał posąg Natury. Pokazywano sobie pewne znane osobistości: Chateleta, Didiera, Nicolasa i Garnier-Delaunaya, którzy pilnowali drzwi stolarza Duplaya; Voulanda, nie opuszczającego ani jednego dnia gilotyny; chodził za wózkami oskarżonych, i nazywał to: „chodzić na mszę czerwoną;“ Montflaberta, przysięgłego rewolucyjnego i markiza, który kazał się nazywać „Dziesiątym sierpnia.“ Przypatrywano się defiladzie uczniów szkoły wojskowej, których nazywano w dekretach Konwencyi „aspirantami do szkoły Marsa,“ a przez lud „paziami Robespiera.“ Czytano proklamacye Frerona, donoszące podejrzanych o zbrodnie „negocyantyzmu.“ Tak zwani „fanfaroni,“ zgromadzeni u drzwi merostw, wyśmiewali się z małżeństw cywilnych, stawali na przejściu nowych małżonków, nazywając ich „poślubionemi municipaliter.“ U Inwalidów posągi przybrane były w czapki frygijskie. Grano w karty na placach, a karty same również były w stanie zupełnej rewolucyi; królów zastępowały geniusze; damy zmieniono na Swobody; zamiast waleta wprowadzono Równość, a zamiast asów Prawo. Uprawiano ziemię w ogrodach publicznych; pług pracował w Tuilleryach. Do tego wszystkiego mieszało się, szczególniej w stronnictwach zwyciężonych, jakieś wyniosłe zmęczenie życiem. Człowiek pewien pisał do Fouquier-Tinvilla[37]: „Bądźcie łaskawi uwolnić mnie od życia. Oto mój adres.“ Champcenez aresztowany został za to, że zawołał w Palais-Royal: „Kiedyż rewolucya będzie w Turcyi? Chciałbym widzieć rzeczpospolitą w. Porcie“[38]! Wszędzie widać było dzienniki. Udawano się po wróżby z kart do Martina pod Nr. 173 przy ulicy Anjou, dawniej Dauphnie. Chleba brakowało; węgla brakowało; mydła brakowało; stada krów dojnych pędzono z prowincyi. W la Vaile funt baraniny sprzedawano po piętnaście franków. Zawiadomienie Komuny wyznaczało funt mięsa na dziesięć dni dla jednej osoby. Stawano sznurem[39] pod drzwiami rzeźników i piekarzy: jeden z takich sznurów stał się legendowym; ciągnął się bowiem od drzwi kupca korzennego przy ulicy Petit-Carreau aż do środka ulicy Montorgueil. Stać w szeregu, nazywało się „trzymać sznurek“ z powodu długiego sznura, który brali do ręki jeden za drugim mieszczący się w rzędzie. Kobiety dzielne były w tej nędzy i łagodne. Przepędzały całe noce, oczekując na swoją kolej wejścia do piekarza. Wybiegi udawały się rewolucyi; dźwigała ona tę niezmierną nędzę dwoma zgubnemi środkami: asygnatem i „maximum“[40] asygnat był dźwignią, a maximum punktem oparcia, Praktyka ta ocaliła Francyę. Nieprzyjaciel z Koblencyi, zarówno jak z Londynu, spekulował na asygnatach. Dziewczyny uliczne uwijały się, sprzedając wodę lawendową, podwiązki i plecionki z włosów i zajmowały się ażyoterstwem; byli ażyoterowie przy ulicy Vivienne, w zabłoconych trzewikach, z włosami zatłuszczonemi, w czapkach kosmatych z lisich ogonów; i wytwornisie z ulicy Valois, w burach połyskujących, z wykłuwaczką w zębach, w kapeluszu, kosmatym na głowie, do których nierządnice mówiły: „ty.“
Lud polował na nich, zarówno jak na złodziei, których rojaliści nazywali „obywatelami czynnymi.“ Zresztą nie wiele było kradzieży. Niedostatek srogi, uczciwość stoicka. Hołysze i nędzarze przechodzili z oczyma poważnie spuszczonemi przed wystawami jubilerów w pałacu Egalité. Podczas rewizyi, dokonywanej przez sekcyę Antoniego w domu Beaumarchais’go, kobieta pewna zerwała w ogrodzie kwiatek; lud ją wypoliczkował. Więź drzewa kosztowała czterysta franków srebrem; ludzie piłowali na ulicach własne łóżka na opał; w zimie wodotryski zamarzały. Za jedno przyniesienie wody trzeba było płacić dwadzieścia soldów, to też każdy stał się swoim nosiwodą. Ludwik w złocie wart był trzy tysiące dziewięćset pięćdziesiąt franków. Po całodziennem użyciu fiakra można było słyszeć następującą rozmowę. „Co się należy za jazdę?“ — „Sześć tysięcy liwrów.“ Zieleniarka targowała za dwadzieścia tysięcy franków dziennie. Żebrak mówił: „Przez litość, wspomóżcie mnie! brak mi dwustu trzydziestu liwrów na kupienie trzewików.“ Przy wejściu na mosty widać było olbrzymy rzeźbione i malowane przez Dawida, nazywane obelżywie przez Mercier’a: „Wielkiemi poliszynelami drewnianemi. “ Olbrzymy wyobrażały federalizm i koalicyę zwyciężone. W ludzie nie dostrzegłeś żadnego upadku na duchu. Panowała tylko ponura radość, że się już z feodalizmem skończyło. Ochotnicy napływali, nadstawiając pierś swoją. Przesuwały się chorągwie okręgowe, każda opatrzona dewizą. Na chorągwi okręgu kapucyńskiego czytano; „Nikt nas golić nie będzie.“ Na innej „Niema innego szlachectwa, jak w sercu.“ Na wszystkich murach afisze wielkie, małe, białe, żółte, zielone, czerwone, drukowane lub pisane, powtarzały ten okrzyk; Niech żyje Rzeczpospolita! Małe dzieci bąkały pieśń rewolucyjną „Ça ira.“
Te małe dzieci była to niezmierzona przyszłość.
Później, po grodzie tragicznym, nastąpiło miasto cyniczne; ulice Paryża miały dwie powierzchowności rewolucyjne, zupełnie różne przed i po 9-tym thermidora[41]; Paryż Saint-Justa ustąpił miejsca Paryżowi Tałliena i to są właśnie ciągłe antytezy losu. Po rządach wyroczni kraju nastąpiły rządy motłochu.
Wybuch szału publicznego — to się trafia. Trafiło się to już ośmdziesiąt lat przed tem. Po Ludwiku XIV-ym, zarówno jak po Robespierze, uczuwa się zarówno wielką potrzebę odetchnięcia; ztąd Regencya[42], rozpoczynająca stulecie, i Dyrektoryat, który je kończy. Dwa saturnalia po dwóch terroryzmach. Francya ucieka z klasztoru purytańskiego, zarówno jak z klasztoru monarchicznego, z radością narodu, który się wymknął.
Po 9-ym thermidorze Paryż był wesoły wesołością obłędu. Radość chorobliwa wybuchła. Po szalonej żądzy śmierci nastąpiło szalone pragnienie życia i wielkość się zaćmiła. Zjawił się Trymalcyon z nazwiskiem Grimond de la Reynière; powstał kalendarz żarłoków[43]. Obiadowano z muzyką w antresolach Ralais-Royal, z towarzyszeniem orkiestry kobiet bijących w bębenki i wygrywających rigodony[44] na trąbach; władano ze smyczkiem w ręku.
Jadano u Meota na sposób wschodni, wśród kadzielnic pełnych woni. Malarz Boże, malował swoje córki, niewinne i czarujące główki szesnastoletnie, jako „gilotynowane,“ to jest wygorsowane i w czerwonych koszulkach. Po gwałtownych tańcach w ruinach kościelnych nastąpiły bale u Ruggierego, Luquet’a, Wenza, Mauduit’a i u znanej Monttnsier[45]: po obywatelkach poważnych, skubiących szarpie, nastąpiły sułtanki, dzikie nimfy; po nogach bosych żołnierzy krwią zbroczonych, zbrukanych błotem i pyłem, nastąpiły obnażone nóżki niewieście, zdobne w brylanty. Razem z bezwstydem ukazała się nieuczciwość; u góry dostawcy, u dołu tuzinkowe rzezimieszki; mrowisko oszustów rozsypało się po Paryżu i każdy musiał czuwać nad swoim pugilaresem. Jedną z rozrywek było przypatrywanie się na placu przed pałacem Sprawiedliwości złodziejkom pod pręgierzem; musiano przewiązywać im spódnice; przy wyjściu z teatru ulicznicy nastręczali kabryolety, wołając: „Obywatelu i obywatelko, jest miejsce na dwoje;“ nie obwoływano już „Starego Franciszkanina“, ani „Przyjaciela ludu,“ lecz polecano „List Poliszynela“ i „Petycyę figlarzy;“ margrabia de Sade[46] prezydował w sekcyi Pik, na placu Vendôme. „Dragoni wolności“ z 92 roku odrodzili się pod nazwą „Kawalerów sztyletowych.“ Jednocześnie na deskach scenicznych zjawił się typ „Jocrisse.“ Były kobiety „cudowne,“ a nad cudownemi „niepojęte.“ Cofnięto się od Mirabeau[47] do Bobeche’a. Tak to Paryż puszcza! się w tę i ową stronę, niby olbrzymie wahadło cywilizacyi; dotyka z kolei bieguna jednego i drugiego: Termopylów i Gomorry[48]. Po 93-im roku Rewolucya przebyła szczególne zaćmienie; stulecie zdawało się zapominać o skończeniu tego, co rozpoczęło; wystąpiło jakieś rozpasanie i pierwszy plan zajęło; odsunęło na drugi straszną apokalypsę, zasłoniło olbrzymie widziadło i wybuchnęło śmiechem po grozie; tragedya znikła w parodyi, a w głębi widnokręgu wyziewy karnawałowe zamgliły twarz Meduzy.
Jedna między wszystkiemi uczciwa była i fatalna, zwano ją Cimourdain.
Cimourdain było to wcielenie sumienia czystego, lecz posępnego. Nosił w sobie absolut. Był księdzem, a to wiele znaczy. Człowiek, równie jak niebo, mieć może ciemność pogody; dość, żeby coś w nim noc sprawiło. Kto był księdzem, jest nim zawsze.
To, co w nas noc sprawia, może też pozostawić w nas gwiazdy. Cimourdain pełen był cnót i prawd, ale świecących w ciemnościach.
Historya jego byłą krótka. Był proboszczem wiejskim i nauczycielem w znacznym domu, potem odebrał spadek niewielki i zapewnił sobie niezależność.
Uporczywość przeważała w nim wszystko inne. Używał rozmyślania tak, jak się używa kleszczów; nie przyznawał sobie prawa porzucenia jakiejś myśli, dopóki z nią nie doszedł do końca; myślał z zaciętością. Znał wszystkie języki europejskie, a potrochu i inne; człowiek ten uczył się ciągle, co mu pomagało do zachowywania czystości.
Jako ksiądz, zachował swoje śluby przez dumę, przypadek, czy też przez wzniosłość duszy; nie zdołał jednak zachować wiary. Nauka obaliła w nim wiarę, dogmat w nim zamarł. Wtedy, badając siebie samego, uczuł się jakby pozbawiony jakiegoś członka; a nie mogąc wyrugować z siebie księdza, pracował nad przerobieniem człowieka, lecz pracował nad tem bardzo surowo; odebrano mu rodzinę, adoptował ojczyznę; odmówiono mu kobiety, poślubił ludzkość. Niezmierna to pełnia, ale w rzeczy samej próżnia.
Rodzice jego, włościanie, sposobiąc go na księdza, pragnęli wydźwignąć go z ludu; on do ludu powrócił.
A powrócił namiętnie. Na cierpiących spoglądał ze straszliwą tkliwością. Z księdza stał się filozofem, z filozofa ascetą. Jeszcze żył Ludwik XV-ty, kiedy Cimourdain czuł się już niewyraźnie republikaninem. Jakiej rzeczy pospolitej? może rzeczypospolitej Platona, a może rzeczypospolitej Drakona.
Ponieważ mu zabroniono kochać, więc zaczął nienawidzieć.
W 1789 katastrofa nadeszła i znalazła go przygotowanym. Comourdain rzucił się z logiką w to rozległe odnowienie ludzkie, to jest, przy hartownym jego umyśle, był nieubłagany: logika nie roztkliwia się. Żył życiem wielkich lat rewolucyjnych, a wszystkie te tchnienia: 89-ty, upadek Bastylii 90-ty, 4 sierpnia, koniec feudalizmu; 91-y Varennes; 92-gi, jutrzenka Rzeczypospolitej budziły w nim dreszcze. Widział dźwigającą się rewolucyę, a nie był z tych ludzi, którzyby ulęknąć się mogli tego olbrzyma. Przeciwnie, ów rozrost wszystkiego natchnął go życiem, i sam, jakkolwiek stary (miał lat pięćdziesiąt, ale ksiądz prędzej się starzeje niż inny człowiek), zaczął rosnąć także. Patrzył na wypadki z każdym rokiem olbrzymiejące i sam olbrzymiał razem z niemi. Obawiał się z początku, aby Rewolucya nie poroniła, i badał ją. Miała za sobą rozum i prawo, pragnął więc, żeby miała także i powodzenie: w miarę, jak rozsiewała trwogę, on czuł się spokojniejszy. Chciał, ażeby ta Minerwa, uwieńczona gwiazdami przyszłości, była także Palladą i miała za puklerz maskę z wężami. Pragnął, aby jej oko mogło w potrzebie rzucić szatanom błysk piekielny i oddać im grozę za grozę.
Tak doczekał roku 93-go.
Rok 93-ci, to wojna Europy przeciw Francyi i Francyi przeciw Paryżowi. A cóż jest rewolucya? To zwycięztwo Paryża nad Francyą! Ztąd ogrom tej strasznej chwili, 93-go, potężniejszej od reszty stulecia.
Nic tragiczniejszego nad ten widok Europy, uderzającej na Francyę, i Francyi, uderzającej na Paryż. Dramat ten dorósł epopei.
Litość miewał odrębną, tylko dla nędzarzy. Poświęcał się wobec cierpienia, które wstręt wzbudza. Nic nie sprawiło mu obrzydzenia. Był to jego rodzaj dobroci. Był odrażający i zarazem bosko miłosierny. Szukał ran, ażeby je całować. Piękne uczynki, wstrętnie wyglądające, najtrudniej się spełniają. Pewnego dnia w szpitalu Hôtel-Dieu umierać miał człowiek duszony wrzodem na gardle, wrzodem cuchnącym, strasznym, może zaraźliwym, który należało wypróżnić natychmiast. Cimourdain tam był; przyłożył usta do wrzodu, wyssał go, spluwając w miarę, jak usta mu się napełniały; oczyścił wrzód i ocalił człowieka.
Czyn ten miłościwy uczynił go popularnym w posępnych dzielnicach Paryża do tego stopnia, że czynił, co chciał z tymi, którzy cierpią, płaczą i grożą. W epoce wściekłości przeciwko skupującym zapasy, wściekłości tak obfitych w omyłki, Cimourdain jednem słowem przeszkodził rabunkowi statku, naładowanego mydłem w porcie Ś-go Mikołaja, i rozproszył rozhukane tłumy, zatrzymujące wozy w rogatkach Ś-go Łazarza.
On to również w dwa dni po 10 sierpnia poprowadził lud do obalania posągów królów. Padając, niektóre zabijały; na placu Vendôme, kobieta, Regina Violet, zgniecioną została przez Ludwika XIV-go, którego ściągała sznurem, na szyję mu zarzuconym. Ów posąg Ludwika XIV-go stał na miejscu przez lat sto; wzniesiono go 12-go sierpnia 1692, obalono 12-go sierpnia 1792. Na placu Zgody niejaki Guinguerlot, który nazwał niszczycieli hołotą, zabity został przy podstawie pomnika Ludwika XV-go. Posąg rozbito na drobne kawałki. Później bito z niego soldy. Ręka tylko ocalała; ta sama ręka, którą Ludwik XV-ty wyciągał z gestem cesarza rzymskiego. Na żądanie Cimourdaina lud dał, a deputacya zaniosła te rękę Latudowi, człowiekowi, od lat trzydziestu siedmiu w Bastylii pogrzebanemu. Kiedy Latude z obrożą na szyi, z łańcuchem u pasa, gnił żywcem na dnie więzienia z rozkazu tego króla, którego posąg panował nad Paryżem, czy pomyślał kiedy, że to więzienie rozsypie się, że ten posąg runie, że on wyjdzie z grobu, do którego monarchia wstąpi? że on, więzień, będzie posiadaczem tej ręki, która podpisała jego niewole, i że z tego króla pozostanie tylko ta ręka śpiżowa!
Cimourdain był z liczby tych ludzi, którzy mają w sobie głos i słuchają go. Wyglądają jak roztargnieni, wistocie zaś są uważni.
Cimourdain umiał wszystko, a nie wiedział nic. Umiał wszystko, co jest nauką, nie znał niczego, co jest życiem. Ztąd jego nieugiętość. Miał oczy zawiązane, jak Temida Homera. Miał ślepą pewność strzały, która widzi tylko cel i dąży do niego. W rewolucyi niema drogi straszniejszej nad linię prostą. Cimourdain szedł fatalnie przed siebie.
Cimourdain wierzył, że w genezach społecznych punkt krańcowy jest gruntem niewzruszonym; błąd to właściwy umysłom, zastępującym rozum logiką. Przeszedł Konwencyę, przeszedł Komunę, należał do Biskupstwa.
Zgromadzenie nazwane Biskupstwem, z powodu, iż odbywało posiedzenia w sali starego pałacu biskupiego, było raczej powikłaniem ludzi, aniżeli zgromadzeniem. Zbierali się tam, tak samo jak w Komunie, ci widzowie milczący a potężni, którzy mieli przy sobie, jak mówi Gerat, „tyłe pistoletów ile kieszeni.“ Biskupstwo dziwną było gmatwaniną, kosmopolityczną i paryzką. Jedno drugiego nie wyłącza, Paryż bowiem jest miejscem, w którem bije serce ludów. Tam to palił się wielki żar plebejuszowski. W porównaniu z Biskupstwem Konwencya była chłodną, Komuna prawie letnią Biskupstwo było jedną formacyą rewolucyjną, na podobieństwo formacyj wulkanicznych; w Biskupstwie znajdowało się wszystko: nieuctwo, głupota, uczciwość, bohaterstwo, gniew i policya. Brunświk[49] miał tam swoich ajentów. Byli tam ludzie godni Sparty i godni galer. Większa część szalona była i uczciwa. Żyronda wymówiła przez usta Isnarda, chwilowego prezydenta Konwencyi, potworne słowa: „Strzeżcie się, Paryżanie! Z miasta waszego nie pozostanie kamień na kamieniu, a kiedyś szukać będą, gdzie był Paryż.“ Słowa te stworzyły Biskupstwo. Ludzie i, jak wyżej powiedzieliśmy, ludzie wszystkich narodów, uczuli potrzebę przytulenia się do Paryża. Cimourdain należał do tej gromadki.
A gromadka owa działała przeciwko reakcjonistom. Zrodziła ją publiczna potrzeba gwałtu, która stanowi straszną i tajemniczą stronę rewolucyi. Silne tą siłą, Biskupstwo wyznaczyło sobie natychmiast swój udział. We wstrząśnieniach paryzkich Komuna strzelała z armat, Biskupstwo dzwoniło na gwałt.
Cimourdain mniemał w swej naiwności nieubłaganej, że wszystko jest słuszne, co służy prawdzie; to go czyniło zdolnym do panowania nad stronnictwami krańcowemi. Łotry czuli, że był uczciwym, i byli zadowoleni. Pochlebia to zbrodniom, gdy cnota nad niemi przewodzi; kłopocze je to, ale podoba się. Palloy, budowniczy, który wyzyskał rozwalenie Bastylii, sprzedając gruzy na swoją korzyść, i który wezwany do wytynkowania więzienia, przez gorliwość pokrył mury kratami, łańcuchami i obrożami; Gonchon, podejrzany mówca z przedmieścia Świętego Antoniego, którego pokwitowania znaleziono później; Fournier, Amerykanin, który wymierzył do Lafayetta strzał z pistoletu, zapłacony, jak mówiono, przez samego Lafayetta; Henriot, który wyszedł z Bicetre[50] i był lokajem szkockim, złodziejem i szpiegiem zanim został generałem i celował z dział do Konwencyi; la Reynie, dawniej wielki wikary z Chartres, który zamienił brewiarz na „Ojca Duchesne“[51]: — wszyscy ci ludzie trzymani byli w karbach przeze Cimourdain’a, a w pewnych chwilach, gdy chodziło o powstrzymanie najgorszych, dość było, ażeby czuli nad sobą tę prostotę ducha, straszliwą swem przekonaniem. Takim postrachem był Saint-Just dla Schneidera[52]. Jednocześnie większość Biskupstwa, złożona szczególniej z biedaków i z ludzi gwałtownych a dobrych, wierzyła w Cimourdaina i szła za nim. Jako wikarego lub adjutanta (jak kto chce), miał przy sobie drugiego księdza republikanina, Danjou, którego lud lubił za wzrost wysoki i przezwał proboszczem Sześć-Stóp. Cimourdain mógł poprowadzić gdzie chciał tego dzielnego przewódcę, którego nazywano „generałem Piką,“ i owego śmiałego Truchona, przezwanego Wielkim Mikołajem, który chcąc ocalić panią de Lamballe[53], podał jej rękę i pomagał przeskakiwać przez trupy — czemu przeszkodził dziki żart cyrulika Chalot’a.
Komuna pilnowała Konwencyi, Biskupstwo pilnowało Komuny; Cimourdain, umysł prawy i brzydzący się intrygą, zerwał niejedną nić tajemniczą w ręku Pache’a[54], którego Beurnoville nazywał „czarnym człowiekiem.“ Cimourdain w Biskupstwie był z każdym na stopie równości. Radzili go się Dobsent i Momoro. Mówił po hiszpańsku z Guzmanem; po włosku z Pio’em, po angielsku z Arthurem, po flamandzku z Pereyrą, po niemiecku z austryakiem Proly, bękartem książęcym. Tworzył zgodę wśród rozterek. Wynikało ztąd położenie ciemne a silne. Lękał się go Hebert[55].
W tych czasach i wśród tych grup tragicznych Cimourdain posiadał potęgę ludzi nieubłaganych. Był to człowiek bez grzechu, który się uważał za nieomylnego. Nikt nie widział go płaczącego. Była to cnota nieprzystępna i lodowata — człowiek przerażająco sprawiedliwy.
Dla księdza środek w rewolucyi nie istnieje Ksiądz mógł się oddać awanturze tak nadzwyczajnej z pobudek najniższych lub najwyższych, musiał być podłym lub szczytnym. Cimourdain był szczytnym, ale szczytnym w odosobnieniu, na pochyłości poszarpanej, wśród sinych niegościnności odblasków; szczytnym w otoczeniu przepaści. Wyniosłe góry mszą tę złowieszczą dziewiczość.
Takim był Cimourdain.
Dzisiaj nikt nie zna jego nazwiska. Historya miewa także straszne ilości niewiadome.
Bylże człowiek taki człowiekiem? Sługa rodu ludzkiego, mógłże czuć jakie przywiązanie? Nie za wieleż był duszą, żeby być sercem? Ogromne to objęcie, ogarniające wszystko i wszystkich, mogłoż się dla kogoś jednego otworzyć? Mógłże Cimourdain kochać? Powiedzmy: Tak.
Młodym będąc i nauczycielem w domu prawie książęcym, miał ucznia, który był synem i dziedzicem tego domu, i kochał go. Tak łatwo kochać dziecię! Czegóż się dziecku nie przebacza? Niech sobie będzie czem chce, takie jest małe, że mu się jego wysokie stanowisko społeczne wybacza. Niewolnik przebacza mu jego władanie. Negr zgrzybiały ubóstwia białego moruska. Cimourdain czuł namiętność do swego ucznia Wiek dziecinny ma coś tak nieokreślonego, że wszelką miłość można dlań wyczerpać. Wszystko, czem Cimourdain mógł kochać, zwaliło się niejako na to dziecię, na tę słodką niewinną istotę; rzuciło się jak na swoją zdobycz to serce, skazane na samotność. Kochał wszelkiemi czułościami odrazu, jak ojciec, brat, jak przyjaciel, jak stwórca. Był to syn jego, syn nie z ciała, ale z ducha jego. Nie był ojcem i nie jego było to dzieło; ale był nauczycielem i dziecię to było jego arcydziełem. Z tego magnata małego zrobił człowieka, kto wie? — może wielkiego nawet człowieka. Marzy się o takich rzeczach. Rodzina nic nie wiedziała — bo czyż potrzeba prosić o pozwolenie stworzenia inteligencyi, woli i prawości — a on młodemu wicehrabiemu, uczniowi swemu, udzielał wszystkiego, co postępowego w sobie nosił; zaszczepiał na nim groźny jad własnej cnoty; po wstrzykiwał w jego żyły swe przekonania, swe sumienie, swój ideał; do mózgu arystokraty wprowadził duszę ludu.
Umysł żywi; inteligencya jest piersią.
Jest podobieństwo między kobietą karmiącą, która oddaje swe mleko, a nauczycielem, dającym myśl swoją. Nauczyciel bywa niekiedy więcej ojcem niżsam ojciec, jest więcej karmicielką, więcej matką niż matka sama.
Takie to głębokie ojcowstwo duchowe wiązało Cimourdain’a z jego wychowańcem. Rozczulał się na sam widok tego dziecka.
Dodajmy i to: łatwo było zastąpić ojca, bo go dziecię już nie miało, było sierotą; jego ojciec już nie żył, nie żyła jego matka. Nie było komu nad niem czuwać, prócz babki ociemniałej i nieobecnego dziadka stryjecznego. Babka umarła; dziad stryjeczny, naczelnik rodziny, wielki pan, zajmujący się orężem, spełniający urzędy dworskie, uciekał od starego zamczyska rodzinnego, żył w Wersalu, przebywał przy armii, a sierotę zostawiał samego w pustelniczym zamku. Nauczyciel był więc temu chłopięciu wszystkiem, w najobszerniejszem słowa znaczeniu.
Dodajmy i to jeszcze; Cimourdain był przy urodzinach tego dziecka, które wychowywał. Dziecię to, maleńka sierotka, zachorowało ciężko. W tem niebezpieczeństwie śmiertelnem Cimourdain czuwał nad niem dzień i noc; doktór pielęgnuje, ale czuwający nad chorym ocala go, i Cimourdain ocalił dziecię. Wychowaniec jego nietylko wychowanie mu był winien, nietylko naukę, wiedzę, ale nadto zawdzięczał mu przyjście do zdrowia i zdrowie samo; nietylko winien mu był pojęcia, ale i życie. Uwielbiamy zazwyczaj to, co kochamy; Cimourdain uwielbiał to dziecię.
Nastąpiła naturalna w życiu rozłąka. Skończywszy edukacyę dziecka, potem już młodzieńca, Cimourdain musiał się z nim rozłączyć. Z jakiemże okrucieństwem zimnem i bezwiednem odbywają się takie rozłączenia! Jakże spokojnie rodziny oddalają nauczyciela, zostawiającego myśl swoją w dziecku, albo karmicielkę, która mu wnętrzności swoje oddała! Otrzymawszy zapłatę i uwolnienie, zeszedł Cimourdain z wyżyn światowych do poziomego świata; zamknęła się za nim ściana, oddzielająca wielkich od małych. Młody pan, wielki oficer z prawa urodzenia i odrazu kapitanem mianowany, udał się do jakiegoś garnizonu; nauczyciel pokorny, a ksiądz już na dnie serca swego nieuległy, zstąpił natychmiast do tego poziomu kościelnego, który się duchowieństwem niższem nazywa. Cimourdain stracił z oczu swego wychowańca.
Nadeszła rewolucya; wspomnienie o istocie, z której zrobił człowieka, drzemało w nim ciągle ukryte, ale niezatarte niezmiernością spraw publicznych.
Pięknie to wymodelować posąg i nadać mu życie; ale wymodelować inteligencyę i przeniknąć ją prawdą, to piękniejsze jeszcze. Cimourdain był Pigmalionem duszy.
Duch może mieć potomstwo.
Wychowaniec ten, dziecię to, ten sierota, jedyną był istotą na ziemi, którą on kochał.
Ale czy mimo takiego przywiązania, człowiek taki mógł przestać być niezłomnym?
Zobaczymy.
przy ulicy Pawiej.
Była przy ulicy Pawiej[57] szynkownia, nazywana kawiarnią. Przy tej kawiarni była tylna izba, historyczna dzisiaj. Tam to spotykali się niekiedy i prawdę tajemnie, ludzie tak potężni, a tak śledzeni, że wahali się mówić z sobą publicznie. Tam to dnia 23 października roku 1792 Góra i Żyronda dały sobie sławny pocałunek. Tam Garat[58], choć się do tego nie przyznaje w swoich „Pamiętnikach,“ przyszedł na zwiady w ową noc żałobną, podczas której umieściwszy Claviere’a[59] w bezpiecznem schronieniu przy ulicy de Beaune, zatrzymał swój wehikuł na moście Królewskim, aby słuchać dzwonów, na gwałt bijących.
W tylnej owej izbie dnia 28 czerwca r. 1793, siedzieli wokoło stołu trzej ludzie. Stołki ich nie stykały się z sobą; każdy siedział przy jednym boku stołu, a czwarty bok nie był zajęty. Była już blizko ósma godzina wieczorem; na ulicy było jeszcze widno, ale w tej tylnej izbie już ciemno, a lampa, zbytek na owe czasy, zawieszona u sufitu, rzucała na stół światło.
Jeden z tych ludzi był blady, młody, poważny; usta miał wązkie, a wejrzenie zimne. Twarz jego drgała nerwowo, co mu przeszkadzało do uśmiechu. Wypudrowany był, wyszczotkowany, zapięty i miał rękawiczki na rękach; w jego odzieniu jasno niebieskiem ani jednej nie było zmarszczki. Spodnie miał nankinowe, białe pończochy, krawat wysoki, żaboty wyfałdowane, a na nogach trzewiki ze srebrnemi sprzączkami. Z dwu drugich ludzi jeden był jakby olbrzymem, drugi jakby karłem. Roślejszy, przybrany był w opończę obszerną z sukna szkarłatnego i rozmamany; z obnażonej jego szyi spadał krawat i wisiał, sięgając niżej, jak żaboty; kamizelkę miał niezapiętą, bo guziki od niej były poodrywane; na nogach buty ze sztylpami, a włosy w nieładzie, choć staranność dawną znać było na nich; przypominały one coś z grzywy. Na twarzy miał ślady ospy, zmarszczkę gniewu między brwiami, zarys dobroci w kątach ust, wargi grube, zęby duże, oko błyszczące, pięść tragarza. Trzeci był sobie żółtawym człowieczkiem, który siedząc, wyglądał bardzo niezgrabnie; głowę trzymał w tył pochyloną; oczy miał krwią nabiegłe, sine plastry na twarzy, chustkę nawiązaną na włosy tłuste i przylizane, czoła nie miał, gębę zaś ogromną i straszliwą. Spodnie spadały mu do stóp obutych w pantofle, kamizelka jego była z białej, zdaje się, kiedyś, materyi. Na tem wszystkiem miał opończę, w której fałdach znać było linię twardą i prostą, zdradzającą sztylet ukryty.
Pierwszy z tych ludzi zwal się Robespier, drugi Danton, trzeci Marat[60]
Byli sami. Przed Dantonem stała szklanka i omszała butelka wina, przypominająca Lutra i jego naczynie z piwem; Marat miał przed sobą filiżankę kawy; Robespier papiery. Obok papierów widać było jeden z tych ciężkich, ołowianych, powyżłabianych w kratkę kałamarzy, jakie dobrze pewnie pamiętają ci, którzy chodzili do szkoły na początku tego wieku. Obok kałamarza leżało pióro, a na papierach potężna pieczęć mosiężna, z wyrytym na nim napisem: „Palloy fecit, “ dokładnie Bastylię przedstawiająca.
Mapa Francyi leżała rozłożona na środku stołu.
Zewnątrz przy drzwiach stał pies czuwający nad Maratem, Wawrzyniec Basse, komisyonier Nr. 18, z ulicy Franciszkańskiej[61], który dnia 13 lipca, zatem w dwa tygodnie po tym 28-m czerwca, miał uderzyć krzesłem w głowę Karolinę Corday, która wówczas jeszcze w Caen przebywała, w niepewności, co przedsięweźmie. Wawrzyniec Basse nosił korekty „Przyjaciela ludu“[62]. Tego samego wieczora wziął go pan z sobą do kawiarni na ulicy Pawiej, żeby pilnował wejścia do izby, w której się zebrali Marat, Danton i Robespier, nie pozwalając wchodzić nikomu, chyba gdyby to był ktoś z Komitetu Ocalenia Publicznego, z Komuny, albo z Biskupstwa.
Robespier nie chciał zamykać drzwi przed Saint-Just’em, Danton przed Pache’m, a Marat przed Guzmanem.
Narada trwała oddawna. Przedmiotem jej były rozłożone na stole papiery, które Robespier już by i kolegom odczytał. Zaczęły się podnosić glosy. Między trzema tymi ludźmi wrzało coś podobnego do gniewu. Z zewnątrz dolatywał od czasu do czasu odgłos jakiegoś wyrazu. W owym czasie nawyknienie do rozpraw publicznych z trybuny, dawało niejakie prawo do podsłuchiwania. Ekspedytor Fabrycyusz Paris zaglądał przez dziurkę od klucza, aby widzieć, co robi Komitet Ocalenia Publicznego — co, mówiąc nawiasem, zdało się przecież na coś, bo ten to sam Paris ostrzegł Dantona w nocy z 30 na 31 marca r. 1794. Wawrzyniec Basse przyłożył ucho do drzwi, za któremi byli Danton, Marat i Robespier. Wawrzyniec Basse służył wprawdzie u Marata, ale sam należał do Biskupstwa.
Powstał z siedzenia Danton i żwawo odsunął swe krzesło.
— Słuchajcie! — wołał. — Jedna jest tylko rzecz pilna, Rzeczpospolita zagrożona. Dla mnie nic niema innego, nad uwolnienie Francyi od nieprzyjaciół. Do tego celu wszystkie środki dobre. Wszystkie! wszystkie! wszystkie! Gdy mam do czynienia z niebezpieczeństwami różnorodnemi, uciekam się do wszelkich sposobów, a gdy się obawiam wszystkiego, stawiam też czoło wszystkiemu. Myśl moja jest lwicą. Precz z półśrodkami. W czasach rewolucyi nie trzeba się wstydzić niczego. Nemesis, bogini zemsty, nie jest świętoszką. Przerażajmy, a będziemy pożyteczni. Alboż to słoń patrzy, gdzie nogę stawia? Zdepczmy nieprzyjaciela!
Robespier odpowiedział łagodnie:
— Zgoda na to.
I dodał:
— Idzie tylko o to, gdzie jest nieprzyjaciel.
— Jest zewnątrz i ja to go przepędziłem — rzekł Danton.
— Jest wewnątrz, a ja go pilnuję — rzekł Robespier.
— I jeszcze będę go ścigał — dodał Danton.
— Nie można wypędzić nieprzyjaciela wewnętrznego.
— Jakżeż się więc z nim poczyna?
— Wyplenia się go.
— Zgoda na to — rzekł z kolei Danton.
I dodał:
— Mówię ci, Robespierze, że on jest zewnątrz.
— A ja ci, Dantonie, powiadam, że wewnątrz.
— On jest na granicy, Robespierze.
— On jest w Wandei, Dantonie.
— Uspokójcie się — wtrącił głos trzeci — on jest wszędzie; zgubieni jesteście.
To Marat mówił.
Robespier popatrzył na Marata i odparł spokojnie:
— Dosyć już ogólników. Streszczam. Oto są fakta.
— Pedant! — mruknął Marat.
Robespier położył rękę na papierach przed nim leżących i ciągnął dalej:
— Przeczytałem depesze Prieur’a z Mamy[64], udzieliłem wam wiadomości z doniesień tego Gelambre’a. Słuchaj, Dantonie, niczem jest wojna zagraniczna, a wojna domowa wszystkiem. Wojna zagraniczna, to jakbyś sobie starł skórę na łokciu; wojna domowa, to jak wrzód pożerający ci wątrobę. Z tego wszystkiego, com przeczytał, to oto wynika. Wandea, dotąd rozproszona pod wieloma naczelnikami, ma się zjednoczyć wkrótce. Będzie miała teraz jednego dowódcę....
— Głównego rozbójnika — mruknął Danton.
— Jest to człowiek — mówił dalej Robespier — który wylądował przy Pontorson dnia 2-go czerwca. Słyszeliście, co on za jeden. A zważcie, że to jego wylądowanie, jak raz zdarza się w chwili aresztowania wysianych reprezentantów, Prieur’a z Côte-d’Or i Romme’a w Bayeux, przez ten zdradziecki okręg Calvados i tego samego dnia 2 czerwca[65].
— I przewiezienia ich do zamku Caen — rzekł Danton.
Robespier ciągnął swoje:
— Streszczam dalej depesze: — Wojna w lasach urządza się na wielką skalę. Równocześnie Anglicy blizcy wylądowania. Wandejczycy i Anglicy, toż to Bretania z Brytanią; Huronowie z Finistere tej samej używają mowy, co Topinambury z Kornwalii[66]. Przedstawiłem wam przejęty list Puisaye’a, który donosi, że „dwadzieścia tysięcy czerwonych mundurów, rozdanych powstańcom, zgromadzi ich pewno sto tysięcy.“ A gdy powstanie chłopskie będzie zupełne, łatwo Anglicy wylądują. Oto plan, rozważcie go według mapy.
— Anglicy mogą wybierać miejsce wylądowania pomiędzy Cancale a Paimpol. Admirał Craig wolałby to uczynić w zatoce Saint-Brieuc, Kornwalis[67] w zatoce Saint-Cast. Ale to na jedno wyjdzie. Zbuntowana armia wandejska strzeże lewego brzegu Loary; co zaś do dwudziestu ośmiu mil kraju odkrytego między Ancenis i Pontorson, czterdzieści parafij normandzkich obiecało tam poparcie powstaniu. Wylądowanie nastąpi w trzech miejscach: Plerin, Iffiniac i Pleneuf; z Plerin pójdą do Saint-Brieuc, a z Pleneuf do Lamballe. Na drugi dzień będą w Dinan, gdzie jest dziewięćset Anglików w niewoli, i zajmą zarazem Saint-Jouan i Saint-Méen; tam zestawią jazdę; trzeciego dnia jedna kolumna pójdzie z Jouan na Bédée, druga z Dinan na Becherel, które jest twierdzą naturalną i gdzie mają urządzić dwie baterye; na czwarty dzień będą w Rennes, a Rennes, to główne miejsce w Bretanii. Kto Rennes posiądzie, wszystkiem owładnie. Po wzięciu Rennes wezmą Châteauneuf i Saint-Malo. W Rennes jest milion ładunków i pięćdziesiąt dział polowych...
— Któreby capnęli — szepnął Danton.
Robespier mówił dalej:
— Zaraz skończę. Z Rennes rzucą się trzy kolumny: jedna na Fougères, druga na Vitré, trzecia na Redon. Mosty są zniszczone, ale nieprzyjaciel zaopatrzy się, wyraźnie to powiedziano, w pontony i budulec, a znajdzie też przewodników, którzy wskażą miejsca, gdzie jazda wbród przejdzie. Z Fougères pociągną do Avranches, z Redon do Ancenis, z Vitré do Laval. Nantes się podda i Brest się podda. Redon oddaje w moc ich cały bieg Vilaine’y, Fougères otwiera drogę do Normandyi, z Vitré droga wiedzie do Paryża. W dwa tygodnie złoży się armia trzykroćstotysięczna rozbójników, a cała Bretania wpadnie w moc króla francuskiego.
— Raczej angielskiego — rzekł Danton.
— Nie, francuzkiego, a to gorsze, bo cudzoziemca można się pozbyć w parę tygodni.
Danton usiadł, oparł łokieć na stole, głowę objął rękami i zatonął w myślach.
— Widzicie niebezpieczeństwo — rzekł Robespier — Vitré wyda Anglikom drogę do Paryża.
Danton podniósł głowę i swoje grube dłonie, w pięść zaciśnięte, opuścił na mapę, jakoby młoty na kowadło.
— Robespier! alboż to Prusacy nie mieli drogi z Verdun do Paryża?
— Więc cóż?
— Więc się przepędzi Anglików, jak się Prusaków przepędziło.
I Danton powstał z siedzenia. Na jego pięści zgorączkowanej Robespierre położył zimną dłoń swoją.
— Słuchaj, Dantonie: Szampania nie sprzyjała Prusakom, a Bretania jest za Anglikami. Odebrać Verdun, było to prowadzić wojnę zagraniczną; żeby zaś Vitré odebrać, na to wojnę domową wieść trzeba.
I Robespier mruczał dalej tonem zimnym a głębokim:
— Ważna to różnica.
A dalej mówił:
— Siądź-no, Dantonie, i przypatrz się mapie, zamiast tłuc po niej pięścią.
Ale Danton tonął w myślach.
— Nie rozumiem — zawołał — jak można widzieć katastrofę na zachodzie, kiedy ona od wschodu idzie! Przyznaję ci, Robespierze, że Anglia zarysowywa się na oceanie; ale Hiszpania rysuje się w Pireneach, ale Włochy rysują się w Alpach, ale Niemcy rysują się nad Renem. A w dali stoi Rosya. Koło to jest niebezpieczeństwem, a my jesteśmy wewnątrz niego. Zewnątrz koalicya, a wewnątrz zdrada. Serwan[68] od południa uchyla bramę do Francyi królowi hiszpańskiemu. Na północy Dumouriez przechodzi do nieprzyjaciela[69]. Zagrażał on wreszcie więcej Paryżowi niż Holandyi; Nerwinden zaciera Valmy i Jemappes. Filozof Rabaut Sain-Etienne, zdrajca, bo protestant, znosi się z dworakiem Monteskiuszem. Armia jest zdziesiątkowana. Żaden batalion nie ma więcej nad czterystu żołnierzy. Z dzielnego pułku Dwóch Mostów zostało już tylko stu pięćdziesięciu ludzi; obóz w Pamars wydany został; w Givet jest zaledwie sto pięćdziesiąt worków mąki; ustępujemy na Landau; Wurmser naciska Klebera; Moguncya upadla zaszczytnie, Condé nikczemnie, to samo Valenciennes. Niemniej przeto Chancel, broniący Valenciennes, i stary Féraud broniący Condé, są tak dobrze bohaterami, jak Meunier, który Moguncyi bronił. Ale wszyscy inni są zdrajcy. Dharville zdradza w Akwizgranie, Mouton — w Brukselli, Valence — w Breda, Neuilly — w Limburgu, Miranda — w Mastrychcie; Stengel zdrajca, Lanoue zdrajca, Ligonnier zdrajca, Menon zdrajca, Dillon zdrajca; znać, że wyszli z pod obrzydłego stempla Dumouriez’a. Trzeba przykładu. Podejrzane mi są kontrmarsze Custine’a; przypuszczam, że myśli wziąć Frankfurt bogaty, zamiast Koblencyi pożytecznej. Frankfurt może zapłacić cztery miliony kontrybucyi wojennej, dobrze; ale co to znaczy w porównaniu ze zmiażdżeniem koblenckiego gniazda emigracyi?[70] Zdrada, powiadam. Meunier umarł 13-go czerwca, i oto Kleber został sam. Tymczasem Brunświk wzmacnia się i posuwa naprzód. Zatyka chorągiew niemiecką we wszystkich miastach francuskich, które bierze; margraf brandeburski[71] jest dziś wyrocznią dla Europy, zabiera nasze prowincye i Belgię sobie przywłaszczy, zobaczycie! Powiedziałby kto, że pracujemy dla Berlina. Jeśli tak pójdzie dalej, jeśli temu nie zapobiegniemy, to rewolucya francuska obróci się na korzyść Poczdamu; jedynym jej skutkiem będzie powiększenie małego kraiku Fryderyka II-go.
I straszliwy Danton wybuchnął śmiechem.
Śmiech Dantona zbudził uśmiech Marata.
— Każdy z was jeździ na swym koniku; ty, Dantonie, masz Prusy, ty Robespierze Wandeę. I ja też powiem swoje zdanie. Nie widzicie właściwego niebezpieczeństwa, a oto ono: kawiarnie i tym podobne dziury. Kawiarnia Choiseul jest jakobińska, kawiarnia Patui rojalistowska, kawiarnia Rendez-Vous napada na gwardyę narodową, broni jej kawiarnia w rogatce św. Marcina; kawiarnia Regencyi nastaje na Brissota[72], kawiarnia Coratza jest za nim; kawiarnia Prokopa przysięga na Diderota, kawiarnia w Teatrze Francuskim na Voltaire’a; w Rotundzie drą asygnaty, kawiarnie na przedmieściu Saint-Marceau zieją wściekłością, kawiarnia Manouri roztrząsa kwestyę mączną, w kawiarni Foy wrzawa i kłótnie, w Perron szumią szerszenie finansowa. To właśnie jest groźne.
Danton już się nie śmiał. Marat uśmiechał się ciągle. Uśmiech karła, to gorsze niż śmiech olbrzyma.
— Czy ty, Maracie, sobie kpisz? — zagrzmiał Danton.
Marata napadło właściwe mu i znane konwulsyjne drganie nogi.
Uśmiech jego zniknął.
— A! poznaję cię, obywatelu Dantonie. Przecie to ty nazwałeś mnie w Konwencyi „jakimś tam Maratem.“ Słuchajże. Wybaczam ci. Głupie mamy czasy. A! więc ja sobie kpię? Zaprawdę, cóż ja jestem za jeden? Denuncyowałem Chazot’a, oskarżyłem Pétiona, Kerseint’a, Moreton’a, Dufriche-Valazé’a, Ligonnier’a, Menoua, Banheville’a, Gensonne’a, Birona, Lidon’a i Chambon’a; czy nie miałem racyi? Ja węszę zdradę w zdrajcy i uważam za właściwe wykazać zbrodniarza, zanim spełni zbrodnię. Mam zwyczaj mówić dzień wprzód to, co wy powiadacie dzień potem. Ja jestem ten, który przełożył Zgromadzeniu zupełny plan prawodawstwa kryminalnego, i cóżem zrobił aż do tej chwili? domagałem się objaśnienia Sekcyi, żeby mogły wziąć udział w rewolucyi; kazałem zdjąć pieczęcie z trzydziestu dwóch tek królewskich; żądałem zwrotu dyamentów, znajdujących się w ręku Rolanda; doniosłem, że Brissotynowie dali Komitetowi Bezpieczeństwa powszechnego blankiety z rozkazami uwięzienia; wskazałem opuszczenia, jakie poczynił Siudet w wykazie zbrodni Capet’a; głosowałem za ukaraniem winnych w ciągu dwudziestu czterech godzin; broniłem batalionów „Meauconseil“ i „Republicain“; przeszkodziłem wydaniu listu Narbonne’a do Malouet’a; postawiłem wniosek na korzyść rannych żołnierzy; sprawiłem, że komisya „sześciu“ zniesioną została; przeczułem z bitwy pod Mours zdradę Dumouriez’a; żądałem, aby wzięto sto tysięcy krewnych emigracyi jako zakładników za komisarzy wydanych nieprzyjacielowi; proponowałem, żeby obwołać zdrajcą każdego posła, który wyjdzie za rogatki; wykryłem intrygi partyi Rolanda w zaburzeniach marsylskich; nalegałem, aby nałożono cenę na głowę Egalité syna; broniłem Bouchotte’a; żądałem głosowania imiennego, żeby spędzić Isuarda z krzesła prezydyalnego; wywołałem deklaracyę, że Paryżanie dobrze się zasłużyli ojczyźnie. Dlatego to Louvet ma mnie za chorągiewkę na dachu, departament Finistère żąda, żeby mnie wypędzono, miasto Lugdun życzy sobie, abym poszedł na wygnanie, miasto Amiens chce mnie widzieć w kagańcu, Coburg[73] chce, żeby mnie więziono, a Lecointe-Puiraveau proponuje Konwencjo, żeby mnie uznała za waryata! No! obywatelu Dantonie, pocóżeś mnie wezwał na tę radę, jeśli nie dla posłyszenia mego zdania? Pragnąłżem należeć do niej? bynajmniej. Nie lubię schadzek z takimi kontrrewolucyonistami, jak Robespier i ty. Co prawda, powinienem się był tego spodziewać. Nie zrozumieliście mnie; ty nie więcej od Robespiera, Robespier nie więcej od ciebie. Więc tu się nie znajdzie mąż stanu? Trzeba z wami dopiero sylabizować politykę, trzeba wam kłaść kropki nad i? To com powiedział, miało znaczyć: mylicie się oba. Nie w Londynie jest niebezpieczeństwo, jak myśli Robespier, nie w Berlinie, jak mniema Danton; ono jest w Paryżu. Leży ono w braku jedności, w uprawnieniu każdego do ciągnięcia na swoją stronę, a to od was dwóch począwszy; w rozbiciu się umysłów na pyłki, w anarchii, w jaką wszelka wola popadła...
— W anarchii! — przerwał Danton; — a któż jej: narobił, jeśli nie ty?
Marat nie przerywał sobie.
— Powtarzam wam, niebezpieczeństwo jest w tym steku kawiarń, steku szulerni, steku klubów. Klub Czarnych, klub Federalistów, klub Dam, klub, który wymyśli! ksiądz Klaudyusz Fauchet, jako kółko towarzyskie, a założył Clermont-Tonnere, by służył dla monarchistów w r. 1790, a potem dla bezstronnych; klub Czarek wełnianych, założony przez gazeciarza Prudhomme’a, „et caetera,“ że już pominę twój klub Jakobinów, Robespierze, i twój klub Franciszkańców, Dantonie. Ażyotery i chciwcy — oto niebezpieczeństwo. Na co się zdało zatykać na ratuszu chorągiew czarną? co pomoże uwięzienie barona Treneka?[74] Trzeba skręcić kark temu staremu intrygantowi więzień. Czyż wam wystarcza, że prezes Konwencyi włoży wieniec obywatelski na głowę Lamberteche’a, który dostał czterdzieści jeden ran pałaszowych pod Jemappes i którego Chenier[75] stał się kornakiem? Komedye i hece. Ach! wy nie dbacie o Paryż, szukacie niebezpieczeństwa daleko, kiedy ono tuż przy was! Na cóż ci się zdała twoja policya, Robespierze? Bo masz przecie szpiegów; Payan w Komunie, Coffinhal w Trybunale rewolucyjnym, Dawid w Komitecie Bezpieczeństwa powszechnego, Conthon w Komitecie Ocalenia publicznego. Widzisz, że mi to wszystko wiadomo. Wiedzcież tedy, że nad głowami waszemi wisi niebezpieczeństwo i że już po niem kroczycie. Spiskują w Paryżu ci, co byli czemś dawniej; patryoci chodzą boso; uwolniono już arystokratów połapanych 9-go marca; konie zbytkowe, któreby należało zaprządz do armat na granicy, obryzgują nas błotem; cztery funty chleba płaci się trzy franki i dwadzieścia soldów; w teatrach dają sztuki bezecne, a Robespier rozkazuje gilotynować Dantona.
— No, no! — rzekł Danton.
Robespier bacznie się przyglądał mapie.
— Trzeba nam dyktatora — zawołał nagle Marat. — Robespier, ty wiesz, że ja chcę dyktatora!
Robespier podniósł głowę.
— Wiem; ty lub ja.
— Ja lub ty — odparł Marat.
Danton wycedził przez zęby:
— Dyktator. Spróbujcie!
Marat dostrzegł zmarszczenie brwi Dantona.
— Słuchajcie! — zawołał — jeszcze jedno wysilenie.
Zgódźmy się na jedno. Położenie warte jest tego. Wszakżeśmy się już raz porozumieli co do 31 maja. Sprawa jedności ważniejsza jest niż żyrondynizm, który szczegółem jest tylko. W tem, co mówicie, jest racya; ale prawda, prawda cała, prawdziwa prawda jest w tem, co ja mówię.
Na południu federalizm; na zachodzie rojalizm; w Paryżu pojedynek Konwencyi z Komuną; na granicach cofanie się Custine’a i zdrada Dumouriez’a. Co z tego wszystkiego wyniknie? Rozbiór. Czego nam potrzeba? Jedności. W tem jest zbawienie; śpieszmy się jednak. Paryż powinien ująć wodze rewolucyi. Jeśli godzinę stracimy daremnie, Wandejczycy mogą być jutro w Orleanie, a Prusacy w Paryżu. Przyznaję wam to, Dantonie, Robespierze. Zgoda. A więc wynika z tego dyktatura. Weźmy ją dla siebie, bo my trzej przedstawiamy rewolucyę. Jesteśmy trzema głowami Cerbera. Jedna z naszych trzech głów mówi, to twoja, Robespierze; druga ryczy, to twoja, Dantonie...
— Trzecia gryzie, to twoja, Maracie — rzekł Danton.
— Wszystkie trzy gryzą — rzekł Robespier.
Nastąpiło milczenie. I znów zaczęła się rozmowa, pełna ponurych wstrząśnień. Robespier zaczął.
— Słuchaj, Maracie, zanim się zaślubimy, powinniśmy się poznać. Jakim sposobem dowiedziałeś się, com mówił wczoraj do Saint-Just’a?
— To do mnie należy, Robespierze.
— Marat!
— Obowiązkiem jest moim wiedzieć i do mnie też należy dowiadywać się.
— Marat!
— Lubię wiedzieć.
— Marat!
— Tak, wiem, co mówisz do Saint-Just’a, jak wiem, co Danton mówi do Lacroix; jak wiem, co się dzieje u Teatynów, w pałacu Labriffe, w tej jaskini, do której się zbierają nimfy emigracyi; jak wiem, co się dzieje w domu des Thilles, w pobliżu Gonesse w Valmerange, u dawniejszego administratora poczt, gdzie bywali niegdyś Maury i Cazales, gdzie bywali potem Sieyès i Vergniaud, i gdzie teraz odbywają się schadzki raz na tydzień.
— Wymawiając się, Marat patrzył na Dantona.
Danton zawołał:
— Gdybym miał tylko za grosz władzy, straszne działyby się rzeczy.
Marat mówił dalej:
— Tak, wiem, co ty mówisz, Robespierze, jak wiem, co się działo w Temple, gdzie więźnie przez jesień tylko zjedli ośmdziesiąt sześć koszów brzoskwiń. A lud tymczasem cierpi głód. Wiem wszystko tak dobrze, jak i to, że Roland ukrywał się w pewnym domu przy ulicy la Harpe, w mieszkaniu od podwórza; że sześćset pik na dzień 14-go lipca zrobił Faure, ślusarz księcia orleańskiego; wiem, co robią u tej Saint-Hilaire’y, kochanki Sillery’ego; w dni balowe stary Sillery sam wycierał posadzkę w żółtym salonie przy ulicy Neuve-des-Marthurins; obradowali tam Buzot i Kersaint. Saladin był tam na obiedzie 27-go i z kimże, zgadnij Robespierze? Z twoim przyjacielem Lasource.
— Gadanina — mruczał Robespier. — Lasource nie jest moim przyjacielem.
I dodał zamyślony:
— Tymczasem w Londynie jest ośmnaście fabryk fałszywych asygnatów.
Marat mówił dalej spokojnie, ale lekkie drżenie jego głosu było przerażające.
Stanowicie frakcyę ważną. Tak, ja wiem wszystko, mimo tego, co Saint-Just nazywa milczeniem Stanu.
Marat z naciskiem wymówił te wyrazy i ciągnął dalej:
— Wiem, co się mówi przy waszym stole, gdy Lebas zaprosi Dawid’a na spożycie tego, co jego narzeczona, Elżbieta Duplay, a twoja przyszła bratowa, Robespierze, przyrządziła. Jestem okiem ogromnem ludu i z głębi mej piwnicy patrzę. Tak, ja widzę, tak, ja słyszę, tak, ja wiem! Wam wystarczają drobiazgi. Podziwiacie się wzajem. Robespier rad, że mu się przygląda pani Chalabre, córka owego markiza de Chalabre, co to grał w wista z Ludwikiem XV-ym wieczorem po wykonaniu wyroku na Damiensie[76]. Oho! wysoko sięgamy. Saint-Just zanurzony w krawacie, jakby w nim mieszkał. Legrande[77] bardzo dba o siebie; surducik nowy, biała kamizeleczka i żaboty, żeby tem łatwiej o fartuchu jego zapomniano. Robespierowi się zdaje, że historya uwieczni ten jego surdut oliwkowy, w którym uczęszczał do Konstytuanty, i ubiór bleu-ciel, w którym przychodził do Konwencyi. Portrety własne ma na każdej ścianie swego pokoju...
Robespier przerwał głosem spokojniejszym jeszcze od głosu Marata:
— A twój portret, Maracie, jaśnieje w każdej kloace.
Rozmowa toczyła się dalej niby pogadanka, której powolność uwydatniała jeszcze gwałtowne odpowiedzi i odcinania się i dodawała ironię do groźby.
— Robespierze, tych, którzy chcieli znieść federalizm nazwałeś „Donkiszotami rodu ludzkiego.“
— A ty, Maracie, po 4-ym sierpnia w numerze 559 twego „Przyjaciela ludu“ — widzisz, zapamiętałem tę cyfrę, bo to przydać się może — żądałeś, żeby szlachcie przywrócono jej tytuły. Powiedziałeś: „Książę jest zawsze księciem.“
— A ty na posiedzeniu dnia 7-go grudnia broniłeś żony Rolanda przeciw Viardowi.
— Tak samo, jak brat mój bronił ciebie, Maracie, napadniętego u Jakobinów. I cóż to znaczy? Nic!
— Znany jest gabinet w Tuileryach, w którym ty, Robespierze, wyrzekłeś do Garata: „Dosyć mam już tej rewolucyi.“
— Wszak to w tej tu szynkowni, ty, Maracie, uściskałeś Barbaroux’a dnia 29-go października.
— A ty, Robespierze, powiedziałeś do Buzota: Co to jest ta rzeczpospolita?“
— A ty, Maracie, do tego samego szynku zaprosiłeś na śniadanie po trzech Marsylczyków z każdej kompanii[78].
— Ty, Robespierze, kazałeś się eskortować uzbrojonemu w kij stróżowi.
— A ty, Maracie, w przeddzień 10-go sierpnia żądałeś od Buzota, żeby ci pomógł umknąć do Marsylii, przebranemu za żokeja.
— Schowałeś się, Robespierze, kiedy się spełniały we wrześniu czyny sprawiedliwości.[79]
— A ty, Maracie, właśnie wówczas z ukrycia wyszedłeś.
— Rzuciłeś czerwoną czapkę o ziemię, Robespierze.
— Rzuciłem ją, kiedy ją zdrajca w górę podnosił. Co Dumouriez’a zdobi, kala Robespiera.
Wdał się pomiędzy nich Danton, ale było dolać oliwę na ogień.
— Uspokójcie się — rzekł — Robespierze i ty, Maracie.
Marat nie lubił, żeby go drugiego r. kolei wymieniano, i zawołał:
— Do czego się ten Danton miesza?
Zerwał się Danton.
— Do czego ja się mieszam? oto do tego, że nie potrzeba bratobójstwa; że dwaj ludzie służący ludowi, nie powinni walczyć z sobą; że dosyć już wojny zewnętrznej, że dosyć już wojny wewnętrznej i że byłoby to za wiele prowadzić jeszcze wojnę w domu; że ponieważ ja to zrobiłem rewolucyę, nie chcę, aby ją odrabiano. Oto, do czego ja się mieszam.
Marat, nie podnosząc głosu, odpowiedział:
— Lepiej pomyśl o zdaniu rachunków.
— Rachunków! — wrzasnął Danton. — Niech ci je zdadzą wąwozy Argońskie, Szampania oswobodzona, Belgia podbita, armie, przy których cztery razy pierś mą na kule wystawiałem; niech ci je zda plac Rewolucyi, rusztowanie dla zbrodniarzy i gilotyna owdowiała...
Przerwał mu Marat:
— Gilotyna pozostała dziewicą; nie zapładnia jej, kto się kładzie na niej.
— Co ty tam wiesz? — odparł Danton — zobaczysz, że ją zapłodnię!
— Zobaczymy — rzekł Marat.
Tu uśmiechnął się.
Danton widział ten uśmiech.
— Ty, Maracie — zawołał — jesteś człowiekiem kryjówek, jam człowiekiem przestrzeni i nieba jasnego. Nienawidzę życia, które pełza. Nie umiem być stonogą. Ty żyjesz w podziemiach — ja na ulicy. Ty się nikomu nie udzielasz, do mnie każdy przechodzeń może przystąpić i mówić ze mną.
— Piękny chłopcze, nie zechcesz zajrzeć do mnie? — pomruknął głucho Marat.
I przestając się uśmiechać, rzekł ze stanowczością w głosie:
— Dantonie, zdaj liczbę z trzydziestu trzech tysięcy talarów, które ci Montmorin gotówką wypłacił w imieniu króla pod pozorem wynagrodzenia cię za pełnienie czynności w Chatelet[80].
— Należałem do 14-go lipca — rzekł Danton wyniośle[81].
— A skarbiec, a dyamenty korony?
— Należałem do 6-go października[82].
— A kradzieże tego „alter ego“ Lacroix w Belgii[83].
— Należałem do 20-go czerwca[84].
— A pożyczki, dane pannie Montansier?
— Podżegałem lud po powrocie króla z Varennes[85].
— A sala opery, którą za dostarczone przez ciebie pieniądze zbudowano?
— Uzbroiłem Sekcye paryzkie.
— A sto tysięcy liwrów z tajnych funduszów ministeryum Sprawiedliwości?
— Dzień 10-ty sierpnia mojem był dziełem.
— A dwa miliony z tajemnych funduszów Zgromadzenia Narodowego, których część czwartą zagarnąłeś?
— Powstrzymałem pochód nieprzyjaciela i zamknąłem drogę królom skoalizowanym.
— Jesteś nierządnicą! — rzekł Marat.
Danton wyprostował się, straszliwy.
— Tak, jestem nierządnicą; sprzedałem swoje łono, by świat ocalić.
Robespier zaczął przygryzać paznogcie po swojemu. Co do niego, nie umiał ani się śmiać, ani uśmiechać. Brakło mu śmiechu, tej błyskawicy Dantona i uśmiechu tego żądlą Marata.
Danton mówił dalej:
— Jestem jak ocean, mam swój przypływ i odpływ; gdy morze opadnie, widać dno moje, gdy przybiera, widać moje fale.
— Twoją pianę — rzekł Marat.
— Moją burzę! — krzyknął Danton.
Podniósł się Danton i w tej samej chwili wstał i Marat. I on także wybuchnął. Jaszczurka zamieniła się w smoka.
— Ach! — zawołał — nie chcecie mnie słuchać, ani ty, Robespierze, ani ty, Dantonie! A więc zapowiadam wam, że będziecie zgubieni. Wasza polityka uniemożliwia posunięcie się dalej jeszcze; niema dla was wyjścia; to, co robicie, zamyka wam wszystkie wrota, wyjąwszy grobu.
— W tem nasza wielkość — — rzekł Danton.
I wzruszył ramionami.
Marat ciągnął swoje:
— Strzeż się, Dantonie! Vergniaud także ma usta szerokie, grube wargi i brwi gniewne; a Vergniaud taki jest wiotki, jak Mirabeau i jak ty; nie przeszkodziło to 31-mu maja[86]. Ach! ty wzruszasz ramionami. Wzruszanie ramionami pociąga za sobą niekiedy spadnięcie głowy. Mówię ci, Dantonie, że twój głos gruby, twój krawat rozpięty, twoje miękkie buty, twoje małe bankieciki wieczorne, twoje kieszenie wielkie — wszystko to patrzy na Ludwichnę.
Tak po przyjacielsku Marat nazywał gilotynę.
I mówił dalej:
— Co zaś do ciebie, Robespierze, jesteś wprawdzie umiarkowany, ale to ci nie przyda się na nic. Pudruj się, fryzuj, szczotkuj, udawaj gładysza, noś bieliznę, bądź wystrzyżony, wyfryzowany, wyświeżony, a i tak pójdziesz na plac Gréve[87]; choć się wczytujesz w deklaracyę Brunświka[88], spotka cię los królobójcy Damiensa, będziesz rozdarty na ćwierci[89].
— Echo Koblencyi[90] — wycedził Robespier przez zęby.
— Ja niczyjem echem nie jestem, jestem okrzykiem wszystkich i wszystkiego. Ach! młodzi jesteście oba. Ile masz lat, Dantonie? trzydzieści cztery, ile masz lat, Robespierze? trzydzieści trzy. A ja? ja żyłem zawsze, bo jestem starą niedolą ludu. Mam lat sześć tysięcy.
— To prawda — odparł Danton — od sześciu tysięcy lat Kain przechował się w nienawiści, jak ropucha w kamieniu. Kamień się rozpadł, Kain wyskoczył między ludzi i zrobił się Marat.
— Dantonie! — wykrzyknął Marat — a oczy jego sinem zabłysły światłem.
— Albo co? — rzekł Danton.
Tak mówili ci trzej groźni ludzie.
Tak kłócą się gromy.
Rozmowa umilkła; każdy z tych tytanów zagłębił się w myśl swoją na chwilę.
Lwy czują się zaniepokojone przez hydry. Robespier bardzo był blady, a Danton bardzo czerwony. Oba czuli w sobie drganie. Przygasła płowa źrenica Marata; spokój, nakazujący spokój, wrócił znów na twarz tego człowieka, groźnego groźnym.
Danton czuł się zwyciężony, ale poddać się nie chciał. Zaczął znów:
— Marat mówi bardzo wiele o dyktaturze i o jedności, a ma tylko jedną potęgę: rozprzęgania.
Robespier, otwierając swoje wargi wązkie a zaciśnięte, dodał:
— Co do mnie, jestem tegoż zdania, co Anacharsis Cloots[91], i mówię: ani Roland[92], ani Marat.
— A ja — odpowiedział Marat — mówię: ani Danton, ani Robespier.
Popatrzył na nich bystro i dodał:
— Pozwól, Dantonie, bym ci dał jedną radę. Zakochany jesteś, chcesz się ożenić, bądźże rozumny i nie mieszaj się do polityki.
I cofając się jednym krokiem ku drzwiom, żeby odejść, pozdrowił ich złowróżbnie, mówiąc:
— Żegnam was, panowie.
Dantona i Robespiera dreszcz przeniknął.
W tejże chwili podniósł się głos jakiś z głębi izby i rzekł:
— Nie masz racyi, Maracie.
Wszyscy się obrócili. Podczas kiedy Marat był wybuchnął, żaden z nich nie spostrzegł, że ktoś wszedł w głębi.
— To ty, obywatelu Cimourdain? — rzekł Marat; — dzień dobry.
Istotnie, był to Cimourdain.
— Mówię ci, że się mylisz, Maracie — rzekł.
Marat zzieleniał, co było jego blednięciem.
Cimourdain dodał:
— Jesteś użyteczny, ale Robespier i Danton są potrzebni. Na co im grozić? Jedność! jedność, obywatelu! lud pragnie, by jedność panowała.
Wejście tego człowieka podziałało jak zimna woda, i jakby przybycie kogoś obcego podczas kłótni domowej, uspokoiło, jeśli nie głębię, to powierzchnię.
Cimourdain podsunął się do stołu.
Znali go Danton i Robespier. Zauważyli oni niejednokrotnie w trybunach dla publiczności w Konwencyi tego potężnego, nieznanego człowieka, którego lud pozdrawiał. Robespier jednak, jako formalista, zapytał:
— Jak tu wszedłeś, obywatelu?
— On jest z Biskupstwa — odpowiedział Marat głosem, w którym znać było jakąś uległość z przyczyny niewyjaśnionej.
Marat nic sobie nie robił z Konwencji, przywodził w Komunie, ale Biskupstwa się lękał.
Taki Mirabeau czuje, jak się Robespier porusza w głębokości niewiadomej; Robespier czuje w niej Marata, Marat Heberta, a Hebert czuje, jak się porusza Baboeuf.
Dopóki podziemne warstwy są spokojne, oddany polityce człowiek może działać; ale pod rewolucyonistą największym jest jeszcze podziemie, tak, że najśmielsi nawet wstrzymają się, czując pod swemi stopami ten ruch, którym dotąd głowy ich kierowały.
Umieć odróżnić ruch, mający źródło w zazdrosnem współzawodnictwie, od ruchu z zasad powstającego; zwalczać pierwszy, popierać drugi, w tem rewolucyonistów wielkich geniusz i cnota.
Danton spostrzegł, że Marat się zachwiał.
— Ah! obywatel Cimourdain nie będzie zbytecznym — zawołał.
I podał rękę przybyłemu.
Potem rzekł:
— A zatem, przedstawmy położenie obywatelowi Cimourdain. Przybywa bardzo w porę. Ja przedstawiam Górę, Robespier przedstawia Komitet Ocalenia publicznego, Marat Komunę, a Cimourdain Biskupstwo. Niech nas rozsądzi.
— Zgoda — rzekł Cimourdain poważnie i z prostotą. — O co idzie?
— O Wandeę — odpowiedział Robespier.
— Wandea! — rzekł Cimourdain.
I mówił dalej:
— Jest to wielka groźba. Jeśli rewolucya umrze, to umrze przez Wandeę. Jedna Wandea groźniejsza niż dziesięcioro Niemiec. Żeby żyła Francya, Wandeę zabić trzeba.
Te kilka słów pozyskały mu Robespiera.
Jednak Robespier postawił jedno pytanie:
— Czy ty, obywatelu, nie jesteś czasem dawnym księdzem?
Księża mina nie uszła baczności Robespiera. Poznawał zewnątrz siebie to, co miał w sobie.
Cimuordain odpowiedział:
— Tak, obywatelu.
— I cóż to szkodzi? — zawołał Danton. — Kiedy ksiądz się uda, to wart więcej, niż ktoś inny. Danjou jest księdzem, Daunon jest księdzem, Tomasz Luidet jest biskupem w Evreux. Ty, Robespierze, zasiadając w Konwencyi, dotykasz łokciem Massieu, biskupa z Beauvais. Wielki wikary, Vaugeois, należał do komitetu powstańczego 10-go sierpnia; Chabot jest kapucynem; Gerte wykonał przysięgę w sali gry w piłkę[93]; ksiądz Audran oświadczył, że Zgromadzenie Narodowe najwyższą jest władzą; ksiądz Grégoire wywołał zniesienie feodalizmu.
— Popierane — dorzucił szyderczo Marat — przez aktora Collot d’Herbois. Oni dwaj załatwili tę sprawę.
— Wróćmy do Wandei — rzekł Robespier.
— A zatem — zapytał Cimourdain — cóż nowego? Co słychać z tej Wandei?
Ropespier odrzekł;
— Słychać, że ma dostać naczelnika. Stanie się straszną.
— A któż jest tym naczelnikiem, obywatelu Robespierze?
— Dawniejszy margrabia de Lantenac, który przybrał tytuł księcia bretońskiego.
Cimourdain się poruszył.
— Znam go — rzekł. — Byłem księdzem u niego.
Pomyślał chwilkę i mówił dalej:
— Lubił kobiety, zanim polubił wojnę.
— To jak Biron, który był najprzód księciem Lauzun — rzekł Danton.
A Cimourdain zamyślony, dodał:
— Tak, to dawny rozkoszniś. Musi być straszny.
— Okropny — rzekł Robespier. — Pali wsie, dobija rannych, masakruje jeńców, rozstrzeliwa kobiety.
— Kobiety?
— Tak. Między innemi kazał rozstrzelać matkę trojga dzieci. Nie wiadomo, co się z temi dziećmi stało. Co więcej, jest on dowódcą prawdziwym, zna się na wojnie.
— Tak jest istotnie — dodał Cimourdain. — Odbył kampanię w Hanowerze, a żołnierze mawiali: „Richelieu u góry, a Lantenac u dołu.“ Prawdziwym generałem był Lantenac. Niech wam o nim powie Dusaulx, wasz kolega.
Robespier zamyślił się na chwilę, a potem zaczęła się rozmowa między nim a Cimourdain’em:
— A więc, obywatelu Cimourdain, ten człowiek, jest w Wandei.
— Od kiedy?
— Od trzech tygodni.
— Trzeba go ogłosić za wyjętego z pod prawa.
— Zrobione.
— Trzeba nałożyć cenę na jego głowę.
— Zrobione.
— Trzeba przyznać temu, kto go schwyta, dużo pieniędzy.
— Zrobione.
— Ale nie w papierkach.
— Zrobione.
— Złotem.
— Zrobione.
— Trzeba go zgilotynować.
— To się zrobi.
— A któż to zrobi?
— Ty sam.
— Ja?
— Ty. Zostaniesz delegowanym od Komitetu Ocalenia publicznego, z pełnomocnictwem.
— Przyjmuję — rzekł Cimourdain.
Robespier szybko ludzi dobierał; przymiot męża stanu. Wziął z leżącej przed nim teki arkusz czystego papieru, na którym był wydrukowany nagłówek:
Cimourdain mówił dalej;
— Tak jest, przyjmuję. Straszliwy na straszliwego. Lantenac jest okrutny, i ja nim będę. Wojna na śmierć z tym człowiekiem. Uwolnię Rzeczpospolitę od niego, jeśli na to Bóg pozwoli.
Zatrzymał się i znów ciągnął dalej:
— Jestem księdzem, ale mniejsza o to; wierzę w Boga.
— To stara historya — rzekł Danton.
— Wierzę w Boga — rzekł Cimourdain niestropiony.
Robespier złowróżbny potakiwał ruchem głowy.
Cimourdain mówił dalej:
— Przy kimże będę delegowanym?
Robespier odrzekł:
— Przy dowódcy kolumny wysłanej na Lantenac’a. Uprzedzam cię jednak, że to szlachcic.
Danton zawołał:
— Żartuję sobie z tego. Szlachcic? cóż to szkodzi? Z nim to samo, co z księdzem. Doskonały, kiedy się uda. Szlachectwo — przesąd, a przesąd w tym, czy w innym kierunku, niepotrzebny. Ani za, ani przeciw. Powiedz, Robespierze, czy Saint-Just nie jest szlachcicem? przecież się nazywa: Florette de Saint-Just. Anacharsis Cloots jest baronem. Przyjaciel nasz, Karol Hesse, nie opuszcza ani jednego posiedzenia u Franciszkanów, chociaż jest księciem i bratem panującego landgrafa Hessen-Rothenburg. Zażyły z Maratem Montaut jest margrabią de Montaut. W trybunale rewolucyjnym zasiada jeden ksiądz przysięgły i jeden przysięgły szlachcic, Leroy, margrabia — de Monflabert. Oba są pewni.
— Zapomniałeś — dodał Robespier — o naczelniku rewolucyjnego sądu przysięgłych...
— O Antonellu?
— Który jest panem margrabią Antonelle — rzekł Robespier.
Danton mówił dalej:
— Przecież to także szlachcic ten Dampièrre, który poległ niedawno pod Conde w sprawie Rzeczypospolitej; szlachcicem jest także Beaurepaire, który wolał sobie w łeb palnąć, niż poddać Verdun Prusakom.
— A przecież — mruknął Marat — mimo to, co Danton teraz mówi, kiedy Condorcet wyrzekł: „Grachowie należeli do szlachty“, Danton zawołał do niego: „Cała szlachta są zdrajcy, zacząwszy od Mirabeau, a skończywszy na tobie.“
Cimourdain podniósł swój głos poważny:
— Obywatelu Dantonie, obywatelu Robespierze, może słusznie ufacie, ale lud nie ufa i ma słuszność, że nie ufa. Kiedy przyjdzie księdzu pilnować szlachcica, to odpowiedzialność jest podwójna, a ksiądz winien być nieugiętym.
— Zapewne — rzekł Robespier.
Cimourdain dodał:
— I nieubłaganym.
— Dobrze mówisz, obywatelu Cimourdain. Będziesz miał do czynienia z młodzieńcem. Dwa razy będąc od niego starszym, będziesz miał nad nim przewagę. Należy nim kierować, ale i oszczędzać go. Zdaje się, że ma talenta wojskowe, wszystkie raporty jednogłośnie to mówią. Należy on do korpusu odłączonego od armii reńskiej i przeznaczonego do Wandei. Przybywa z nad granicy, gdzie zadziwiał bystrością umysłu i odwagą. Wybornie prowadzi kolumnę ekspedycyjną. Od dwóch tygodni trzyma na wodzy tego starego margrabiego Lantenac’a. Bije go i przepędza. Skończy się na tem, że go przyprze do morza i wrzuci w nie. Lantenac jest szczwany jako stary generał, ten zaś jest zuchwały jako młody dowódca. Młodzieniec ten ma już nieprzyjaciół i zazdrośników. Generał adjutant Lechelle nie może mu darować...
— Ten Lechelle — przerwał Danton — chce być głównym dowódcą. A tymczasem Charette go tłucze[94].
— I nie może znieść — mówił dalej Robespier — aby kto inny, nie on, bił Lantenac’a. Rywalizacya ta dla wojny wandejskiej nieszczęśliwa. Bohaterowie źle dowodzeni — oto nasi żołnierze. Prosty kapitan od huzarów, Cherin, wchodzi do Saumur z jednym tylko trębaczem, wygrywającym „Ça ira“ i bierze to miasto; mógłby iść tak dalej i zabrać Cholet, ale nie ma rozkazów i zatrzymuje się. Trzeba przerobić te dowództwa wandejskie. Rozsypano korpus gwardyi republikańskiej, rozproszono siły; armia porozrzucana, to masa na pył roztarta. W obozie Paranie są same tylko namioty. Między Tréguier i Danan jest z jakie sto małych posterunków nieużytecznych, z których możnaby zrobić dywizyę i zakryć nią pobrzeże. Lechelle, wspierany przez Pallein’a, obrał z wojska stronę północną pod pozorem zabezpieczenia strony południowej, i odsłonił Francyę Anglikom. Wywołać powstanie półmiliona chłopów i ułatwić wylądowanie Anglików, oto plan margrabiego. Młody dowódca kolumny ekspedycyjnej maca Lantenac’a po ikrach, bije go, pędzi nie pytając Lechelle’a o pozwolenie; że zaś Lechelle jest jego zwierzchnikiem, więc go oskarża. Różne są zdania o tym młodzieńcu. Lechelle chciałby go rozstrzelać, a Prieur z Marny — zrobić go generał adjutantem.
— Mnie się zdaje — rzekł Cimourdain — że to młodzieniec wielkiej wartości.
— Ale ma jedną wadę!
To Marat wtrącił te wyrazy.
— A jaką? — zapytał Cimourdain.
— Łaskawy — rzekł Marat.
I Marat mówił dalej:
— Dzielne to podczas bitwy, a potem miękkie. Bawi się w pobłażanie, przebacza, ułatwia, proteguje pobożność i mniszki, ocala żony i córki arystokratów, uwalnia więźniów i puszcza swobodnie księży.
— Wielka szkoda — szepnął Cimourdain.
— Zbrodnia — rzekł Marat.
— Niekiedy — dodał Danton.
— Często — dorzucił Robespier.
— Prawie zawsze — dokończył Marat.
— Zawsze, gdy ma się do czynienia z nieprzyjaciołami ojczyzny — rzekł Cimourdain.
Marat zwrócił się do< niego.
— A cobyś zrobił z dowódcą republikańskim, któryby puścił na wolność dowódcę rojalistów?
— Byłbym tego samego zdania co Lechelle, kazałbym go rozstrzelać.
— Albo gilotynować — rzekł Marat.
— Jakby sobie wybrał — odparł Cimourdain.
Danton zaczął się śmiać.
— Dla mnie byłoby to wszystko jedno.
— Możesz być pewny, że cię jedno lub drugie nie minie — mruknął Marat.
Wejrzenie jego przeniosło się z Dantona na Cimourdain’a.
— Tak więc, obywatelu Cimourdain, kazałbyś zdjąć głowę dowódcy republikańskiemu, gdyby się zachwiał?
— W przeciągu dwudziestu czterech godzin.
— Zgadzam się zatem z Robespierem — rzekł Marat; — trzeba wydelegować obywatela Cimourdain’a jako komisarza Komitetu Ocalenia publicznego przy dowódcy oddziału ekspedycyjnego armii nadbrzeżnej. Jakże się on nazywa ten komendant?
Robespier odpowiedział:
— Jest to jeden z tych, co się dawniej inaczej nazywali, szlachcic.
I zaczął przerzucać w tece.
— Niechże ksiądz pilnuje szlachcica — rzekł Danton. — Nie ufam samemu księdzu, nie ufam samemu szlachcicowi; gdy są oba razem, nie obawiam się ich; jeden pilnuje drugiego, i trzymają się dobrze.
Oburzenie łatwo się odznaczało na brwiach Cimourdain’a, i zaczął je już ściągać; jednak zapewne z uwagi, że w owem orzeczeniu było wiele prawdy, nie zwrócił się do Dantona, tylko rzekł głośno i surowo:
— Jeśliby powierzony mi dowódca republikański postąpił sobie niewłaściwie, kara śmierci.
Robespier rzekł z oczyma wlepionemi w tekę:
— Otóż i jego nazwisko. Obywatelu Cimourdain, komendant, przy którym będziesz miał pełnomocnictwo, jest byłym wicehrabią i nazywa się Gauvain.
Cimourdain pobladł.
— Gauvain! — zawołał.
Marat widział, że Cimourdain pobladł.
— Tak — rzekł Robespier.
— Więc jakże? — rzekł Marat, patrząc bystro na Cimourdain’a.
Cisza zapanowała na chwilę. Marat odezwał się:
— Czy przyjmujesz, obywatelu Cimourdain, urząd komisarza przy komendancie Gauvain, pod warunkami, któreś sam oznaczył? Czy nie cofasz słowa?
— Nie cofam — odpowiedział Cimourdain.
Coraz był bledszy.
Robespier ujął pióro leżące pod ręką, napisał powolnie i czysto, jak to było jego zwyczajem, cztery wiersze na arkuszu papieru, mającym u góry napis: Komitet Ocalenia publicznego, a podpisawszy, podsunął papier i pióro Dantonowi; Danton podpisał, a Marat, który nie spuszczał oczu z posiniałej twarzy Cimourdain’a, złożył swój podpis po Dantonie.
Robespier wziął znów papier, położył na nim datę i oddał Cimourdain’owi, który odczytał:
„Niniejszem nadaje się pełnomocnictwo obywatelowi Cimourdain, komisarzowi delegowanemu od Komitetu Ocalenia publicznego przy obywatelu Gauvain’ie, dowódcy kolumny ekspedycyjnej armii nadbrzeżnej.
Poniżej widniała data:
Kalendarz rewolucyjny, zwany cywilnym[95], nie obowiązywał jeszcze w owej porze; Konwencya przyjęła go dopiero d. 15-go października r. 1793 na propozycyę Romme’a.
Podczas gdy Cimourdain czytał, Marat patrzył na niego.
Półgłosem, jakby do siebie samego, szeptał:
— Trzeba będzie to jeszcze potwierdzić dekretem Konwencyi, albo umyślnem postanowieniem Komitetu Ocalenia publicznego. Będzie z tem jeszcze robota.
— Gdzie mieszkasz, obywatelu Cimourdain? — zapytał Robespier.
— W dziedzińcu ministeryum handlu.
— A i ja także — rzekł Danton — jesteśmy więc sąsiadami.
Robespier rzekł znów:
— Niema chwili do stracenia. Jutro odbierzesz upoważnienie ze wszelkiemi formalnościami, podpisane przez wszystkich członków Komitetu Ocalenia publicznego; potwierdzenie tej nominacyi uwierzytelni cię przy reprezentantach, znajdujących się już na misyi, jak Philippeux, Prieur z Marny, Lecointre, Alquier i inni. Wiemy, kim jesteś. Masz pełnomocnictwo nieograniczone. Możesz zrobić Gauvain’a generałem, albo go posłać na rusztowanie. Jutro o trzeciej odbierzesz ten dokument. O której wyjedziesz?
— O czwartej — rzekł Cimourdain.
I rozeszli się.
Przybywszy do swego mieszkania, Marat zapowiedział Simonii Evrard, że pójdzie jutro na Konwencyę.
Zbliżamy się do Konwencyi, najokropniejszego, i może największego, jakie kiedykolwiek było, Zgromadzenia prawodawców. Za jej życia, bo Zgromadzenia takie żyją jak człowiek, nie oceniano należycie jej znaczenia. Okropności Konwencyi zbyt przerażały, by mogły pozwolić na sąd bezstronny. A jednak w tej Konwencyi była pewna wielkość. Wszystko, co wielkie, budzi świętą zgrozę. Łatwo podziwiać miernostki i ładne wzgórza; ale wielkość pełna grozy, wielkość geniuszu czy góry, zgromadzenia czy arcydzieła — przeraża. Wyniosłe wyżyny zdają się być przesadą. Wdzierać się na nie, nuży. Zadyszysz się, wstępując na strome skały, a gdyś się zachwiał na pochyłości, przeraża cię w dole potok spieniony, pędzący w przepaść, a na szczytach gęste obłoki; u góry i u dołu równa groza, równe przerażenie. I czujesz więcej przestrachu niż podziwu. Osobliwem to uczucie jest i wstrętnem. Widzisz otchłań piekielną, a szczytów wyniosłych nie dostrzegasz; widzisz potwora ohydnego i ze zbytku wstrętu nie dopatrujesz w nim dziwu. Tak współcześni patrzyli na Konwencyę. Dla nich była ona tylko nadmiarem okropności. Dziś jest ona dla, nas w perspektywie, patrzymy na nią zdaleka i widzimy w niej wielki a tragiczny obraz Francyi, głęboko w posadach swoich w strząśniętej...
Dla każdej idei potrzeba widzialnej obsłony, dla każdej zasady mieszkania. Gdy Konwencya powstała, pierwszem do rozwiązania zagadnieniem było jej pomieszczenie.
Zrazu wybrano Maneż, potem Tuilerye. Urządzono naprędce dekoracye, wielkie kartony sepiowe, malowane przez Davida, ławy symetryczne, trybunę kwadratową, filary równoległe, piedestały podobne do klocków rzeźniczych, komórki prostokątne, do których cisnęły się tłumy i które nazywano trybunami publicznemi, firanki nakształt rzymskiego velarium, osłaniającego amfiteatry, wreszcie draperye greckie. W tych kątach prostych i w tych liniach prostych pomieszczono Konwencyę; w tej geometryi osadzono nawałnicę. Czerwona czapka na trybunie była umalowana na szaro. W początkach rojaliści śmiali się z tej szarej czapki czerwonej, z tej sali cudacko urządzonej, z tego pomnika kartonowego, z tej świątyni z tektury, z tego panteonu błota i plwocin. Wszystko to miało tak prędko zniknąć! Kolumny były z klepek bednarskich, sklepienia z tarcic niezheblowanych, płaskorzeźby z gliny i szklarskiego kitu, tabulatury kolumn z prostej jedliny, posągi z gipsu, marmury malowane, ściany obite płótnem — i w tej to tymczasowości Francya dokonała rzeczy wiekami niespożytych.
Ściany sali Mąneżu, gdy Konwencya odbywała w niej swe posiedzenia, były pokryte wszelkiemi afiszami, których w owe czasy pełno było na rogach ulic paryzkich.
Do Tuileryj, przezwanych Pałacem Narodowym, Konwencya przeniosła się 10-go maja 1793 r.
Sala posiedzeń zajmowała całą przestrzeń między pawilonem Zegaru, który nazwano pawilonem Jedności, a pawilonem Marsan, przezwanym pawilonem Swobody. Pawilon Flory zwał się wtedy pawilonem Równości. Do sali posiedzeń wchodziło się po wielkich schodach Jana Bullant[96]. Pod pierwszem piętrem, zajmowanem przez Zgromadzenie, cały dół pałacu był jakby jedną długą kordegardą, gdzie było pełno karabinów ustawionych w kozły i łóżek obozowych dla żołnierzy wszelkiej broni, czuwających nad bezpieczeństwem Konwencyi. Zgromadzenie miało straż honorową, którą nazywano „grenadyerami Konwencyi.“
Wstęga trójkolorowa oddzielała pałac, gdzie było Zgromadzenie, od ogrodu, kędy lud się przechadzał.
Opowiedzmyż, jaką była sala posiedzeń. W tem strasznem miejscu wszystko zajmuje i zaciekawia.
Gdyś wchodził, najprzód wpadał ci w oczy wielki posąg Wolności, umieszczony między dwoma oknami szerokiemi.
Czterdzieści dwa metry długości, dziesięć metrów szerokości, a jedenaście metrów wysokości — takie miała rozmiary sala, która poprzednio była teatrem króla, a potem stała się teatrem rewolucyi. Wytworna, wspaniała sala, zbudowana przez Vigaraniego dla dworaków, zniknęła pod grubą robotą ciesielską, która w r. 93 miała dźwigać ciężar ludu. Wiązanie to, na którem wznosiły się trybuny publiczne, miało — rzecz godna zaznaczenia — za jedyną swoją podporę słup. Słup ten był z jednej sztuki i miał dziesięć metrów obwodu. Mało karyatyd pracowało tak ciężko, jak ten słup, który przez lat kilka dźwigał ciężkie brzemię rewolucyi. Okrzyki, zapał, obelgi, wrzawę, zgiełk, niezmierny odmęt szaleństw i rokoszów — wszystko to dźwigał i nie ugiął się. Po Konwencyi dźwigał jeszcze radę Starszych. Dopiero go zluzował 18-ty brumaire’a[97].
Wówczas Pecier zamiast słupa drewnianego postawił kolumny marmurowe, które jednak krócej trwały.
Osolliwy mają niekiedy ideał architekci. Dla budowniczego przy ulicy Rivoli ideałem była linia, po której bieży kula armatnia; dla budowniczego z Karlsruhe ideałem był wachlarz; olbrzymia zaś szuflada komody była, jak się zdaje, ideałem architekta, który zbudował salę, gdzie Konwencya zasiadła dnia 10-go maja 1793 r.; było to długie, szerokie a płaskie. Do jednego z wielkich boków równoległościanu przyparte było rozległe półkole; był to amfiteatr ławek dla reprezentantów, ławek bez stołów i pulpitów. Gavan-Coulon, który lubił wiele pisać, pisywał na swojem kolanie; naprzeciw ławek trybuna; przed trybuną popiersie Lepelletiera Saint-Fargeau[98]; za trybuną fotel prezesa.
Głowa popiersia przewyższała nieco krawędź trybuny i z tego powodu później ją ztamtąd usunięto.
Amfiteatr składał się z dziewiętnastu ławek półkolistych, wzniesionych coraz wyżej jedne za drugiemi; końce ławek przedłużały ten amfiteatr w obu kątach ściennych.
Na dole, u stóp trybuny siedzieli woźni na ławie w kształcie podkowy.
Z jednej strony trybuny wisiał na ścianie oprawiony w czarne ramy drewniane wielki arkusz papieru, dziewięć stóp długi, na którego dwóch stronicach, przedzielonych berłem, napisana była deklamacya o Prawach człowieka; z drugiej strony było miejsce próżne, które później zajęły równej wielkości ramy; w tych ramach pomieszczono konstytucyę roku II-go, której dwie stronice były przedzielone mieczem. Ponad trybuną i nad głową mówcy, wysunięte z głębokiej o dwóch przepierzeniach loży pełnej ludu, powiewały trzy ogromne chorągwie trójkolorowe, prawie poziomo zawieszone, a wsparte na ołtarzu, na którym czytałeś wyraz: PRAWO. Za ołtarzem, jakby na straży wolności słowa, sterczały godła rzymskich konsulów, pęki rózg z toporem, wysokie jak kolumna. Olbrzymie posągi, przyparte do ściany, były twarzą do reprezentantów zwrócone. Prezes miał po swojej prawej stronie Likurga, po lewej Solona; ponad miejscem, w którem zasiadało stronnictwo „Góra,“ stał Platon.
Piedestałami tych posągów były proste sześciany, ustawione na długim gzemsie wystającym, który okrążał całą salę i oddzielał lud od Zgromadzenia. Widzowie wspierali się na nim jak na balustradzie.
Czarne ramy z ogłoszeniem „Praw człowieka“ sięgały do gzemsu i zasłaniały rysunek tabulatury pilastru, co było naruszeniem linii prostej, na które szemrał Chabot.
— Ależ to szkaradne — mówił do Vediera.
Na głowach posągów były kolejno wieńce z liści dębowych i wawrzynów.
Zielona draperya, na której ciemniejszą barwą zieloną odmalowane były takież same wieńce, spuszczała się od gzemsu w grubych fałdach prostych i osłaniała ściany całego dołu sali, zajmowanej przez Zgromadzenie. Ponad tą draperyą ściany były białe, nagie i zimne. W tych ścianach były dwa piętra trybun publicznych, jakby oskardem powybijanych, bez futryn i ozdób; kwadratowe na dole, a okrągłe w górze; archiwolty nad architrawami, jak każą prawidła sztuki. Na każdym z długich boków sali było po dziesięć trybun, a w dwóch ważkich końcach po dwie loże ogromne, razem dwadzieścia cztery. Tam cisnęły się tłumy.
Widzowie trybun niższych wysuwali się z loży i stawali na gzemsach i wszelkich wystających za ścianę ozdobach architektonicznych. Na wyższych zaś trybunach długi, silnie przymocowany drąg żelazny, po pas widzom, służył im za baryerę bezpieczeństwa przeciw ciśnieniu tłumów, które się na schodach tłoczyły. Mimo atoli tę baryerę, pewnego razu zleciał człowiek z tych trybun na Zgromadzenie, lecz się nie zabił, upadłszy potrosze na deputowanego Massieu, biskupa z Beauvais.
Sala Konwencyi mogła pomieścić dwa tysiące osób, a w dniach powstania trzy tysiące.
Konwencya miewała dwa posiedzenia: jedno dzienne, drugie wieczorne.
Fotel prezesa miał grzbiet okrągły z gwoździami pozłacanemi. Stół jego podtrzymywały cztery skrzydlate potwory na jednej nodze, które, jak się zdawało, umyślnie wyszły z Apokalipsy, ażeby patrzeć na rewolucyę. Rzekłbyś, że wyprzężono je z rydwanu Ezechiela, ażeby ciągnęły wózek Sansona[99].
Na stole prezesa był duży dzwonek, prawie dzwon, stał także duży kałamarz miedziany i leżała księga in folio, oprawna w pergamin, a służąca do zapisywania protokułów posiedzeń.
Na stół ten ściekała krew z głów ściętych, które na dzidach obnoszono.
Na trybunę wchodziło się po dziewięciu stopniach. Schody te były wysokie, stały na sztorc i trudno było wejść na nie. Jednego razu Gensonne potknął się na nich i rzekł: — A to istne schody do rusztowania! — A więc zawczasu naucz się po nich chodzić! — krzyknął Carrier.
Gdzie ściana wydawała się zbyt nagą w kątach sali, budowniczy, jako ozdoby, umieścił pęk rózg z toporem na przodzie.
Po prawej i po lewej stronie trybuny stały na podstawach dwa kandelabry, dwanaście stóp wysokie, a mające u wierzchu po cztery pary lamp. W każdej loży publicznej był taki kandelabr. Na ich podstawach wyrzeźbione były kręgi, które lud nazywał „naszyjnikam i gilotyny.“
Ławy Zgromadzenia sięgały aż do gzemsu try bun; reprezentanci i lud mogli więc z sobą rozmawiać.
Wyjścia z trybun prowadziły do labiryntu korytarzy, niekiedy pełnych dzikiej wrzawy.
Konwencya zalegała i ten gmach i sąsiednie jeszcze pałace, jak pajac Longueville i pałac Coigny. Do tego pałacu po 10-ym sierpnia, jeśli mamy wierzyć listowi lorda Branfoord, przeniesiono ruchom ości królewskie. Trzeba było dwu miesięcy na opróżnienie Tuilleryów.
Komitety pomieszczone były w sąsiedztwie sali posiedzeń; w pawilonie Równości wydziały: prawodawczy, rolnictwa i handlu; w Pawilonie Wolności: marynarki, kolonij, finansów, asygnat i Ocalenia publicznego; w pawilonie Jedności — wojna.
Komitet Bezpieczeństwa powszechnego stykał się bezpośrednio z Komitetem Ocalenia publicznego, gdzie przechadzały się szpiegi wszystkich stronnictw. Zawsze tam mówiono pocichu.
Kratki Konwencyi kilkakrotnie przenoszono na inne miejsce; zwykle jednak były po prawej stronie prezesa.
Na obu końcach sali były przepierzenia pionowe, które z prawej i z lewej strony zamykały półkola dośrodkowe amfiteatru, a miały między sobą i ścianą dwa korytarze wązkie i głębokie, do których otwierało się dwoje ponurych drzwi kwadratowych. Tędy wchodzono i wychodzono.
Reprezentanci ludu wchodzili wprost do sali przez drzwi wychodzące na taras klubu Feuillants[100].
Ta sala, mało oświetlona w e dnie przez blade okna, a o zmroku źle oświetlona lampami przyćmionemi, miała w sobie coś nocnego. To oświetlenie połowiczne powiększało ciemności wieczoru; posiedzenia przy lampach były ponure. Nie widziano się z dwu końców sali; z prawej ku lewej stronie lżyły się i znieważały grupy o twarzach niewyraźnych.
Spotykano się, nie poznając. Jednego dnia Laignelot, biegnąc do trybuny, potrąca kogoś w korytarzu. — A, przepraszam cię, Robespierze — mówi. — Za kogoż ty mnie bierzesz? — odpowiada mu głos chrapliwy. — O, przepraszam cię, Maracie — poprawił się Laignelot.
Na dole, po prawej i po lewej stronie prezesa, były dwie trybuny dla osób uprzywilejowanych; rzeczą dziwną bowiem za czasów Konwencyi byli widzowie uprzywilejowani! Te tylko trybuny miały draperyę. W środku architrawu dwa złote chwasty podtrzymywały tę draperyę. Trybuny ludu były nagie.
Cały ten ogół był gwałtowny, dziki a prawidłowy. Poprawność połączona z dzikością. Taką była potrosze cała rewolucya. Sala Konwencyi była najzupełniejszym okazem tego, co później architekci nazwali „architekturą messidora;“ było to grube i ciężkie a wątle. Budowniczowie owego czasu brali symetryczność za piękność. Ostatnie słowo stylu Odrodzenia wypowiedziane zostało za Ludwika XV-go, później była już reakcya. Szlachetność stylu posuwano do ckliwości, a jego czystość do znudzenia. Skromność fałszywa istnieje i w architekturze. Po olśniewającej rozpuście kształtów i barw, w osiemnastem stuleciu sztuki piękne skazały się na dyetę i pozwalały już sobie tylko linii prostej. Ten rodzaj postępu prowadzi do brzydoty. Ze sztuki robi się szkielet — takie jest tego następstwo. Jest to ujemną stroną tego rodzaje powściągliwości; styl jest tak wstrzemięźliwy, że staje się chudym.
Pomijając wszelkie wzruszenia polityczne, już sam widok architektury tej sali przejmował dreszczem.
Jakby przez mgłę przypominałeś sobie dawny teatr, loże ozdobione wieńcami, sufit z błękitu i purpury, świeczniki na ścianach błyszczące, żyrandole z odblaskiem dyamentowym, obicie o mieniących się barwach, mnóstwo amorków i nimf na kurtynie i na draperyach, całą sielankę królewską i zalotną, malowaną, rzeźbioną i złoconą, która uśmiechem swoim napełnia to miejsce surowe — a tu wszędy dokoła siebie patrzyłeś na twarde kąty proste, zimne i ostre jak stal; było to coś, jakby Dawid gilotynował Bouchera[101].
Kto widział Zgromadzenie, ten już nie myślał o sali. Kto widział dramat, ten już nie myślał o teatrze. Trudno wyobrazić sobie coś niekształtniejszego a wznioślejszego. Stek bohaterów, trzoda nikczemników. Drapieżne zwierzęta na górze, gadziny w bagnisku. Tu roili się, potykali, wyzywali, grozili sobie walczyli i żyli wszyscy owi zapaśnicy, którzy dziś są już widmami tylko.
Poczet olbrzymi.
Na prawicy: Żyronda, legion myślicieli; na lewicy. Góra, gromada atletów. Z jednej strony Brissot, co dostał klucze Bastylii; Barbaroux, któremu posłuszni byli Marsylczycy; Kervélégan, który miał pod ręką batalion Brestu, zajmujący koszary na przedmieściu Saint-Marceau; Gensonné, który zaprowadził przewagę reprezentantów ludu nad generałami; chimeryk Salles, który posądził Górę o tajemne stosunki z Austryą; Sillery, kuternoga prawicy, jak Courthon był kulasem lewicy; Lause-Duperret, który, nazwany „zbrodniarzem“ przez jednego dziennikarza, zaprosił go na obiad, mówiąc: „Wiem, że zbrodniarz znaczy poprostu człowiek, który inaczej myśli, niż my; Rabaut-Saint-Etienne, który swój kalendarz na r. 1790 zaczął od słów: „Rewolucya skończona;“ jansenista[102] Camus, który ułożył konstytucyę cywilną dla duchowieństwa, wierzył w cudy dyakona Parisa[103] i co noc padał krzyżem przed Chrystusem siedm stóp wysokim, przybitym do ściany w jego pokoju; Fauchet, ksiądz, który razem z Kamilem Desmoulins wywołał wypadki 14-go lipca; Isnard, którego zbrodnią było, że powiedział: „Paryż będzie zniszczony“ w chwili właśnie, gdy książę Brunszwicki mówił: „Paryż będzie spalony;“ Jakób Dupont, pierwszy, który zawołał: „Jestem ateuszem,“ a któremu Robespier odpowiedział: „Ateizm jest wyznaniem arystokratycznemu Lanjuinas, twarda, rozumna i tęga głowa bretońska; Ducos, Euryales[104], Boyer-Fonfréde’a; Rebecqui, Pylades Barbaroux’a; Rebecqui, który podał się do dymisyi z powodu, że jeszcze nie zgilotynowano Robespiera; Richaud, który powstawał na nieustające posiedzenia sekcyj; Biroteau, na którego wniosek uchwalono zniesienie nietykalności reprezentantów i który w ten sposób, sam niejako, nie wiedząc o tem, ukuł nóż gilotyny i postawił rusztowanie sam dla siebie; Karol Villate, który sumienie swoje zabezpieczył protestacyą: „Nie chcę głosować pod groźbą nożów“; Louvet, autor „Faublasa“[105], który miał w końcu zostać księgarzem w Palais-Royal, z Lodoïską za kantorkiem; Mercier, autor „Obrazu Paryża;“ dziennikarz Carra, który u stóp rusztowania powiedział do kata: „Nie na rękę mi to, że umieram, chciałbym wiedzieć, co dalej będzie; “ Vigée, który się tytułował grenadyerem drugiego batalionu Mayenny i Loary i który, gdy mu trybuny publiczne groziły, zawołał: „Żądam, abyśmy za pierwszem szemraniem trybun wszyscy opuścili salę i szli do Wersalu z pałaszem w ręku!“ Buzot, którego czekała śmierć głodowa[106]; Valaze, który się miał sam przebić sztyletem; Condorcet, który miał zginąć w Bourg-la-Reine, przezwanem Bourg-Egalité, zdradzony przez poezye Horacyusza, które nosił w kieszeni; Pétion, któremu przeznaczone było być ubóstwianym przez tłum w r. 1792, a pożartym przez wilki w r. 1794[107]; dwudziestu innych jeszcze: Pontécoulant, Marboy, Lindon, Saint-Martin, Dussaulx tłómacz Juwenalisa, który odbył kampanię hanowerską; Boilleau, Bertrand, Lesterp-Beauvais, Lesage, Gomaire, Mainvielle, Duplantier, Lacaze, Antiboul i na ich czele wielki mówca, nowy Barnave[108], który nazywał się Vergniaud.
Z drugiej strony, Antoni Ludwik Leon Florelle Saint Just, blady, z czołem nizkiem, z regularnemi rysami twarzy, z oczyma tajemniczemi i z wyrazem smutku głębokiego, lat dwadzieścia trzy; Merlin z Thionville’u, którego Niemcy nazywali Feuer-Teufel, „ognistym dyabłem;“ Merlin z Douai, występny autor prawa o podejrzanych; Soubrany, którego lud paryzki dnia pierwszego prairiala żądał na generała; były proboszcz Lebon, co trzymał pałasz w ręce, która dawniej kropiła wodą święconą; Billaud-Varennes, który przewidując sądownictwo przyszłości, zalecał sądy polubowne; Fabre d’Églantine, którego pięknym pomysłem był kalendarz republikański, jak natchnieniem Szczytnem Rougetta de Lisie była Marsylianka, ale ani jeden, ani drugi nic już podobnego nie utworzył; Manuel, prokurator Komuny; Goujon, który wszedł do Tripstadt, do Newstadt i do Spiry i patrzył na ucieczkę armii pruskiej; Lacroix, adwokat przemieniony w generała, mianowany kawalerem orderu Św. Ludwika na sześć dni przed 10-m sierpnia; Freron-Thersyt, syn Frérona Zoila; Ruth, któremu przeznaczone było wielkie samobójstwo republikańskie, gdyż miał odebrać sobie życie w dniu śmierci rzeczypospolitej; Fouché, dusza szatańska z twarzą trupią; Camboulas, przyjaciel Ojca Duchesne, który mówił do Guilotina: „Ty jesteś z klubu Feuillants, ale twoja córka[109] należy do klubu Jakobinów;“ Jagot, który, gdy się żalono na nagość więźniów, powiedział te słowa srogie: „Więzienie jest odzieżą kamienną, Javogues, straszny wygrzebywacz trumien w Saint-Denis[110]; Osselin, prześladowca, który ścigał wyjętych z pod opieki prawa, a sam ukrywał u siebie wyjętą z pod opieki panią Charry; Bentabol, który gdy prezydował w Konwencyi, sam dawał znak trybunom, kiedy mają bić oklaski, a kiedy gwizdać; dziennikarz Robert, mąż panny Kéralio, która pisała: „Ani Robespier, ani Marat nie przychodzą do mnie; Robespier niech przychodzi do mnie kiedy zechce, ale Marat nigdy;“ biskup Grégoire, zrazu godzien należeć do kościoła pierwszych wieków chrześciaństwa, ale później za cesarstwa, zostawszy hrabią Grégoire, zatarł ślady republikanina Grégoire; Chenier, brat poety Andrzeja; Vadier, jeden z tych, co kładli pistolet na trybunie; Panis, który mówił do Momoro: Chcę, żeby Marat i Robespier pocałowali się u mnie na obiedzie. — A gdzie mieszkasz? — „W szpitalu waryatów.“ — Bo też dziwiłoby mnie, gdyby gdzieindziej odrzekł Momoro; Legendre, który był rzeźnikiem rewolucyi angielskiej. — Chodź-no, zabiję cię — krzyknął raz do Lanjuinais’a, a Lanjuinais mu odpowiedział: — Przeprowadź wprzód dekret stanowiący, że jestem wołem; Collot d ’Herbois, ów złowrogi komedyant, co miał na twarzy maskę starożytną o dwu ustach, mówiących „tak“ i „nie,“ co jednemi chwalił, a drugiemi ganił, co w Nantes piętnem hańby znacz}d Carriera, a w Lyonie robił bożyszcze z Châliera, co wreszcie wysłał Robespierr’a na rusztowanie, a Marata do Panteonu; Leonard Bourdon, bakałarz; Topsent marynarz; Goupilleau, adwokat, Wawrzyniec Lecointre, kupiec; Duchem, lekarz; Sergent, rzeźbiarz; David, malarz; Józef Egalité, książę. Inni jeszcze: Lecointe-Puiraveau, który żądał, aby w dekrecie ogłoszono, iż Marat oszalał; Robert Lindet, niepokojący twórca owego potworo, którego głową był Komitet Bezpieczeństwa ogólnego, a którego dwadzieścia jeden tysięcy nóg zwanych Komitetami rewolucyjnemi, pokrywało całą Francyę; Leboeuf, na którego Girey-Dupré w swojej „Jasełce fałszywych patryotów“ ułożył ten wierszyk: „Leboeuf ujrzał Legendré’a i zaryczał;“ Tomasz Payne, Amerykanin, dobry i łaskawy; Anacharsys Cloots, Niemiec, baron, milioner, ateusz, hebercista, naiwny marzyciel; prawy Lebas, przyjaciel Duplay’a; Rovère, jeden z rzadkich ludzi, co są złośliwymi dla złośliwości, bo sztuka dla sztuki istnieje więcej, niż się zdaje; Charlier, który chciał, ażeby do arystokratów mówiono „pan“; Tallien, tkliwy a srogi, który z miłości zrobił 9 go thermidora[111]; Cambacérès, prokurator, który miał zostać księciem (za Cesarstwa), i Carrier, prokurator, który będzie tygrysem; Laplanche, który jednego dnia zawołał: — Żądam pierwszeństwa dla armaty strzelającej na trwogę; — Thuriot, który chciał, ażeby sędziowie Trybunału rewolucyjnego łosowali publicznie; Bourdon z Oisy, który wyzwał na pojedynek Chambona, denuncyował Payena i z kolei był denuncyowany przez Heberta; Fayan, który zalecał wysłanie „armii podpalaczy“ do Wandei; Tavaux, który dnia 13 kwietnia był prawie pośrednikiem między Żyrondą i Górą; Vernier, który żądał, aby przywódcy Żyrondy i przywódcy Góry szli służyć w armii, jako prości żołnierze; Revbell, który się zamknął w Moguncyi; Bourbotte, pod którym ubito konia przy zdobyciu Saumur; Guimberteau, który kierował armią brzegów szerbuskich; Jard-Panvilliers, który kierował armią brzegów roszelskich; Lecarpentier, który kierował eskadrą kankalską; Roberjot, którego czekała zasadzka rasztadzka; Prieur z Marny, który w obozie nosił stare szlify dowódcy szwadronu; Levasseur z Sarlhe, który jednem słowem skłonił dowódcę batalionu Saint-Amand do odebrania sobie życia; Reverchon, Maure, Bernard de Saintes, Karol Richard, Lequinio — a na szczycie tej grupy, nowy Mirabeau, którego nazwisko było Danton.
Za obrębem tych dwóch obozów, a trzymając je oba w karbach, stał jeden człowiek — Robespier.
Poniżej Góry i Żyrondy schylały czoło: Przestrach, który może jeszcze być szlachetnym, i Bojaźń, która jest poziomą. Pod namiętnościami, pod heroizmem, pod poświęceniem i pod zapalczywością, ponura tłuszcza bezimiennych. Niziny Zgromadzenia nazywały się Równiną. Było tu wszystko chwiejne: ludzie, co wątpią, co się wahają, co się cofają, co odraczają, co czekają; każdy bał się kogoś. Na Górze i w Żyrondzie byli ludzie wyborowi, w Równinie była tłuszcza. Równina streszczała się i skupiała w Sieyèsie.
Sieyès, umysł głęboki, który stał się pustym. Zatrzymał się przy Trzecim Stanie i nie mógł się wznieść do ludu. Przeznaczeniem jest pewnych umysłów, aby się zatrzymały w połowie drogi! Sieyès nazywał tygrysem Robespiera, który zwał go kretem. Metafizyk ten doszedł nie do mądrości, lecz do roztropności. Był on dworakiem, a nie sługą rewolucyi.
Brał łopatę i szedł z ludem pracować na Polu Marsowem, zaprzężony do tego samego woza, co i Aleksander Beauharnais. Doradzał energię, której wcale nie praktykował. Do Żyrondystów mówił: „Miejcie armatę po swojej stronie.“ Bywają myśliciele, co są zarazem szermierzami; ci byli, jak Condorcet z Vergniau’dem, lub jak Kamil Desmoulins z Dantonem. Bywają zaś myśliciele, co chcą żyć, i ci to byli z Sieyèsem.
Kadzie z winem najszlachetniejszem mają swe męty. Poniżej Równiny było jeszcze Bagno, trzęsawisko ohydne, z którego wyzierało samolubstwo. Tu drżało nieme oczekiwanie tchórzów. Nic nędzniejszego wyobrazić sobie nie można. Wszystkie sromoty, a żadnego wstydu; ukryte gniewy i bunty pod służalczością. Były one bezczelne a przerażone, i miały wszelką odwagę nikczemnego tchórzostwa; wolały Żyrondę, a wybierały Górę; od nich zależało rozwiązanie, a zawsze przechylały się na stronę, która miała widoki powodzenia; wydały stronników królewskich Vergniaud’owi, Vergniaud’a Dantonowi, Dantona Robespierowi, a Robespiera Tallienowi. Stawiały Marata pod pręgierzem póki żył, a ubóstwiały go, gdy umarł. Popierały wszystko do dnia, w którym wszystko obaliły. Instynktowo zadawały cios stanowczy wszystkiemu, co się chwiało. Oddając się w usługi temu tylko, co miało warunki trwałości, uważały chwianie się władzy za zdradę. A miały liczbę za sobą, były siłą i trwogą. Ztąd zuchwalstwo sromoty i podłości.
Ztąd katastrofy 31 maja, 11 germinala i 9 thermidora; tragedye, zawiązane przez olbrzymów, a rozwiązane przez karłów.
Z tymi ludźmi, pełnymi namiętności, zmieszani byli ludzie pełni marzeń. Utopia ukazywała się tu we wszystkich swoich postaciach; w formie wojowniczej przyjmowała rusztowanie, a w formie niewinnej znosiła karę śmierci: widmo po stronie arystokracyi, anioł po stronie ludów. Obok umysłów walczących, były umysły knujące. Jedne miały w głowie wojnę, drugie pokój; mózg Carnota zrodził czternaście armij; inny mózg, Jana Débry, rozmyślał o federacyi demokratycznej, powszechnej. Pośród owych ludzi zapalczywie Wymownych, pośród owych głosów grzmiących i rozszalałych, były płodne milczenia! Lacanal milczał... i w myśli swojej układał plan narodowej edukacyi publicznej; Lanthenas milczał... i tworzył szkoły elementarne; Revellière-Lèpeaux milczał... i marzył o podniesieniu filozofii do godności religii. Inni zajmowali się kwestyami szczegółów, kwestyami mniejszemi a praktyczniejszemi. Guyton-Morveaux rozmyślał... o sposobach oczyszczania powietrza w szpitalach; Maire o zniesieniu służebności rzeczowych; Jean Bon-Saint-André o zniesieniu więzień za długi i przymusu osobistego; Duboë uporządkował archiwa; Coren-Fustier utworzył gabinet anatomiczny i muzeum historyi naturalnej; Guyomard urządził żeglugę rzeczną i opłaty celne na Skaldzie, Sztuki piękne miały swoich fanatyków i nawet monomanów; w okropnym dniu 21 stycznia, Bézard, reprezentant Oisy, najspokojniej poszedł sobie oglądać obraz Rubensa, znaleziony na poddaszu przy ulicy Ś-go Łazarza. Artyści, mówcy, prorocy, ludzie-olbrzymy jak Danton, ludzie-dzieci jak Anacharsys Cloots, szermierze i filozofowie, wszyscy dążyli do jednego i tego samego celu — do postępu. Nic ich nie zrażało. Wielkością Konwencyi było poszukiwanie rzeczywistości w tem, co ludzie nazywali niemożliwością. Na jednym z jej kresów Robespier utkwił wzrok w Prawa, a na drugim krańcu Condorcet zwracał oczy na Powinności.
Condorcet był człowiekiem marzeń i jasnych myśli; Robespier był człowiekiem czynu i wykonania; a w ostatnich przesileniach zestarzałych społeczeństw wykonanie niekiedy znaczy — wytępienie. Rewolucye mają dwa stoki: jeden do wejścia na górę, drugi do zejścia; na obu stokach rozłożone są piętrami wszystkie pory roku, od lodu do kwiatów. Każdy pas tych stoków wydaje ludzi zgodnych ze swoim klimatem: od tych, co żyją na słońcu, aż do tych, co żyją wśród grzmotów i piorunów.
Pokazywano sobie zakątek korytarza z lewej strony, gdzie Robespier rzekł zcicha do Garata, który był przyjacielem Clavière’a, te groźne słowa: „Clavière spiskował wszędzie, gdzie oddychał.“ w tym samym zakątku, dogodnym do rozmów na uboczu i gniewów półgłosem wypowiadanych, Fabre d’Elegantine kłócił się z Romme’em i wyrzucał mu, że przekształcał pomyślany przezeń kalendarz republikański, zmieniając nazwę pierwotną „Fervidor“ na „Thermidor.“ Pokazywano sobie miejsce narożne, gdzie siedziało obok siebie owych siedmiu reprezentantów Wyższej Garonny, którzy. powołani byli pierwsi do głosowania w dniu 21-ym stycznia i odpowiadali jeden za drugim: Mailhe, Delmas, Projean, Calès, Ayral, Julien, Desaby — „śmierć.“ Wiekuisty to odzew, wypełniający całą historyę, i który od czasu, jak sprawiedliwość ludzka istnieje, przytwierdza echo grobów na murach trybunałów. Pokazywano sobie w tłumnej mieszaninie twarzy wszystkich tych ludzi, których usta wyrzuciły nawałnicę wotów tragicznych; takiego Millaud, który wyrzekł: „Gdyby śmierć nie istniała, trzebaby było dziś ją wynaleźć“, — i podobnych jemu, objawiających swój głos na różny sposób, do których należeli: stary Rafforn du Trouillet, Goupilleau, Sieyès, Thuriot, Augustyn-Bon-Robespier, po bracie swym głos zabierający, Foussedoire zastępujący Bernardyna de Saint-Pierre. Jan Bon-Saint-André, Lavicomterie, Chateauneff-Randon, Guyardin. Wskazywano sobie miejsca zajęte przez pobłażliwych, którzy z różnych powodów głosowali za więzieniem lub wygnaniem, jak: Gentil, Bancal, Albouys, Ziangiacomi, Chaillon.
Ci ludzie burz i ognia gardzili i szafowali śmiercią. Była ona ich żywiołem i obojętnie, niemal wesoło wysyłając drugich na rusztowanie, sami kładli swe głowy pod nóż gilotyny. Ta sama obojętność na trybunach. Kiedy krwawe wyroki, jedne po drugich, jak pioruny padały z tamtych ust burzliwych, na trybunach kobiety wygorsowane i wystrojone liczyły głosy, trzymając w ręku listę reprezentantów i — znaczyły je szpilkami. Kędy weszła tragedya, tam zgroza i litość pozostają za drzwiami.
Widzowie posiedzenia z dnia tego opowiadali innym, jak Kersaint i Roland podali się do dymisyi; jak Duchatel, deputowany z Sèvres, kazawszy się przynieść z łóżkiem na Zgromadzenie głosował przeciw karze śmierci, chociaż sam umierał niemal, z czego śmiał się Marat. Szukano wzrokiem owego deputowanego, zapomnianego już przez historyę, który po tem trzydziesto-siedmiogodzinnem posiedzeniu, upadając ze znużenia i senności, rozbudzony przez woźnego, gdy nadeszła na niego kolej głosowania, otworzył na pół oczy, zawołał: śmierć — i znów zasnął.
Krótko żyli ci straszni szafarze śmierci. W dniu katastrofy 21 stycznia Robespier miał już tylko ośmnaście miesięcy do życia, Danton tylko piętnaście, Vergniaud. tylko dziewięć, Marat tylko pięć miesięcy i trzy tygodnie, a Lapelletier Saint-Fargeau tylko dzień jeden. Krótkie a straszliwe tchnienie ust ludzkich!
Trybuny publiczne, niby okno, lud miał otwarte do Konwencyi, a gdy okna nie wystarczało, otwierał drzwi i ulica wchodziła na Zgromadzenie. Te najścia tłumu na senat są jednem ze zjawisk najbardziej w historyi zdumiewających. Zwykle takie wtargnięcia były serdecznie przyjacielskie. Zaułki bratały się z krzesłem kurulnem. Straszna to jednak ta serdeczność ludu, który jednego dnia, w ciągu trzech godzin, zabrał armaty u Inwalidów i czterdzieści tysięcy karabinów. Co chwila defilady przerywały posiedzenie; były to deputacye dopuszczane do kratek, petycye, hołdy, ofiary. Honorowa dzida przedmieścia Świętego Antoniego wchodziła niesiona przez kobiety. Anglicy ofiarowali dwadzieścia tysięcy par trzewików dla bosych nóg naszych żołnierzy. „Obywatel Arnoux pisał „Monitor“ — proboszcz z Aubignan, dowódca batalionu z Drôme, chce iść ze swoim oddziałem do granicy i prosi, żeby zachowano mu jego probostwo.“ Delegowani sekcyj przybywali, dźwigając na noszach tace, patyny, kielichy, monstracye, stosy złota, srebra, pozłacane drogie srebra, ofiarowane ojczyźnie przez ów tłum w łachmanach, a w nagrodę żądali, by im pozwolono potańczyć karmaniolę wobec Konwencyi. Chénard, Narbonne i Vallière przychodzili śpiewać strofki na cześć „Góry.“ Sekcya Góry Białej przyniosła popiersie Leppelletiera, a jedna kobieta włożyła czerwoną czapkę na głowę prezesa, który ją^ pocałował. „Obywatelki Sekcyi Palanta rzucały kwiaty pod nogi prawodawców“; „Wychowanki ojczyzny“ przychodziły z muzyką na czele dziękować Konwencyi za to, że „przygotowała pomyślność wieku“; kobiety Sekcyi Gwardyj-Francuskich ofiarowały róże; kobiety Sekcyi Pól Elizejskich ofiarowały wieniec z liści dębowych; kobiety Sekcyi Temple przychodziły do kratek przysięgać, „że zaślubią tylko prawdziwych republikanów Sekcya Molier’a przyniosła model Franklina, który na mocy dekretu Konwencyi zawieszono na wieńcu posągu Wolności; Podrzutki, uznane Dziećmi Rzeczypospolitej, defilowały ubrane w barwy narodowe; panny Sekcyi Dziewięćdziesiątego Drugiego roku przyszły w długich białych sukniach, a nazajutrz „Monitor“ zawierał te słowa: „Prezes otrzymał bukiet z niewinnych rąk młodej piękności“. Mówcy kłaniali się tłuszczy i niekiedy jej pochlebiali, mówiąc do tłumu: „Jesteś nieomylny, jesteś nieskazitelny, jesteś bez zarzutu, jesteś szczytny.“ Lud jest trochę dzieckiem; lubi słodkie łakocie. Czasami rokosz przemknął przez Zgromadzenie; wpadał tam wściekły, a wychodził uciszony, jak Rodan, co przebiega jezioro Leman, w które wpadając błotnisty, wychodzi czysty i lazurowy.
Czasami znów działo się nie tak spokojnie i Henriot kazał przynosić przed drzwi Tuileryów ruszty do rozpalania kul.
Zgromadzenie to zresztą po swojemu służyło postępowi. Konwencya ogłosiła zasadę: „wolność obywatela kończy się tam, gdzie się wolnoć drugiego obywatela zaczyna,“ co w kilku wyrazach streszcza podstawy społeczności ludzkiej. Uznała świętość ubóstwa; uznała świętość kalectwa w ślepym i głuchoniemym, których powierzyła szczególnie pieczy państwa; uznała świętość macierzyństwa w uwiedzionych dziewczętach;, świętość dzieciństwa w sierotach, które przybierała w imieniu ojczyzny; świętość wreszcie niewinności w oskarżonym, a przez sąd uwolnionym, którego w takim razie wynagradzano. Potępiła handel murzynami; zniosła niewolnictwo. Ogłosiła solidarność obywatelską. Zadekretowała nauczanie bezpłatne. Uorganizowała wychowanie narodowe za pośrednictwem szkoły normalnej w Paryżu, szkoły centralnej w głównem mieście departamentowem i szkoły elementarnej w gminie. Utworzyła konserwatorya i muzeum. Zadeklarowała jedność kodeksu, jedność miar i wag i jedność rachunku przez wprowadzenie system u dziesiętnego. Dźwignęła finanse Francyi i po długiem bankructwie ustaliła kredyt publiczny. A wszystko to Konwencya zrobiła, mając we wnętrznościach swoich: hydrę Wandei, a na karku koalicyę europejską.
Konwencya — to miejsce wyjątkowe w dziejach, niezmierne. Były tu wszystkie typy ludzkie, nieludzkie i nadludzkie. Gromada antagonizmów godna epopei. Guillotin unika Davida, Bazire lży Chabota, Guadet wyszydza Saint-Justa, Vergniaud gardzi Dantonem, Louvet napada na Robespiera, Buzot ciska podejrzenia na Filipa Egalité, Chambon zniesławia Pache’a, wszyscy zaś nienawidzą i przeklinają Marata. A ile to jeszcze jest nazwisk godnych wspomnienia! Armonville, przezwany Czerwoną Czapką, bo podczas posiedzenia zawsze miał na głowie czapkę frygijską; był przyjacielem Robespiera, a jednak chciał, żeby po wielu innych zgilotynowano i jego także, jak mówił, dla utrzymania równowagi; Massieux, kolega i sobowtór poczciwego biskupa Lamourette, który z charakteru podobny był do swojego nazwiska i mógł je pocałunkowi przekazać; Lehardi z Morbihanu, który piętnem hańby znaczył księży bretońskich; ksiądz oratoryanin Dounou, który mawiał: „Zyskajmy na czasie“; Dubois-Crancé, do którego ucha zwykł był szeptać Marat; margrabia Chateauneuf, Laclos, Herault de Sechelles, który cofał się przed Henriotem, wołając: „Kanonierzy, do armat!“; Julien, który porównywał Górę do Termopylów; Gamon, co chciał, żeby jedną trybunę publiczną przeznaczono wyłącznie dla kobiet; Laloy, co w imieniu Zgromadzenia uczcił biskupa Gobel, który przybył do Konwencyi złożyć mitrę, a wdziać czapkę czerwoną; Lecomte, co przy tej sposobności zawołał: „Jak widzę, każdy dziś wypiera się charakteru kapłańskiego;“ Ferraud, przed którego ściętą głową skłonił się Boissy d’Anglas, zostawiając w historyi to pytanie: czy Boissy d’Anglas uczcił głowę, to jest ofiarę lub też dzidę, to jest morderców? dwaj bracia Duprat, jeden Góral, drugi Żyrondysta, którzy się nienawidzili podobnie jak bracia Chénier.
Z trybuny tej Konwencyi padają słówka tajemnicze, które niekiedy bez wiedzy mówcy, zdają się być wyrokami przeznaczenia i wskutek których czyny materyalne zdają się nabierać nagle jakiejś goryczy i roznamiętnienia, jakby się gniewały na usłyszane słowa. To, co się dzieje, zdaje się złościć na to, co się mówi; katastrofy wpadają wściekłe i jakby do ostateczności przywiedzione słowami ludzi. Zupełnie tak samo jeden odgłos w górach wystarcza do oberwania lawiny; jedno słówko pośpieszne sprawia straszne zburzenie. Gdyby nie mówiono, nie byłoby tego nieszczęścia. Rzekłbyś niekiedy, że wypadki są zapalczywe i gniewne.
W ten to sposób, wskutek źle zrozumianego słowa mówcy, spadła z rusztowania głowa królewnej Elżbiety[112].
Niepowściągliwość języka w Konwencyi była jakby prawem przepisana.
Pogróżki leciały i krzyżowały się w dyskusyi, jak iskry i płomienie w czasie pożaru. — Pétion: „Robespierze, przejdź do przedmiotu obrad.“ — Robespier: „Przedmiotem właśnie ty jesteś, Pétionie. Zobaszysz to zaraz.“ — Głos: „Śmierć Maratowi!“ — Marat: „ W dniu, w którym Marat zginie, nie będzie już Paryża, a w dniu, w którym Paryż zginie, nie będzie już Rzeczypospolitej.“ — Billaud-Varennes wstaje i mówi: „Chcemy...“ Barère mu przerywa: „Przemawiasz jak arystokrata.“ — Innego dnia Philipeaux żali się: „Jeden z członków dobył na mnie pałasza.“ — Audoin: „Prezesie, przywołaj zbójcę do porządku!“ — Prezes: „Poczekaj, aż go zabiję.“ — Panis: „Prezesie, więc ja ciebie przywołuję do porządku.“
Trybuny mieszały się do rozmowy i poufale tykały Zgromadzenie. Jednego dnia reprezentant Ruamps wchodzi na ^trybunę. Był on ułomny, miał jedno „biodro“ nierównie grubsze od drugiego. Jeden z widzów zawołał: — Hej, obróć-no się tym „tłustym policzkiem“ do prawicy! — Takich poufałości pozwalał sobie lud z Konwencyą. Raz jeden, w zgiełku 11-go kwietnia 1793 r., prezes kazał aresztować jednego krzykacza w trybunach.
Pewnego dnia — a świadkiem tego posiedzenia był stary Buonarotti[113] — Robespier zabiera głos i prawi dwie godziny, patrząc na Dantona już to prosto w oczy, co było groźnem, już to z ukosa, co było jeszcze groźniejszem. Pociski padają prosto w piersi Mówca kończy wybuchem oburzenia, pełnym słów złowrogich: „Znamy intrygantów, znamy przekupujących i przekupionych, znamy zdrajców; są oni w tem Zgromadzeniu. Słyszą nas, widzimy ich i nie spuszczamy z oczu. Niech spojrzą nad swoją głowę, a zobaczą tam miecz prawa; niech zajrzą w swoje sumienie, a zobaczą tam hańbę. Niech-że się więc strzegą! — A gdy Robespier skończył, Danton, z twarzą obróconą do sufitu, z oczyma na wpół przymkniętemu, zwiesiwszy jedną rękę na poręcz — swej ławki, rozparł się na niej niedbale i zaśpiewał półgłosem:
Które nie są długie, jeżeli są krótkie.
Złorzeczenia i przekleństwa wywołały repliki. — Spiskowcze! — Zbójco! — Zbrodniarzu! — Buntowniku! — Umiarkowańcze! — denuncyowano się przed popiersiem Brutusa które stało w sali. Apostrofy, groźby, obelgi, wyzywania. Wściekłe spojrzenia z obu stron, wygrażania pięścią, pistolety sterczące z kieszeni, sztylety nawpół dobyte z pochwy. Niezmierne rozpłomienienie trybuny. Niektórzy mówili tak, jakby już byli pod nożem gilotyny. Głowy kołysały się przerażone i straszne. Górale, Żyrondyści, Feulianci, Moderantyści, Terroryści, Jakobini i Franciszkańcy; ośmnastu księży.
Wszyscy ci ludzie — to kłęby dymu, rozwiane w przeróżnych kierunkach!
Taką była ta Konwencya.
Dziś, po ośmdziesięciu latach, ilekroć przed myślą człowieka, filozofa, czy historyka, ukaże się to Zgromadzenie, człowiek ten zatrzymuje się i rozmyśla. Niepodobna nie zamyśleć się wobec tego wielkiego korowodu cieniów.
Marat, jak zapowiedział Simonii Evrad, nazajutrz po rozmowie przy ulicy Pawiej poszedł do Konwencyi.
W Konwencyi był maratowski margrabia Ludwik de Montaut, ten sam, który ofiarował jej później zegar, w skazujący godziny według dziesiętnego systemu[114], osadzony na popiersiu Marata.
W chwili, gdy Marat wchodził, Chabot zbliżył się do Montaut’a.
— Były szlachcicu... — rzekł.
Montaut podniósł oczy.
Dlaczego nazywasz mnie byłym szlachcicem?
— Bo nim jesteś.
— Ja?
— Byłeś przecie margrabią.
— Nigdy!
— Ba!
— Mój ojciec był żołnierzem, mój dziad tkaczem.
— Co ty nam tu prawisz, Montaut?
— Nie nazywam się Montaut.
— Jakże się więc nazywasz?
— Nazywam się Maribon.
— W gruncie — rzekł Chabot — wszystko mi to jedno.
I szepnął do siebie:
— Każdy teraz nagwałt się wypiera margrabiostwa.
Marat zatrzymał się w lewem przejściu, patrząc na obu.
Za każdym razem, gdy Marat wchodził, powstawał szmer, lecz w dali. Dokoła niego milczano. Nie zważał na to. „Gardził skrzeczeniem Bagna“[115].
W półcieniu dolnych ławek, Coupe de l’Oise, Prunelle, Villars biskup, który był później członkiem akademii francuskiej, Boutroue, Petit, Plaichard, Bonet, Thibeaudeau, Valdruche, pokazywali go sobie palcem.
— Patrz, Marat.
— Więc nie chory?
— Chory, skoro w szlafroku.
— W szlafroku!
— Dalibóg, prawda!
— Wszystkiego sobie pozwala.
— Śmie tak przychodzić do Konwencyi!
— Ponieważ przyszedł raz uwieńczony laurem, to może teraz przychodzić w szlafroku.
— Miedziane czoło, a grynszpanowe zęby.
— Szlafrok zdaje się nowy.
— Z jakiej materyi?
— Rypsowy.
— W prążki
— Spójrz na wyłogi.
— Ze skóry.
— Tygrysiej.
— Nie, z gronostajów.
— Fałszywych.
— Ma i pończochy!
— To dziwna.
— I trzewiki ze sprzączkami.
— Srebrnemi!
— Nie przebaczą mu tego chodaki Camboulasa.
Na innych ławkach udawano, że nie widzą Rozmawiano o czem innem. Santhonax pod Dussaulx’a.
— Wiesz, Dussau!x.
— Co?
— Były hrabia de Brienne...
— Który siedział w więzieniu la Force z byłym de Villeroy?
— Tak.
— Znałem obu. I cóż?
— Tchórzyli do tego stopnia, że się kłaniali każdej czerwonej czapce każdego stróża i nie chcieli raz zagrać partyi pikiety dlatego, że im podano karty z królami i damami.
— Cóż tedy?
— Wczoraj ich zgilotynowano.
— Obu?
— Obu.
— Krótko mówiąc, jak się zachowywali w więzieniu.
— Nikczemnie.
— A jak się znaleźli na rusztowaniu?
— Odważnie.
Dussaulx zawołał:
— Łatwiej umrzeć niż żyć!
Barrere zabrał się do czytania raportu dotyczącego Wandei. Dziewięćset ludzi z Morbihan wyruszyło z armatami na pomoc miastu Nantes. Redon zagrożone było przez chłopów. Napadnięto Paimboeuf. Kilka statków krążyło pod Maindrin, by przeszkodzić wylądowaniu. Od Ingrande aż do Maure, cały lewy brzeg Loary najeżony był bateryami rojalistów. Trzy tysiące chłopów opanowało Pornic. Krzyczeli: Niech żyją Anglicy! List Santerre’a do Konwencyi, czytany przez Barrèra, kończył się temi słowy: „Siedem tysięcy chłopów napadło Vannes. Odparliśmy ich, zostawili w naszym ręku cztery armaty...“
— A ilu jest jeńców? — ktoś przerwał.
Barrere czytał dalej... — Post-scripturrf listu: „Nie mamy jeńców, bo już nie bierzemy żywcem“[116].
Marat, wciąż nieruchomy, nie słuchał; zdawał się zatopiony w jakiejś ważnej myśli.
Trzymał w ręku i miął w palcach papier, na którym mógłby ktoś, rozwinąwszy go, wyczytać te kilka wierszy, pisanych ręką Momoro’a, a będących prawdopodobnie odpowiedzią na zadane przez Marata pytanie:
„Nic nie poradzi przeciw wszechpotędze komisarzy delegowanych, zwłaszcza komisarzy Komitetu Ocalenia Publicznego. Genissieux napróżno wyrzekł na posiedzeniu 6 go maja: Każdy komisarz jest więcej niż królem, nic to nie pomaga. Są panami życia i śmierci. Masade w Angers, Trullard w Saint-Amand, Nyon przy generale Marcé, Parrein przy armii w Sables, Millier przy armii w Niort — są wszechwładni. Klub Jakobinów posunął się nawet do zamianowania Parrein’a generałem brygady. Okoliczności do wszystkiego upoważniają. Delegowany Komitet Ocalenia Publicznego trzyma na wodzy generała naczelnie dowodzącego.“
Marat przestał miąć papier, schował go do kieszeni i zbliżył się zwolna do Montauta i Chabota, którzy, zajęci rozmową, nie widzieli go wchodzącego.
Chabot mówił:
— Maribon, czy tam Montaut, posłuchajno: wracam z Komitetu Ocalenia Publicznego.
— Cóż tam robią?
— Oddają szlachcica pod dozór księdzu.
— Ach!
— Szlachcica, jak ty...
— Nie jestem szlachcicem — rzekł Montaut.
— Księdza...
— Jak ty.
— Nie jestem księdzem — rzekł Chabot.
Rozśmieli się obaj.
— Wytłómacz tę zagadkę — rzekł Montaut.
— Oto tak. Ksiądz, nazwiskiem Cimourdain, został delegowanym z nieograniczonem pełnomocnictwem przy pewnym wicehrabi, nazwiskiem Gauvain; ten wice-hrabia dowodzi kolumną ekspedycyjną armii Wybrzeży. Idzie o to, aby szlachcic nie mógł szachrować, a ksiądz zdradzać.
— Rzecz prosta — odparł Montaut. — Trzeba tylko śmierć do tego domieszać.
— Po to właśnie przychodzę — odezwał się Marat.
Rozmawiający podnieśli głowy.
— Dzień dobry, Maracie — rzekł Chabot — rzadko bywasz na naszych posiedzeniach.
— Doktór zalecił mi kąpiele — odpowiedział Marat.
— Nie należy dowierzać kąpielom; Seneka umarł w kąpieli.
Marat się uśmiechnął.
— Niema tu, Chabocie, Nerona.
— Jesteś ty — rzekł głos gromki.
Był to Danton, idący ku swojej ławce.
Marat się nie odwrócił.
Nachylił głowę pomiędzy twarze Montauta i Chabota.
— Słuchajcie — mówił — przychodzę tu w ważnej sprawie; trzeba, by jeden z nas trzech przedstawił dziś Konwencyi projekt dekretu.
— Nie ja — rzekł Montaut — nie słuchają mnie; jestem margrabią.
— Mnie także — rzekł Chabot — nie słuchają; jestem kapucynem.
— I mnie także — rzekł Marat — nie słuchają; jestem Maratem.
Nastąpiła chwila milczenia.
Głęboko zamyślonego Marata nie łatwo było wybadywać; Montaut atoli spróbował go zapytać.
— Jakiegoż to, Maracie, chcesz dekretu?
— Dekretu karzącego śmiercią każdego dowódcę, któryby dozwolił uciec wziętemu do niewoli buntownikowi.
Chabot wtrącił.
— Ten dekret już istnieje, zagłosowano go w końcu kwietnia.
— Zatem tak jakby wcale nie istniał — rzekł Marat. — Wszędzie, w całej Wandei, każdy pomaga wymykać się jeńcom, a kto ich przechowuje, nie bywa karany.
— Bo dekret stracił na sile.
— Należy mu całą moc przywrócić.
— Bezwątpienia.
— I zabrać w tym celu glos Konwencyi — rzekł Marat.
— Nie potrzeba na to Konwencyi — odparł Chabot — Komitet Ocalenia Publicznego wystarczy.
— Cel — dodał Montaut — będzie dopięty, jeżeli Komitet Ocalenia Publicznego każę rozlepić dekret we wszystkich gminach Wandei, a przytem da jeden i drugi dobry przykład.
— Na ważniejszych głowach — rzekł Chabot — na generałach.
— W rzeczy samej, to wystarczy — mruknął Marat.
— Maracie — mówił dalej Chabot — idź ty sam powiedzieć to Komitetowi Ocalenia Publicznego.
Marat spojrzał mu bystro w oczy, co nawet dla Chabota nie było przyjemnem, i rzekł:
— Komitet Ocalenia Publicznego, to u Robespiera; ja nie bywam u niego.
— Pójdę ja — powiedział Montaut.
— Dobrze — odparł Marat.
Nazajutrz wysiano na wszystkie strony rozkaz Komitetu Ocalenia Publicznego, zalecający rozlepić po wszystkich miastach i wioskach Wandei i ściśle wykoywać dekret, który stanowił karę śmierci za wszelkie wspólnictwo w ucieczce z niewoli rozbójników i powstańców.
Ten dekret był pierwszym dopiero krokiem; Konwencya miała iść dalej. W parę miesięcy potem, 11 bramair’a II go roku rzeczypospolitej (w listopadzie 1793), z powodu Lavala, który przyjął do swego domu Wandejczyków uciekających, zadekretowała, ze każde miasto, dające schronienie buntownikom, będzie zburzone i zniszczone.
Ze swej strony monarchowie europejscy, w manifeście księcia Brunświckiego, wydanym z natchnienia emigrantów i zredagowanym przez margrabiego de Linnon, intendenta księcia Orleańskiego, oświadczyli, że każdy Francuz, ujęty z bronią w ręku będzie rozstrzelany, a jeśli choć jeden włos spadnie z głowy króla, Paryż zostanie z ziemią zrównany.
— W owym czasie było w Bretanii siedm pusze straszliwych. Wandea to bunt księży. Bunt ten mir puszczę za pomocnika. Ciemności wspierała się wzajem.
Te siedm czarnych puszcz Bretanii były: puszcza Fougeres, zagradzająca drogę pomiędzy Dol a Avranches; puszcza Prince, mająca ośm mil obwodu, puszcza Paimpont, pełna wąwozów i strumieni niedostępna prawie od strony Baignon, z łatwym odwrotem na Concornet, mieścinę rojalistowską; puszcza Rennes, w której słychać było dzwonienie na gwałt w parafiach republikańskich, licznych zawsze przy miastach; tam to Puysaye przyprawił o zgubę Focarda; puszcza Machecoul, której zwierzyną był Charette; puszcza Garnache, należąca do La Tremoille’ów, Gauvain’ow i Rohanów; puszcza Brocéliande, siedziba czarownic.
Jeden ze szlachty bretońskiej nosił tytuł „Pana Siedmiu Lasów.“ Był-to wicehrabia de Fontenay, książę bretoński. Istniał bowiem książę bretoński, oddzielnie od księcia francuskiego. Rohanowie byli książętami bretońskimi.
Możnaby napisać oddzielną historyę puszcz bretońskich od 1792 do 1800 roku, któraby do wielkiej sprawy wandejskiej przymieszała się jak legenda.
Historya ma swoją prawdę, a legenda swoją. Prawda legendowa jest innej natury, niż prawda historyczna. Prawda legendowa, to zmyślenie, którego wynikiem jest rzeczywistość. W reszcie historya i legenda mają cel jeden: przedstawić w człowieku chwilowym człowieka wiekuistego.
Wandea nie może być dokładnie wyjaśniona, jeżeli legenda nie uzupełni historyi; całość potrzebuje historyi, szczegóły legendy.
Powiedzmy, że Wandea warta tego zachodu. Wandea jest cudem.
Ta Wojna Prostaków, tak bezrozumna, a taka świetna, obmierzła a wspaniała, była utrapieniem, z którego Francya może się pysznić. Wandea, to rana, która jest chwałą.
Ludzkość miewa w pewnych chwilach swoje zagadki, zagadki, z których dla mędrców tryska światło, a które prostaczków pogrążają w ciemnościach, gwałtach i barbarzyństwie. Filozof waha się ich obwiniać. Bierze on w rachubę ów zamęt, jaki sprawiają zagadnienia. Zagadnienia nie przechodzą bez rozpostarcia, jak chmury, cienie pod sobą.
Chcąc zrozumieć Wandeę, należy wyobrazić sobie takie przeciwieństwa, jak rewolucya francuska i chłop bretoński. Wobec tych bezprzykładnych wypadków, wobec olbrzymiej groźby wszystkich naraz dobrodziejstw, wybuchu gniewu cywilizacyi, nadmiaru szalonego postępu, niezmiernego i niezrozumianego ulepszenia — trzeba postawić tego człowieka zdziczałego, surowego i dziwnego, o jasnych oczach i długich włosach, który żyje mlekiem i kasztanami, zadowala się swą chatą, swym płotem i rowem, rozróżnia każdą wieś sąsiednią po głosie jej dzwonu; pije tylko wodę, chodzi w skórzanym kaftanie, wyszywanym jedwabiem, grubym a haftowanym; centkuje swe suknie, jak przodkowie jego, Celtowie, tatuowali sobie twarze; szanuje swego pana, choćby cierpiał od niego; mówi językiem zamarłym, co myśl jego trzymało jakby w grobie zamkniętą; kłuje swe woły, by je zagnać, ostrzy swe kosy, piele tatarkę, miesi swój placek gryczany, szanuje przedewszystkiem swój pług, a potem swą babkę; wierzy w Najświętszą Pannę i w Białą damę; modli się przed ołtarzem i przy sterczącym na stepie głazie tajemniczym; rolnikiem jest na równinie, rybakiem na wybrzeżu, kłusownikiem w zaroślach; kocha swych królów, swych panów, swych księży i swoje wszy; słucha posępnie morza, stojąc całemi godzinami nieruchomie na bezludnym brzegu.
Czy ów ślepy mógł przyjąć ową jasność?
Wieśniak ma dwa punkty oparcia: pole, które go żywi, i las, który go kryje.
Czem były puszcze bretońskie, trudnoby dziś sobie wyobrazić; były to miasta. Nic głuchszego, nic bardziej niemego i nic dzikszego nad te nierozwikłane plątaniny gałęzi i cierni; rozległe te zarośla były siedliskiem nieruchomości i ciszy. Niema pustyni, któraby wyglądała martwiej i bardziej grobowo; gdyby można było nagle jednym, nakształt błyskawicy, zamachem, ściąć te drzewa, ujrzanoby naraz w owej pomroce mrowisko ludzi.
Okrągłe i wązkie studnie, zasłonięte od zewnątrz pokrywami z kamieni i gałęzi, prostopadłe, potem poziome, rozszerzające się lejkowato pod ziemią i przytykające do ciemnych komnat — ot, co Kambyzes znalazł w Egipcie, a Westermann w Bretanii; tam było to na pustyni, tu w puszczy; w lochach egipskich byli umarli, w lochach Bretanii żywi. Jedna z najdzikszych polan w puszczy Misdon, podziurawiona cała galeryami i celami, w których krążył tu i tam lud tajemniczy, nazywała się Wielkie-Miasto. Inna polana, niemniej bezludna na zewnątrz, a wewnątrz niemniej zaludniona, nazywała się Placem Królewskim.
Życie to podziemne istniało w Bretanii od niepamiętnych wieków. Po wszystkie czasy człowiek uchodził przed człowiekiem. Ztąd owe jamy gadów, wyryte pod drzewami. Sięgały one jeszcze epoki druidów, a niektóre z tych pieczar były tak dawne, jak dolmeny[117]. Poczwary legendowe i historyczne potwory, wszystko to przeszło po tym ponurym kraju: Teutatès, Cezar, Hoël, Neomon, Geoffroy angielski, Allan Żelazna Rękawica, Piotr Mauclerc, dom francuski de Blois, dom angielski Monfortów, królowie i książęta, dziewięciu baronów Bretanii, sędziowie Wielkich-Dni[118], hrabiowie z Nantes, wiodący spory z hrabiami z Rennes, przewodnicy po drogach, opryszki bandy żołnierstwa, René II, wicehrabia de Rohan, rządcy królewscy, „dobry książę de Chaulnes“, który wieszał chłopów pod oknami pani de Sevigné, rzezie pańskie w piętnastym wieku, w szesnastym i siedemnastym wojny religijne, w ośmnastym trzydzieści tysięcy psów, ułożonych do polowania na ludzi. Ludowi tak strasznie traktowanemu pozostawało tylko zniknąć. Troglodyci (mieszkańcy grot i podziemi), uchodząc przed Celtami, Celtowie, uchodząc przed Rzymianami, Bretonowie, uchodząc przed Normandami, hugonoci, uchodząc przed katolikami, przemytnicy, uchodząc przed strażnikami, wszyscy z kolei chronili się najprzód po puszczach, a potem pod ziemią. Tak się ratują zwierzęta. Do tego to tyrania doprowadza narody. Od dwóch tysięcy lat despotyzm wszelkiego rodzaju: podbój, feodalizm, fanatyzm, fiskalność, osaczał tę Bretanię nieszczęsną i zrozpaczoną; coś nakształt obławy nieubłaganej, która po to tylko pod jedną nikła postacią, aby się wznowić pod inną. Ludzie zakopywali się w ziemię.
Trwoga, która jest pewnego rodzaju gniewem, była gotową w duszach, a jaskinie w puszczach były gotowe — gdy wybuchnęła rzeczpospolita francuska. Bretania zbuntowała się, biorąc to wyzwolenie jej siłą za ucisk. Zwykły błąd niewolników.
Tragiczne puszcze bretońskie podjęły dawną swą rolę i stały się służebnikami i wspólnikami tego powstania, podobnie jak wszystkich poprzednich.
Podziemie takiej puszczy podobne było do skały przez polipy utwrorzonej, poprzebijanej i powierconej, według planu niewiadomego, we wszystkich kierunkach, przekopami, celkami i galeryami. Każda z takich ciemnych celek mogła pomieścić pięciu do sześciu ludzi. Co prawda, trudno tam było oddychać. Są pewne, zadziwiające cyfry, dające wyobrażenie o potężnej organizacyi tego szerokiego buntu chłopów. W Ille-et-Vilaine, w lesie Pertre, schronieniu księcia Talmont, nie słyszano ludzkiego oddechu, nie dojrzano śladu człowieka, a było w nim dziesięć tysięcy ludzi z Focardem; w Morbihan, w lesie Meulac, nie widziano żywej duszy, a było tam ośm tysięcy. A przecież oba te lasy, Pertre i Meu’ac, nie liczą się do wielkich puszcz bretońskich. Przejście przez nie było straszliwe. Zdradzieckie zarośla, pełne zbrojnych ludzi, przycupniętych w pewnego rodzaju podziemnym labiryncie, były niby ogromne ukryte gąbki, z których pod naciśnięciem olbrzymiej stopy rewolucyi tryskała wojna domowa.
Niedostrzeżone bataliony czyhały w zasadzkach. Armie niedostrzeżone czołgały się pod armiami rzeczypospolitej, wychodziły nagle z pod ziemi i powracały zkąd wyszły; wyskakiwały niezliczone i przepadały; miały dar wszędobytności i rozpraszania się; raz lodozwały, a potem kurzawa; ogromy mogące się kurczyć i maleć; olbrzymy w walce, karły w znikaniu. Jaguary z obyczajami kretów.
Nietylko puszcze — były i lasy. Podobnie jak pod miastami są wsie, tak pod puszczami były zarośla. Puszcze łączyły się z labiryntem porozrzucanych wszędy lasów. Dawne zamki, które były twierdzami, wioski, które były obozami, folwarki, które były zagrodami zasadzek i matni, osady przekopane rowami i opalisadowane drzewami, oto oczka tej sieci w którą wpadły armie rzeczypospolitej.
Ogół tego wszystkiego stanowił to, co nazywano Bocage.
Był las Misdon, pośrodku którego znajdował się staw, i który zajmował Jan Chouan; był las Gennes, który zajmował Taillefer; był las Huisserie, który zajmował Gouge-le-Bruant; las Chamie, który zajmował Courtillé-le-Betard, przezwany Pawłem Apostołem, dowódca obozu Czarnej-Krowy; las Burgault, zajmowany przez owego zagadkowego Pana Jakóba, którego czekał zgon tajemniczy w podziemiach Juvardeil; był las Charreau, w którym Pimousse i Mały-Książę, atakowani przez garnizon z Châteauneuf, porywali na ręce grenadyerów republikańskich z szeregów, unosząc ich jako jeńców; las Heureserie, świadek rozproszenia kolumny z Longue-Faye; las Aulne, z którego pilnowano drogi pomiędzy Rennes a Laval; las Gravelle, który pewien książę La Tremouille wygrał w kręgle;. las Lorges w Côte du-Nord, w którym Karol de Boishardy władał po Bernardzie de Villeneuve; las Bagnard w pobliżu Fontenay, gdzie Lescure wydał bitwę Chalbusowi, a ten ją przyjął, choć był jeden przeciw pięciu; las Durondais, o który spierali się niegd37ś Allan Redru i Herispoux, synowie Karola Łysego; las Wilcza Jama, na skraju tego piaskowiska, na którem Coquereau kazał ścinać jeńców; las Krzyż Wojenny, który słyszał obelgi homeryczne, jakie miotali Srebrna-Noga i Morière; las Saudraie, któryśmy już widzieli przetrząsanym przez batalion paryzki. Było jeszcze wiele innych.
W wielu tych puszczach i lasach znajdowały się nietylko wioski podziemne, dokoła jamy wodza ugrupowane; były tam jeszcze prawdziwe sioła nizkich szałasów, ukrytych pod drzewami, tak licznych, że las niekiedy był niemi przepelniony. Dym często je wydawał. Dwa z takich sioł w lesie Misdon stały się sławne: Lorreèe w blizkości stawu i grupa chatek od strony Saint-Quen-les-Toits, nazwana Ruede-Bau.
Kobiety mieszkały w szałasach, a mężczyźni w podziemiach. Zużytkowano w tej wojnie galerye wróżek i stare podkopy celtyckie. Wkopanym w ziemię przynoszono pożywienie. Byli tacy, którzy zapomnieni, pomarli z głodu. Byli to zresztą niezdary, co nie umieli otworzyć sobie swych kryjówek. Pokrywa z mchu i gałęzi była zwykle tak sztucznie zrobiona, że niepodobna było dostrzedz jej z zewnątrz w trawie, a wewnątrz łatwo się otwierała i zamykała. Bardzo starannie brano się do robienia tych kryjówek; wykopaną z nich ziemię wrzucano do jakiego stawu poblizkiego, a otwór do nich i grunt dokoła osłonięte były mchem i paprocią. Schronienie takie nazywało się „lożą. Było tam dobrze, o ile dobrze być może bez światła, bez ognia, bez chleba i beż powietrza.
Powrót nieostrożny na powierzchnię, wygrzebanie się z ziemi nie w porę, groziło niebezpieczeństwem. Można było znaleźć się między nogami armii przechodzącej. Lasy są groźne; są to sidła o podwójnym zatrzasku. Niebiescy nie śmieli wchodzić, Biali nie śmieli wychodzić.
Nudzili się ludzie w tych jam ach zwierzęcych. Czasami, nie zważając na wszelkie niebezpieczeństwa wychodzili nocą potańczyć na poblizkiem piaskowisku. Modlili się wreszcie dla zabicia czasu. „Przez cały dzień mówi Bourdoiseau — Jan Chouan kazał nam odmawiać różaniec.“ Z nadejściem pory niepodobna prawie było powstrzymać ludzi z Dolnej Mayenny od wyjścia z kryjówek dla udania się na zabawę podczas dożynków. Niektórzy mieli swoje szczególne pomysły. „Denys — mówi Franche-Montage — przebierał się za kobietę, aby iść na komedyę do Laval; potem wracał do swojej nory.“
Ludzie ci wychodzili znienacka do walki, opuszczali jamę dla grobu. Niekiedy podnosząc pokrycie swego dołu, nasłuchiwali, czy nie walczono w oddali, bój uchem śledzili. Ogień republikanów był regularny, rojalistów przerywany; to im służyło za wskazówkę. Jeżeli ogień plutonowy nagle ustawał znaczyło to, że rojaliści byli pobici; jeżeli strzały przerywane rozlegały się coraz dalej, znaczyło to, że wzięli górę. Biali ścigali zawsze, Niebiescy nigdy bo mieli kraj przeciw sobie.
Podziemni ci wojownicy byli nad podziw dobrze uwiadamiani. Nic szybszego nad ich komunikacye, nic bardziej tajemniczego. Pozrywali wszystkie mosty, porozbierali wszystkie wozy i mieli sposób wszystko sobie powiedzieć, o wszystkiem się ostrzedz. Stacye posłańców pourządzane były od lasu do lasu, od wioski do wioski, od folwarku do folwarku, od chaty do chaty, od krzaka do krzaka.
Jakiś tam chłop z głupowatą miną szedł sobie spokojnie, niosąc depesze w wydrążonym kiju.
Dawny członek konstytuanty, Boétidoux, dostarczał do przejścia tam i napowrót, z jednego końca Bretanii na drugi, paszportów republikańskich nowego wzoru, których ten zdrajca miał całe pliki, z okienkiem na wpisanie nazwiska. Niepodobna było złapać na niczem. Tajemnice, mówi Puysaje,[119] o których wiedziało przeszło czterykroć sto tysięcy ludzi, święcie były dochowane.
Zdawało się, że ten czworobok, zamknięty od południa linią z Sables do Thouars, od wschodu linią z Thouars do Saumur i rzeką Thoué, od północy Loarą, a od zachodu oceanem, posiadał jeden system nerwowy i że jeden punkt tego gruntu nie mógł zadrgnąć, aby się cały grunt nie wstrząsnął. W mgnieniu oka otrzymywano w Luçon wiadomość z Noirmoutier i obóz w La Loué wiedział, co robił obóz w Croix-Morineau. Rzekłbyś, że ptaki wmieszały się w tę sprawę. Hoche pisał 7-go messidora III roku rzeczypospolitej: „Możnaby mniemać, że mają telegrafy.“: Były-to klany, jak w Szkocyi. Każda parafia miała swego dowódcę. Mój ojciec odbył tę wojnę, mogę więc o niej mówić.
Wielu miało tylko piki. Dobrej jednak broni myśliwskiej było obficie. Niema zręczniejszych strzelców nad kłusowników z Bocage i przemytników z Loroux. Dziwni to byli wojownicy, straszni i nieustraszeni. Dekret, nakazujący pobór trzykroć sto tysięcy rekrutów, wywołał uderzenie na gwałt w dzwony sześciuset wiosek. Iskra pożaru zabłysła naraz na wszystkich punktach. W Poitou i w Anjou w jednym i tymże dniu nastąpił wybuch. Pierwszy odgłos tej burzy usłyszano już 1792 r. 8-go lipca, to jest na miesiąc przed 10-ym sierpnia, na landzie Kerbader. Allan Redeler, dziś zapomniany, był zwiastunem La-Rochejaquelein’a i Jana Chouan’a. Rojaliści pod karą śmierci zmuszali do wyruszenia wszystkich ludzi zdrowych i w sile wdeku. Brali w rekwizycyę konie, wozy, żywność. Topinaud miał odrazu trzy tysiące żołnierzy, Cathelineau dziesięć tysięcy, Stofflet dwadzieścia tysięcy, a Charette owładnął Noirmoutier. Wicehrabia Scépeaux poruszył Górne Anjou, kawaler Dieurie okolicę między Vilaine’ą a Loarą, Tristan-Pustelnik Dolną Mayennę, golibroda Gaston miasto Guemenée, a ksiądz Bernier resztę. Niewiele było potrzeba do podburzenia tego mrowia. Umieszczano w cymboryum sprzysiężonego proboszcza rządowego, „księdza przysięgłego,“ jak go nazywano, dużego kota czarnego, który podczas mszy nagle wyskakiwał. To dyabeł — krzyczeli chłopi i cały okręg powstawał. Podmuch do tego pożaru wychodził z konfesyonałów. Do natarcia na Niebieskich i przesadzania parowów mieli swe długie na piętnaście stóp odsadzki, broń do walki i ucieczki. Podczas najsilniej wrzącego boju, gdy, uderzając na czworoboki republikańskie, napotkali w polu bitwy krzyż lub kaplicę, padali na kolana i odmawiali pod gradem kul pacierze; skończywszy różaniec, podnosili się i uderzali na nieprzyjaciela. Co za olbrzymy, niestety! Nabijali broń w biegu, był to ich talent. Wmawiano w nich, co chciano; ich księża pokazywali im innych księży z czerwoną na szyi pręgą od zaciśniętego sznureczka, mówiąc: „To gilotynowani, co zmartwychwstali.“ Mieli swoje przystępy rycerskości; uczcili zwłoki Fasque’a, chorążego republikańskiego, który dał się zarąbać, nie wypuściwszy z ręki sztandaru. Chłopi ci umieli przedrwiwać; o pożenionych księżach republikańskich mówili: „byli bez pijuski, teraz są bez spodni“[120]. Z początku bali się armat, potem rzucali się na nie z kijami i zdobywali. Zdobyli najprzód piękną armatę śpiżową, którą nazwali „Missyonarz“; potem drugą, pochodzącą z czasów wojen katolickich, z wyrytym na niej herbem kardynała Richelieu i postacią Najświętszej Panny; nazwali ją „Marya Joanna.“ Z utratą Fontenay stracili i Maryę Joannę, przy której padło, nie cofnąwszy się ani kroku, sześciuset chłopów. Potem zdobyli znów Fontenay dla odzyskania Maryi Joanny, którą odprowadzili pod liliowym sztandarem, obsypując kwiatanu i każąc całować spotykanym po drodze kobietom. Ale dwie armaty — to mało. Stofflet zdobył Maryę Joannę; Cathelineau, zazdroszcząc mu, wyruszył z Pin-en-Mange, przypuścił szturm do Jallais i wziął trzecią armatę; Forest uderzył na Saint-Florent i wziął czwartą. Dwaj inni dowódcy Chouppes i Saint-Poł lepiej sobie poczęli, porobili z pniaków udane działa i manekinowych kanonierów i z tą artyleryą, z której sami grubo się śmiali, odparli Niebieskich pod Mareuil. Była to ich epoka najświetniejsza. Później, gdy Chalbos zmusił La Marsonière’a do ucieczki, chłopi na shańbionem polu bitwy zostawili trzydzieści dwa działa z herbami Anglii. Anglia opłacała wówczas książąt francuskich i posyłano „pieniądze jego wysokości“ (pisał Nantiat 10 marca 1894), gdyż wytłómaczono Pittowi, że tak przystało.“ Mellinet w raporcie z 31 marca mówi: „Okrzykiem buntowników jest: Niech żyją Anglicy.“ Chłopi nie ociągali się z rabunkiem. Pobożni ci ludzie byli złodziejami. Dzicy mają swoje wady. Przez nie to dobiera się z czasem do nich cywilizacya. Puysaye mówi w tomie II-im na stronie 187: „Ochroniłem kilka razy miasteczko Plélan od rabunku;“ a dalej na str. 434, odmawia sobie wejścia do Montfort: „Obszedłem dokoła, aby uniknąć rabunku domów jakobińskich.“ Splondrowali Cholet; złupili Challans. Gdy się im nie powiodło pochwycić Granville, zrabowali VilleDieu. Zwali „masą jakobińską“ wieśniaków, którzy trzymali z Niebieskimi, i tępili ich zawzięciej, niż innych. Lubili rzeź, jak żołnierze, a mord, jak rozbójnicy. Mieli upodobanie w rozstrzeliwaniu „wałkoniów,“ to jest mieszczan. W Fontenay, jeden z ich księży, proboszcz Barbotin, zabił starca pałaszem. W Saint-Germain-sur-Ille[121], pewien ich dowódca, szlachcic, zastrzelił prokuratora gminy i zabrał mu zegarek. W Machecoul urządzili regularną rzeź republikanów, szeregiem, po trzydziestu dziennie; trwało to pięć tygodni; każdy szereg trzydziestu skazanych nazywano „różańcem. “ Stawiano go nad wykopanym dołem i strzelano; rozstrzeliwani upadali w dół, czasem żyjący jeszcze; zakopywano ich bez skrupułu. Widzieliśmy wznowienie tego obyczaju[122]. Jourbert, prezydent okręgowy, miał ręce w napięstkach odpiłowane. Nakładali jeńcom Niebieskim ostre dyby, umyślnie kute w tym celu. Zabijali ich na placach publicznych pałkami, otrębując pojezdne. Charette, który podpisywał się: „Braterstwo, kawaler Charette,“ i który, jak Marat, zamiast czapki nosił chustkę związaną na czole, spalił miasto Pornic i mieszkańców razem z domami. W tymże czasie Carrier był postrachem. Odpowiadano terroryzmem na terroryzm. Powstaniec bretoński wyglądał tak prawie, jak powstaniec grecki: krótki kaftan, strzelba przewieszona przez ramię, nagolenniki, szerokie szarawary nakształt tureckich, słowem, chłop podobny był do klefta. Henryk La Rochejacquelein wybrał się w dwudziestym pierwszym roku życia na tę wojnę z kijem i parą pistoletów. Armia wandejska liczyła sto pięćdziesiąt cztery dywizye. Prowadziła regularne oblężenie; przez trzy dni blokowała Bressuire. Dziesięć tysięcy chłopów bombardowało raz w Wielki Piątek miasto Sables, kulami rozpalonemi. Udało im się zniszczyć w jednym dniu czternaście obozów republikańskich od Montigne do Courbeveilles. W Tours słyszano z wysokiego muru tę pyszną rozmowę La Rochejacquelein’a z chłopem: — Karol! — Jestem, panie. — Stanę ci na ramionach. — Stawaj pan. — Daj mi swą strzelbę. Oto jest. — I La Rochejacquelein wskoczył do miasta; wzięto bez drabin te wieże, które Duguesclin oblegać musiał. Woleli nabój niż luidora. Płakali, tracąc z oczu swoją dzwonnicę. Ucieczkę uważali za rzecz zupełnie naturalną; dowódcy ich wtedy wołali: „Rzucajcie chodaki, a trzymajcie strzelby!“ Gdy brakło amunicyi, odmawiali różaniec i szli zabierać proch z wozów artyleryi republikańskiej; później d’Elbee żądał go od Anglików. Za zbliżeniem się nieprzyjaciela, ukrywali swych rannych w wysokiem zbożu lub paprociach, a po skończonej rozprawie napowrót ich zabierali. Nie mieli mundurów. Odzież ich była poszarpana. Chłop i szlachcic ubierał się w pierwsze lepsze łachmany. Roger Mouliniers nosił turban i dolman, zabrane z garderoby teatru w Fléche; kawaler Beauvilliers chodził w mundurze prokuratora i w kapeluszu kobiecym, pod którym miał czapkę wełnianą. Wszyscy nosili szarfy i białe pasy. Stopnie odznaczały się węzłami. Stofflet miał węzeł czerwony; La Rochejacquelein węzeł czarny; Wimpfen, pół-żyrondysta, który zresztą nie wyszedł z Normadyi, nosił naramiennik karabinierów z Caen. Mieli w szeregach swoich kobiety: panią Lesbure, która została później panią La Rochejaquelein, Teresę Mollien, kochankę La Rouarie, która spaliła listę naczelników parafij; panią La Rochefoucauld, piękną, młodą, z szablą w ręku, szykującą chłopów u stóp wieżycy zamku Puy-Rousseau, i ową Antoinettę Adams, zwaną kawalerem Adams, tak waleczną, że wziętą do niewoli, rozstrzelano, ale stojącą, przez uszanowanie dla niej. Okrutne były te czasy bohaterskie. Dochodzono do wściekłości. Pani Lescure tratowała umyślnie koniem republikanów, rozciągniętych na polu bitwy; „zabitych“ — jak mówi sama — może tylko rannych. Mężczyźni czasem zdradzali, kobiety nigdy. Panna Fleury, artystka teatru Francuskiego, przeszła od La Rouarie do Marata, lecz z miłości. Dowódcy byli częstokroć takimiż nieukami jak żołnierze; pan de Sapinau nie znał pisowni; pisał: „nous orions de notre cauté. “ Wodzowie nienawidzili się wzajem; dowódcy z nizin bagnistych (Marais) krzyczeli: „Precz z górnymi!“ Jazdę nieliczną mieli i trudno ją było utworzyć. Puysaye pisze: „Ten, który mi daje z ochotą dwóch swoich synów, stygnie w zapale, gdy żądam od niego jednego konia.“ Odsadzki, widły, kosy stare i nowe strzelby, kordelasy myśliwskie, rożny, pałki okute i nabite gwoździami, to był ich oręż. Niektórzy nosili na plecach złożone na krzyż dwie trupie kości. Napadali z głośnym krzykiem, zjawiali się nagle, zewsząd: z zarośli, ze wzgórz, zpośród gałęzi, z dróg w jarach; szykowali się, to jest rozwijali w półkole, zabijali, tępili, druzgotali i rozpraszali się. Przechodząc przez miasteczko republikańskie, ścinali Drzewo Wolności, palili je i tańczyli dokoła ognia. Każdy ich pochód odbywał się nocą. Reguła Wandejczyka: zawsze być niespodzianym. Robili po piętnaście mil w milczeniu, nie zgiąwszy w przechodzie swoim źdźbła trawy. Z nadejściem wieczoru, po oznaczeniu przez dowódców na radzie wojennej miejsca, w którem zaskoczyć mieli posterunek republikański, nabijali broń, szeptali pacierze, zdejmowali chodaki i ciągnęli długiemi kolumnami, przez lasy boso, po mchu i krzakach, bez szelestu, nie mówiąc ani słowa, tłumiąc oddech. Pochód kotów w ciemności.
Lato 1792 było bardzo dżdżyste; lato 1793 bardzo gorące. Skutkiem wojny domowej nie było prawie, rzec można, dróg w Bretanii. Jeżdżono wszędy, dzięki piękności lata. Najlepszą drogą jest sucha ziemia.
W końcu jednego z pogodnych dni lipca, w godzinę może po zachodzie słońca, jeździec, przybywający od strony Avranches, zatrzymał się przed małą oberżą przy wjeździe do Pontorson, zwaną Croix-Branchard, na której szyldzie przed kilkoma laty jeszcze czytano: „Dobry jabłecznik na kubki.“ Cały dzień było gorąco, lecz wieczorem wiatr począł powiewać.
Podróżny owinięty był obszernym płaszczem, który okrywał grzbiet konia. Na głowie miał szeroki kapelusz z trójkolorową kokardą, co było poniekąd zuchwalstwem w tym kraju płotów i strzałów, gdzie trójkolorową kokardę brano na cel. Płaszcz, spięty pod szyją, rozsuwał się nieco na piersiach i można było dostrzedz pod nim pas trójkolorowy, oraz wystające z za niego dwie kolby pistoletów. Z pod płaszcza zwieszała się szabla.
Na odgłos kroków zatrzymującego się konia otworzono drzwi oberży i wyszedł oberżysta z latarnią w ręku. Była to pora pośrednia pomiędzy dniem a nocą; widno było na drodze, a ciemno w mieszkaniu.
Oberżysta spojrzał na kokardę.
— Obywatelu — rzekł — zatrzymasz się tu?
— Nie.
— A dokąd jedziesz?
— Do Dol.
— W takim razie wracaj do Avranches albo pozostań w Pontorson.
— Dlaczego?
— Bo w Dol teraz się biją.
— Ach! — rzekł jeździec.
I dodał:
— Dajcie owsa koniowi.
Gospodarz przyniósł nieckę, wsypał w nią miarkę owsa i zdjął uzdę z konia, który zaczął sapać i jeść.
Rozmowa toczyła się dalej.
— Obywatelu, czy to koń z rekwizycyi? — Nie.
— Twój własny.
— Mój, kupiony i zapłacony
— Zkąd jedziesz?
— Z Paryża.
— Nie prosto?
— Nie.
— Wierzę, drogi nie wszędzie są wolne. Ale poczta jeszcze chodzi.
— Do Alençon. Tam też wysiadłem.
— Ach! niezadługo nie będzie poczt we Francyi. Niema koni. Koń, wart trzysta franków, płaci się teraz sześćset i pasza też droga szalenie. Byłem pocztmistrzem, a teraz oto utrzymuję garkuchnię. Na trzystu trzynastu pocztmistrzów, jacy byli, dwustu wzięło dymisyę. Obywatelu, podróżowałeś podług nowej taryfy?
— Z pierwszego maja? Tak.
— Dwadzieścia soldów za miejsce w powozie, dwanaście w kabryolecie, pięć w furgonie. Czy to w Alençon kupiłeś tego konia?
— Tak.
— Cały dzień byłeś dziś w drodze?
— Od świtu.
— I wczoraj?
— I zawczoraj.
— Widzę. Jechałeś na Domfront i Mortain.
— I na Avranches.
— Wierzaj mi, odpocznij, obywatelu. Musisz być znużony; po twoim koniu znać drogę.
— Wolno się nużyć koniom, ale nie ludziom.
Wzrok gospodarza zatrzymał się znów na podróżnym. Była to twarz poważna, spokojna i surowa, ocieniona szpakowatemi włosami.
Oberżysta spojrzał na drogę, pustą jak okiem mógł sięgnąć, a potem rzekł:
— I podróżujesz tak sam jeden?
— Mam eskortę.
— Jaką?
— Mój pałasz i pistoloty.
Oberżysta przyniósł kubeł wody i poił konia, a podczas gdy koń pił, on patrzył na podróżnego, powtarzając sobie w myśli: — Bądź co bądź, wygląda na księdza.
Jeździec rzekł:
— Powiadasz, że biją się w Dol?
— Tak, w tej chwili właśnie musiała zacząć się bitwa.
— Któż się tam bije?
— Jeden były szlachcic z drugim.
— Co mówisz?
— Mówię, że jeden dawniejszy szlachcic, który trzyma za rzecząpospolitą, bije się z drugim, który trzyma za królem.
— Wszakże niema już króla.
— Jest mały. A najciekawsze to, że oba ci dawniejsi szlachcice są sobie krewni.
Jeździec bacznie słuchał. Oberżysta mówił dalej:
— Jeden młody, drugi stary; to wnuk stryjeczny bije się z dziadkiem stryjecznym. Dziadek jest rojalistą, wnuk patryotą. Dziadek dowodzi Białymi, wnuk Niebieskimi. Ach? nie dadzą sobie pardonu. To walka na śmierć.
— Na śmierć?
— Tak, obywatelu. Patrz-no, chcesz wiedzieć, jakie sobie prawią grzeczności? Oto ogłoszenie, które stary każe wszędzie wywieszać, na każdym domu i na każdem drzewie i kazał nawet przylepić na moich drzwiach.
Gospodarz przybliżył latarnię do arkusza papieru, przyklejonego na jednej połowie drzwi swego domu, a poniew7aż plakat drukowany był dużemi literami, jeździec mógł z konia przeczytać:
„Margrabia de Lantenac ma zaszczyt uprzedzić swego stryjecznego wnuka, pana wicehrabiego Gauvain, że jeżeli panu margrabiemu powiedzie się go pojmać, każe niebawem pana wicehrabiego rozstrzelać.“
—
A oto mówił dalej gospodarz — odpowiedź.
Odwrócił się i oświetlił latarnią drugi plakat, przylepiony na drugiej połowie drzwi.
Podróżny przeczytał:
„Gauvain uprzedza Lantenac’a, że jeśli go pojmie, każe go rozstrzelać.“
— Wczoraj — rzekł gospodarz — przylepiono na mych drzwiach pierwszy plakat, a dziś zrana drugi, odpowiedź nie dała na siebie czekać.
Podróżny półgłosem i jakby sam do siebie powiedział te kilka wyrazów, które gospodarz słyszał nie bardzo je rozumiejąc:
— Tak, to więcej niż wojna w ojczyźnie, to wojna w rodzinie.
Podniósł rękę do kapelusza i utkwiwszy wzrok w drugim plakacie, oddał mu ukłon.
Gospodarz mówił dalej:
— Widzisz, obywatelu, jak stoją rzeczy. W miastach i miasteczkach trzymamy za rewolucyą, wieś jest przeciw rewolucyi, co tyle znaczy, jakby powiedzieć, że w miastach jest się Francuzem, a po wsiach Bretonem. Jest to wojna mieszczan z chłopami. Oni nazywają nas wałkoniami, my ich nazywamy gburami. Szlachta i księża są z nimi.
— Nie wszyscy — przerwał jeździec.
— Zapewne, obywatelu, ponieważ mamy tu wicehrabiego przeciw margrabiemu.
I szepnął na stronie sam do siebie:
— A ja gotówbym ręczyć, że mówię z księdzem.
Jeździec rzekł:
— Któryż z nich górą?
— Dotąd wicehrabia. Ale ciężko mu idzie. Stary twarda też sztuka. Ci ludzie, to rodzina Gauvain, tutejsza szlachta. W rodzinie tej są dwie gałęzie; głównej gałęzi głowa nazywa się margrabią de Lantenac, a bocznej wicehrabia Gauvain. Dziś obie te gałęzie z sobą walczą. Nie zobaczy tego u drzew, ale daje się to widzieć między ludźmi. Margrabia de Lantenac jest wszechmocnym w Bretanii; chłopi mają go za księcia. Pierwszego dnia po przybyciu miał zaraz ośm tysięcy ludzi, w tydzień powstało trzysta parafij. Gdyby zdołał był zająć kawałek brzegu, Anglicy byliby wylądowali. Szczęściem, znalazł się tam ten Gauvain, jego wnuk stryjeczny. Zabawna awantura. Jest dowódcą republikańskim i zamknął drogę swemu dziadkowi stryjecznemu. A potem, jak na szczęście, ten Lantenac, przybywszy tu i wymordowawszy mnóstwo jeńców, kazał rozstrzelać dwie kobiety, z których jedna miała troje dzieci, adoptowanych przez pewien batalion paryzki. Skutkiem tego batalion ów stał się strasznym. Nazywa się batalionem Czerwonej-Czapki. Niewiele już pozostało z tych paryżanów, ale są to wściekłe bagnety. Przyłączono ich do kolumny komendanta Gauvain’a. Nic im nie zdoła się oprzeć. Chcą zemścić się za kobiety i odebrać dzieci. Nie wiadomo, co stary zrobił z tymi malcami. To właśnie przywodzi do wściekłości grenadyerów paryzkich. Gdyby te dzieci nie wmieszały się do sprawy, wojna ta nie byłaby tem, czem jest. Wicehrabia jest to dobry i dzielny młodzian. Ale stary margrabia jest straszny. Chłopi nazywają to wojną św. Michała z Belzebubem. Wiesz może, obywatelu, że św. Michał jest patronem kraju tutejszego. Ma swoją górę wśród morza w zatoce. Uważany jest za pogromcę szatana, którego zmógłszy, przywalił inną, niedaleką ztąd górą, zwaną Tombelaine.
— Tak — szepnął jeździec — Tumba Beleni, grób belenusa, Bela, Beliala, Belzebuba.
— Widzę, że wiesz o tem, obywatelu.
I gospodarz rzekł sobie na stronie:
— Oczywiście! to ksiądz, umie po łacinie.
Potem mówił:
— Owoż, obywatelu, dla chłopów ta wojna znów się zaczyna. Rozumie się, że mają św. Michała za generała rojalistowskiego, a Belzebuba za komendanta patryotów; jeżeli jednak jest tu dyabeł, to pewnie Lantenac, a jeżeli jest anioł, to Gauvain. Nie posilisz się czem, obywatelu?
— Mam manierkę i kawał chleba. Ale powiedzcie mi, co się dzieje w Dol.
— Ot co jest. Gauvain dowodzi kolumną ekspedycyjną wybrzeży. Lantenac chciał wszystko zbuntować, zebrać Dolną Bretanię i Dolną Normandyę, otworzyć drzwi Pittowi i z dwudziestu tysiącami Anglików i dwustu tysiącami chłopów podać rękę wielkiej armii wandejskiej. Gauvain popsuł mu szyki. Zajmuje brzegi i odpiera Lantenaca w głąb kraju, a Anglików na morze. Lantenac był tu, lecz go ztąd wyparował; odebrał mu Pont-au-Beau; wypędził go z Avranches, wypędził z Villedieu i przeciął mu drogę do Granville. Manewruje w ten sposób, aby go wpędzić do lasu Fougères i tam osaczyć. Do wczoraj wszystko szło dobrze, Gauvain był tu ze swoją kolumną. Nagle popłoch. Stary, któremu nie brak zręczności, rzucił się w bok; dowiedziano się, że poszedł na Dol. Jeżeli weźmie Dol i ustawi bateryę na górze tamtejszej, bo ma armaty, to Anglicy będą mogli przybić w tym punkcie i wszystko stracone. Dlatego to, ponieważ nie było chwili do stracenia, Gauvain, który jest człowiekiem z głową, nie radząc się nikogo, nie żądając i nie czekając rozkazów, kazał zatrąbić w pochód, zaprządz armaty, zebrał swe wojsko, dobył szabli i tym sposobem, gdy Lantenac napada na Dol, Gauvain wpada na Lantenaca. W Dol tedy zetrą się z sobą te czoła bretońskie. Będzie to pyszne starcie. Jest tam już jeden i drugi.
— Ile czasu potrzeba na przybycie do Dol?
— Dla wojska z pociągami przynajmniej trzy godziny; ale oni są tam już niezawodnie.
Podróżny nadstawił ucha i rzekł:
— W rzeczy samej, zdaje mi się, że słyszę armaty.
Gospodarz nasłuchiwał.
— Tak, obywatelu, i strzały z ręcznej broni. Już się zaczęło. Powinienbyś tu zanocować. Nie spotkasz tam nic dobrego.
— Nie mogę się zatrzymywać, muszę jechać dalej.
— To szkoda. Nie znam twych interesów, ale niebezpieczeństwo jest wielkie i jeśli nie idzie o to, co najdroższego masz w świecie...
— Właśnie, że o to idzie — odparł jeździec.
— ...Coś nakształt tego, jakby o syna?...
— Prawie — rzekł jeździec.
Oberżysta podniósł głowę i mruknął na stronie:
— A jednak ten obywatel wydaje mi się księdzem.
Potem dodał po chwili zastanowienia:
— Proszę, ksiądz i ma dzieci.
— Okiełznajcie konia — rzekł podróżny.
— Ile się należy?
I zapłacił.
Gospodarz ustawił nieckę i kubeł przy ścianie i wrócił do podróżnego.
— Ponieważ już koniecznie chcesz jechać, obywatelu, to posłuchaj mej rady. Wyraźnie jedziesz do Saint-Malo. Otóż nie jedź do Dol. Są dwie drogi, jedna na Dol, druga brzegiem morza. Jedna nie dłuższa wcale od drugiej. Droga nad morzem idzie na Saint-Georges de Brehaigne, Cherrueix i Hirel-le-Vivier. Doi zostaje na południe, a Cancale na północ. Na końcu tej tu ulicy rozchodzą się dwie drogi, w lewo na Dol, w prawo na Saint-Georges de Brehaigne. Posłuchaj mnie. Jeżeli pójdziesz na Dol, wpadniesz w sam środek rzezi. Bierz się więc nie na lewo, ale na prawo.
— Dziękuję — rzekł podróżny.
Spiął konia ostrogą.
Było już ciemno i zanurzył się w cieniach nocy.
Oberżysta stracił go z oka.
Dojechawszy tam, gdzie się drogi rozchodziły przy końcu ulicy, usłyszał głos oberżysty, który na niego wołał zdaleka:
— Weź się na prawo!
Wziął się na lewo.
Dol, miasto hiszpańskie w Bretanii, prowincyi francuskiej, jak wyrażają się stare akta, nie jest miastem, lecz ulicą. Po prawej i po lewej stronie tej wielkiej, starej, gotyckiej ulicy ciągną się domy z filarami, nie pod linię, ale wyskakujące pod kątem lub załamem na ulicę, bardzo szeroką. Reszta miasta jest tylko siecią uliczek, przyczepionych do tej wielkiej środkowej ulicy i zmierzających do niej, jak strumienie do rzeki. Miasto bez bram, bez murów, otwarte i zagrożone wznoszącą się nad niem górą Dol, nie mogłoby wytrzymać oblężenia; ale ulica potrafiłaby się opierać. Przylądki z domów, które można było w niej widzieć jeszcze lat temu pięćdziesiąt, i dwie galerye pod filarami, idące jej brzegiem, czyniły z ulicy tej miejsce do walki bardzo silne i oporne. Ile domów, tyle fortec, które trzeba było zdobywać jedna po drugiej. Stary bazar znajdował się w środku ulicy.
Oberżysta z Croix-Branchard powiedział prawdę. Bój zacięty wrzał w Dol w chwili kiedy mówił. Pojedynek nocny między Białymi, przybyłymi zrana, i Niebieskimi, którzy nadeszli wieczorem, wybuchnął nagle w mieście. Siły były nierówne: sześć tysięcy Białych, a półtora tysiąca Niebieskich; ale równa była zażartość. Rzecz godna uwagi, że półtora tysiąca uderzyło na sześć tysięcy.
Z jednej strony ciżba, z drugiej falanga. Z jednej strony sześć tysięcy wieśniaków z Sercami Jezusowemi na skórzanych kamizelach, z białemi wstążkami przy kapeluszach okrągłych, z dewizami chrześciańskiemi na naramiennikach, ze szkaplerzami u pasa, zaopatrzonych częściej w widły, aniżeli w szable i w karabiny bez bagnetów, wlokących armaty na uprzęży z postronków, źle ubranych, źle wyćwiczonych, źle uzbrojonych — ale zajadłych. Z drugiej strony półtora tysiąca żołnierzy w kapeluszach trójgraniastych z kokardą trójkolorową, we frakach z długiemi połami i szerokiemi wyłogami, z pasami przewieszonemu na krzyż na plecach i piersiach, dźwigającemu ładownicę i pałasz; z krzesiwem o miedzianem ujęciu i z karabinem o długim bagnecie; wytresowanych, zszeregowanych, uległych a dzikich, umiejących słuchać jak ludzie, którzy umieliby rozkazywać, ochotników jak tamci, ale ochotników, ojczyzny w łachmanach zresztą i bez trzewików. Za monarchię, chłopi — błędni rycerze; za rewolucyę — bohaterowie obdarci. A duszą każdego z tych dwóch hufców był jego dowódzca ,u rojalistów starzec, u republikanów młodzieniec. Z jednej strony Lantenac, z drugiej Gauvain.
Rewolucya miewa obok młodych olbrzymich postaci, jak Danton, Saint-Just i Robespier, młode postacie idealne, jak Hoche i Marceau[124]. Gauvain był jedną z takich postaci.
Gauvain miał lat trzydzieści, barki Herkulesa poważne spojrzenie proroka i uśmiech dziecka. Nie palił, nie pił i nie klął. Woził z sobą podczas wojny puzderko tualetowe; bardzo starannie utrzymywał swe paznogcie, ręce i włosy, które były czarne i wspaniałe, w chwilach wypoczynku sam trzepał na wietrze swój mundur kapitański, podziurawiony od i obielony pyłem. Zawsze szalenie w bój się rzucając, nigdy nie był ranionym. Głos jego bardzo łagodny, w stosownych chwilach nagle wybuchał rozkazująco. Dawał przykład jak spać na ziemi, na wietrze w deszcz i śnieg, otuliwszy się w płaszcz i kładąc śliczną swą głowę na kamieniu. Była to dusza bohaterska i niewinna. Szabla w ręku przeobrażała go. Miał ten wyraz niewieści, który straszny jest w bitwie.
Myśliciel przytem, filozof, młody mędrzec, był Alcybiadesem dla tego, kto na niego patrzył, Sokratesem dla tego, kto go słuchał.
W olbrzymiej owej improwizacyi, która się nazywała Rewolucyą francuską, młodzieniec ten stał się natychmiast jednym z wojennych naczelników.
Utworzona przez niego kolumna była czemś podobnem do legionu rzymskiego, rodzajem małej armii kompletnej; składała się z piechoty i kawaleryi, miała swoją przednią straż, pionierów, saperów, pontonierów i zarówno jak legion rzymski miał machiny do pocisków, tak ona miała armaty. Trzy działa z dobrą uprzężą, nadając kolumnie silę, nie odejmowały jej swobody ruchów.
Lantenac był również naczelnikiem wojennym, ale wyższym jeszcze. Był zarazem śmielszym i rozważniejszym. Prawdziwi starzy bohaterowie chłodniejsi są niż młodzi, bo dalsi są od jutrzenki życia; są śmielsi, bo bliżsi grobu. Tak mało mają już do stracenia! Obroty Lantenaca były tak zuchwałe i jednocześnie rozumne. Wogóle jednak i zawsze prawie w tych upartych zapasach starego z młodym, Gauvain brał górę. Było to szczęście raczej, niż co innego. Wszystkie powodzenia, nawet powodzenia straszliwe, są udziałem młodości. Zwycięztwo jest trochę zalotnicą.
Lantenac rozjątrzony był na Gauvaina; najprzód dlatego, że Gauvain go bił, a powtóre, że był jego krewnym. Co mu przyszło do głowy być Jakobinem? ten Gauvain, ten smarkacz, jego spadkobierca, bo margrabia nie miał dzieci, syn siostrzeńca, prawie wnuk! — „Ach! — mówił ten prawie dziadek — niechno go tylko pochwycę, zabiję jak psa.“
Zresztą Rzeczpospolita miała słuszność niepokoić się tym margrabią Lantenac’em. Zaledwie wylądował, już wszystko przed nim drżało. Nazwisko jego biegło wśród powstania wandejskiego jak sznur prochu i Lantenac stał się natychmiast ogniskiem. W rokoszu tego rodzaju, w którym wszyscy wzajem sobie zazdroszczą, a każdy ma swój własny krzak lub parów, nadchodzi ktoś wyższy i zgromadza rozproszonych wodzów, równych między sobą.
Prawie wszyscy leśni dowódcy przyłączyli się do Lantenaca i zblizka, czy zdaleka, byli mu posłuszni. Jeden go opuścił: ten mianowicie, który najpierwszy z nim się połączył, Gavard. Dlaczego? bo był to człowiek zaufania. Gavard znał wszystkie tajemnice i przejął wszystkie plany dawnego systematu wojny domowej, które Lantenac usunął i zmienił. Nie odziedzicza się człowieka zaufania. Lantenac nie mógł obuć trzewika pana de la Rouarie. Gavard przyłączył się do Bonchampa.
Lantenac, jako wojownik, należał do szkoły Fryderyka II-go; potrafił kombinować wielką wojnę z małą; nie chciał ani „masy bezładnej,“ jak wojsko katolickie i królewskie, ciżba przeznaczona do zgniecenia, ani rozsypki po zaroślach i gęstwinach, dobrej żeby drażnić, ale bezsilnej, gdzie idzie o cios stanowczy. Walka geryllasów nie rozstrzyga sprawy stanowczo, albo ją źle rozstrzyga. Zaczyna od uderzenia na rzeczpospolitę, a kończy na zrabowaniu dyliżansa. Lantenac nie rozumiał tej wojny bretońskiej całkowicie na otwartem polu, jak Rochejacquelein, lub całkowicie w lesie, jak Jan Chouan; nie pojmował ani Wandei, ani Szuaneryi; chciał wojny prawdziwej, chciał spożytkować chłopa, ale opierając się na żołnierzu. Chciał mieć bandy do strategii, a pułki do taktyki: uważał te wojska wioskowe, które można natychmiast zebrać, natychmiast rozproszyć, za wyborne do ataku, zasadzki lub niespodziewanego napadu; ale czuł, że są zbyt płynne i wydawały mu się wodą w ręku. Chciał stworzyć w tej wojnie chwiejnej i rozpierzchłej punkt oparcia; chciał dodać do dzikich zastępów leśnych wojsko regularne, które byłoby osią wszystkich manewrów chłopskich. Myśl była głęboka i straszliwa, a gdyby się powiodła, Wandea mogła się stać niezwyciężoną.
Ale gdzie znaleźć wojsko regularne? gdzie znaleźć żołnierzy? gdzie znaleźć pułki? gdzie znaleźć armię gotową? W Anglii; to też Lantenac ciągle o tem myślal, jakby dać wylądować Anglikom. Duch stronnictwa przekabaca sumienie, biała kokarda zasłoniła czerwony mundur przed okiem Lantenaca; o jednem tylko myślał, o zdobyciu jakiegoś punktu nadbrzeżnego i wydaniu go Pittowi. Dlatego to widząc Dol bezbronne, rzucił się na to miasto, chcąc przez nie posiąść górę Dol, a przy jej pomocy opanować pobrzeże.
Miejscowość dobrze była wybraną. Działa na górze Dol obmiatałyby z jednej strony le Fresnois, z drugiej Saint-Brelade; trzymałyby w przyzwoitej odległości statki strażnicze, krążące w zatoce Cancale, i uczyniłyby dostępnemi do wylądowania całe wybrzeże od Raz-sur-Couesnon aż do Saint-Mêloir des-Ondcs.
Chcąc zapewnić powodzenie temu wysiłkowi stanowczemu, Lantenac przyprowadził z sobą trochę więcej niż sześć tysięcy ludzi, wybrawszy co tylko miał najdzielniejszego z pomiędzy band, któremi dowodził, i całą swoją artyleryę: dziesięć śmigownic szesnasto-funtowych, jedną ośmiofuntówkę i połową czterofuntówkę. Zamierzał urządzić silną bateryę na górze Dol na tej zasadzie, że tysiąc strzałów z dziesięciu dział lepiej razi, niż półtora tysiąca z pięciu.
Powodzenie zdawało się pewnem. Było sześć tysięcy ludzi. Obaw ę mogli wzbudzać tylko Gauvain ze swoim tysiącem pięćset ludzi od strony Avranches, i Lechelle od strony Dinau. Lechelle miał wprawdzie dwadzieścia pięć tysięcy ludzi, ale był o dwadzieścia mil ztamtąd. Lantenac zatem spokojny był co do Lechelle’a, mając na swą korzyść wielką odległość przeciwko wielkiej liczbie. Co do Gauvain’a, był on wprawdzie blizko, ale z małą liczbą ludzi. Dodajmy, że Lechelle był niedołęgą i że później pozwolił zgnieść swoje dwadzieścia pięć tysięcy ludzi w landach Croix-Bataille, za co zapłacił samobójstwem.
Lantenac miał więc zapewnione zupełne bezpieczeństwo. Wejście jego do Dol było nagłe i dało się we znaki. Margrabia de Lantenac straszną miał sławę, wiedziano, że jest bez miłosierdzia. Nikt nie próbował opierać się. Strwożeni mieszkańcy pozamykali się w domach. Sześć tysięcy Wandejczyków rozlokowało się w mieście z nieładem wiejskim, prawie jak na jarmarku, bez furyerów, bez kwater wyznaczonych, biwakując na chybił trafił, gotując pod gołem niebem, rozpraszając się po kościołach i rzucając karabiny, by wziąć różańce. Lantenac z kilkoma oficerami artyleryi pośpieszył obejrzeć górę Dol, zostawiając zastępstwo niejakiemu Gouge-le Bruant, który w jego oddziale sprawiał szyk wojenny.
Ten Gouge-le Bruant pozostawił w historyi niewyraźny ślad swego istnienia. Miał dwa przezwiska: „Niebiesko-żerca,“ z powodu dokonywanych przezeń rzezi na patryotach, i Imanus, co znaczy istotę prawie nadprzyrodzoną, w rodzaju „Wilkołaka, “ jako mający w sobie coś niewypowiedzianie strasznego, nieziemską brzydotę i grozę, potworność szatana, satyra, upiora. W części Bretanii zwanej Bocage nie wiedzą już dziś nic o tym Gouge le-Bruant, ani też co znaczy Niebieskożerca; ale mają niewyraźne wspomnienie o Wilkołaku, należące do zabobonów miejscowych. Mówią jeszcze o Wilkołaku w Tremorel i w Plumaugat, w dwóch wioskach, gdzie Gouge-le Bruant pozostawił ślad swej stopy. Byli w W andei różni dzikostraszni ludzie. Gouge le-Bruant był barbarzyńcą. Był to rodzaj kacyka wytatuowanego w krzyże i lilie, na twarzy miał odrażający i prawie nadprzyrodzony odblask duszy, do której żadna inna dusza ludzka nie była podobna. W bitwie był piekielnie odważnym, a potem okrutnym. Było to serce pełne krętych zaułków, zdolne do wszelkich poświęceń, zdolne do wszelkich wściekłości. Czy ten człowiek rozumował? Zaiste, rozumował jak węże pełzają po linii spiralnej. Zaczynał po bohatersku, ażeby dojść do mordów. Niepodobna było dociec, zkąd się brały jego postanowienia, wspaniałe czasem swą potwornością. Zdolny był do wszystkich straszliwych niespodzianek. Dzikość jego była epiczną.
Ztąd to przezwisko bezkształtne „Imanus,“ Wilkołak. Margrabia Lantenac ufał jego okrucieństwu.
W okrucieństwie Wilkołak celował niewątpliwie, nie tak dalece jednak w strategii i w taktyce i margrabia może zbłądził, mianując go swoim polowym. Cokolwiekbądź, zostawił Wilkołaka, polecając mu zastępstwo i czuwanie nad wszystkiem.
Gouge le-Bruant, wojowniczy raczej niż wojskowy, przydatniejszym był do wymordowania klanu, aniżeli do strzeżenia miasta. Porozstawiał jednak grangardy[125].
Wieczorem, kiedy margrabia de Lantenac, obejrzawszy miejscowość pod projektowaną bateryę, powracał ku Dol, nagle usłyszał huk armatni. Dym czerwony wznosił się nad wielką ulicą. Musiał to być jakiś napad niespodziany, wtargnięcie, szturm. Bitwa toczyła się w mieście.
Jakkolwiek niełatwo się dziwił, tym razem osłupiał. Nie spodziewał się niczego podobnego. Kto to mógł być? — przecież nie Gauvain. Nie uderza się w jednego na czterech. Byłżeby to Lechelle? Ale w takim razie co za marsz forsowny! Lechelle był nieprawdopodobnym, Gauvain niemożliwym.
Lantenac przyśpieszył bieg swego konia; po drodze spotykał mieszkańców uciekających. Pytał oszalałych z trwogi. Odpowiadali, wołając: Niebiescy! Niebiescy! i kiedy nadjechał, położenie było już kry tyczne.
Oto co zaszło.
Przybywszy do Dol, chłopi, jak widzieliśmy, rozproszyli się po mieście, robiąc co się któremu podobało, jak to bywa, gdy się jest „posłusznym z przyjazni,“ jak się wyrażają Wandejczycy. Rodzaj ten posłuszeństwa wytwarza bohaterów, ale nie wojskowych. Uszykowali artyleryę razem z bagażami pod sklepieniami starego bazaru, i znużeni, jedząc, popijając, „szkaplerzując,“ pokładli się w nieładzie napoprzek ulicy, która była zawalona raczej niż strzeżona. Ponieważ noc zapadła, większa część zasnęła położywszy głowę na tłomoczku, niektórzy z żonami przy boku, bo często chłopki szły za chłopami, a w Wandei kobiety ciężarne służyły za szpiegów. Noc była ciepła, lipcowa, gwiazdy świetnie jaśniały na ciemnym lazurze niebios. Cały biwak, podobny raczej do wytchnienia karawany, niż do obozowania wojskowego, usypiał spokojnie. Nagle wśród przebłysków zmierzchu, ci, którzy jeszcze nie przymknęli oczów, spostrzegli trzy działa wycelowane u wejścia na wielką ulicę.
Był to Gauvain. Podszedł znienacka grangardę, dostał się do miasta i zajął ze swoją kolumną początek ulicy.
Jeden z wieśniaków powstał, zawołał: kto idzie! i wystrzelił z karabina; odpowiedziano wystrzałem z działa. Następnie wybuchł wściekły ogień ręcznej broni. Cały tłum uśpiony zerwał się na równe nogi. Ciężkie wstrząśnienie. Zasnąć pod gwiazdami, a pod kartaczami się obudzić!
Pierwsza chwila była straszna. Nic tragiczniejszego nad mrowienie się ciżby gromem rażonej. Rzucili się do broni, krzyczeli, biegali; — wielu padało. Chłopi napadnięci, nie wiedzieli co czynią i wzajem do siebie strzelali. Ludzie jak odurzeni, wychodzili z domów, wchodzili napowrót, błądzili wśród zgiełku jak w obłędzie. Rodziny się nawoływały. Walka ponura, w której plątały się kobiety i dzieci! Kule świszcząc, kreśliły pręgi w ciemności. Strzały padały ze wszystkich ciemnych kątów. Wszędzie dym i zgiełk. Łączyła się do tego plątanina furgonów i pociągów. Konie wierzgały. Deptano po ranionych, z ziemi słychać było wycia. Jednych groza przejęła, inni osłupieli. Żołnierze i oficerowie szukali się nawzajem. Wśród tego wszystkiego epizody ponurej obojętności. Jakaś kobieta karmiła swe niemowlę siedząc pod ścianą, o którą oparł się jej mąż ze strzaskaną nogą. Krew płynęła mu z nogi, a on nabijał spokojnie karabin i strzelał na traf, zabijając przed sobą, w cieniu. Ludzie, leżąc na brzuchu, strzelali przez koła od wozów. Chwilami wybuchała wrzawa z tysiąca okrzyków. Potężny odgłos działa zagłuszał wszystko. Było to przerażające.
Rzekłbyś, że to nagle wycinanie drzew: wszyscy padali jedni na drugich. Gauvain przyczajony kartaczował napewno, nie wiele tracąc ludzi.
Jednakże nieustraszeni w nieładzie wieśniacy zajęli wkrótce stanowisko obronne, cofnęli się ku bazarowi, obszernej i ciemnej reducie, niby ku lasowi filarów kamiennych. Tam nabrali otuchy; wszystko, co podobne było do boru, wzbudzało w nich inność. Wilkołak zastępował jak mógł najlepiej nieobecnego Lantenac’a. Mieli działa, ale ku wielkiemu zdziwieniu Gauvain’a, nie używali ich wcale. Stało się to dlatego, że oficerowie artyleryi udali się razem z margrabią na górę Dol, a chłopi nie wiedzieli, jak się wziąć do śmigownic i ośmiofuntówek; na kartacze odpowiadali ogniem z ręcznej broni. Teraz byli już oni zabezpieczeni. Nagromadzili wozy, kary gnojowe, bagaże i wszystkie beczki z bazaru i zaimprowizowali wysoką barykadę z otworami na karabiny. Ogień z tych strzelnic był zabójczy. Wszystko to stało się szybko. W kwadrans bazar przedstawiał front nie do wzięcia.
Obrót ten rzeczy nie na rękę był dla Gauvain’a. Bazar nagle przekształcony na twierdzę, było to coś niespodzianego. Wieśniacy zabezpieczyli się tam gromadnie i silnie. Gauvain’owi udał się napad znienacka, ale nie zdołał zmusić do rozsypki. Zsiadł z konia. Rozważając, ze szpadą w ręku pod skrzyżowanemi ramionami, stał oblany światłem pochodni oświetlającej jego bateryę, i patrzył w ten kąt ciemny.
Wysoka jego postać na tle tej jasności widoczną była dla ludzi za barykadą. Służył za cel, ale nie myślał o tem.
Grad kul z barykady sypał się około Gauvain’a, ale on przeciwko karabinom miał armaty, Kula działowa zawsze w końcu bierze górę. Kto ma artyleryę, ma zwycięztwo. Baterya jego, dobrze obsłużona, zapewniała mu wyższość.
Nagle błyskawica trysnęła z wnętrza bazaru pełnego ciemności; rozległ się jakby huk piorunu i kule armatnia wpadła w dom powyżej głowy Gauvain’a.
Barykada odpowiedziała armatą na armatę.
Co się tam działo? Zaszło coś nowego. Artylerya była już po obu stronach.
Drugi pocisk nastąpił po pierwszym i zarył się w mur blisko Gauvain’a. Trzecia kula zrzuciła mu kapelusz.
Pociski były wielkiego kalibru. Wyrzucała je armata szesnasto-funtowa.
— Celują do ciebie, dowódco! — krzyknęli artylerzyści.
I zagasili pochodnię. Gauwain, zadumany, podniósł swój kapelusz.
Ktoś istotnie celował do Gauvain’a. Był to Lantenac.
Margrabia wszedł za barykadę od strony przeciwnej.
Wilkołak podbiegł do niego.
— Panie margrabio, uderzono na nas znienacka.
— Kto?
— Nie wiem.
— Czy droga od Dinan swobodna.
— Tak sądzę.
— Trzeba rozpocząć odwrót.
— Odwrót rozpoczęty. Wielu już uciekło.
— Nie trzeba uciekać, trzeba się cofać. Dlaczego nie używacie artyleryi?
— Wszyscy stracili głowę, a zresztą nie było oficerów.
— Ja tam idę.
— Wysłałem ku Fougeres ile można było bagażów, kobiet i wszystkiego, co niepotrzebne. Co zrobić z trojgiem małych więźniów?
— Ach! z tem i dziećmi?
— Tak.
— To nasi zakładnicy. Każ ich zaprowadzić do Tourgue.
Powiedziawszy to, margrabia poszedł ku barykadzie. Za nadejściem dowódcy wszystko się zmieniło^ Barykada źle była urządzona do artyleryi; zostawiono miejsce na dwie tylko armaty; margrabia wstawił tam dwa działa szesnasto-funtowe, dla których porobiono strzelnice. Pochylony nad jedną z armat przyglądał się właśnie bateryi nieprzyjacielskiej przez strzelnicę, gdy spostrzegł Gauvaina.
— To on! — zawołał.
Wtedy chwycił sam za wyszór, nabił działo, ustawi! celownik i wycelował.
Przy razy brał na cel Gauvain’a i chybiał. Trzeci wystrzał ogołocił go tylko z kapelusza.
— Niezręczny! — mruknął Lantenac. — Trochę niżej, a mogłem mu głowę roztrzaskać.
Nagle pochodnia zgasła i margrabia miał już tylko ciemność przed sobą.
— Niech i tak będzie — rzekł.
I zwracając się do kanonierów wiejskich, zawołał:
— Kartaczami!
Gauvain ze swej strony niemniej był poważny. Położenie pogarszało się. Zarysowała się nowa faza walki. Barykada teraz jego kartaczowała. Kto wie, czy nie przejdzie z obrony do zaczepki? Miał przeciw sobie, odtrącając zabitych i zbiegów, przynajmniej pięć tysięcy walczących, a jemu samemu pozostało się nie więcej nad tysiąc dwieście ludzi zdolnych do boju. Coby się stało z republikanami, gdyby nieprzyjaciel spostrzegł małą ich liczbę? Roleby się zmieniły. Z zaczepiającego byłoby się zaczepionym. Niechby barykada zrobiła wycieczkę, a wszystko mogło być straconem.
Co czynić? Nie można było myśleć o uderzeniu na barykadę z frontu; wziąć ją szturmem było niepodobieństwem. Tysiąc dwieście ludzi nie wyprze pięciu tysięcy. Działać porywczo, na nic się nie zdało, czekać, było zgubą. Trzeba było raz skończyć. Ale jak?
Gauvain, jako miejscowy, znał miasto. Wiedział, że stary bazar, w którym się Wandejczycy oszańcowali, przypierał do labiryntu uliczek ciasnych i krętych.
Zwrócił się ku swemu adjutantowi, walecznemu kapitanowi Guéchamp, który się później wsławił oczyszczeniem lasu Concise, będącego miejscem urodzenia Jana Chouan’a, i zatamowaniem buntownikom drogi do stawu de la Chaine, co im nie dozwoliło zdobyć Bourgneuf.
— Guéchamp — rzekł do niego — oddaję ci dowództwo. Utrzymuj ogień, jak będziesz mógł. Podziuraw barykadę strzałami armatniemi. Zatrudniaj ich ile możesz.
— Rozumiem — odparł Guéchamp.
— Zgromadź całą kolumnę z nabitą bronią i miej ich w pogotowiu do ataku.
Dodał kilka słów na ucho Guéchamp’owi.
— To się rozumie — rzekł Guéchamp.
Gauvain mówił dalej:
— Czy z doboszy nie brak żadnego?
— Są wszyscy.
— Mamy ich dziewięciu. Zatrzymaj dwóch, a daj mi siedmiu.
Siedmiu doboszów stanęło w milczeniu rzędem przed Gauvain’era.
Wtedy Gauvain zawołał:
— Do mnie! batalion Czerwonej Czapki!
Dwunastu żołnierzy, z których jeden sierżant, wyszło z kolumny.
— Cały batalion niech wystąpi.
— Jest cały — odpowiedział sierżant.
— Dwunastu was tylko!
— Zostało nas dwunastu.
— Dobrze — rzekł Gauvain.
Sierżantem był dobry i dzielny szeregowiec Radoub, który w imię batalionu przybrał troje dzieci znalezionych w lesie Saudraie.
Czytelnik przypomina sobie, że tylko pół batalionu wyginęło w folwarku Ziele w Słomie, a Radoub szczęśliwym trafem nie należał do tej połowy.
Furgon z furażem stał blizko; Gauvain wskazał nań palcem sierżantowi.
— Sierżancie, każ swoim ludziom ukręcić powrósła ze słomy i niech niemi obwiną karabiny, ażeby nie było słychać brzęku, jeżeli o siebie uderzą!
Chwila upłynęła, rozkaz wykonano w milczeniu i wśród ciemności.
— Gotowi — rzekł sierżant.
— Żołnierze pozdejmujcie trzewiki — komenderował dalej Gauvain.
— Nie mamy trzewików — odpowiedział sierżant.
Z siedmiu doboszami było dziewiętnastu ludzi, a Gauvain dwudziesty.
Gauvain zawołał:
— Pojedynczo z kolei. Dobosze za mną, potem batalion. Sierżancie, będziesz dowodził batalionem.
Stanął na czele kolumny i podczas kiedy kanonada grzmiała z obu stron, dwudziestu ludzi, sunąc niby cienie, zapuściło się w puste uliczki.
Szli tak czas jakiś, mijając domy. Zdawało się, że w mieście wszystko wymarło; mieszczanie pochowali się w piwnicach. Nie było widać ani jednych drzwi, żeby nie były na sztabę zamknięte, ani jednej okiennicy odemkniętej. Światła nie było nigdzie.
Wśród tego milczenia wielka ulica huczała wściekle: walka na armaty nie ustawała; baterya republikańska i baterya rojalistowka zaciekle pluły na siebie kartaczami.
Po dwudziestu minutach krętego marsza Gauvain, stąpający niepewnie w tej ciemności, doszedł dokońca uliczki, z której można było zawrócić do wielkiej ulicy; tylko, że się zachodziło od tyłu bazaru.
Pozycya nieprzyjaciela została zatem okrążona. Nie było z tej strony szańców i to jest właśnie odwieczna nieostrożność budujących barykady. Bazar był otwarty i można było wejść pod filary, gdzie stało zaprzężonych kilka wozów z bagażami, gotowych do odjazdu. Gauvain i dziewiętnastu jego ludzi mieli przed sobą pięć tysięcy Wandejczyków, którym tył zaszli.
Gauvain przemówił zcicha do sierżanta; odwiązano słomę owiniętą około karabinów; dwunastu grenadyerów ustawiło się w szyku bojowym za węgłem uliczki, a siedmiu doboszów z podniesionemi pałeczkam i — czekało.
Ogień artyleryi był peryodyczny. Nagle w przerwie między jednym a drugim wystrzałem Gauvain podniósł szpadę i głosem, który wśród tego milczenia podobny był do dźwięku trąby, zawołał:
— Dwieście ludzi na prawo, dwieście na lewo, reszta na środek!
Rozległo się dwanaście wystrzałów karabinowych i siedem bębnów uderzyło do ataku.
A Gauvain wydał straszny okrzyk Niebieskich:
— Na bagnety!
Skutek był niesłychany.
Cała ta masa chłopska uczuła się napadniętą z drugiej strony i wystawiła sobie, że ma nową armię na tyłach. Jednocześnie na odgłos bębna, kolumna działająca od czoła ulicy wielkiej i dowodzona przez Guéchampa, ruszyła z miejsca, bębniąc również do ataku, i rzuciła się biegiem na barykadę. Wieśniacy spostrzegli, że ich wzięto we dwa ognie.
Strach paniczny, to zolbrzymienie. W tego rodzaju trwodze wystrzał z pistoletu wydaje się jak strzał armatni, każdy krzyk staje się zjawiskiem, a szczekanie psa wydaje się lwim rykiem. Dodajmy i to, że wieśniaka ogarnia strach jak strzechę ogień obejmuje, i z równą łatwością, jak ogień na strzesze, staje się pożarem, strach wieśniaka staje się rozsypką. Zaczęła się ucieczka nie do opisania.
W kilka chwil bazar był pusty; chłopi strwożeni rozproszyli się, oficerowie nie mieli już co robić; Wilkołak zabił bezużytecznie dwóch, czy trzech zbiegów, a tymczasem słychać tylko krzyk: „uciekać, kto w Boga wierzy!“ i wojsko owo rozproszyło się po polach przez ulice miasta, jak przez otwory przetaka, z szybkością obłoku pędzonego burzą.
Jedni uciekali ku Chateauneuf, drudzy ku Plerguer, inni ku Antrain.
Margrabia Lantenac patrzył na tę rozsypkę. Zagwoździł własną ręką armaty, potem oddalił się ostatni, zwolna, spokojnie, mówiąc do siebie: „Widocznie chłopi nie wytrzymują. Trzeba nam Anglików.“
Zwycięztwo było zupełne.
Gauvain zwrócił się ku żołnierzom batalionu Czerwonej Czapki i rzekł do nich:
— Jest was dwunastu, aleście warci tysiąca.
Słowo dowódcy było w owym czasie krzyżem honorowym.
Guéchamp, wysłany przez Gauvain’a za miasto, ścigał uciekających i wielu z nich ujął.
Zapalono pochodnie i przetrząsano miasto.
Wszystko, co nie mogło uciec, poddało się. Wielką ulicę oświetlono kagańcami; zasłana była trupami i rannymi. Koniec bitwy zawsze wywalczać trzeba; kilka gromadek zrozpaczonych opierało się jeszcze tu i owdzie; otoczono je i złożyły broń.
Gauvain dostrzegł w szalonym odmęcie ucieczki człowieka odważnego, rodzaj fauna zwinnego i silnego, który zasłaniał odwrót innych, ale sam nie uciekał. Chłop ten po mistrzowsku używał karabina, strzelając z lufy, łomocząc kolbą, tak, że ją aż roztrzaskał; w tej chwili miał pistolet w jednej ręce, szablę w drugiej. Nikt nie śmiał zbliżyć się do niego. Nagle Gauvain spostrzegł, że się chwieje i opiera o słup przy wielkiej ulicy. Człowiek ten był ranny, ale ciągle ściskał w rękach szablę i pistolet. Gauvain włożył szpadę pod pachę i poszedł ku niemu.
— Poddaj się! — zawołał.
Człowiek spojrzał mu w oczy. Krew z rany ciekła po jego ubraniu i tworzyła kałużę u nóg jego.
— Jesteś moim jeńcem — mówił dalej Gauvain.
Człowiek milczał.
— Jak się nazywasz?
Człowiek odpowiedział:
— Nazywam się Tanecznik.
— Zuch jesteś — rzekł Gauvain.
I podał mu rękę.
Człowiek zawołał:
— Niech żyje król!
Potem, zbierając resztki sił i podniósłszy razem obie ręce, zmierzył z pistoletu w samo serce Gauvain’a, a szablą zmierzył się na jego głowę.
Zrobił to ze zwinnością tygrysa; ale znalazł się ktoś jeszcze od niego zwinniejszy. Był to jakiś człowiek, który przybył konno i stał tam od kilku chwil, nie zwróciwszy niczyjej uwagi. Człowiek ten widząc jak Wandejczyk podnosił szablę i pistole rzucił się między niego i Gauvain’a. Gdyby nie on Gauvain byłby już nie żył. Koniowi dostał się strzał z pistoletu, człowiekowi uderzenie szablą, i padli oba. Wszystko to stało się w jedno mgnienie oka.
I Wandejczyk także pochylił się na bruk.
Cięcie szablą uderzyło człowieka w samą twarz; leżał na ziemi zemdlony. Koń był zabity.
Gauvain zbliżył się.
— Co to za człowiek? — zapytał.
Przypatrywał mu się. Krew z rany zalewała rannego, tworząc mu czerwoną maskę. Niepodobna było rozróżnić jego rysów. Przeglądały tylko siwe włosy.
— Ten człowiek ocalił mi życie — mówił dalej Gauvain. — Czy go tu zna ktokolwiek?
— Komendancie — odpowiedział jeden z żołnierzy — ten człowiek dopiero przybył do miasta. Widziałem, jak przyjechał drogą od Pontorson.
Chirurg, należący do kolumny, przybył ze swemi narzędziami. Ranny ciągle był bezprzytomny. Chirurg obejrzał go i rzekł.
— To tylko cięcie. Nic ważnego. Zszyje się to i za tydzień chory będzie chodził. Ale też go palnął.
Ranny miał płaszcz, pas trójkolorowy, pistolety i szablę. Położono go na noszach, rozebrano, przyniesiono wody zimnej. Chirurg obmył ranę, twarz zaczęła się ukazywać, Gauvain patrzył na nią z głęboką uwagą.
— Czy ma przy sobie jakie papiery? — zapytał Gauvain.
Chirurg pomacał boczną kieszeń chorego i wydobył z niej pugilares, który podał Gauvain’owi.
Tymczasem ranny, orzeźwiony zimną wodą, powracał do przytomności. Powieki jego lekko się poruszyły.
Gauvain przeglądał pugilares; znalazł w nim arkusz papieru we czworo złożony, rozwinął go i czytał:
„Komitet Ocalenia publicznego. Obywatel Cimourdain...“
Gauvain wydał okrzyk:
— Cimourdain!...
Na ten krzyk, ranny otworzył oczy.
Gauvain powtarzał jak szalony:
— Cimourdain! to ty! po raz drugi ratujesz mi życie.
Cimourdain spoglądał na Gauvain’a. Błyskawica radości niewypowiedzianej oświetliła twarz jego zakrwawioną.
Gauvain padł na kolana przed rannym, wołając:
— Mój nauczyciel!
— Twój ojciec — rzekł Cimourdain.
Nie widzieli się od wielu lat, ale serca ich nie rozłączały się nigdy; poznali się, jak gdyby rozstanie nastąpiło wczoraj.
Zaimprowizowano ambulans w ratuszu w Dol. Przeniesiono Cimourdain’a na łóżko w pokoiku przyległym do wielkiej sali, wspólnej dla rannych. Chirurg, który zeszył rozcięcie, powściągał zwierzenia wzajemne dwóch tych ludzi i oświadczył, że należało pozwolić spać Cimourdain’owi. Gauvain’a wzywały zresztą tysiączne szczegóły, stanowiące obowiązek i kłopoty zwycięztwa. Cimourdain pozostał sam, ale nie spał; dręczyły go dwie gorączki: gorączka z rany i gorączka z radości.
Nie spał, a jednak zdawało mu się, że nie jest na jawie. Czy podobna? Więc się sen jego urzeczywistnił? Cimourdain był z liczby tych ludzi, którzy nie wierzą w kwinterno, a jednak je wygrał, odnalazł Gauvain’a. Opuścił go dzieckiem, a znalazł człowiekiem; znalazł wielkim, strasznym, odważnym. Znalazł go tryumfującym i tryumfującym w sprawie ludu. Gauvain był w Wandei podporą rewolucyi i to on, Cimourdain, stworzył ten filar dla rzeczypospolitej. Jego to uczeń był tym zwycięzcą. Z tego młodego oblicza, któremu sądzony był może Panteon republikański, promieniowała własna myśl jego, Cimourdaina; uczeń, dziecię jego ducha, był już teraz bohaterem, a wkrótce może stanie się chlubą; zdawało się Cimourdain’owi, że widzi własną duszę w geniusz przetworzoną. Widział na własne oczy, jak Gauvain wojował; sam podobien był owemu Chironowi, który widział, jak Achilles walczył. Tajemniczy związek między księdzem a centaurem, bo ksiądz jest człowiekiem tylko do połowy ciała.
Wszystkie wypadki tej przygody, bezsenność wynikająca z rany, przeniknęły Cimourdain’a pewnem upojeniem tajemniczem. Młode życie wschodziło wspaniale, a ku jego głębokiej radości, nad tem życiem miał on zupełną władzę. Jeszcze jedno powodzenie, podobne do tego, którego był świadkiem przed chwilą, a Cimourdain tylko słowo rzecze, żeby rzeczpospolita armię powierzyła Gauvain’owi. Nic tak nie olśniewa, jak podziw na widok powodzenia. W owym czasie każdego kołysało jakieś marzenie wojskowe; każdy chciał stworzyć generała; Danton chciał stworzyć Westermana; Marat — Rossignola; Hebert — Ronsina; Robespier chciał ich wszystkich zniweczyć. Cimourdain mówił sobie: dlaczegożby nie Gauvain? — i rozmyślał. Nie widział przed sobą granic, z jednego przypuszczenia przechodził do drugiego; wszystkie przeszkody znikały. Postawiwszy raz nogę na szczeblu tej drabiny, nikt się nie zatrzymuje. Jest to wspinanie się nieskończone; wychodzi się od człowieka, a wznosi się do gwiazdy. Wielki generał jest tylko dowódcą wojsk; wielki wódz jest jednocześnie kierownikiem idei. Cimourdain marzył, że Gauvain jest wielkim wodzem. Zdawało mu się — bo marzenie szybko bieży — że widzi Gauvain’a na oceanie pędzącego za Anglikami, na Renie karcącego nieprzyjaciół od północy, odpierającego Hiszpanię w Pirenejach, w Alpach dającego Rzymowi hasło powstania. W Cimourdan’ie było dwóch ludzi: człowiek tkliwy i człowiek ponury; obaj byli zadowoleni, bo uważając nieubłagalność za ideał, rad widział w Gauvain’ie człowieka wspaniałego i strasznego. Cimourdain myślał o wszystkiem, co trzeba było zniszczyć, zanim budować się będzie, i zaiste, mówił do siebie: Nie pora na czułostkowość. Gauvain będzie „na wysokości“, jak się wtedy wyrażano. Cimourdain wystawiał sobie Gauvain’a depczącego ciemności, opancerzonego światłem, z błyskiem meteoru na czole, rozpościerającego wielkie idealne skrzydła sprawiedliwości, rozumu 1 postępu, i dzierżącego miecz w ręku; widział w nim anioła, lecz tylko anioła niszczyciela.
W natężeniu największem tego marzenia, dochodzącego prawie do ekstazy, usłyszał przez drzwi uchylone rozmowę w sali ambulansowej, przytykającej do jego pokoiku; poznał głos Gauvain’a. Głos ten, mimo długich lat rozłączenia, dźwięczał mu zawsze w uchu, a głos dziecka odzywa się w głosie człowieka. Słuchał. Rozlegał się odgłos kroków. Żołnierz jakiś mówił:
— Komendancie, to ten człowiek, który strzelał do ciebie. Kiedy nikt na niego nie patrzył, zaczołgał się do piwnicy. Znaleźliśmy go i oto jest.
Wtedy Cimourdain usłyszał następującą rozmowę między Gauvain’em i tym człowiekiem.
— Jesteś raniony?
— Dosyć zdrów jestem, ażeby być rozstrzelanym.
— Połóżcie tego człowieka na łóżko. Opatrzcie go, pilnujcie i wyleczcie.
— Ja chcę umrzeć.
— Będziesz żył. Chciałeś mnie zabić w imieniu króla; ja ci przebaczam w imię rzeczypospolitej.
Chmura przeszła po czole Cimourdain’a. Doznał wrażenia, jakby się nagle ze snu zbudził, i wyszeptał z rodzajem złowieszczego przygnębienia:
— Prawdziwie, to łaskawy człowiek.
Kresa leczy się łatwo; ale istniał ktoś nierównie ciężej zraniony, niż Cimourdain. Była to kobieta rozstrzelana, którą Tellmarch wydobył z kałuży krwi na folwarku Ziele w Słomie.
Michalina Fléchard w większem znajdowała się niebezpieczeństwie niż Tellmarch mniemał zrazu; otworowi nad piersią odpowiadał drugi otwór w kości łopatkowej; równocześnie gdy jedna kula strzaskała obojczyk, druga przeszyła łopatkę, ale ponieważ płuca nietknięte zostały, wyleczenie zatem było możliwe. Tellmarch był „filozofem“, co u wieśniaków oznacza potrochu doktora, chirurga i czarownika. Opatrywał chorą w swej norze, na posłaniu z trawy morskiej, używając tych rzeczy tajemniczych, które nazywają ziołami, i dzięki jemu chora żyła.
Obojczyk zrósł się, dziury w piersiach i łopatkach zasklepiły się, po kilku tygodniach ranna zaczęła przychodzić do zdrowia.
Pewnego ranka, gdy już mogła wyjść z jamy, wsparta na ramieniu Tellmarcha, usiadła na słońcu pod drzewami. Tellmarch niewiele o niej wiedział rany w piersiach wymagają milczenia, a podczas rodzaju konania, które poprzedziło wyleczenie, chora zaledwie kilka słów wymówiła. Kiedy chciała się odzywać, Tellmarch kazał jej milczeć; ale ją owładnęła uparta zaduma, a Tellmarch dostrzegł w jej oczach ponury dopływ i odpływ myśli dolegliwych. Tego rana dość silną już była, aby mogła chodzić prawie bez pomocy. Wyleczenie, to niby ojcowstwo; Tellmarch spoglądał więc na nią uszczęśliwiony. Poczciwy stary uśmiechnął się i przemówił do niej.
— I cóż, stoimy na własnych nogach, nie mamy już rany?
— Tylko w sercu — odrzekła.
I mówiła dalej:
— Więc nie wiecie wcale, gdzie one są?
— Kto taki? — zapytał Tellmarch.
— Moje dzieci.
To „więc“ wyrażało cały świat myśli: miało to znaczyć: „Kiedy mi o nich nie mówisz, kiedy od tylu dni jesteś przy mnie i o nich ust nie otworzyłeś, kiedy każesz milczeć, ile razy chcę przerwać milczę? nie, kiedy masz obawę, żebym o nich nie wspominała, to widać, że nic mi nie masz o nich do powiedzenia.“ Często w gorączce, w malignie, w obłędzie wołała dzieci, i dobrze zauważyła, bo maligna robi swe spostrzeżenia, że stary nie odpowiadał jej wcale.
Bo też wistocie Tellmarch nie wiedział, co jej odpowiedzieć. Niełatwo mówić matce o dzieciach, które zginęły. A zresztą, cóż on wiedział? — nic. Wiedział, że jakaś matka była rozstrzelana, że tę matkę znalazł na ziemi, że gdy ją podnosił, była prawie trupem, że ten trup miał troje dzieci i że margrabia de Lantenac, rozstrzelawszy matkę, uprowadził dzieci. Wszelkie jego wiadomości na tem się ograniczały. Co się stało z dziećmi? Czy jeszcze żyły? Wiedział, bo się o to dopytywał, że było dwóch chłopców i dziewczynka, zaledwie od piersi odstawiona. Więcej nic. Robił sobie co do tej gromadki nieszczęsnej mnóstwo pytań, ale nie umiał na nie odpowiedzieć. Ludzie miejscowi, u których dowiadywał się, kiwali tylko głowami. Pan de Lantenac był człowiekiem, o którym niechętnie mówiono.
Niechętnie mówiono o Lantenacu i niechętnie mówiono z Tellmarchem. Wieśniacy mają swój własny rodzaj podejrzenia. Nie lubili Tellmarcha. Niepokoił ich ten żebrak Tellmarch. Dlaczego on tak zawsze w niebo patrzył? co robił i o czem myślał przez długie godziny spędzane nieruchomie? Wszak było to dziwne. W tym kraju rozgorzałym wojną i pożogą, gdzie ludzie jedno tylko mieli zajęcie: spustoszenie; jedną pracę: rzeź; gdzie na wyścigi palono domy, mordowano rodziny, rozbijano posterunki, rabowano wsie; gdzie myślano tylko o tem, jak urządzić zasadzkę, wciągnąć się wzajemnie w sidła i tępić wspólnie; ten pustelnik, zagrzebany w przyrodzie, zatopiony w niezmierzonym spokoju wszechrzeczy, zbierający zioła i rośliny, zajęty jedynie kwiatami, ptakami i gwiazdami, był widocznie niebezpiecznym. Oczywiście nie był przy zdrowych zmysłach; nie zaczajał się za żadnym krzakiem, nie strzelał do nikogo. Ztąd pewna obawa, którą wzbudzał naokoło siebie.
— To waryat — mówili przechodnie.
Tellmarch był więcej niż odosobnionym; był to człowiek, którego unikano.
Nie zadawano mu wcale pytań i nie dawano mu żadnych odpowiedzi. Nie mógł więc dowiedzieć się tyle, ileby chciał. Wojna rozlała się gdzieindziej; bito się w innej stronie. Margrabia de Lantenac znikł z widnokręgu, a umysł Tellmarcha w takim był stanie, że spostrzegłby wojnę chyba wtedy dopiero, gdyby i jemu dokuczyła.
Po tych słowach: „moje dzieci“ Tellmarch przestał się uśmiechać, a matka zaczęła myśleć. Co działo się w jej duszy? Była jakby na dnie przepaści. Nagle spojrzała na Tellmarcha i znów zawołała z gniewem prawie:
— Moje dzieci!
Tellmarch schylił głowę, jak winowajca.
Myślał o tym margrabi de Lantenac, który niezawodnie nie myślał o nim i który prawdopodobnie nie wiedział już nawet, że on istniał. Zdawał sobie z tego sprawę i mówił do siebie: Zwyczajnie pan, kiedy niebezpieczeństwo, to mnie zna, a kiedy wszystko minie, to nie zna.
I zapytywał się: — Ale w takim razie, dlaczegóż ja ocaliłem tego pana?
I odpowiedział sobie: — Bo to człowiek.
Myślał nad tem czas jakiś, potem znów zapytał się: — Czy tylko napewno?
I powtórzył z goryczą własne wyrazy: Gdybym był wiedział!
Cała ta przygoda gnębiła go, bo w tem, co uczynił, widział rodzaj zagadki. Rozmyślał boleśnie. Więc dobry uczynek może być złym uczynkiem? Kto ratuje wilka, zabija owce. Kto naprawia skrzydła jastrzębia, ten odpowiada za jego szpony.
Wistocie czuł się winnym. Bezwiedny gniew tej matki był słuszny.
Jednakże ocalenie tej matki pocieszało go.
Ale dzieci?
Matka również rozmyślała. Dwie te myśli błąkały się około siebie i nie mówiąc sobie tego, potrącały się może w ciemnościach zadumy.
Tymczasem spojrzenie jej, w głębi którego widać było noc, zatrzymało się znów na Tellmarchu.
— Jednak to tak być nie może — rzekła.
— Cyt! — przerwał Tellmarch i położył palec na ustach.
Ona mówiła dalej:
— Źleś zrobił, żeś mnie uratował, i mam do ciebie żal. Wolałabym umrzeć, bo pewna jestem, żebym je zobaczyła. Wiedziałabym, gdzie są. Oneby mnie nie widziały, ale ja byłabym przy nich. Ja myślę, że nieżyjąca może się opiekować.
Wziął ją za rękę i pomacał puls.
— Uspokój się, sprowadzisz sobie znów gorączkę.
Kobieta zapytała go prawie opryskliwie:
— Kiedy będę mogła ztąd odejść?
— Odejść ztąd?
— Tak, pójść, chodzić.
— Nigdy, jeżeli nie będziesz rozsądną. Jutro, jeżeli będziesz dobrze się sprawiać.
— Co nazywasz dobrze się sprawiać?
— Mieć ufność w Bogu!
— W Bogu! gdzieś podział moje dzieci?
Była jakby w obłędzie. Głos jej stał się bardzo łagodny.
— Rozumiesz — rzekła do niego — że ja tak pozostać nie mogę. Ty nie miałeś dzieci, ja je miałam. To wielka różnica. Nie można sądzić o czemś, kiedy się nie wie, co to jest. Wszakże nie miałeś dzieci?
— Nie — odpowiedział Tellmarch.
— Ja to tylko miałam. Cóż ja jestem bez moich dzieci? Chciałabym, żeby mi ktoś wytłómaczył, dlaczego ja nie mam moich dzieci? Czuję, że się coś dzieje, czego nie rozumiem. Zabito mego męża, mnie rozstrzelano, ale cóż, kiedy ja nic tego nie rozumiem.
— Masz tobie — rzekł Tellmarch — oto znów gorączka ci powraca. Nie mów już więcej.
Spojrzała na niego i zamilkła.
Od tej chwili nie mówiła już nic.
Stała się posłuszną Tellmarchowi, więcej niż żądał. Przepędzała długie godziny skulona pod starem drzewem, w osłupieniu. Myślała i milczała. Milczenie daje jakiś przytułek duszom prostym, które zgłębiły złowieszcze tonie boleści. Zdawało się, że już rozumieć nie chciała. Gdy rozpacz dojdzie do pewnego stopnia, staje się dla zrozpaczonego niezrozumiałą.
Tellmarch wzruszony — badał ją. Wobec tego cierpienia starzec miewał myśli niewieście. — O tak, szeptał do siebie, usta jej nie mówią, ale mówią oczy! Ja widzę, co jej jest; trapi ją myśl natrętna. Była matką i już nią nie jest. Była karmicielką i być nią przestała. Nie może się temu poddać. Myśli o tej malutkiej, którą karmiła jeszcze niedawno. Myśli o niej, myśli i myśli. Wistocie, jak to być musi rozkosznie czuć maleńkie usteczka różowe, które ci z ciała duszę wysysają, zamieniając twoje własne życie w czyjeś inne.
Sam także milczał, pojmując wobec takiego pognębienia całą bezsilność mowy. Milczenie jednej stałej myśli jest straszne. I jakże tu przekonać natrętną myśl matki? Macierzyństwo jest bez wyjścia, nie rozprawia się z niem. To właśnie matkę czyni wzniosłą, że w niej jest rodzaj zwierzęcia. Bosko-zwierzęcy jest instynkt macierzyński. Matka nie jest już kobietą — jest samicą.
Dzieci — to jej małe.
Ztąd w matce jest coś niższego i wyższego nad rozumowanie. Matka ma węch. Nieodparta, a utajona wola stworzenia jest w niej i prowadzi ją. Zaślepienie pełne jasnowidzenia.
Tellmarch chciał już teraz wydobyć słowo z tej nieszczęśliwej, ale mu się to nie udawało. Pewnego razu rzekł do niej.
— Na nieszczęście, jestem stary i trudno mi już chodzić. W kwadrans sił mi brakuje i muszę się zatrzymać; gdyby nie to, mógłbym ci towarzyszyć. A zresztą, może to i dobrze, że nie mogę. Byłbym dla ciebie więcej niebezpieczny niż pożyteczny; tu mnie znoszą, alem podejrzany Niebieskim jako chłop, a chłopom jako czarownik.
Czekał na odpowiedź. Kobieta nawet oczów nie podniosła.
Myśl ciągłe jedna i ta sama prowadzi do szaleństwa, albo do bohaterstwa. Ale do jakiegoż bohaterstwa ma być zdatna biedna wieśniaczka? do żadnego. Może być matką — i oto wszystko. Z każdym dniem tonęła głębiej w swej zadumie. Tellmarch badał ją.
Starał się ją zająć; przyniósł nici, igły i naparstek. Wistocie, ku wielkiemu zadowoleniu biednego żebraka, wzięła się do szycia; rozmyślała, ale pracowała, co oznacza zdrowie. Siły wracały jej potrochu. Naprawiła swoją bieliznę, odzież, trzewiki, ale w źrenicy jej pozostał szklisty odblask. Szyjąc nuciła półgłosem, niewyraźnie piosenki. Szeptała jakieś imiona, zapewne imiona dzieci, nie dość jednak wyraźnie, aby je Tellmarch mógł dosłyszeć. Przerywała śpiew i słuchała ptaków, jak gdyby one miały jej przynieść jakie wiadomości. Budząc się, rozpoznawała pogodę. Usta jej poruszały się. Mówiła do siebie zcicha. Zrobiła sobie worek i napełniła go kasztanami. Pewnego ranka Tellmarch spostrzegł ją gotową do drogi, z okiem spoglądającem na los szczęścia w głębie lasu.
— Dokąd idziesz? — zapytał.
Ona odpowiedziała.
— Idę ich szukać.
Nie próbował nawet jej zatrzymać.
Po kilku tygodniach, wypełnionych różną krętaniną wojny domowej, w okolicy Fougères mówiono tylko o dwóch ludziach, z których jeden był przeciwieństwem drugiego, a obaj spełniali jedno dzieło, to jest walczyli obok siebie w wielkiej sprawie rewolucyjnej.
Dziki pojedynek wandejski odbywał się dalej, ale Wandea ustępowała z placu. W I’llle-et-Vilaine szczególniej, dzięki młodemu dowódcy, który w Doi zuchwalstwem tysiąca pięciuset patryotów tak w porę odpowiadał na zuchwalstwo sześciu tysięcy rojalistów, powstanie jeśli nie było jeszcze stłumione to przynajmniej bardzo osłabłe i bardzo ograniczone! Po owem zwycięztwie nastąpiło kilka innych równie pomyślnych, a liczne te powodzenia wytworzyły nowe położenie rzeczy.
Przybyło jednak szczególne jedno zawikłanie.
W całej tej części Wandei rzeczpospolita wzięła gorę, nie ulegało to wątpliwości, ale jaka rzeczpospolita? W przewidywanym tryumfie widać było obok siebie dwie formy rzeczypospolitej: rzeczpospolitę postrachu i rzeczpospolitę miłosierdzia: jedna chciała zwyciężyć surowością, druga łagodnością. Która z nich miała otrzymać przewagę? Każda z owych form, forma przebaczająca i forma nieubłagana, miała swego przedstawiciela w tych dwu mężach, z których każdy wywierał swój wpływ i swoją władzę; jeden był dowódcą wojskowym, drugi delegowanym cywilnym; który z tych dwóch ludzi miał zwyciężyć? Jeden z nich, delegowany, miał straszny punkt oparcia: przybył z groźnem hasłem, danem przez Komunę paryzką batalionowi Santerre’a: „Bez miłosierdzia, bez pardonu!“ Mógł wszystko ugiąć pod swoje rozkazy w moc dekretu Konwencyi, stanowiącego, aby każdy karany był śmiercią, kto wypuści na wolność dowódcę uwięzionego lub mu uciec pozwoli; dalej miał zupełną władzę, nadaną mu przez Komitet Ocalenia publicznego, i władzę, której wszystko posłuszne być miało, zgodnie z wolą ROBESPIERRA, DANTONA i MARATA. Drugi, żołnierz, miał za sobą jedną tylko siłę — litość.
Popierało go tylko własne jego ramię, które biło nieprzyjaciół, i serce, które im przebaczało. Jako zwycięzca, sądził, że ma prawo oszczędzać zwyciężonych.
Ztąd starcie, utajone, ale nie głębokie, między tymi dwoma ludźmi. Obadwaj w odmiennych szybowali obłokach; obaj walczyli przeciwko rokoszowi, ale każdy miał swój własny piorun: jeden zwycięztwo, drugi postrach.
W całym okręgu Bocage o nich tylko mówiono, a obawę, jaką ci dwaj ludzie wokoło siebie szerzyli, wzmagało jeszcze to, że mimo zupełnej sprzeczności między nimi, byli z sobą jednak ściśle złączeni. Nigdy dwóch serc nie zbliżyła sympatya głębsza i podnioślejsza; surowy ocalił życie łagodnemu i miał od tego bliznę na twarzy. Jeden z dwóch tych ludzi był wcieleniem śmierci, drugi życia; jeden był pierwiastkiem postrachu, drugi uspakajania — a kochali się! Dziwna zagadka! Wystaw my sobie miłosiernego Oresta i nieubłaganego Pylada. Wystawmy sobie Arimana zbratanego z Ormuzdem.
Co więcej, ten którego nazywano „srogim“, okazywał ludziom większe niż ktokolwiek inny braterstwo; opatrywał rannych, pielęgnował chorych, przepędzał dnie i noce w ambulansach i szpitalach, roztkliwiał się nad bosemi dziećmi, nie miał nic swego, wszystko rozdawał biednym. Kiedy walczono, i on tam był także; szedł na czele oddziałów w sam odmęt bitwy, uzbrojony, bo miał za pasem szablę i dwa pistolety, i bezbronny zarazem, bo nikt nie widział, żeby dobywał szabli lub pistoletu. Narażał się na ciosy, ale ich nie oddawał. Mówiono, że był kiedyś księdzem.
Jednym z tych ludzi był Gauvain, drugim Cimourdain.
Przyjaźń łączyła ludzi, ale zasady ich były sobie nienawistne, głucha więc wojna nie mogła wybuchnąć.
Pewnego rana nastąpiło starcie.
Cimourdain rzekł do Gauvain’a:
— Jakże stoją nasze sprawy?
Gauvain odpowiedział:
— Znasz stan rzeczy równie dobrze, jak ja. Rozproszyłem bandy Lantenac’a. Ma już tylko garstkę ludzi przy sobie. Przyparty obecnie do lasu Fougères, za tydzień będzie otoczony.
— A za dwa tygodnie?
— Będzie schwytany.
— A potem?
— Czytałeś mój afisz?
— Czytałem. I cóż?
— Zostanie rozstrzelany.
— To znów zbyt łaskawie. Trzeba, żeby był zgilotynowany.
— Ja — mówił Gauvain — jestem za śmiercią wojskową.
— A ja — odparł Cimourdain — za śmiercią rewolucyjną.
Spojrzał Gauvain’owi w oczy i rzekł do niego:
— Dlaczego kazałeś wypuścić na wolność te zakonnice z klasztoru Św. Marka Białego?
— Nie wojuję z kobietami — odpowiedział Gauvain.
— Te kobiety nienawidzą ludzi. A w nienawiści jedna kobieta warta tyle, co dziesięciu mężczyzn. Dlaczego nie chciałeś posłać przed trybunał rewolucyjny tej zgrai starych księży fanatyków, wziętych w Louvigne?
— Ja nie wojuję ze starcami.
— Stary ksiądz jest gorszy od młodego. Bunt staje się niebezpieczniejszym, gdy do niego podniecają siwe włosy. Marszczki jednają ufność. Bez fałszywej litości, Gauvainie. Śmierć jednych wyswabadza z niewoli drugich. Miej zawsze w pamięci wieżę w Temple.
— Wieżę w Temple! Kazałbym wypuścić z niej delfina. Ja nie wojuję z dziećmi.
Spojrzenie Cimourdain’a nabrało surowości.
— Gauvain’ie, wiedz, że trzeba wojować z kobietą, gdy się nazywa Marya Antonina; ze starcem, kiedy się nazywa Pius VI-ty papież; z dzieckiem — skoro ma nazwisko: Ludwik Capet.
— Mój mistrzu, ja nie wdaję się w politykę.
— Staraj się, żebyś nie był człowiekiem niebezpiecznym. Dlaczego przy uderzeniu na posterunek w Cossé, kiedy buntownik Jan Treton, przyparty i zgubiony, rzucił się sam jeden z szablą w ręku przeciwko całej kolumnie, ty zawołałeś: „Otwórzcie szeregi, niech przejdzie?“
— Bo nie występuje się w tysiąc pięćset ludzi, żeby zabić jednego.
— Dlaczego w Astillé, gdyś spostrzegł, że żołnierze twoi chcą zabić Wandejczyka, Józefa Bézier, który czołgał się ranny, zawołałeś: „Idźcie naprzód, ja się sam z nim rozprawię“ i wystrzeliłeś z pistoletu w powietrze?
— Bo nie zabija się człowieka bezwładnego.
— I źle zrobiłeś; obaj są dziś dowódcami band. Jozef Bézier nazywa się „Wąsal“, a Jan Treton „brebrna Noga.“ Ocalając tych dwóch ludzi, pomnożyłeś o dwóch nieprzyjaciół rzeczypospolitej.
— Zaiste, chciałbym jej przysparzać zwolenników, nie wrogów.
— Dlaczego po zwycięztwie pod Landéan nie kazałeś rozstrzelać trzystu chłopów, wziętych do niewoli?
— Kiedyś Bonchamp darował życie jeńcom republikańskim, chciałem, żeby mówiono, że rzeczpospolita darowała życie jeńcom rojalistom.
— Ale w takim razie, jeżeli schwytasz Lantenac’a, darujesz mu życie?
— Nie.
— Dlaczego, skoro ułaskawiłeś trzystu chłopów?
Chłopi są ciemni; Lantenac, wie co robi.
— Ależ Lantenac jest twoim krewnym.
— Francya jest moją bliższą krewną.
— Lantenac jest starcem.
— Lantenac jest cudzoziemiec, Lantenac niema lat, Lantenac przyzywa Anglików, Lantenac — to najazd, Lantenac jest wrogiem ojczyzny. Pojedynek między nim a mną może się skończyć tylko jego śmiercią albo moją.
— Gauvain, pamiętaj o tem, co mówisz.
— Nie zapomnę.
Nastąpiło milczenie i obaj spojrzeli po sobie.
Gauvain mówił dalej:
— Krwawa to będzie data ten rok 93-ci, który przebywamy.
— Strzeż się! — zawołał Cimourdain. — Istnieją straszne konieczności. Nie oskarżaj tego, kto nie podlega oskarżeniu. Od jakiegoż to czasu choroba jest winą lekarza? Tak, to właśnie cechuje ten rok olbrzymi, że nie zna litości. Dlaczego? Bo to wielki rok rewolucyjny. Rok, który przebywamy, wciela rewolucyę. Rewolucya ma jednego wroga, stary świat, i niema litości dla niego, podobnie jak chirurg, który, mając także nieprzyjaciela, gangrenę, nie ma litości dla niej. Rewolucya wyrywa z korzeniem wszelkie przemoce i nadużycia; niweczy feodalizm, usuwa przewagę żołnierstwa, przesądy religijne, barbarzyństwo sądów, słowem wszystko, co tchnie tyranią. Operacya jest straszna; rewolucya dokonywa jej ręką pewną. Co się tycze ilości zdrowego ciała, którą poświęca, spytaj się Boerhave’a[126], co o tem myśli. Pokaż mi narośl, którąby wyciąć można bez krwi wylewu? Jest-że pożar, któryby można ugasić, nie oddając czegoś na pastwę płomieniom? Takie konieczności straszne są warunkiem powodzenia. Chirurg podobny jest do rzeźnika; kto leczy, może wyglądać na kata. Rewolucya oddała się swemu niezbędnemu dziełu. Kaleczy, ale ocala. Jakto! żądasz od niej litości dla jadu! chcesz, aby była miłosierną dla tego, co jest zatrutem? Ona nie słucha. Pochwyciła przeszłość i dobije ją. Zrobiła cywilizacyi głębokie cięcie, z którego wyjdzie zdrowie rodu ludzkiego. To boli, bezwątpienia. Jak długo to potrwa? dopóki operacya nie zostanie dokonaną. Potem będziecie sobie żyli. Rewolucya stosuje amputacyę do świata. Ztąd ów krwotok, rok 93-ci.
— Chirurg jest spokojny — rzekł Gauvain — a ludzie, których ja widzę, są gwałtowni.
— Rewolucya — odparł Cimourdain — potrzebuje dzikich pracowników do pomocy. Odtrąca rękę, która drży. Ma wiarę jedynie w nieulęknionych. Danton — to straszliwość; Robespier — to nieugiętość; Saint-Just — to niezłomność; Marat — to nieubłagalność. Strzeż się, Gauvain’ie! Ci ludzie są konieczni. Dla nas znaczą oni tyle, co armie całe. Europa skamienieje z przestrachu.
— A może i cała przyszłość — rzekł Gauvain.
Zatrzymał się i odparł:
— Zresztą, mój mistrzu, mylisz się; ja nie oskarżam nikogo. Według mnie, prawdziwą cechą rewolucyi jest zupełny brak czyjejkolwiek odpowiedzialności. Niema winnych, ani niewinnych. Ludwik XVI-ty to baran rzucony między lwy. Chce uciec, chce się ratować, chce się bronić; kąsałby, gdyby mógł. Ale nie każdy jest lwem, kto nim chce być.
Zachcianka jego uchodzi za zbrodnię. Ten baran rozgniewany wyszczerza zęby! Zdrajca! — wołają lwy. I zjadają go; co uczyniwszy, biją się pomiędzy sobą.
— Ależ barany nie są ludźmi.
— Lwy, to także zwierzęta.
Odpowiedź ta zastanowiła Cimourdain’a. Podniósł głowę i rzekł:
— Te lwy — to sumienia. Te lwy — to idee. Te lwy — to zasady.
— Zaprowadzają terroryzm.
— Kiedyś rewolucya go usprawiedliwi.
— Żeby się tylko nie stał obelgą dla niej.
I Gauvain mówił dalej:
— Wolność, równość i braterstwo, to dogmaty pokoju i zgody. Dlaczego nadawać im postać przerażającą? Czegóż my żądamy? Zjednania ludzi dla rzeczypospolitej powszechnej. A zatem nie przerażajmy ich. Na co postrach? Ludów, zarówno jak ptaków, straszydłem nie przyciągniesz. Nie trzeba czynić źle w celu czynienia dobrze. Nie obala się tronu po to, żeby postawić rusztowanie. Zwalczajmy zasady, nie ludzi; usuwajmy przywileje, nie głowy. Ludzie niemiłosierni źle służą ideom łagodnym. Amnestya jest dla mnie najpiękniejszym wyrazem w mowie ludzkiej. Krew przelewać mogę wtedy tylko, gdy własną krew narażam. Zresztą ja umiem tylko walczyć i jestem tylko żołnierzem. Ale jeżeli nie można przebaczać, to nie warto zwyciężać. Podczas bitwy bądźmy wrogami naszych nieprzyjaciół, ale po zwycięztwie bądźmy ich braćmi.
— Strzeż się — powtórzył Cimourdain po raz trzeci Gauvainie, jesteś dla mnie więcej niż synem. Strzeż się!
I zamyślony dodał:
— W takich czasach, jak obecne, litość może być jedną z form zdrady.
Słysząc mówiących tych dwóch ludzi, sądziłbyś, że słyszysz rozmowę miecza z toporem.
Tymczasem matka szukała swoich dzieci.
Szła przed siebie. Jakim sposobem żyła, niepodobna powiedzieć. Ona sama nie wiedziała. Szła dzień i noc, żuła trawę, kładła się na ziemi, spała pod golem niebem w krzakach, pod gwiazdami, czasem wśród deszczu i wiatru.
Wlokła się od wsi do wsi, od folwarku do folwarku, dowiadując się wszędzie. Zatrzymywała się u progów. Suknia jej poszła już w łachmany. Czasem ją przyjmowano, czasem wypędzano. Kiedy nie mogła wchodzić do domów, szła do lasów.
Nie znała kraju; nie znała nic prócz swego Siscoignard i parafii Azé; nie miała kierunku wytkniętego, wracała się, znów szła drogą raz już przebytą i nadkładała drogi napróżno. Szła traktem, to znów pilnowała się kolei wozowej, to wybierała ścieżki w gęstwinach. W takiem życiu tułaczem zniszczyła nędzną swą odzież. Szła najprzód w trzewikach, potem boso, potem krwawiąc nogi zmęczone.
Szła, nie dbając o wojnę, nie zważając na strzały; nic nie słyszała, nic nie widziała, nie unikała niczego, a szukała tylko swoich dzieci. Wszystko było w stanie rokoszu — nie spotykała więc ani żandarmów, ani merów, ani władz jakichkolwiek; miała do czynienia tylko z przechodniami.
Odzywała się do nich i zapytywała:
— Czy widzieliście gdziekolwiek troje małych dzieci?
Przechodnie podnosili głowy.
— Dwóch chłopczyków i dziewczynkę — mówiła matka. I opisywała dalej:
— René Jan, Gruby-Allan, Jurcia. Nie widzieliście takich?
Potem objaśniała:
— Najstarszy ma półpięta roku, a malutka dwadzieścia miesięcy.
Nakoniec dodawała:
— Czy nie wiecie gdzie są? zabrano mi je.
Spoglądano na nią i na tem koniec.
Widząc, że jej nie rozumiano, mówiła:
— Bo widzicie, to moje dzieci, to też się pytam.
A ludzie szli, jakby nie słyszeli. Wtedy zatrzymywała się, nic już więcej nie mówiąc, i wpijała sobie paznogcie w piersi.
Pewnego dnia jednak wysłuchał ją jakiś wieśniak. Poczciwiec zamyślił się.
— Czekajcie-no — rzekł — troje dzieci?
— Tak.
— Dwóch chłopców?
— I dziewczynka.
— To tego szukacie?
— Tak.
— Słyszałem o panu, który zabrał te troje dzieci i ma je przy sobie.
— Gdzie jest ten człowiek — krzyknęła — gdzie one są?
Wieśniak odpowiedział:
— Idźcie do Tourgue.
— Czy to tam znajdę moje dzieci.
— Być może, że tam.
— Mówicie...
— Do Tourgue.
— Cóż to jest takiego, Tourgue?
— To takie miejsce.
— Wieś, czy zamek, czy folwark?
— Nigdy tam nie byłem.
— Czy to daleko?
— Nie bardzo blizko.
— Z której strony?
— W stronie Fougères.
— Którędy się tam idzie?
— Jesteście w Vantortes — mówił wieśniak — zostawicie Ernée na lewo, a Coxelles na prawo, przejdziecie przez Lorchamp i przez Leroux.
I wieśniak podniósł rękę ku zachodowi.
— Ciągle przed siebie, idąc w stronę, gdzie słońce zachodzi.
Zanim wieśniak opuścił rękę, kobieta już puściła się w drogę.
Wieśniak zawołał.
— Ale strzeżcie się. Tam się biją.
Nie odwróciła się nawet, żeby mu odpowiedzieć, ale szła dalej przed siebie.
Podróżny, który przed czterdziestu laty w chodził do lasu Fougeres od strony Laiquelet, a wychodził z niego od strony Parigne, miewał na skraju tej głębokiej puszczy złowieszcze spotkanie. Wychodząc z gęstwiny, spostrzegał nagle przed sobą Tourgue.
Nie Tourgue żyjącą, lecz Tourgue zamarłą. Tourgue pełną rozpadlin, podziurawioną, pokiereszowaną, poszarpaną. Ruina jest tem odnośnie do budowli, czem widmo odnośnie do człowieka. Trudno o widziadło bardziej grobowe niż Tourge. Miało się przed oczyma wysoką wieżę okrągłą, stojącą samotnie w zakątku lasu, niby złoczyńca. Wieża owa, prosta, jak pionowy odłam skały, miała prawie postać rzymską, tak była prawidłowo i silnie zbudowana, tak w masie jej krzepkiej poczucie potęgi mieszało się z widokiem upadku. Zresztą, jak romańska, była i rzymską potrosze. Rozpoczęta w dziewiątem stuleciu, skończona była w dwunastem, po trzeciej wyprawie krzyżowej. Kamienie z wypukłościami, rozpoczynające łuki u okien, świadczyły o jej wieku. Kto, wstąpiwszy na urwistą pochyłość, zbliżył się do wieży, spostrzegał wyłom, a gdy postanowiwszy wejść, dostał się do wnętrza, znajdował pustki. Było to coś niby wnętrze trąby z kamienia, postawionej na ziemi. Od góry do dołu żadnej przegrody; ani dachu, ani pułapu, ani podłóg, tylko rozwalmy sklepień i kominów, strzelnice do falkonetów na różnych wysokościach, obwódki z kroksztynów granitowych i kilka belek poprzecznych, odznaczających piętra; na belkach gnój ptaków nocnych; ściana olbrzymia i gruba na piętnaście stóp u podstawy, a na dwanaście u wierzchołka; tu i owdzie rozpadliny i dziury, które kiedyś były drzwiami, a przez które widać było schody w ciemnem wnętrzu muru. Przechodzień wszedłszy tam w nocy, słyszał huczące puszczyki i ptastwo nocne, pod nogami napotykał ciernie, głazy i gady, a nad głową, przez czarne koło u samego szczytu wieży, które wyglądało jak otwór olbrzymiej studni, widział gwiazdy.
Po kraju krążyło podanie, że na wyższych piętrach tej wieży były drzwi ukryte, zrobione, jak drzwi w grobach królów judzkich, z wielkiego kamienia obracającego się na osi, które otwierały się, a potem zamykały, nie zostawiając śladu w murze; modę tę architektoniczną przywieziono z wypraw krzyżowych, razem z ostrołukiem. Drzwi takich, gdy je zamknięto, niepodobna było odnaleźć, tak dobrze pasowały do innych kamieni w murze. Dziś jeszcze napotkać można takie drzwi w tajemniczych grodach Anti-Libanu, ocalałych podczas ruiny dwunastu miast za Tyberyusza.
Wyłom, przez który wchodziło się do wieży, była to dziura wyszarpana wybuchem miny. Dla znawcy, wczytanego w Evrarda, Sardiego i Pagana[127], mina owa umiejętnie była podłożona. Komora ogniowa w kształcie tak zwanej czapki księżej, ustosunkowana była do mocy wieży, którą miała rozpruć. Musiała mieścić przynajmniej dwa centnary prochu.
Prowadził do niej chodnik kręty, który przydatniejszy jest w takich robotach od chodnika prostego. Rozszarpanie od miny wydobyło na wierzch w odłamie kamienia ślad kiszki prochowej, mającej przepisaną średnicę kurzego jaja. Wybuch sprawił w murze ranę głęboką, przez którą oblegający mogli byli dostać się do wnętrza. Wieża wytrzymywała widocznie w różnych epokach oblężenia prawdziwe i prawidłowe; poorana była kulami, a kule nie wszystkie z jednego pochodziły czasu. Każdy pocisk naznacza mur w swój sposób, a wszystkie pozostawiały blizny, począwszy od kul kamiennych z czternastego wieku, aż do kul żelaznych z ośmnastego stulecia.
Wyłom otwierał wejście do przestrzeni, która musiała być dolną częścią wieży. Naprzeciwko wyłomu, w samej ścianie wieży, otwierała się furta do lochu wykutego w skale i ciągnącego się między fundamentami wieży aż pod dolną salę.
Pieczarę ową, w trzech częściach zawaloną, oczyszczono w 1855 r. staraniem pana Augusta le Prevost z Bernay, starożytnika,
W podziemia było więzienie. Każda wieża miała taki swój loch. Jak wiele lochów karnych z owych czasów, tak i ten miał dwa piętra. Pierwsze piętro, do którego wchodziło się przez ową furtę, stanowiła komnata sklepiona, dość obszerna, mająca ten sam poziom, co i dolna sala. Na ścianach tej komnaty widać było dwie brózdy równoległe i pionowe, idące od jednej ściany do drugiej przez szerokie sklepienie, w którem głęboko się zaryły na podobieństwo kolei od kół. Były to istotnie koleje; brózdy wyżłobiły się od dwóch kół. Niegdyś, w czasach feodalnych, w tej właśnie komnacie odbywało się ćwiertowanie sposobem mniej hałaśliwym niż czterema końmi. Były tam dwa koła tak silne i tak wielkie, że dotykały murów i sklepienia. Do każdego z tych kół przywiązywano rękę i nogę skazanego, potem obracano oba koła w strony przeciwne, co rozszarpywało człowieka. Potrzebny był do tego wysiłek; ztąd brózdy wyżłobione w kamieniu, do którego dotykały się koła. Dziś jeszcze w Vianden można widzieć podobną komnatę.
Pod tą komnatą była druga, właściwy loch. Nie wchodziło się do niej drzwiami, ale przez otwór. Ofiara naga spuszczana była na sznurze przeciągniętym pod pachami, do dolnej izby, przez otwór w podłodze izby górnej. Jeśli skazany upierał się przy życiu, rzucano mu przez tę dziurę pożywienie. Dziś jeszcze można widzieć taką dziurę w Bouillon.
Przez tę dziurę wpadał wiatr. Komnata dolna, wykuta pod salą parterową, była raczej studnią niż komnatą. Dochodziła do wody i przenikało ją tchnienie lodowate. Ów wiatr, który zabijał więźnia spuszczonego na dół, utrzymywał życie więźnia w górze osadzonego. Czynił atmosferę więzienia możliwą do oddychania. Więzień górny, ruszający się poomacku pod sklepieniem, z tego otworu tylko wdychał powietrze. Zresztą, kto tam wszedł lub wpadł, nie wychodził już z tamtąd nigdy. Rzeczą było więźnia wystrzegać się w ciemności, żeby nie runął. Fałszywe stąpnięcie mogło skazanego na więzienie górne zmienić na więźnia w dolnym lochu. Jeżeli dbał o życie, dziura ta była dla niego groźbą; jeżeli się niem znudził, otwór do lochu był jego ratunkiem. Piętro wyższe było więzieniem, niższe grobem. Tak samo było uwarstwowane ówczesne społeczeństwo.
To właśnie przodkowie nasi nazywali „un culde basse fosse“[128]. Rzecz znikła, a nazwa niema już dla nas znaczenia. Dzięki rewolucyi, obojętnie słuchamy takich wyrażeń.
Na zewnątrz wieży, nad wyłomem, stanowiącym przed czterdziestu laty jedyne do niej wejście, widać było framugę w murze, szerszą od innych strzelnic, w której wisiała wyłamana z muru krata żelazna.
Z wieżą tą, od strony przeciwnej wyłomowi, łączył się most kamienny na trzech arkadach niewiele uszkodzonych. Most służył za podstawę korpusowi gmachu, z którego pozostało trochę szczątków. Ten korpus, na którym widoczne były ślady pożaru, sterczał już tylko zgliszczami zczerniałemi, rodzajem szkieletu, stojącego obok wieży, jak kościotrup obok widma.
Zwaliska te dziś są zupełnie zburzone i nie pozostało po nich żadnego śladu. Na odrobienie tego, co wielu królów zrobiło przez wiele wieków, wystarcza jeden dzień i jeden chłop.
Nazwa Tourgue powstała ze skróconego przez wieśniaków wyrażenia Tour-Gauvain (wieża Gauvain’a). Wieża ta, już przed czterdziestu laty ruina, a dziś cień w r. 1793 była fortecą. Dawna to Bastylia Gauvain’éw, strzegąca od zachodu wejścia do lasu Fougères, który sam także dziś jest zaledwie gaikiem.
Zbudowano tę cytadelę na jednym z wielkich odłamów kamienia łupkowego, w które obfitują okolice między Mayenne i Dinan i któremi posiane są gęstwiny i zarośla, jak gdyby tytany rzucały sobie głazy na głowę.
Całą fortecę stanowiła wieża; pod wieżą opoka; u stóp opoki jeden z tych strumieni, które styczeń zamienia na potoki, a czerwiec wysusza.
Uproszczona w ten sposób forteca była w wiekach średnich prawie nie do wzięcia. Most osłania ją. Gauvain’owie gotyccy zbudowali ją bez mostu. Przystęp do niej stanowiła jedna z tych kładek chwiejnych, którą przerąbać można było jednem topora uderzeniem. Dopóki Gauvain’owie byli wice-hrabiami, kładka im wystarczała; ale kiedy zostali margrabiami, kiedy jaskinię opuścili dla dworu, przerzucili trzy arkady przez potok i stali się przystępnymi od strony równiny, tak samo jak dali do siebie przystęp ze strony króla. Margrabiom z wieku siedmnastego i margrabiom z ośmnastego stulecia nie szło o to, ażeby byli nie do wzięcia. Kopiowanie Wersalu zastąpiło tradycyę przodków.
Na wprost wieży, od strony zachodniej, wznosiło się płaskowzgórze dość wysokie, przylegające do równiny; płaskowzgórze prawie dotykało wieży i oddzielone było od niej tylko głębokim parowem, na dnie którego płynął strumień, wypadający do Ceuesnon. Most, łączący fortecę z płaskowzgórzem, wzniesiony był wysoko na filarach, a na tych filarach zbudowano, jak w Chenonceaux, budynek w stylu Mansarda[129], przydatniejszy do mieszkania niż wieża. Ale obyczaje były jeszcze bardzo surowe; panowie mieli zwyczaj mieszkać w komnatach wieży podobnej do więzienia. Co do budynku na moście, który był rodzajem zameczku, przeprowadzono w nim długi korytarz, przezwany salą straży; nad tą salą straży, stanowiącą rodzaj entresoli, urządzono bibliotekę, a nad biblioteką spichlerz. Długie okna z małemi szybami ze szkła czeskiego, pilastry między oknami, medaliony rzeźbione w murze; trzy piętra. Na dole halabardy i muszkiety, w środku księgi, na górze wory z owsem; wszystko to dzikie było potrochu, a bardzo szlacheckie.
Wieża, stojąca obok, była ponura. Posępna jej wysokość panowała nad zalotnością tamtej budowli. Z płaskowzgórza można było razić most strzałami.
Dwa gmachy, jeden urwisty, drugi gładki, drażniły się raczej nawzajem, aniżeli przystawały do siebie. Dwa style nie zgadzały się z sobą. Na pozór dwa półkola winnyby mieć cechy tożsamości; a przecież trudno o coś mniej podobnego do łuku romańskiego, jak archiwolta klasyczna. Wieża owa, godna lasów, dziwną była sąsiadką dla tego mostu, który godnym był Wersalu.
Ze stanowiska wojennego most, powtarzamy raz jeszcze, wydawał prawie nieprzyjacielowi wieżę. Upiększał ją i rozbrajał; pozyskawszy ozdobę, wieża traciła się. Most stawiał ją na jednym poziomie z płaskowzgórzem. Zawsze niezdobyta od strony lasu miała teraz słaby punkt od strony równiny. Dawniej panowała nad płaskowzgórzem, teraz płaskowzgórze nad nią panowało. Nieprzyjaciel, zająwszy na niem stanowisko, stawał się panem mostu. Biblioteka i spichlerz brały stronę oblegającego przeciw fortecy. Biblioteka i spichlerz w tem są do siebie podobne, że książki i słoma stanowią materyał palny. Dla oblegającego, który posługuje się pożarem, palić Homera, czy palić wiązkę siana, na jedno wychodzi, byle się paliło. Francuzi dowiedli tego Niemcom, paląc bibliotekę w Heidelbergu, a Niemcy dowiedli tego Francuzom, paląc bibliotekę w Strasburgu. Most więc dodany do wieży Tourgue, strategicznie biorąc, był błędem; ale w siedmnastym wieku, pod Colbertem i Louvois, książęta Gauvain, równie jak książęta Rohan lub książęta de la Tremouille, nie przypuszczali już, żeby ich oblegać miano. Budowniczowie mostu przedsięwzięli jednak niektóre środki ostrożności. Najprzód przewidzieli pożar; więc pod trzema oknami od strony parowu zawiesili poprzecznie na hakach, które można było widzieć przed pięćdziesięciu laty, silną drabinę ratunkową, tak długą, jak wysokie były dwa pierwsze piętra mostu, co przenosiło wysokość trzech pięter zwyczajnych; powtóre przewidzieli szturm: odosobnili zatem most od wieży za pomocą ciężkich i nizkich drzwi żelaznych; drzwi były łukowate, a zamykały się wielkim kluczem, który przechowywano w kryjówce znanej tylko samemu panu. Wrota zamknięte mogły stawić czoło taranowi i nieledwie z kul się natrząsać.
Chcąc dostać się do tych drzwi, trzeba było wejść przez most; chcąc dostać się do wieży, trzeba było wejść przez drzwi. Innego wejścia nie było.
Drugie piętro zameczka mostowego, wzniesione go na filarach, odpowiadało drugiemu piętru wieży; na tej to aż wysokości, dla większego bezpieczeństwa, umieszczono owe drzwi żelazne.
Otwierały się one od strony mostu do biblioteki, a od strony wieży do wielkiej sali sklepionej, z filarem w środku. Sala ta, jak nadmieniliśmy, stanowiła drugie piętro wieży. Okrągła była jak i ona, oświetlały ją długie strzelnice, wychodzące na pola. Ściany, dziko wyglądające, nagie były i nic w nich nie pokrywało kamieni, zresztą bardzo starannie dopasowanych. Wchodziło się do tej sali po wschodach kręconych, urządzonych w grubości muru, co nie było rzeczą trudną, skoro mury miewały po piętnaście stóp grubości. W wiekach średnich zdobywano miasto po jednej ulicy, ulicę po jednym domu, dom po jednej komnacie. Fortecę oblegano po jednem piętrze. Wieża Tourgue była pod tym względem bardzo sztucznie zbudowana, nader odporna i nader trudna do wzięcia. Z jednego piętra na drugie wchodziło się po wschodach kręconych, niełatwo dostępnych; drzwi były skośne i nie miały wysokości człowieka; chcąc wejść, trzeba było schylać głowę, a głowa schylona to samo znaczy, co głowa roztrzaskana; w każdych drzwiach oblegany czyhał na oblegającego.
Pod salą okrągłą z filarem były dwie podobneż komnaty, stanowiące pierwsze piętro i dół, a nad nią trzy; ponad temi sześcioma komnatami, które się jedne nad drugiemi piętrzyły, była pokrywa kamienna, stanowiąca platformę. Wychodziło się na nią przez ciasną komorę.
Piętnaście stóp grubości muru, które trzeba było przebić dla umieszczenia wrót żelaznych i w pośrodku których były one wmurowane, trzymało je jakby w pudełku sklepionem, w ten sposób, że drzwi zamknięte znajdowały się od strony wieży równie jak od strony mostu w przysionku, głębokim na sześć do siedmiu stóp z każdej strony; za otwarciem zaś tych drzwi przysionki owe łączyły się z sobą i stanowiły jedno przejście sklepione.
W przedsionku od strony mostu otwierała się w grubości muru furtka do schodów kręconych w ślimaka, prowadzących do korytarza pierwszego piętra pod biblioteką; była to jeszcze jedna trudność dla oblegającego. Zamek mostowy przedstawiał od strony płaskowzgórza ścianę prostopadłą, most był w tem miejscu ucięty. Połączenie go z płaskowzgórzem stanowił most zwodzony, przytykający do nizkich drzwi, ten zaś most zwodzony, który z powodu wysokości płaskowzgórza spuszczał się tylko w kształcie równi pochyłej, prowadził do opisanego już długiego korytarza, zwanego salą straży. Opanowawszy ten korytarz, oblegający, żeby się dostać do drzwi żelaznych, musiał zdobywać schody kręcone, któremi wchodziło się na drugie piętro.
Co do biblioteki, była to sala podłużna, mająca długość i szerokość mostu i jedyne drzwi, owe żelazne wrota. Skryte drzwi, zielonem suknem obite, które dość było tylko popchnąć, żeby się otworzyły, zasłaniały wewnątrz sklepione wejście do wieży.
Ściany biblioteki pokryte były od góry do dołu, od podłogi do sufitu szafami oszklonemi w dobrym stylu z wieku siedemnastego. Sześć wielkich okien, trzy z każdej strony, po jednem nad każdą arkadą, oświetlało bibliotekę. Oknami temi z zewnątrz, z wysokości płaskowzgórza, można było zajrzeć do wnętrza. Na ścianach między oknami stało na rzeźbionych konsolach dębowych sześć popiersi marmurowych: Hermolausa z Byzancyum, Ateneusza gramatyka naukrateńskiego, Suidasa, Casaubona[130], Klodoweusza, króla Francyi, i jego kanclerza, Anachalusa, który zresztą tak nie był kanclerzem, jak Klodoweusz nie był królem.
Było w tej bibliotece trochę ksiąg. Jedna z nich miała wielki rozgłos. Było to stare in quarto z rycinami, z tytułem wielkiemi wypisanym literami: „Święty Bartłomiej“ i z drugim tytułem: „Ewangelia według Świętego Bartłomieja, poprzedzona rozprawą Pantoneusa, filozofa chrześciańskiego, o tem, czy ta ewangelia ma być uważana za podrobioną i czy święty Bartłomiej jest tym samym, co Nathanael.“ Księga ta, uważana za jedyny egzemplarz, leżała na pulpicie w środku biblioteki. W ostatniem stuleciu ciekawi przybywali ją oglądać.
Co do spichlerza, który rów nie jak biblioteka, miał podłużny kształt mostu, było to poprostu poddasze, pod samem wiązaniem dachu. Obszerna tego poddasza przestrzeń zawalona była słomą i sianem, oświetlona zaś sześcioma dymnikami. Jedyną tam ozdobą była figura Ś-go Barnaby, wyrzeźbiona na drzwiach z nadpisem u góry:
Tak więc, wysoka i szeroka wieża sześciopiętrowa, mająca tu i owdzie kilka otworów, jedyne drzwi żelazne do wejścia i wyjścia, wychodzące na przedpiersie mostowe, zwodzonem przęsłem zamknięte; za wieżą las; przed wieżą zarośla na płaskowzgórzu wyżej niż most położone, a niżej niż wieża; pod mostem, między wieżą i płaskowzgórzem parów głęboki, wązki, pełen krzaków, potok w zimie, strumyk na wiosnę, rów kamienisty w lecie — oto czem była wieża Gauvain, zwana la Tourgue.
Minął lipiec i nadszedł sierpień. Heroiczne a dzikie tchnienie wionęło nad Francyą, dwa widziadła przemknęły na widnokręgu: Marat z nożem w boku, Karolina Corday bez głowy. Wszystko straszliwem się stawało. Co do Wandei, ta pobita w wielkiej strategii, uciekła się do małej i, jak powiedziano już wyżej, groźniejszej; wojna ta stała się teraz ogromną bitwą, pokarbowaną lasami. Zaczęły się klęski armii zwanej katolicką i królewską: rozkaz rządu wysyłał do Wandei armię z pod Moguncyi; osiem tysięcy Wandejczyków straciło życie pod Ancenis; odparto ich od Nantes, wyrugowano z Montaigu, wygnano z Thouars, odpędzono od Noirmoutier, potłuczono pod Cholet, Mortagne i Saumur; ustępowali z Parthenay, opuszczali Clisson, nie mogli się utrzymać w Châtillon, stracili sztandar pod Saint-Hilaire; pobici byli pod Pernic, Sables, Fontenay, Doue, Château-d’Eau, Ponts-de-Cé; ponieśli porażkę pod Luçon, cofnęli się z pod Chataigneraye, uciekli z pod Roche-sur-Yon. Zagrażali jednak Roszelli z jednej strony, a z drugiej, na wodach Guernesey, flota angielska pod rozkazami generała Craig’a, wioząca najlepszych oficerów francuskich pomieszanych z kilkoma pułkami angielskiemi, czekała tylko znaku od margrabiego Lantenac’a, aby ich na ląd wysadzić. Wylądowanie to mogło wrócić zwycięztwo zbuntowanym rojalistom. Pitt wreszcie był złoczyńcą stanu; w polityce bywa zdrada, tak samo jak bywa sztylet w więzi trofeów orężnych. Pitt sztyletował Francyę, a zdradzał zarazem Anglię, kraj swój ojczysty; bo odbierać honor swej ojczyźnie, jest to ją zdradzać. Pod jego zarządem i przez niego Anglia wiodła wojnę punicką; szpiegowała, przemycała, kłamała. Nie wstydziła się niczego, ani łupieztwa, ani fałszerstwa. Poleciła wykupywać łój, którego cena doszła pięciu franków za funt. W Lille znaleziono, przy pewnym Angliku list Prigenta, agenta Pitta w Wandei, w którym pisano: „Nie trzeba żałować pieniędzy; spodziewamy się, że wyrabianie asygnaty odbywać się będzie ostrożnie; najwłaściwsi do tej operacyi są księża przebrani i kobiety. Posłać sześćdziesiąt tysięcy liwrów do Rouen, a pięćdziesiąt tysięcy do Caen.“ List ten odczytał Barrère w Ivonwencyi dnia 1-go sierpnia. Nikczemności te odpierał dzikiemi wybucham i Parrein, a później Carrier srogiemi szkaradami[132]. Republikanie z Metz i republikanie z południa żądali, by ich prowadzono przeciw buntownikom. Naznaczono dekretem utworzenie dwudziestu czterech kompanij pionierów, którym polecono palić płoty i ogrodzenia w Bocage[133]. Niesłychane przesilenie! Wojna ustawała w jednym punkcie po to tylko, aby się zacząć w drugim. „Nigdzie łaski!“ „nigdzie niewolników“ — był to okrzyk stron obojga. Historya pełna była straszliwych cieni.
W owym miesiącu sierpniu wieża la Tourgue była oblężona.
Pewnego wieczora, podczas gdy gwiazdy ukazywać się zaczęły w ciszy zmroku kanikularnego, gdy ani jeden listek nie drgał w lesie, ani jedna trawka nie drżała na równinie, wpośród milczenia nocy zapadającej, ozwał się odgłos ligawki. Odgłos ten wyszedł ze szczytu wieży.
Na ten odgłos trąby wieśniaczej odpowiedział odgłos trąbki wojskowej z dołu.
Na szczycie wieży stał człowiek zbrojny; na dole w cieniu stał obóz.
Wokoło wieży Gauvain odróżnić można było snujące się mrowie postaci czarnych. Było to obozowisko. Tu i owdzie zaczynano rozpalać ognie pod drzewami lasu i między krzakami na płaskowzgórzu; tu i owdzie światełka przebijały ciemność, jak gdyby ziemia zapragnęła ozdobić się gwiazdami równocześnie z niebem. Smutne to są te gwiazdy wojenne! Od strony płaskowzgórza rozciągał się obóz aż do równiny, a od strony lasu zagłębiał się aż w krzaki. Blokowano wieżę.
Rozległość obozowiska oblegających wskazywała, że oddział oblegających był liczny.
Obóz zblizka otaczał fortecę; od strony wieży podbiegał aż do skały, na której stała, a od strony mostu aż do parowu.
Drugi odgłos ligawki dał się słyszeć, a po nim znów odgłos trąbki.
Ligawka zapytywała, a trąbka odpowiadała.
Ta trąba wieśniacza zapytywała obóz w imieniu wieży.
— Czy można z tobą mówić?
A trąbka wojskowa odpowiadała w imieniu obozu:
— Tak.
Ponieważ w owe czasy Wandea nie była uznaną za stronę wojującą i w moc postanowienia władzy, nie wolno było porozumiewać się za pomocą parlamentarzy „z rozbójnikami,“ starano się więc radzić sobie w zdarzeniach, uznawanych przez prawa narodów w wojnie domowej. Ztąd przy sposobności mogła się porozumiewać trąba wieśniacza z trąbką wojskową. Pierwsze odezwanie się było tylko zawiązaniem stosunku, drugie stanowiło zapytanie: Czy chcecie słuchać? Jeśli trąbka milczała na ten drugi odzew, znaczyło to odmowę; jeżeli odpowiedziała, znaczyło to zezwolenie i zgadzano się na rozejm kilkochwilowy.
Gdy trąbka na drugi odzew odpowiedziała, człowiek stojący na wieży przemówił i oto co posłyszano:
— Ludzie, którzy mnie słuchacie, jestem Gougele-Bruant, przezwany Niebiesko-żercą, bom wielu waszych natłukł, i przezwany także Wilkołakiem, bo was nabiję więcej jeszcze niż dotąd nabiłem. Ucięto mi pałaszem palec na lufie mojej własnej fuzyi, przy napadzie na Granville; kazaliście zgilotynować w Laval mojego ojca, moją matkę i siostrę moją Jakóbkę, osiemnastoletnią dziewczynę. Wiecie więc kto jestem.
Odzywam się do was w imieniu Jego Jasności margrabiego Gauvain de Lantenac, wicehrabi de Fontenay, księcia bretońskiego, dziedzica na Siedmiu Lasach, mego pana.
Wiedzcież tedy z góry, że Jego Jasność margrabia zanim się zamknął w tej wieży, w której go blokujecie, rozdał wojnę między sześciu naczelników, pomocników swoich; Delière otrzymał kraj między drogą do Brestu a drogą do Ernée; Tretonowi dał kraj między Roë i Laval; Jaquetowi, zwanemu Kroi-żelazo, pobrzeża Wyższej Mayenny; Gaulier, zwany Wielki Piotr, dostał Château-Gonthier; Lecomte’a przeznaczył do Craon; Fougères oddał panu Dubois-Gyu, a całą Mayennę panu de Rochambeau. Tak więc, choćbyście wzięli tę forteczkę, końca całej sprawie nie będzie, a gdyby i Jego Jasność życie położył, Wandea Boża z Wandeą królewską żyć będą.
Wiedzcie o tem, że mówię to wszystko, żeby was uprzedzić. Jego Jasność jest tu, obok mnie. Ja jestem ustami, przez które przechodzą jego wyrazy. Wy, co nas oblegacie, zachowajcie się cicho, bo ważną jest rzeczą, abyście posłyszeli co powiem.
Nie zapominajcie, że wiedziecie z nami wojnę niesprawiedliwą. My jesteśmy ludźmi z tutejszego kraju, a walczymy uczciwie i pod wpływem łaski Bożej żyjemy w prostocie i czystości, jak ziółko rosą pokryte. Rzeczpospolita zaczęła nas napastować, ona wniosła niepokój na nasze błonia, ona popaliła nasze domy i zbiory z roli, skartaczowała nasze folwarki, a nasze żony i nasze córki musiały boso uciekać do lasów, gdy jeszcze pieżga zimowa nie umilkła.
Wy, co tu jesteście i słyszycie mnie, ścigaliście nas po lasach, a teraz nas otoczyliście w tej wieży; pozabijaliście i porozpraszaliście tych, którzy się do nas przyłączyli. Macie armaty; zgromadziliście do swojej kolumny garnizony i poczty z Mortain, z Barenton, z Teilleul, z Landivy, z Evran, z Tintenias i z Vitré; zaczem idzie, że was jest cztery tysiące pięćset atakujących nas, którzy się w dziewiętnastu bronimy.
Mamy ammunicyę i żywność.
Udało się wam założyć minę i wysadzić w powietrze kawał skały i kawał naszego muru.
Zrobiło to otwór u stóp naszej wieży, a ten otwór jest wyłomem, przez który wejść możecie, chociaż ten wyłom jest tylko u spodu, a wieża, ciągle mocna i niewzruszona, tworzy nad nim sklepienie.
Przygotowujecie się teraz do szturmu.
Co się nas tycze, a najprzód Jego Jasności magrabiego, który jest księciem Bretanii i świeckim przeorem opactwa Najświętszej Panny w Lantenac, gdzie królowa Joanna ufundowała mszę codzienną; potem innych obrońców wieży, do których należą jegomość ksiądz Turmeau, na wojnie Wielkie Serce; mój kamrat Guinoiseau, który jest kapitanem Zielonego obozu; mój kamrat Śpiewaczek, kapitan obozu Owsianego; mój kamrat Fujarka, kapitan obozu Mrówek; i ja, wieśniak, urodzony w miasteczku Daon, gdzie płynie strumyk Moriande — my wszyscy mamy wam jedną rzecz powiedzieć.
Słuchajcie wy, którzy tam stoicie u spodu wieży.
Mamy w swoich rękach trzech zakładników, to jest troje dzieci. Dzieci te przybrane zostały przez jeden z batalionów waszych i należą do was. Gotowi jesteśmy oddać wam te troje dzieci.
Ale pod jednym warunkiem.
A to pod takim, że będzie nam wolno wyjść swobodnie.
Jeśli się na to nie zgodzicie, to posłuchajcie. Atakować nas możecie w dwojaki sposób: przez wyłom od strony lasu, albo przez most od strony płaskowzgórza. Budynek od strony mostu ma trzy piętra. Na dolnem piętrze, ja, Wilkołak, który do was mówię, kazałem ustawić sześć beczek smoły i ułożyć sto pęków suchych gałęzi; na piętrze najwyższem jest słoma; na piętrze środkowem są książki i papiery. Drzwi żelazne, prowadzące z mostu do wieży, są zamknięte, a klucz od nich ma Jego Jasność przy sobie. Zrobiłem otwór pod temi drzwiami i przeprowadziłem przez niego lont nasiarkowany, którego koniec jeden zatopiony jest w beczce ze smołą, a drugi koniec ja będę miał pod ręką wewnątrz wieży. Zapalę go, kiedy mi się żywnie spodoba. Jeśli nie zechcecie nas ztąd wypuścić, to troje dzieci umieszczone będą na drugiem piętrze, między smołą znajdującą się na piętrze pod niemi, do której lont dochodzi, a słomą na piętrze nad niemi; zaś drzwi żelazne będą do nich zamknięte. Jeśli napadniecie na nas od strony mostu, to sami wzniecicie pożar w budynku; jeśli uderzycie przez wyłom, to my podpalimy; jeżeli zaś będziecie usiłowali dostać się do nas i przez most i przez wyłom, to ogień powstanie odrazu przez was i przez nas — a w każdym razie te troje dzieci zginą.
Teraz zgódźcie się albo nie zgódźcie.
Jeśli przystaniecie, to wyjdziemy.
Jeśli nie przystaniecie, to dzieci zginą.
Skończyłem.
Umilkł człowiek mówiący z góry wieży.
Głos z dołu zawołał:
— Nie przystajemy.
Był to głos surowy, odezwał się krótko. Głos inny, mniej twardy, stanowczy jednak, dodał:
— Dajemy wam dwadzieścia cztery godziny, żebyście się poddali.
Nastąpiło milczenie, a potem się znów ten sam głos odezwał:
— Jutro o tej si mej godzinie, jeśli się nie poddacie, przypuścimy szturm.
A pierwszy głos dodał:
— I wówczas już nie będzie pardonu.
Na ten głos posępny odpowiedział inny z góry. W przestworze między dwoma blankami widziano wychylającą się wysoką ciemną sylwetkę, w której przy świetle gwiazd można było rozpoznać groźną postać margrabiego Lantenac’a. Postać ta zapuściła wzrok w ciemność i zdając się kogoś szukać, zawołała:
— Aha! to ty, klecho!
— Tak, to ja, zdrajco! — odparł twardy głos z dołu.
Istotnie, nieubłagany głos był głosem Cimourdain’a, głos młodszy i mniej stanowczy był Gauvain’a głosem.
Margrabia Lantenac nie omylił się, poznając księdza Cimourdain’a.
Wiadomo, że w tym kraju, w ciągu niewielu tygodni zakrwawionych wojną domową, Cimourdain stał się rozgłośnym; a nie było znakomitości równie żałobnie rozsławionej. Mówiono: Marat w Paryżu, Châlier w Lyonie, Cimourdain w Wandei. Okrywano teraz sromotą Cimourdain’a, równą szacunkowi, jaki miano dla niego dawniej; było to skutkiem jego odstępstwa. Brzydzono się nim. Być surowym, jest to nie mieć miru u ludzi; potępia go, kto patrzy na jego czyny; przebaczyłby mu może, gdyby ujrzał jego sumienie. Lykurg niewyjaśniony, zdaje się być Tyberyuszem. Jakkolwiekbądź dwaj ludzie: margrabia Lantenac i ksiądz Cimourdain, zarówno byli nienawidzeni, przekleństwa rzucane na Cimourdain’a przez rojalistów, równoważyły się ze złorzeczeniami republikanów dla Lantenac’a. Każdy z tych dwóch ludzi był potworem dla przeciwnego obozu. Wywołało to szczególny skutek: kiedy Prieur z Marny nałożył w Granville cenę na głowę Lantenaca, w tym samym czasie w Noirmoutier Charette nakładał cenę na Cimourdain’a głowę.
Można powiedzieć, że dwaj ci ludzie, margrabia i ksiądz, byli do tego stopnia jednym człowiekiem. Spiżowa maska wojny domowej ma dwa profile; jeden spogląda w przeszłość, drugi ku przyszłości się zwraca, a oba równie są tragiczne. Lantenac był pierwszym z tych profilów, Cimourdain drugim; tylko że gorzki rozziew tamtego profilu osłonięty był cieniem nocy, a na fatałnem czole Cimourdain’a błyszczał odblask jutrzenki.
Tymczasem oblężona wieża pozyskała chwilową odwlokę.
Dzięki wdaniu się Gauvain’a, zawarto z nią niejako zawieszenie broni na dwadzieścia cztery godziny.
Wilkołak istotnie dobrze był zawiadomiony. Wskutek rozkazów Cimourdain’a miał teraz Gauvain pod swemi rozkazami cztery tysiące pięćset ludzi, tak gwardyi narodowej, jak i wojsk liniowych, i otoczył niemi Lantenac’a w wieży Tourgue, i mógł wymierzyć na tę forteczkę dwanaście armat: sześć od strony wieży, na skraju lasu, ustawionych w bateryi dolnej, i sześć od strony mostu, na płaskowzgórzu, tworzących bateryę górną. Zdołał urządzić minę, której wybuch utworzył wyłom u stóp wieży.
To też po upłynięciu dwudziestu czterech godzin rozejmu wałka miała się rozpocząć w warunkach następujących:
Na płaskowzgórzu i w lesie było cztery tysiące pięćset ludzi.
W wieży było ich dziewiętnastu.
Można znaleźć nazwiska, tych dziewiętnastu oblężonych, zachowane przez historyę w wykazach osób wyjętych z pod prawa. Może spotkamy się z niemi.
Cimourdain pragnął, aby Gauvain dla dowodzenia oddziałem czterech tysięcy pięćset ludzi, armię niemal stanowiącym, pozwolił się mianować generałem. Gauvain odmówił i powiedział:
— Zobaczy się to, gdy Lantenac wziętym zostanie. Na nic jeszcze nie zasłużyłem.
Zresztą było-to obyczajem republikańskim mieć wielkie dowództwo, a nizki stopień. W kilka lat potem Bonaparte był jeszcze szefem szwadronu artyleryi, a przecież naczelnym wodzem armii we Włoszech.
Wieża obronna Gauvain’ów do dziwnego była przeznaczona losu; jeden Gauvain miał ją zdobywać, drugi jej bronił. Ztąd niejaka powściągliwość w nacieraniu. Ale nie w obronie, bo margrabia Lantenac nie był z ludzi, rządzących się jakiemiś względami; zresztą mieszkał był zazwyczaj w Wersalu i nie miał żadnych słabości dla wieży Tourgue, którą znał zaledwie. Schronił się do niej, nie mając już gdzie się schronić — i oto wszystko; ale był gotów ją rozwalić bez najmniejszego skrupułu. Gauvain więcej ją szanował.
Most był słabym punktem fortecy; ale w bibliotece stojącej na moście znajdowało się archiwum rodzinne; gdyby tam szturm przypuszczono, biblioteka spłonęłaby niewątpliwie, a Gauvainowi się zdawało, że spalić archiwum, byłoby napadać na przodków. Zamek Tourgue był gniazdem rodziny Gauvain; od niego zależały wszystkie lenności w Bretanii, jak wszystkie lenności we Francyi zależały od zamku, Luwrem zwanego. W Tourgue były domowe pamiątki Gauvain’ów; on sam tam się urodził. Kręte wypadki życia powiodły go, gdy stał się mężem, do atakowania szanownych murów, które osłaniały go, gdy był dzieckiem. Będzież on do tyła bezbożny, żeby tę siedzibę zamienić w gruzy? Może własna jego kolebka znajduje się gdzie na poddaszu nad biblioteką? Myśli, przychodzące do głowy, wzruszają niekiedy. Gauvain czuł się wzruszony wobec starożytnego domu rodzinnego. Dlatego oszczędzał mostu; poprzestał na urządzeniu się tak, aby ucieczka i wszelkie tam tędy wyjście stało się niemożliwe, aby baterya czuwała nad mostem; do ataku zaś wybrał przeciwną zamku stronę. Ztąd mina i wyłom u stóp wieży.
Cimourdain zezwalał na to, ale sobie to wyrzucał; jego surowość marszczyła brwi wobec tych staroświeczczyzn gotyckich, a nie chciał być pobłażliwszym dla budynków niż dla ludzi. Oszczędzanie zamku było początkiem łaskawości, a właśnie łaskawość stanowiła słabą stronę Gauvain’a. Cimourdain, jak wiadomo, pilnował go i powstrzymywał go na tej szkodliwej podług niego pochyłości. A jednak i on sam czegoś się wstydził przed samym sobą i nie bez wzruszenia tajemnego ujrzał znów zamek Tourgue, rozczulenie go ogarniało wobec tego zacisza, zawierającego pierwsze książki, na których uczył czytać Gauvain’a. Był dawniej proboszczem sąsiedniej wioski Parigné; on, Cimourdain, zamieszkiwał niegdyś najwyższe piętro zameczku mostowego; w bibliotece tam będącej uczył małego Gauvain’a poznawać litery, trzymając go na swych kolanach; w obrębie tych starych czterech murów widział swego wychowańca ukochanego, syna swej duszy, rosnącego ciałem i umysłem. Miałże teraz zdruzgotać i w zgliszcze zamienić tę bibliotekę, tę wieżę, te mury, wypełnione jego błogosławieństwem dla dziecka? Ułaskawiał je. Nie bez zgryzoty.
Pozwolił Gauvain’owi rozpocząć oblężenie od przeciwnej strony. Zamek Tourgue miał swą dziką stronę, wieżę, i stronę cywilizowaną, bibliotekę. Cimourdain zgodził się na zrobienie wyłomu w dzikiej stronie zamku.
Zresztą, stary ten budynek, atakowany przez jednego z Gauvain’ów, broniony przez Gauvain’a drugiego, w pełni rozwoju rewolucyi francuskiej powrócił do zwyczajów feodalnych. Wojny między krewnymi stanowią historyę wieków średnich; Eteokle i Polinicy są równie gotyccy, jak Grecy, a Hamlet robi to samo w Elseneur, co Orest w Argos robił[134].
Całą noc z jednej i z drugiej strony spędzono na przygotowaniach.
Skoro się tylko skończyła smutna owa rozmowa między szczytem wieży a obozem, pierwszem staraniem Gauvain’a było przywołać swego namiestnika.
Guéchamp, z którym trzeba się nieco zapoznać, był-to człowiek drugorzędny, uczciwy, nieustraszony, średnich zdolności, lepszy żołnierz niż oficer, pojmujący ściśle to tylko, co godziło się pojmować, nie rozczulający się nigdy, niedostępny niczemu, co tchnie przeniewierzeniem się, więc ani przekupstwu niweczącemu sumienność, ani litości, która niweczy sprawiedliwość. Na duszy jego i na jego sercu dwa były pokrowce: karność i rozkaz, niby klapy, osłaniające oba oczy konia; i szedł prosto przed siebie w przestrzeni, którą zdołał objąć pojęciem swojem. Krok jego nie zbaczał, ale droga jego była ciasna.
Zresztą, był to człowiek pewny, surowy jako dowódca i najdokładniej posłuszny.
Gauvain żwawo przemówił do Guéchamp’a.
— Guéchamp, drabiny
— Nie mam jej, komendancie.
— Potrzeba jej koniecznie.
— Do wdrapania się na mury?
— Nie, do ocalenia.
Guéchamp pomyślał i odpowiedział:
— Rozumiem. Ale musi być bardzo wysoka, żeby dobra była do tego, co chcesz, komendancie.
— Najmniej na trzy piętra.
— Tak, panie komendancie, taka jest mniej więcej wysokość.
— Trzeba jeszcze wyżej dosięgnąć, bo należy być pewnym, że się uda.
— Oczywiście.
— Jak się to dzieje, że nie masz drabiny?
— Pan komendant nie uważał za właściwe oblegać zamku od strony płaskowzgórza, kazałeś pan tylko blokować go z tamtej strony; chciałeś pan, żeby przypuścić szturm nie od mostu, ale od wieży. Zajmowano się zatem miną, a o wdarciu się po drabinach nie myślano. To też ich niema.
— To każ zrobić drabinę coprędzej.
— Trudno na razie o drabinę na trzy piętra sięgającą.
— To trzeba krótkie z sobą zesztukować.
— Gdyby były.
— Wyszukaj ich.
— Nikt ich nie znajdzie. Chłopstwo wszędzie niszczy drabiny, tak jak psuje wozy i zrąbuje mosty.
— To prawda, chcą sparaliżować rzeczpospolitę.
— Chcą, żebyśmy nie mogli prowadzić bagaży, przebywać rzek lub wdrapywać się na mury.
— Trzeba mi jednak drabiny koniecznie.
— Myślę o tem, panie komendancie. Pod Fougères w Javené jest wielka ciesielnia. Tam się znajdzie drabina.
— Niema ani chwili do stracenia.
— Na kiedy potrzebna?
— Na jutro, na tę sam ę godzinę najpóźniej.
— Poślę umyślnego do Javené, konno dla pośpiechu; poniesie rozkaz do rekwizycyi. Stojący tam oddział jazdy da eskortę; drabina może tu być jutro przed zachodem słońca.
— To dobrze, będzie na czas — rzekł Gauvain; — tylko się pośpiesz.
W dziesięć minut potem Guéchamp powrócił i rzekł do Gauvain’a.
— Panie komendancie, umyślny już wyprawiony do Javené.
Gauvain wszedł na płaskowzgórze i długo tam pozostał, przypatrując się mostowi, rzuconemu przez parów. Zębato wystający mur zameczka, nie mającego innego otworu, krom nizkiego wyjścia ze zwiedzionego obecnie mostu, wznosił się nawprost urwistej pochyłej ściany parowu. Żeby z płaskowzgórza dostać się do stóp filarów, most podtrzymujących, trzeba było zejść po tej urwistości, od krzaka do krzaka, co nie było niepodobnem.
Ale dostawszy się tam, napastnik byłby wystawiony narażenie go ze wszystkich trzech pięter. Gauvain przekonał się najzupełniej, że w obecnem położeniu stron obojga, oblegającej i obleganej, prawdziwy atak będzie przez wyłom w wieży.
Przedsięwziął wszelkie środki, aby nikt umknąć nie zdołał; dopełnił ścisłego opasania twierdzy; ogniwa straży pozbliżał tak, że nic się między niemi przemknąć nie mogło. Osaczenie forteczki rozdzielił Gauvain między siebie i Cimourdaina; Gauvain zachował sobie stronę od lasu, a Cimourdain’owi oddał stronę od płaskowzgórza. Umówiono się, aby Cimourdain z zapalonemi w bateryi lontami czuwał nad mostem i parowem, podczas kiedy Gauvain z pomocą Guéchamp’a przewodniczyć będzie szturmowi przez wyłom.
Podczas gdy zewnątrz przygotowano wszystko do ataku, wewnątrz przygotowywano wszystko do oporu.
Nie bez pewnej przesady nazywają kadzią taką jak Tourgue wieżę. Uderzeniem młota można wywalić klepkę, jak podłożeniem miny zrobić wyrwę w murze, która jest niby otworem do czopa.
Potężne wywarcie siły dwóch, czy trzech centnarów prochu rozszczepiło w zupełności gruby mur wieży. Otwór zaczynał się od samego dołu, ciągnął się w całej największej grubości muru aż do parterowej części fortecy i kończył się niekształtną arkadą. Żeby ten otwór dogodniejszym sobie zrobić podczas szturmu, rozprzestrzenili go oblegający i wyrównali kulami działowemi.
Ów parter forteczki, do którego wyrwa w murze dawała przystęp, była to wielka komnata okrągła, zupełnie pusta, z filarem na środku, podpierającym sklepienie. Najobszerniejsza to była w całym zamku sala i miała najmniej czterdzieści stóp szerokości w średnicy. Na każdem piętrze była taka sama, ale już mniej obszerna i z przestronnemi przystępami do otworów strzelnic. Dolna sala nie miała strzelnic, ani okienek do przewiewu, ani otworów, któremiby światło wchodziło; światła i powietrza było tam zupełnie tyle, co w grobie.
Drzwi, prowadzące z tej sali do lochów, więcej miały w sobie żelaza, niż drzewa; drugie drzwi wychodziły na schody, wiodące do komnat górnych, umieszczone w grubości muru.
Oblegający mieli nadzieję, że się do tej dolnej sali dostaną przez wyłom w murze. Po jej zdobyciu trzeba było zdobywać samą wieżę.
W tej sali dolnej nie można było oddychać; nikt też i dwudziestu czterech godzin nie mógłby bez uduszenia się w niej przebywać. Dzięki wyłomowi, można było tam żyć teraz.
Dlatego też oblężeni nie zawalili tego wyłomu. A wreszcie, na coby się to im przydało? Kule armatnie zarazby go roztworzyły.
Wsadzili w mur kaganiec żelazny, umieścili w nim pochodnię i tym sposobem oświetlili dolną salę.
A teraz jakże się w niej bronić?
Zawalić otworu nie byłoby trudno, ale niepożytecznie; lepszy już był szaniec w rodzaju barykady, której końce przypierają do murów wewnątrz i z za której można ze wszystkich punktów strzały kierować do wyłomu na oblegających i barykada taka nie osłania wyłomu z zewnątrz, ale z wewnątrz go zamyka. Materyałów do takiego zasieku nie brakło, a porobiono w nim szpary na lufy broni ognistej. Barykada opierała się o filar w środku sali stojący, a z dwóch końców o mur. Porobiono też pod nią w właściwych miejscach otwory w rodzaju podkopów.
Wszystkiem kierował margrabia, poddawał pomysły, urządzał, przewodniczył i władnął. Potężna dusza.
Lantenac należał do tego pokolenia wojowników wieku osiemnastego, którzy, mając lat ośmdziesiąt, jeszcze umieli bronić miasto. Podobnym był do owego hrabiego Alberga, który, acz stuletni niemal starzec, wypędził króla polskiego z Rygi.
— Odwaga, przyjaciele — powtarzał margrabia; — na początku tego wieku, r. 1713, Karol XII-ty w Benderze, zamknąwszy się w domu z trzemaset Szwedami, przez trzy dni stawiał czoło dwudziestu tysiącom Turków.
Przygotowano także barykady na dwóch piętrach niższych, żeby bronić znajdujących się tam komnat; poprzewiercano ściany framug, przygotowano co należało do podpierania drzwi. Tylko schody, biegnące ślimakiem w murze i łączące z sobą piętra, zostawiono wolne, bo trzeba było mieć swobodne przez nie przejście. Opatrzeć je przeszkodami dla oblegających, byłoby to utrudnić oblężonym swobodny ruch po nich. Jest to zawsze słaba strona obrony fortec.
Niestrudzony, dzielny jakby młodzieniec, margrabia dźwigał bale, nosił kamienie, dawał z siebie przykład, do wszystkiego przykładał rękę; rozkazywał, pomagał, bratał się, żartował ze swą dziką gromadką, zawsze jednak, jako magnat, dumny, choć dostępny, wytworny i srogi.
Nie wolno było mu się opierać. Mawiał: „Gdyby się połowa z was zbuntowała, kazałbym ją wystrzelać drugiej połowie, i broniłbym się z resztą.“ Takie wzięcie się sprawia, że podwładni ubóstwiają naczelnika.
Podczas gdy margrabia zajmował się wyłomem i wieżą, Wilkołak zajmował się mostem. Zawieszona zewnątrz pod oknami drugiego piętra drabina ratunkowa już od początku oblężenia zdjęta została z rozkazu margrabiego; Wilkołak umieścił ją w sali bibliotecznej. Tę to zapewne drabinę chciał Gauvain zastąpić inną. Okna w sali pierwszego piętra, zwanej salą straży, osłonięte były potrójną armaturą sztab żelaznych, wpuszczonych w kamienne futra okiennic; zatem ani wejść, ani wyjść nie można było tamtędy.
W oknach biblioteki krat nie było; ale też znajdowały się one bardzo wysoko.
Wilkołak, przybrawszy sobie trzech ludzi, równie jak on zdolnych do wszystkiego i gotowych na wszystko: Hoisnard’a, zwanego Złoty-Konar, i dwóch braci, zwanych Piki Drewniane, wziął krytą latarnię, otworzył drzwi żelazne i rozpatrzył drobiazgowo wszystkie trzy piętra zameczku mostowego. Hoisnard Złoty-Konar, równie jak Wilkołak był nieubłagany, republikanie bowiem zabili mu brata.
Wilkołak przepatrzył starannie piętro wyższe, obfitujące w siano i słomę, i piętro niższe, do którego kazał przynieść kilka szmermeli, i powkładał je do beczek ze smołą; przy tych zaś beczkach ze smołą kazał poukładać pęki suchych gałęzi i zapewnił się o dobrym stanie nasiarkowanego lontu, którego jeden koniec był przy moście, a drugi w wieży. Porozlewał plastrami smołę po podłodze, pod beczkami, pod pękami faszyny i zatopił w jednej z takich kałuż lont nasiarkowany. Z kolei kazał ustawić w sali bibliotecznej, pod którą były beczki ze smołą, a nad którą było siano i słoma, trzy kolebki z trojgiem dzieci, Jasiem, Alankiem i Jurcią, pogrążonemi w śnie głębokim. Żeby nie rozbudzić dzieci, przeniesiono z niemi kolebki jak najostrożniej.
Wieśniacze te kolebki były to raczej koszyki z wiciny, bardzo nizkie, stawiane na ziemi, co pozwala dzieciom wychodzić z nich bez niczyjej pomocy. Przy każdej kolebce kazał Wilkołak postawić miseczkę z zupą i z łyżką drewnianą. Zdjęta z haków drabina ratunkowa leżała na podłodze, pod ścianą; pod przeciwną ścianą kazał ustawić trzy kolebki końcami do siebie. Przypuszczając zaś, że przeciąg powietrza mógłby także być pożyteczny, pootwierał naoścież wszystkie sześć okien w sali bibliotecznej. Noc była letnia, niebo szafirowe. Pomocnikom swym, Pikom Drewnianym, kazał pootwierać także okna w salach niższego i wyższego piętra. Zauważył na fasadzie wschodniej od strony budynku wielki bluszcz stary i zeschły, koloru hubki, pokrywający całą jedną stronę mostu od dołu do góry. Okna trzech pięter wyglądały w nim jak oprawione; pomyślał sobie, że i ten bluszcz nic nie zaszkodzi. Raz jeszcze Wilkołak rzucił okiem na wszystko, po czem wszyscy czterej ludzie opuścili zameczek, a przeszli do głównego budynku. Wilkołak zamknął za sobą na dwa spusty ciężkie drzwi żelazne, bacznie się przypatrywał zamkowi przerażająco ogromnemu, z zadowoleniem kiwnął głową, przyjrzawszy się nasiarkowanemu lontowi, który przechodził otworem pod drzwiami, zrobionym przez Wilkołaka, i jedyną już teraz tworzył komunikacyę między mostem a wieżą. Lont ten wychodził z komnaty okrągłej, ciągnął się pod drzwiami żelaznemi, piął się pod sklepieniem, zstępował po schodach parteru mostowego, biegł wężykowato po schodach kształtu ślimaka, czołgał się po podłodze korytarzem pierwszego piętra do sali prowadzącym i kończył się w smole na pęku suchej faszyny. Wilkołak obliczył, że potrzeba będzie około kwadransa na to, aby ten sznur zatlony wewnątrz wieży, doprowadził ogień do smoły pod biblioteką. Przygotowawszy wszystko i rozpatrzywszy jak należało, odniósł klucz od drzwi margrabiemu, który go do kieszeni swej schował.
Ważnem było pilnowanie wszelkiego między oblegającymi ruchu. Wilkołak stanął na wedecie ze swoją ligawką u pasa, w budce strażniczej, na platformie, na szczycie wieży. Czuwając z oczami zwróconemi to na las, to na płaskowzgórze, miał pod ręką w zagłębieniu, prowadzącem do lukarny swej budki strażniczej, naczynie z prochem i płócienny worek z kalibrowemi kulami, oraz stare dzienniki, które darł i robił naboje.
Wstające słońce oświetliło ośm batalionów w lesie; ludzie ci mieli szable u boku, ładownice na grzbiecie, karabinki z bagnetami i gotowi byli do szturmu. Na płaskowzgórzu stała baterya dział ze skrzyniami, zawierającemi naboje armatnie i puszki z kartaczami. W fortecy było dziewiętnastu ludzi nabijających karabiny, fuzye, sztućce i pistolety, i troje dzieci, uśpionych w trzech kolebkach.
Obudziły się dzieci, a najpierwej mała.
Kiedy się dzieci budzą, to jakby się kwiaty otwierały; zdaje się, że z tych dusz świeżych woń się rozlewa.
Jurcia, mająca dopiero dwadzieścia miesięcy, najmłodsza z trojga i która w maju ssała jeszcze, podniosła maleńką swą główkę, usiadła na posłaniu, zaczęła oglądać swoje nóżki, a potem szczebiotać.
Poranny promień padał na jej kolebkę; trudnoby było powiedzieć, co było więcej różowe: nóżka Jurci, czy Jutrzenka.
Dwoje innych spało jeszcze, mężczyźni zawsze są ociężali. Jurcia, wesoła i spokojna, wciąż szczebiotała.
Jasio był brunecikiem, Alanek szatynkiem, Jurcia blondyneczką. Odcienia w barwie włosów, zgodne w dzieciństwie z wiekiem, mogą się z czasem zmienić. Janek wyglądał na małego Herkulesa; spał na brzuchu, z piąstkami w oczach. Grubemu Alankowi nożyny wyciągnęły się za kolebkę.
Na wszystkich trojgu były łachmany; podarło się już na szmaty odzienie, które im dał był batalion Czerwonej Czapki; co na nich wisiało jeszcze, niepodobne nawet było do koszuli; dwaj chłopcy byli niemal zupełnie nadzy. Jurcię przybrano kiedyś w coś podobnego do spódniczki, ale się to obszarpało i kuse było, jak kaftanik. Nie wiadomo, kto się zajmował temi dziećmi. Zdziczałe w tej wojnie chłopstwo wlokło je z sobą od lasu do lasu, dawało im porcyę zupy — i to wszystko. Malcy radziły sobie w innych względach, jak mogły. Wszyscy byli ich panami, nikt nie był im ojcem. Ale z pod łachmanków na dzieciach światło bije; wyglądały bardzo wdzięcznie.
Jurcia wciąż szczebiotała.
Co ptaszek wyśpiewuje, to dziecko szczebioce. Hymn ich jest jednaki. Hymn to niewyraźny, wyjąkany, głęboki. Dziecię ma więcej od ptaszka do wypowiedzenia, ma przed sobą mrok przeznaczeń ludzkich. Ztąd pochodzi smętek ludzi słuchających, zmieszany z radosnem malca nuceniem. Najwznioślejszą pieśnią, jaką na ziemi posłyszeć można, jest gwarzenie duszy ludzkiej przez usta dziecięcia. Ów zmącony szept myśli, dopiero instynktem będącej, zawiera w sobie jakieś bezwiedne odwoływanie się do sprawiedliwości przedwiecznej. Jest to może protestacya, wypowiedziana na progu, zanim się go przestąpi; protestacya pokorna a dojmująca; uśmiechająca się do nieskończoności nieświadomość zawstydza kreacyę całą za los, zgotowany istocie słabej i bezbronnej.
Jeśli nieszczęście się jej przytrafi, będzie to dowodem, że nadużyto jej zaufania.
Gwarzenie dziecka jest czemś mniej i czemś więcej niż mową; nie są to tony, tylko śpiew; niema zgłosek, a jest język. Szemrzenie to bierze swój początek z nieba i nie kończy się na ziemi; pochodzi z czasu, poprzedzającego urodziny i ciągnie się nieprzerwanie. Gaworzenie to składa się z tego, co dziecię mówiło, będąc jeszcze aniołem, i co mówić będzie, gdy człowiekiem zostanie; kolebka ma swoje wczoraj, tak samo jak grób ma swoje jutro. To jutro i to wczoraj zawierają w owem bezwiednem szczebiotaniu dwojakie nieznane; i nic tak nie przekonywa o Bogu, wieczności, odpowiedzialności, o dwoistości przeznaczenia, jak ten cień groźny w tej duszy różanej.
Nie zasmucało Jurci to, co wyjąkiwała, bo cała jej śliczna twarzyczka jednym była uśmiechem. Uśmiechały się jej usta, uśmiechały się jej oczy, uśmiechały się dołki jej policzków. Z uśmiechu tego wywiązywało się tajemnicze zgodzenie się na poranek. Dusza ufa promieniowi. Niebo było błękitne, ciepło było i pięknie. Wątła istotka, o niczem nie wiedząc, nic nie pojmując, nic nie znając, tonęła miękko w marzeniu bezwiednem; bezpieczna się czuła w tej naturze, wobec tych drzew uczciwych, tej szczerej zieloności, sielskości czystej i spokojnej, tego gniazdek odgłosu, szmeru źródeł, muszek, liści i tej niezmiernej niewinności słońca, jaśniejącej nad tem wszystkiem.
Po Jurci rozbudził się pierwszy Janek, najstarszy, duży, bo miał przecie już przeszło cztery lata. Wstał jak długi; po męzku przekroczył brzeg swego łóżeczka, spostrzegł swoją miseczkę, uznał ją za coś zupełnie naturalnego, siadł na ziemi i zaczął sprzątać swoją zupę.
Gruchanie Jurci nie rozbudziło grubego Alana; ale na odgłos, jaki wydawało dotykanie łyżką miseczki, przewrócił się nagle na drugi bok i otworzył oczy. Ten Gruby Alan miał już trzy lata. Spostrzegł swoją miseczkę. Dosyć mu było wyciągnąć tylko rękę po nią; wziął ją więc, nie schodząc z posłania, umieścił ją sobie na kolanach, całą dłonią ujął łyżkę i dalejże repetować.
Nie słyszała ich Jurcia, a wygięcia jej głosiku zdawały się iść wspólnie z błąkaniem się marzeń. Wielkie jej oczy otwarte patrzyły w górę i zdawały się niebieskie; jakikolwiek sufit, jakiekolwiek sklepienie ma dziecię nad swoją główką, zawsze w jego oczach niebo się odbija.
Janek, wyjadłszy, co było w miseczce, wybrawszy z niej wszystko, westchnął i rzekł z godnością: — Zjadłem.
Przerwało to marzenia Jurci.
— Papu! — zawołała.
Spostrzegłszy, że Janek już zjadł, Alan zaś jadł jeszcze, wzięła stojącą obok niej miseczkę z zupą i zaczęła jeść także, niosąc częściej łyżeczkę do ucha niż do buzi.
Niekiedy zrzekała się cywilizacyi i brała z miseczki rękami.
Alan, wyskrobawszy łyżką swą miseczkę, jak to i jego brat już zrobił, zsunął się ze swego łóżeczka i pobiegł do niego.
Nagle na dole, zewnątrz od strony lasu, dał się słyszeć odgłos trąbki, rodzaj dumnej i surowej fanfary. Odpowiedziała nań ze szczytu wieży ligawka.
Tym razem trąbka wojskowa zapytywała, a odpowiadała trąba wieśniacza.
Nastąpił drugi odgłos trąbki, a po nim druga odezwa ligawki.
Potem odezwał się z pobrzeża lasu głos odległy, ale wydatny, który krzyczał, co następuje:
— Ślę do was wezwanie, rozbójnicy. Jeśli do zachodu słońca nie zdacie się na łaskę i niełaskę, uderzymy na was.
Z platformy zamku odpowiedział głos podobny do grzmotu:
— Uderzcie.
Głos z dołu znów zawołał:
— Na pół godziny przed uderzeniem na was dany będzie wystrzał z działa, na znak wezwania was po raz ostatni.
Głos z góry powtórzył:
— Uderzcie.
Rozmowy tej nie słyszały dzieci, ale odgłosy dwóch trąb wyżej i dalej sięgały. Na pierwszy odgłos trąbki Jurcia wyciągnęła szyję i przestała jeść; gdy trąba z wieży zabrzmiała, położyła łyżkę w miseczkę; na drugi dźwięk trąbki podniosła swój mały, wskazujący paluszek prawej ręki i to spuszczając go, to wznosząc z kolei, odznaczała spadki fanfary, drugą odpowiedzią ligawki przedłużone. Gdy trąba i trąbka umilkły, zamyśliła się, trzymając paluszek w górę wzniesiony i szepnęła półgłosem: — Gla.
Zepewne chciała powiedzieć „grają.“
Dwoje starszych, Janek i Alan, nie zwracali uwagi na owe trąb odgłosy; czem innem byli zajęci. Właśnie maszerowała po podłodze stonoga.
Alanek pierwszy ją spostrzegł i zawołał:
— Robak.
Janek zaraz przybiegł.
Alanek mówił dalej:
— To gryzie.
— Nie trzeba mu nic robić — rzekł Janek.
I obaj zaczęli się tem u przechodniowi przyglądać.
Skończywszy swą zupę, Jurcia zaczęła szukać oczami swych braci. Janek i Alanek przycupnęli poważnie nad stonogą w zagłębieniu okiennem; dotykali się głowami i włoski ich zmieszały się z sobą; powstrzymywali oddech, zapatrzeni w tę rzecz śliczną, w tego robaka, który się zatrzymał i nie ruszał, niezadowolony, że go tak bardzo podziwiano.
Jurcia, widząc braci swych zatopionych w przyglądaniu się czemuś, chciała się dowiedzieć, co tam jest. Nie łatwo jej było dostać się do nich, jednak rozpoczęła usiłowania. Przeprawa najeżona była trudnościami, bo to i owo leżało na podłodze: powywracane stołki, stosy papierzysków, paki pootwierane i próżne, kufry, jakieś kupy, które trzeba obchodzić, słowem cały archipelag skał. Pierwsza praca, którą podjęła, było wyjście z kolebki; puściła się potem na rafy, sunęła przez cieśniny; odepchnęła stojące jej na drodze krzesełko, przeczołgała się między dwoma kuframi, przebyła stos papierów i tak pnąc się w jednem miejscu, przewracając się w drugiem, odsłaniając zupełnie i tak już źle osłonięte ciałko, dostała się nareszcie do tego, coby żeglarz wolnem nazwał morzem, to jest do dosyć szerokiej przestrzeni podłogi, niczem nie zawalonej i gdzie nie było już niebezpieczeństw. Wówczas puściła się żwawo, przebyła całą przestrzeń, która była szerokością sali, na czworakach, z szybkością kota i blizko już była okna, gdy wtem groźną spotkała przeszkodę. Wielka drabina leżąca pod ścianą dochodziła właśnie do tego okna, a koniec jej wystawał nieco za brzeg wklęsłości zagłębienia. Między Jurcią i jej braćmi był tedy cypel, który trzeba było okrążyć. Stanęła i jęła rozważać. Skończywszy wewnętrzny swój monolog, zrobiła postanowienie. Uchwyciła swemi różowemi paluszkami jeden ze szczebli prostopadle stojących, drabina bowiem stała o mur oparta, i usiłowała się podnieść na nogi, ale upadła; powtórzyła usiłowanie dwa razy jeszcze i jeszcze dwa razy się jej nie udało, ale udało się za czwartym razem. Wówczas, stojąc już prosto i opierając się na każdym z kolei szczeblu, zaczęła się posuwać wzdłuż drabiny. Gdy do jej końca przybyła, brakło jej punktu oparcia i zachwiała się na nogach, ale pochwyciła wystający koniec grubego drąga, w który szczeble były osadzone, wyprostowała się, okrążyła przylądek, spojrzała na braciszków i zaśmiała się.
Właśnie w tej samej chwili Janek, zadowolony z wypadku badań swych nad stonogą, podniósł głowę i rzekł:
— To samica.
Rozśmieszył go śmiech Jurci, a śmiech Janka Alana znów rozśmieszył i utworzyło się małe zgromadzenie, siedzące na ziemi.
Stonoga jednak zniknęła. Skorzystała ze śmiechu Jurci, żeby się schować w szparę w podłodze.
Nadeszły inne wypadki.
Najprzód zaczęły przelatywać jaskółki.
Gniazda swe miały one prawdopodobnie pod okapem dachu. Przelatywały tuż przed oknami, zaniepokojone nieco temi dziećmi, opisując wielkie łuki w powietrzu i wydając właściwe im łagodne odgłosy wiosenne. Spostrzegły to dzieci i zapomniały o stonodze.
Jurcia wskazała paluszkiem na jaskółki i zawołała: — Ptapta!
Połajał ją za to Janek.
— Nie trzeba mówić ptapta, trzeba mówić: ptaszki.
— Tasi — rzekła Jurcia.
I wszyscy troje przyglądali się jaskółkom.
Potem przybyła pszczoła.
Pszczoła to coś niezmiernie do duszy podobnego. Przelatuje z kwiatka na kwiatek, jak dusza z gwiazdy na gwiazdę, i zbiera słodycz, jak dusza zbiera światło.
Ta pszczoła wpadła z wielkim hałasem, głośno brzęcząc i jakby chcąc powiedzieć: Otóż jestem; oglądałam właśnie róże, a teraz przychodzę przypatrzeć się dzieciom. Co wy tu robicie?
Pszczółka to jak gosposia: łaje i śpiewa zarazem:
Dopóki tam pszczółka bawiła, dzieci nie spuszczały jej z oka.
Pszczółka zwiedziła całą bibliotekę, przepatrzyła wszystkie zakąty; latała sobie jakby była we własnym ulu; skrzydlata i melodyjna, zwiedziła wszystkie szafy jedną po drugiej, przyglądając się przez oszklenie tytułom dzieł, jakby była kiedyś duchem.
Ukończywszy swój przegląd, odleciała.
— Poleciała do domu — zauważył Janek.
— To robak — rzekł Alanek.
— Nie, to mucha — odparł Jasio.
— Musia — dodała Jurcia.
Teraz Alanek dostrzegł na ziemi kawałek sznurka z węzłem na jednym końcu; wziął drugi jego koniec za pomocą palca wielkiego i wskazującego, zaczął nim wywijać w powietrzu i patrzył na to młynkowanie sznurka z głęboką uwagą.
Jurcia ze swej strony stała się znów czworonożnem zwierzątkiem i podróżując po podłodze tu i owdzie, odkryła jakiś szanowny wiekiem fotel wypolstrowairy, zjedzony przez robaki i z którego różnemi dziurami wyłaziło włosie. Zatrzymała się przy tym fotelu, rozprzestrzeniła dziury paluszkiem i z zestrzeloną bacznością wyciągała włosy.
Nagle podniosła palec, co miało znaczyć: — Słuchajcie.
Dwaj bracia także obrócili głowy.
Daleki i nieokreślony łoskot rozległ się zewnątrz; prawdopodobnie obóz oblegających wykonywał jakiś ruch strategiczny w lesie. Konie rżały, biły bębny, toczyły się wozy, żelaztwo szczękało, trąby wojskowe brzmiały, nawołując i odpowiadając sobie; zmieszanie rażących uszy odgłosów zlewających się we właściwą sobie harmonię. Dzieci słuchały z wielkiem zajęciem.
— To Bozia tak robi — rzekł Janek.
Łoskot ustał.
Janek wciąż był zamyślony.
W jaki sposób rozkładają się pojęcia w takich małych mózgach i składają się znów? Jaki jest tajemniczy powód czynności tych niejasnych pamięci, tak niedawnych jeszcze? W tej główce dziecinnej a zamyślonej zbudziła się jakaś mieszanina pojęć o Bozi, modlitwie, rękach złożonych, z jakiegoś czułego uśmiechu, który się miało kiedyś nad sobą, a niema się go już teraz — i Janek wyszeptał: — Mama.
— Mama — rzekł Alanek.
— Mama — powtórzyła Jurcia.
A potem Janek zaczął skakać, co zobaczywszy Alan, także skakać zaczął. Naśladował on wszystkie ruchy i wszystkie gęsta swego braciszka; mniej już Jurcia. Trzy lata naśladują cztery lata; ale dwadzieścia miesięcy zachowują swoją niezależność.
Jurcia, siedząc ciągle, wypowiadała od czasu do czasu jakie słówko, unikając widocznie frazesów.
Była to myślicielka, mówiła poważnemi sentencyami jednowyrazowemi.
Jednak po niejakim czasie przykład i na nią podziałał, próbowała więc robić to samo, co braciszkowie. I oto trzy pary małych, bosych nożyn zaczęły tańczyć, biegać i chwiać się w kurzawie starej posadzki z dębu wygładzonego, wobec poważnego spojrzenia popiersi marmurowych, na które Jurcia zwracała od czasu do czasu zaniepokojone oko, szepcząc — Lala!
W sposobie wyrażania się Jurci „lala“ oznaczało wszystko, co było do człowieka podobne, a nie były o nim jednak. Dzieciom nie inaczej przedstawia się istota, jak w postaci zjawiska.
Jurcia chwiała się raczej niż chodziła, idąc za braćmi, ale też najchętniej posuwała się a czworakach.
Janek zbliżył się do okna, podniósł głowę, potem nagle ją spuścił i uciekł za mur, rozpoczynający framugę okienną. Spostrzegł kogoś, kto patrzył na niego. Był to żołnierz, jeden z tych, co obozowali na płaskowzgórzu, który, korzystając z zawieszenia broni, a może i przekraczając je trochę, odważył się przyjść aż na brzeg parowu, zkąd można było zapuścić wzrok do wnętrza biblioteki. Alan widząc, że Janek się chowa, przytulił się także do niego, a Jurcia schowała się za nimi. Pozostali tak w milczeniu, nieruchomi, a Jurcia położyła paluszek na usta. Po kilku chwilach ośmielił się Janek i wysunął głowę ku oknu, żołnierz stał tam jeszcze. Cofnął więc Janek głowę coprędzej i wszyscy troje stali, nie śmiejąc ust otworzyć. Trwało to dosyć długo. Znudziła się nakoniec Jurcia tym strachem i ośmieliła się wyjrzeć, żołnierza już nie było. Zaczęli więc znów biegać i bawić się.
Chociaż Alanek podziwiał i naśladował Janka, miał jednak i coś oryginalnego w sobie: udawało mu się robić odkrycia. Braciszek i siostrzyczka zobaczyli, jak zaczął nagle galopować zapamiętale, ciągnąc za sobą mały wózek, który gdzieś tam wynalazł.
Powozik ten dla lalki był tam oddawna, pokryty kurzem, zapomniany, w towarzystwie ksiąg genialnych i popiersi mędrców. Może to była jedna z zabawek, któremi się zajmował Gauvain, gdy dzieckiem był jeszcze.
Ąlanek użył sznurka za bacik i bardzo był pyszny, trzaskając z niego. Takimi są wynalazcy. Kiedy się komu nie uda odkryć Ameryki, to odkryje wózek; zawsze się tak dzieje.
Trzeba było jednak dopuścić innych do współudziału. Janek chciał się zaprządz do wózka, a Jurcia chciała w siąść do niego.
Usiłowała się w nim usadowić. Janek został koniem, Alan — stangretem. Ale stangret nie umiał dobrze radzić, więc go musiał koń uczyć.
Janek krzyczał do Alanka:
— Mów: Wio!
— Wio! — powtórzył Alanek.
Wywrócił się powóz. Jurcia wyleciała. Takie aniołki krzyczą: Jurcia zaczęła wrzeszczeć.
Potem zbierało się jej jakby na płacz.
— Nie trzeba płakać — mówił Janek — ty już duża.
— Duzia — rzekła Jurcia.
I oto wielkość jej pocieszyła ją w jej upadku.
Gzyms pod oknami był bardzo szeroki; nazbierało się na nim dużo kurzu, zrywającego się z płaskowzgórza porosłego krzakami; deszcze zrobiły ziemię z tego kurzu, wiatr ponanosił tam nasion i jedno nasionko jerzyny uznało za właściwe osiąść na tej odrobinie ziemi. Krzak ten z gatunku jerzyn trwałych, dzięki porze sierpniowej, był pokryty zupełnie jagodami, z któremi jedna gałązka wchodziła oknem do sali i zwisła aż do podłogi.
Po odkryciu sznurka, po odkryciu wózka, odkrył Alanek tę jerzynę. Przybliżył się do niej.
Uszczknął jedną jagodę i zjadł.
— Chcę jeść — rzekł Janek.
I Jurcia także podsunęła się tam żwawo na rękach i kolanach.
Jak się zabrali we troje do tej gałązki jerzynowej, tak obrali ją ze wszystkich jagód i pozjadali je. Napili się niemi i pomorusali. Trzy małe serafinki, pomalowane purpurą jerzyny, wyglądały jak troje faunów. Gniewałoby to Dante’a, ale zachwyciłoby Wergiliusza. Śmiałby się do rozpuku.
Czasem jerzyna kłóła im palce. Było to naturalne.
Jurcia wyciągnęła do Janka swój paluszek, na którym perliła się kropelka krwi, i pokazując jerzynę, rzekła: — Kuku.
Alanek ukłół się także, popatrzył na jerzynę z nieufnością i rzekł:
— To robak.
— Nie — odparł Janek — to kijek.
— Kijek taki zły — rzekł Alan.
I teraz znów Jurcia miała ochotę płakać, ale zaczęła się śmiać.
Tymczasem Janek, zazdroszcząc może swemu młodszemu bratu, Alankowi, jego odkryć, powziął wielki zamiar. Od niejakiego już czasu, a nawet podczas objadania jerzyny i kłócia sobie palców, zwracał często oczy w stronę gdzie stał pulpit, osadzony na jednej podstawie i stojący na środku sali bibliotecznej, jakby pomnik jaki. Na tym to pulpicie rozłożony był sławny wolumin o świętym Bartłomieju.
Istotnie, wspaniałe to było „in quarto“ i pomnikowe. Ten święty Bartłomiej wydany został w Kolonii przez sławnego wydawcę biblii z roku 1682, Bloeuw’a, po łacinie Coesius. Odbito go na na prasie drukarskiej szufladkowej, a na papierze nie holenderskim, lecz na pięknym papierze arabskim, który geograf Edrisi tak podziwiał, urobionym z jedwabiu i bawełny i zawsze białym. Oprawiony był ten wolumin w skórę wyzłacaną i w srebrne klamry; na początku i na końcu miał karty pergaminowe, z tego pergaminu, na kupowanie którego w sali Saint-Mathurin, a „nie gdzieindziej, “ przysięgali handlujący tym produktem. Pełno było w tym woluminie drzeworytów, miedziorytów i zarysów geograficznego położenia wielu krajów. Na czele była wydrukowana protestacya drukarzy, papierników i księgarzy przeciw postanowieniu rządowemu z roku 1635, okładającemu podatkiem skóry, piwo, zwierzęta wielokopytowe, ryby morskie i papier. Na odwrotnej stronie tytułu była dedykacya Gryfom, którzy tem są w Lyonie, czem Elzewiry[135] w Amsterdamie. Wynikło z tego wszystkiego, że ów egzemplarz był wspaniały, a tak niemal rzadki, jak „Apostoł“ wydany w Moskwie.
Księga była piękna i dlatego zapewne tak się jej Janek przyglądały Wolumin otwarty był właśnie w tem miejscu, gdzie była wielka rycina, przedstawiająca Św. Bartłomieja, niosącego własną swoją skórę na ręku. Rycinę tę widać było z dołu nawet. Gdy już nie było co jeść na gałązce jerzyny, Janek zaczął się przyglądać rycinie okiem straszliwej miłości; Jurcia zaś, której oczy tam patrzyły, gdzie patrzyły oczy braciszka, zobaczywszy rycinę, rzekła do siebie:
— Caca.
Wyraz ten wywołał w Janku postanowienie i ku największemu zdumieniu Allana, stała się rzecz nadzwyczajna.
W jednym kącie biblioteki stało wielkie krzesło dębowe. Poszedł ku niemu Janek, pochwycił je i przyciągnął sam aż do pulpitu. Gdy się krzesło z pulpitem zetknęło, wlazł na nie i położył obie dłonie na księdze.
Stanąwszy tak wysoko, poczuł potrzebę postąpienia hojnie. Ujął „caca “ za róg górny i rozdarł kartę jak należy. Rozdarcie to Świętego Bartłomieja poszło ukośnie, ale to już nie Janka była wina; w księdze pozostała cała lewa strona wizerunku, z jednem okiem i kawałkiem aureoli z nad głowy tego starego wrzekomo ewangelisty. Oddał Jurci całą połowę Świętego z jego skórą, mówiąc:
— Lala.
— A mnie! — wołał Alanek.
Wydrzeć pierwszą kartę, to jakby pierwszą krew przelać. Prowadzi to do rzezi.
Janek odwrócił stronnicę. Po świętym, następował komentator, Pantoenus. Janek obdarzył Alanka Pantoenusem.
Jurcia tymczasem rozdarła swój wielki kawał na dwie części mniejsze, potem z tych dwóch zrobiła cztery i historya mogłaby powiedzieć, że Święty Bartłomiej, obdarty ze skóry w Armenii, został rozćwiertowany w Bretanii.
Skończywszy to ćwiertowanie, Jurcia wyciągnęła rączkę do Janka i rzekła:
— Eśce!
Po świętym tedy i komentatorze poszli glosatorowie z twarzami odrażającemi. Pierwszym, co do daty, był Gavantus; Janek wyrwał Cavantusa i dał go Jurci.
Z kolei wszyscy glosatorowie Św. Bartłomieja doznali tego losu.
Dawać, jest to wyższość. Janek nic dla siebie nie zachował. Alan i Jurcia patrzyli na niego; zadowolony był podziwem swej publiki.
Niewyczerpany w swej wielkomyślności, Janek ofiarował Alankowi Fabricia Pignatelli, a Jurci ojca Stillinga; potem dał Alankowi Alfonsa Tostata, a Jurci Korneliusza „à Lapide;“ potem Alan dostał Henryka Hommonda, a Jurcia ojca Roberti, z widokiem miasta Douai, w którem się urodził roku 1619. Z kolei dostała się Alankowi protestacya papierników, a Jurci dedykacya Gryfom. Były tam także mapy, i te Janek porozdawał; Etyopię otrzymał Alanek, a Jurcia Lykanię. Zrobiwszy to wszystko, zrzucił Janek księgę na ziemię.
Przerażająca to była chwila. Z uniesieniem, połączonem z trwogą, patrzyli Alanek i Jurcia, jak Janek brwi namarszczył, wsparł się mocno na nogach, zacisnął pięści i zepchnął wolumin potężny z pulpitu. Tragicznie to wygląda, kiedy taka wspaniałość traci równowagę. Jak jeździec z siodła wyparty, zawisł wolumin na chwilę, zawahał się, zachwiał, potem się zwalił i złamany, zmiętoszony, poszarpany, wzruszony w swojej oprawie, osłabiony w klamrach, rozpłaszczył się żałośnie na podłodze. Szczęściem, na żadne z nich nie spadł.
Zachwyceni byli, bo nie doznali stłuczenia. Nie wszystkie przedsięwzięcia zdobywcze tak pomyślnie się kończą.
Jak wszystkie chwały, tak i ta narobiła wiele trzasku i kurzawy.
Zwalczywszy księgę, zszedł Janek z fotelu.
Zapanowało na chwilę milczenie, z przerażeniem połączone; zwycięztwo ma przestrachy. Troje dzieci wzięło się za ręce i stało w oddaleniu, patrząc na wolumin rozbity.
Ale już po chwili zamyślenia zbliżył się do niego Alanek energicznie i kopnął go nogą.
Skończyło się! Pochopność do niszczenia istnieje. Janek kopnął także nogą, kopnęła i Jurcia, że aż się zachwiała i przysiąść musiała, z czego też i skorzystawszy, rzuciła się na Św. Bartłomieja. Zniknął już wszelki urok. Janek runął na księgę, powalił się też na nią Alanek, i kontenci, upojeni, tryumfujący, drąc ryciny, szarpiąc kartki, wyrywając zakładki, drapiąc oprawę, odrywając naklejoną złoconą skórę, mocując się ze srebrnemi narożnikami, drąc pergamin, nadzierając tekst szanowny, pracując nogami, rękami, paznogciami, zębami — zarumienione, śmiejące się, okrutne, trzy te aniołki zniszczenia zwalczały ewangelistę bezbronnego.
Zniweczyli Armenię, Judeę i Benewent, gdzie się znajdują relikwie Św. Bartłomieja; Natanaela, który jest podobno tym samym, co Bartłomiej, papieża Gelazyusza, który ewangelię Bartłomieja-Natanaela uznał za podrobioną, wszystkie figury, wszystkie mapy.
Nieubłagane pastwienie się nad starą księgą tak całkiem, dzieci te zajęło, że ani wiedziały nawet o myszy, niedaleko od nich przebiegającej.
Dokonały wytępienia.
Poszarpać w kawały historyę, legendę, naukę, cuda prawdziwe, czy fałszywe, łacinę kościelną, przesądy, fanatyzmy, tajemnice; porozdzierać religię od gory do dołu — jest to praca nielada dla trzech olbrzymów, a nawet dla trojga dzieci. W tym ich mozole upływały godziny, ale pracownicy dokonali swego. Ze Św. Bartłomieja nic nie pozostało.
Gdy tego dokonano, gdy wydarto ostatnią kartę, ostatnią rycinę rzucono na ziemię; gdy z księgi pozostały tylko brzeżki kart tekstu i rysunków, trzymające się jeszcze grzbietu oprawy, wyglądającej jak szkielet, Janek się podniósł, popatrzył na podłogę, zasłaną resztkami kart rozpierzchłemi, i zaczął klaskać w ręce.
Jurcia wzięła z ziemi jedną z kart, podniosła się, przybliżyła się do okna, którego dolny brzeg narowni był z jej podbródkiem, i zaczęła drzeć na kawałki wielką kartę i wyrzucać je oknem.
Widząc to dwaj jej braciszkowie, to samo zaczęli robić Zbierali karty i darli je, a skończywszy z jednemi, brali inne i darli je znów, a wyrzucali przez okno, jak i Jurcia. I tak karta po karcie, cała księga staroświecka, poskubana temi małemi a zawziętemi paluszkami, poleciała na cztery wiatry. Jurcia zamyśliła się, patrząc na ten rój drobnych papierków białych, bujający w powietrzu wedle tchnienia wiatru i rzekła:
— Motle.
I oto rzeź skończyła się na rozwianiu pod niebios lazurem.
Tak się odbyło powtórne skazanie na śmierć Św. Bartłomieja, który już raz poniósł śmierć męczeńską 49-go roku po Jezusie Chrystusie.
Tymczasem zbliżał się wieczór, upał się wzmagał, powietrze tchnęło drzemką popołudniową; Jurcia miała jakieś niejasne oczy. Janek poszedł do swego łóżeczka koszykowego, wyciągnął z niego worek słomą napchany, służący mu za materac, przyciągnął go pod okno, rozciągnął się na nim i rzekł:
— Połóżmy się.
Alanek oparł głowę na Janku, na Alanku Jurcia oparła swoją i troje niszczycieli usnęło.
Przez otwarte okna wchodziły do sali ciepłe podmuchy; wonie dzikich kwiatów, wzleciawszy ze wzgórzy i zapadlin, błąkały się zmieszane z wieczornem tchnieniem; przestrzeń spokojna była i miłosierna; wszystko promieniało, wszystko się śmiało, wszystko miłowało. Słońce przesyłało wszelkiej istności pieszczotę swoją, światło; harmonia, wywiązująca się z olbrzymiej słodyczy wszechrzeczy, wiała wszystkiemi porami; czuć było macierzyństwo w tej nieskończności. Co jest stworzone, jest cudem w pełnym rozwoju; dobrocią swą dopełnia swej ogromności. Zdawało się, że się odczuwa kogoś niewidzialnego, który w groźnem ścieraniu się istnień, tajemniczą osłania bacznością wątłych między mocnymi. Równocześnie pięknie było bardzo; okazałość dorównywała łaskawości. Uśpiony krajobraz osłonięty był przepyszną morą, powstałą z przemieszczania się cieni i światła nad łąkami i rzekami; dymy wznosiły się ku obłokom, jak marzenia ku wizyom. Nad wieżą Tourgue bujały ptaszęta w różnych kierunkach; jaskółki zaglądały przez okno do biblioteki, jakby się chciały przekonać, czy dzieci śpią dobrze. A one wdzięcznie ułożyły się jedno na drugiem, nieruchome, na pół obnażone, w pozach amorków; niewinne i pociągające ku sobie, wszystko troje razem nie miały i dziewięciu lat jeszcze; marzyły sennie, jak w raju, a ich marzenia odtwarzały się w nieokreślonych ust ich uśmiechach. Bóg im może szeptał do ucha, bo były ż tych, które we wszystkich językach zwą się słabe i błogosławione; były szanownie niewinne.
Wszystko zapadło w ciszę, jak gdyby tchnienie ich wątłych piersi obchodziło świat cały, jak gdyby wszelkie stworzenie tchnienia tego nasłuchiwało. Nie zadrgał listek, trawka nie zadrżała. Zdawało się, że szeroki świat gwiaździsty powściągnął swój oddech, aby nie zakłócić snu trojga pokornych śpioszków anielskich. Jakże wzniosłe jest to poszanowanie natury dla takiego drobiazgu!
Słońce miało się ku zachodowi i już dotykało prawie widnokręgu. Nagle, w łonie tego głębokiego spokoju zjawiła się błyskawica, wyskakująca z lasu a potem odgłos brutalny. Wypalono z działa. Pochwyciły ten odgłos echa i narobiły z niego łoskotu. Potworny był ten huk przeciągły, biegnący od pagórka. Zbudził Jurcię.
Podniosła nieco głowę, wyprostowała paluszek, słuchała i rzekła:
— Bum!
Odgłos ustał, wszystko znów zapadło w ciszę.
Jurcia złożyła główkę na Alanku i znów zasnęła.
Tego wieczora, matka, którą widziano idącą prawie na chybi-trafi, szła bez przerwy dzień cały. Była to zresztą jej codzienna historya; iść przed siebie i nigdy się nie zatrzymywać. Albowiem jej drzemki ze znużenia w pierwszym lepszym kącie nie były spoczynkiem, podobnie jak to, co tu i owdzie zjadła, jak ptaszę trafiające na ziarno, nie b}do pożywieniem. Jadła i spała tyle tylko, ile nieodzownie było potrzebnem, żeby nie padła martwa z wycieńczenia.
Poprzednią noc przepędziła w opuszczonej stodole. Wojny domowe robią wszędy pustki; na polu samotnem znalazła cztery ściany, drzwi otwarte, pęczek słomy pod resztkami dachu i zasnęła na tej słomie i pod tym dachem, słysząc pod słomą prześlizgujące się szczury i przez dach widząc wschodzące gwiazdy. Tak przespała kilka godzin; potem obudziła się wśród nocy i szła dalej, żeby zrobić jaknajwięcej drogi przed nastaniem spieki południowej. Kto pieszo podróżuje w lecie, dla tego północ łaskawszą jest niż południe.
Idąc, starała się stosować do ogólnikowych wskazówek, jakie jej dał wieśniak z Vantortes; ile możności zawsze szła w kierunku zachodu słońca. Ktoby był blizko niej, ten słyszałby, jak co chwila szeptała: Tourgue. Z wyjątkiem imion swoich dzieci, umiała tylko ten jeden wyraz.
Tak idąc dumała. Myślała o przygodach swoich w drodze; myślała o wszystkiem, co przecierpiała i przeniosła; o spotkaniach, o warunkach niegodziwych, jakie na nią nakładano, o haniebnych umowie, jakim musiała się poddać, żeby mieć przytułek lub kawałek chleba, lub poprostu wskazówkę na drogę. Biedna kobieta jest od biednego mężczyzny nieszczęśliwszą, gdyż jest narzędziem rozkoszy. Okropną jest ta błędna wędrówka. Dla niej jednak wszystko to było obojętnem, byle znalazła swoje dzieci.
Pierwszem jej spotkaniem w tym dniu była wioska po drodze; zaledwie pierwsze brzaski dnia ukazywały się na niebie; wszystko jeszcze było pogrążone w mroku nocy; a jednak na głównej ulicy w wiosce niektóre drzwi były już odemknięte, a głowy ciekawe wyglądały z okien. Mieszkańcy krzątali się jakby w zaniepokojonym ulu. Przyczyną tego był słyszany zdaleka turkot kół i szczęk żelaztwa.
Na placu, przed kościołem, wylękła gromadka wzniesionemi w górę patrzyła na wierzchołek wzgórza, z którego po drodze coś zbliżało się do wioski. Był to wóz o czterech kołach, ciągniony przez cztery konie, zaprzężone łańcuchami. Na wozie dostrzegano stos, podobny do kupy długich belek, pośrod których sterczało coś dziwnie niekształtnego a wszystko to pokryte było dużą płachtą płócienną, mającą pozór całunu. Przed wozem jechało dziesięciu konnych żołnierzy, tyluż za wozem. Ludzie ci mieli kapelusze trójgraniaste, a nad ich barkami sterczały ostrza, które zdawały się być obnażonemi pałaszami. Cały ten orszak postępował zwolna i czarno odbijał na widnokręgu. Wóz zdawał się być czarnym, zaprząg czarny i jeźdźcy wydawali się czarni. Za nimi bladawo szarzał poranek.
Wjechało to do wioski i skierowało się ku rynkowi.
Podczas spuszczania się wozu ze wzgórza rozwidniało trochę i można było wyraźnie widzieć orszak, który zdawał się być pochodem cieniów, bo ani jedno słowo z niego nie wyszło.
Jeźdźcy byli żandarmami i wistocie mieli pałasze obnażone. Płachta na wozie była czarna.
Biedna błąkająca się matka także weszła do wioski i zbliżyła się do gromadki włościan w chwili, gdy żandarmi z wozem przybyli na rynek. W tej gromadce głosy szeptały pytania i odpowiedzi.
— Co to takiego?
— To gilotyna przechodzi.
— Zkąd przybywa?
— Z Fougères.
— A dokąd idzie?
— Nie wiem. Powiadają, że idzie do zamku w okolicach Parigné.
— Do Parigné!
— Niech sobie idzie gdzie chce, byle się tu nie zatrzymała.
Ten duży wóz ze swoim ciężarem, osłonionym jakby chustą śmiertelną, ten zaprząg, ci żandarmi, ten brzęk łańcuchów, milczenie tych ludzi i pora przedświtowa — wszystko to razem było jakiemś złowrogiem widmem.
Widmo to przemknęło przez rynek i opuściło wioskę; że jednak wieś była w dolinie między dwoma wzgórzami, więc po kwadransie wieśniacy, stojąc jeszcze jakby skamieniali, znów zobaczyli posępny korowód na wierzchołku wzgórza od strony zachodniej. Grube koła stukały w kolejach na nierównej drodze, łańcuchy zaprzęgu szczękały na wietrze porannym, pałasze połyskiwały; słońce weszło, droga skręciła się i wszystko zniknęło.
Było to właśnie w chwili, gdy w sali biblioteki Jurcia obudziła się obok swoich braciszków jeszcze uśpionych i mówiła dzień dobry swoim różowym nóżkom.
Matka patrzyła na ten posępny korowód, ale nie zrozumiała go, ani się starała zrozumieć, mając przed oczyma inne widzenie — swoje dzieci zagubione w ciemnościach.
I ona także wyszła z wioski wkrótce po owym orszaku i postępowała tą samą drogą, w pewnej odległości za drugim oddziałem żandarmów. Nagle, przypomniała sobie wyraz „gilotyna.“ „A! gilotyna,“ pomyślała. Ta dzika Michalina Flechard nie wiedziała, co to takiego, ale instynkt ją ostrzegł i mimowolnie drgnęła; zdawało jej się okropnem iść tuż za tą rzeczą; zawróciła więc na lewo, opuściła gościniec i szła pod drzewami, należącemi do lasu Fougères.
Pobłąkawszy się czas pewien, zobaczyła dzwonnicę i dachy; była to jedna z wiosek na skraju lasu i kobieta tam poszła. Była głodną.
I weszła na plac przed merostwem.
W tej wiosce także, panowała niespokojność wzruszenie i trwoga. Tłum ludzi cisnął się na schody ganku przed merostwem. Na tym ganku stał człowiek eskortowany przez żołnierzy i trzymający w ręku duży rozwinięty afisz. Ten człowiek miał po prawej stronie dobosza, a po lewej afiszera, który niósł garnek z klajstrem i pendzel.
Na balkonie, ponad gankiem, wiodącym do merostwa, stał mer, przepasany wstęgą trójkolorową na wieśniaczem odzieniu.
Człowiek z afiszem był woźnym publicznym.
Miał na sobie temblak podróżny, do którego przyczepione były małe sakwy, co wskazywało, że chodził z wioski do wioski i że miał coś obwieszczać w całej okolicy.
W chwili, gdy Michalina Fléchard zbliżyła się do merostwa, woźny właśnie rozwinął afisz i rozpoczął czytanie. I wołał wielkim głosem:
— „Rzeczpospolita francuska, jedna i niepodzielna.“
Dobosz uderzył w bęben. W tłumie zrobiło się poruszenie, jakby kołyszącej się fali. Niektórzy zdjęli czapki; inni nacisnęli kapelusze na oczy. W owym czasie i w owych okolicach można było prawie rozpoznać opinie polityczne po okryciu głowy; kapelusze oznaczały rojalistów, a czapki republikanów. Szmery pomieszanych głosów ustały, tłum słuchał, woźny czytał:
...Na mocy danych nam rozkazów, oraz władzy delegowanej nam przez Komitet ocalenia publicznego...“
Tu dobosz powtórnie uderzył w bęben. Woźny czytał dalej:
...tudzież w wykonaniu dekretu Konwencyi narodowej, który wyjmuje z pod opieki prawa buntowników, schwytanych z bronią w ręku, i który skazuje na karę główną każdego, co da im schronienie lub do ucieczki dopomoże...“
Jeden wieśniak zapytał pocichu swego sąsiada:
— Co to jest kara główna?
— Nie wiem.
Woźny potrząsnął afiszem:
„... Zważywszy, że artykuł 17 prawa z 30 kwietnia daje wszelką władzę delegowanym i poddelegowanym przeciw buntownikom.
„Wyjęci są z pod prawa...“
Tu woźny umilkł na chwilę i znów czytał:
„Osoby wskazane pod następującemi nazwiskami lub przezwiskami...“
Wszyscy w tłumie nadstawili ucha.
Głos woźnego stał się grzmiącym. Czytał dalej:
„... Lantenac, rozbójnik.“
— To nasz jaśnie pan — szepnął jeden wieśniak.
W całym tłumie przebiegły szepty: — To nasz jaśnie pan.
Woźny znów czytał:
„... Lantenac, były margrabia, rozbójnik.
Wilkołak, rozbójnik...“
Dwóch chłopów spojrzało na siebie z boku.
— To Gouge-le-Bruant.
— A także niebiesko-żerca.
Woźny czytał dalej listę.
„...Wielkie Serce, rozbójnik...“
Tłum zaszemrał:
— To ksiądz.
— Tak, ksiądz proboszcz Turmeau.
A tak, ma parafię za lasem Chapelle, to proboszcz.
— 1 rozbójnik — dodał człowiek w czapce.
Woźny czytał:
„...Boisnouveau, rozbójnik. — Dwaj bracia Dzidy, rozbójnicy. — Huzar, rozbójnik...“
— To pan z Quellen, dziedzic — rzekł jeden chłop.
„...Kosz, rozbójnik...““
— To dziedzic Sepher.
„...Wymiatacz, rozbójnik...“
— To dziedzic Jamois.
Woźny czytał dalej, nie zważając na te objaśnienia:
„...Guinoiseau, rozbójnik. — Chatenay, zwany Trefnisiem, rozbójnik...“
Jeden chłop szepnął:
— Guinoiseau, to ten sam, co Jasnowłosy, a Chatenay jest z Saint-Ouen.
„...Hoisnard, rozbójnik“ — czytał woźny.
A w tłumie wyszeptano:
— Dziedzic z Ruille.
— Tak, to Złoty Konar.
— Jego brat zginął przy szturmie do Pontorson.
— A tak, Hoisnard-Ceglarz.
— Śliczny dwudziestoletni panicz.
— Uwaga! — krzyknął woźny. Czytam koniec listy:
„...Winnica, rozbójnik. — Kobza, rozbójnik. Rębacz, rozbójnik. — Romansik, rozbójnik...“
Jeden wyrostek trącił w łokieć stojącą obok dziewczynę. Dziewczę uśmiechnęło się.
Woźny czytał:
„...Śpiewaczek, rozbójnik. — Kot, rozbójnik...“
Jeden wieśniak objaśnił:
— Nazywa się Mulard.
„...Tabouze, rozbójnik.
— To Młot — objaśnił chłop.
— Jest ich dwóch — dodała jedna kobieta.
— A oba zuchy — mruknął wyrostek.
Woźny potrząsnął afiszem, a dobosz zabębnił.
Woźny tak dalej czytał:
„...Wyżej wymienieni, gdziekolwiek ujęci zostaną, po sprawdzeniu tożsamości osoby, będą natychmiast ukarani śmiercią.“
Zrobiło się poruszenie.
Woźny czytał jeszcze:
„...Ktokolwiek da im schronienie lub pomoże im do ucieczki, będzie stawiony przed sądem wojennym i ukarany zostanie śmiercią. Podpisano...“
Nastało głębokie milczenie.
„...Podpisano: delegowany Komitetu ocalenia publicznego, CIMOURDAIN.“
— Ksiądz — rzekł jeden chłop.
— Dawny proboszcz parafii Parigné — rzekł drugi.
A jeden mieszczanin dodał:
— Turmeau i Cimourdain. Ksiądz biały i ksiądz niebieski.
— A obadwaj czarni — wtrącił drugi mieszczanin.
Mer, stojąc na balkonie, podniósł w górę swój kapelusz i krzyknął:
— Niech żyje rzeczpospolita!
Dobosz znów zabębnił, dając znać, że woźny jeszcze nie skończył. Wistocie skinął ręką.
— Uwaga! — rzekł. Przeczytam jeszcze ostatnie cztery wiersze afisza rządowego. Podpisane są przez dowódcę oddziału ruchomego wojsk Brzegów Północnych, majora Gauvain.
— Słuchajcie! — odezwały się głosy z tłumu.
I woźny czytał:
— „Pod karą śmierci...“
Wszyscy umilkli.
„...Zabrania się, na mocy powyższego rozkazu, nieść jakąkolwiek pomoc dziewiętnastu buntownikom wyżej wymienionym, którzy w tej chwili są otoczeni i osaczeni w wieży Tourgue.“
— Co? Tourgue? — powtórzył, pytając jeden głos.
Był to głos kobiety. Był to głos matki.
Michalina Fléchard przyłączyła się do tłumu. Wprawdzie nie słuchała, ale można nie słuchać, a słyszeć. Usłyszała wyrazy: wieża Tourgue i podniosła głowę.
— Co? — powtórzyła — Tourgue?
Spojrzano na nią. Miała minę obłąkaną, była w łachmanach. Słychać było szemrania: — Wygląda na rozbójnicę.
Jedna wieśniaczka, która niosła w koszu placki gryczane, zbliżyła się do niej i szepnęła pocichu:
— Cicho bądźcie.
Michalina Fléchard spojrzała z osłupieniem na tę kobietę. Znów nic już nie rozumiała. Nazwa Tourgue przemknęła jak błyskawica i znów nastała noc w jej umyśle. Alboż nie miała prawa zasięgać wiadomości? Dlaczegóż więc tak na nią patrzano?
Tymczasem dobosz zabębnił po raz ostatni, afiszer przylepił afisz, mer powrócił do merostwa, woźny ruszył w drogę do innej wioski i tłum się rozchodził.
Przed afiszem pozostała gromadka. Michalina Fléchard zbliżyła się do niej.
Rozmawiano o rojalistach, wyjętych z pod prawa.
W gromadce byli chłopi i mieszczanie, to jest Biali i Niebiescy.
Jeden chłop powiedział:
— Mniejsza o to, nie wszystkich jeszcze mają. Dziewiętnastu, to tylko dziewiętnastu. Nie mają jeszcze w swem ręku ani Rion’a, ani Beniamina Moulin, ani Goupila z parafii Andouillé.
— Ani Lorieulla z Monjean — rzekł drugi chłop.
Inni dodali:
— Ani Brice-Denysa.
— Ani Franciszka Dudouet.
— A tak, Dudouet z Laval.
— Ani Hueta z Launey-Villiers.
— Ani Gregisa.
— Ani Pilona.
— Ani Filleula.
— Ani Meniceuta.
— Ani Gueharra.
Ani trzech braci Lorgerów.
Ani pana Lechandelier z Pierreville.
— Cicho> niedołęgi! — przerwał surowym tonem jeden starzec z siwemi włosami. Jeżeli mają Lantenaca, mają wszystkich.
— Jeszcze go nie mają — mruknął jeden z młodych.
Starzec odparł:
— Gdy wezmą Lantenaca, wezmą duszę. Gdy Lantenac zginie, Wandea będzie zabitą.
— Któż to jest ten Lantenac? — spytał jeden mieszczanin.
Drugi odpowiedział:
— To arystokrata, były margrabia i były książę bretoński.
A trzeci dodał:
— Jeden z tych, co rozstrzeliwają kobiety.
Michalina Fléchard usłyszała to i rzekła:
— To prawda.
Obrócono się na jej głos.
A ona dodała:
— A tak, bo i mnie rozstrzelano.
Słowa te wydały się osobliwemi; sprawiły bowiem takie wrażenie, jakby żywa osoba mówiła, że jest umarłą. I wszyscy przypatrywali się jej trochę z ukosa.
Wistocie widok jej mógł niepokoić; drżącą, wylękłą, byle co dreszczem przenikało; miała jakąś dziką trwożliwość i była tak przestraszoną, że strach budziła w drugich. W rozpaczy kobiety jest jakaś słabość, która przeraża. Zdajesz się widzieć istotę zawieszoną na krańcu przeznaczenia. Wieśniacy jednak nie brali rzeczy tak głęboko. Jeden z nich mruknął: — Może to i szpieg, ta kobieta.
— Cichobyście byli i idźcie już sobie ztąd — szepnęła jej do ucha poczciwa kobiecina, która już raz do niej mówiła.
Michalina Fléchard odpowiedziała:
— Nie robię nic złego, szukałam moich dzieci.
Poczciwa kobiecina spojrzała na tych, co się przypatrywali Michalinie Fléchard, dotknęła palcem swego czoła, mrugając oczyma, i rzekła:
— To waryatka.
Potem odprowadziła ją na bok i dała jej placek z gryczanej mąki.
Michalina Fléchard, nie dziękując, chciwie ugryzła kawał placka.
— Prawda — rzekli wieśniacy — je jak zwierzę, widocznie waryatka.
I reszta gromadki się rozproszyła. Wszyscy odeszli jeden po drugim.
Podjadłszy, Michalina Fléchard rzekła do wieśniaczki:
— To dobrze, jużem zjadła, a teraz gdzie jest Tourgue?
— Masz tobie, znów swoje prawi! — krzyknęła wieśniaczka.
— Muszę iść do Tourgue. Wskażcie mi drogę do Tourgue.
— Ani myślę! — rzekła wieśniaczka. Chyba chcecie, żeby was tam zabili? Zresztą, nie znam drogi. No proszę, więc wy widać naprawdę jesteście waryatką? Posłuchajcie, biedna kobieto, macie minę znużoną. Możebyście odpoczęli u mnie?
— Ja nie odpoczywam — rzekła matka.
— Biedaczka, ma nogi pokrwawione — mruknęła wieśniaczka.
Michalina Fléchard odezwała się znów:
— Przecie wam mówiłam, że skradziono mi dzieci. Dziewczynkę i dwóch chłopczyków. Przybywam z nory w lesie. Można się o mnie dowiedzieć od Tellmarcha. A jeszcze od człowieka, którego spotkałam tam w polu. Tellmarch mnie wyleczył. Zdaje się, że miałam coś złamanego. Byłam rozstrzelaną, a jednak ożyłam. Wszystko to święta prawda. Jest jeszcze sierżant Radoub. Można i z nim pomówić, on powie o mnie. On to bowiem spotkał nas w lesie. Spotkał nas czworo. Powiadam wam, że troje dzieci. A nawet powiem, że starszemu na imię Jan. I mogę tego dowieść. Drugi nazywa się Alan, a dziewczynce na imię Jurcia. Mój mąż nie żyje. Zabili go. Był dzierżawcą w Siscoignard. Zdajecie się być dobrą. Pokażcież mi drogę. Nie jestem waryatką, jestem matką. Zgubiłam dzieci i szukam ich. Taka jest święta prawda. Nie wiem dobrze, zkąd przybywam. Tej nocy spałam na słomie w stodole. A teraz idę do Tourgue. Nie jestem złodziejką. Widzicie, że mówię prawdę. Należałoby mi dopomódz do znalezienia dzieci. Nie jestem z tych stron. Byłam rozstrzelaną, ale nie wiem gdzie.
Wieśniaczka potrząsnęła głową i rzekła:
— Posłuchajcie, podróżna. W tych czasach rewolucyjnych nie trzeba mówić rzeczy, których się nie rozumie. Mogą was za to aresztować.
— Ależ ja muszę iść do Tourgue! — zawołała matka. — Na miłość Boską, pani, w imię Dzieciątka Jezus i Najświętszej Panny proszę cię, pani, błagam cię, zaklinam, powiedz mi, którędy droga do Tourgue!
Wieśniaczka się rozgniewała.
— Nie wiem! A choćbym wiedziała, nie powiem! Są to miejsca bardzo złe; tam się nie chodzi.
— A jednak ja tam idę — rzekła matka.
I ruszyła w drogę.
Wieśniaczka spojrzała za odchodzącą i mruknęła:
— Trzebaż przecie, żeby jadła.
I pobiegła za Michaliną Fléchard, i wetknęła jej w rękę placek gryczany.
— Macie to na wieczerzę.
Michalina Fléchard wzięła placek, nic nie odpowiedziała, nie obróciła głowy i szła dalej.
Tak wyszła z wioski. Dochodząc do ostatnich domów, spotkała przechodzących troje małych dzieci, obdartych i bosych. Zbliżyła się do nich i rzekła:
— A te, to dwie dziewczynki i jeden chłopiec. I widząc, że patrzyły na jej placek, dała im go. I weszła w głąb lasu.
Tymczasem, w tym samym dniu przed świtem, w ciemnościach niewyraźnych lasu, działy się takie rzeczy na drodze z Javené do Lecousse:
W Bocagè każda droga idzie jarem; szczególniej droga z Javené do Parigné przez Lecousse idzie pośród dwóch spadzistych i wysokich brzegów. Prócz tego jest kręta. Jest to raczej wąwóz niż droga. Wychodzi ona z Vitr éi onego czasu miała zaszczyt trząść karetę pani Sevigné[136]. Z prawej i z lewej strony droga ta jest jakby ogrodzona żywopłotami. Niepodobna znaleźć lepszego miejsca na zasadzkę.
W owym dniu, na godzinę przedtem jak Michalina Fléchard na drugim końcu lasu przybyła do pierwszej wioski, gdzie miała grobowe widzenie wozu eskortowanego przez żandarmów, w gęstych krzakach, na drodze w Javené za mostem na Couesnon krzątali się ludzie niewidzialni. Gałęzie wszystko zakryły. Ludzie ci byli wieśniakami o krótkich kożuszkach, jakie w szóstym wieku nosili królowie bretońscy, a w ośmnastym chłopi. Ci ludzie byli uzbrojeni, jedni w strzelby, drudzy w siekiery. Ci, co mieli siekiery, przygotowali na polance stos z suchych gałęzi i z okrąglaków, pod które dość było tylko podłożyć ogień. Ci, co mieli strzelby, uszykowali się po obu stronach drogi w postawie wyczekującej. Ktoby mógł przejrzeć przez gęste liście, zobaczyłby wszędy palce przyłożone do kurków, a lufy zatknięte w przedziałach, jakie tworzą gałęzie poplątane jedne z drugiemi. Ci ludzie stali na czatach. Wszystkie strzelby zwrócone były na drogę którą rozwidniały brzaski dzienne.
W mroku krzaków rozmawiały ciche głosy.
— Czy jesteś tego pewnym?
— Przynajmniej tak mówią.
— Więc ma tędy przechodzić?
— Mówią, że jest w tych stronach.
— Nie trzeba jej przepuścić.
— Trzeba ją spalić.
— Potośmy tu przyszli z trzech wiosek.
— Tak, ale eskorta?
— Zabijemy eskortę.
— Czy tylko pewno przechodzić ma tą drogą?
— Tak powiadają.
—Więc w takim razie idzie z Vitré?
— Czemużby nie?
— Bo mówiono, że idzie z Fougères.
— Mniejsza o to zkąd idzie, czy z Fougères czy z Vitré, zawsze idzie od dyabła.
— Prawda.
— I trzeba, żeby do niego wróciła.
— Naturalnie.
— Więc do Parigné idzie?
— Zdaje się.
— Nie pójdzie tam.
— Nie.
— Nie, nie, nie pójdzie!
— Baczność!
Wistocie roztropność nakazywała przerwać rozmowę, bo już trochę dniało.
Nagle ludzie ukryci w zasadzce wstrzymali oddech; usłyszano turkot kół i stąpania koni. Wieśniący wyjrzeli przez gałęzie i zobaczyli niewyraźnie w głębokiej drodze długi wóz, eskortę konną i coś na wozie. Zbliżało się to do nich.
— Mamy ich nareszcie! — rzekł chłop, który zdawał się być dowódcą.
— Tak jest — dodał jeden z wysianych na zwiady — jest wóz z eskortą.
— Ilu ludzi w eskorcie?
— Dwunastu.
— Mówiono, że jest dwudziestu.
— Dwunastu, czy dwudziestu, zabijmy wszystkich.
— Zaczekajmy, aż się zbliżą na strzał.
Wkrótce potem na zakręcie drogi ukazały się wóz i eskorta.
— Niech żyje król! — krzyknął dowódca chłopów.
Sto strzałów rozległo się współcześnie.
Gdy dym prochu się rozproszył, eskorta także była rozproszona. Siedmiu jeźdźców padło, pięciu uciekło. Wieśniacy pobiegli do wozu.
— Masz tobie! — zawołał dowódca chłopów — nie gilotyna! To drabina!
Wistocie całym ładunkiem wozu była długa drabina.
Dwa konie ranione, padły; woźnica był zabity, ale nieumyślnie.
— Mniejsza o to — rzekł dowódca — eskortowana drabina jest także podejrzaną. Szło to w stronę Parigné, a więc z pewnością miało służyć dla szturmu do wieży Tourgue.
— Spalmy drabinę — krzyknęli wieśniacy.
I spalili drabinę.
Co do ponurego wozu, na który czekali, szedł on inną drogą i był już o dwie mile dalej w wiosce, gdzie Michalina Fléchard widziała, jak przechodził o wschodzie słońca.
Michalina Fléchard, minąwszy troje dzieci, którym swój chleb oddala, szła lasem na chybi trafi.
Skoro nie chciano wskazać jej drogi, musiała sama jej szukać. Kiedy niekiedy przysiadła na chwilę, wstała potem i znów przysiadła. Doznawała ona owego znużenia złowrogiego, które najprzód muskuły napada, a potem przechodzi w kości: znużenia niewolnicy. Wistocie też była niewolnicą. Niewolnicą swoich dzieci zatraconych. Trzeba było je znaleźć; każda minuta uplyniona mogła być ich zgubą; kto ma taką powinność, ten już nie ma prawa; nie wolno mu spoczywać. A jednak była bardzo znużona. Wycieńczenie jej doszło do tego stopnia, że każdy krok dalszy był jakby kwestyą życia. Stawiż ten krok jeszcze? Szła od rana, nie spotkała ani wioski, ani nawet chaty. Zrazu weszła na ścieżkę, którą iść należało, potem zboczyła na mylną drogę, a w końcu zabłąkała się wśród gałęzi zupełnie do siebie podobnych. Czy zbliżała się do celu? Czy już była u kresu swej męki? Niestety, była na drodze Bolesnej i czuła znękanie ostatnie stacyi pasyjnej. Maż upaść na drodze i wyzionąć ducha? W pewnych chwilach niepodobna jej było postąpić naprzód; słońce zachodziło, w boru ciemniało, ścieżki niknęły pod zielem, i biedna matka nie wiedziała, co z sobą począć. Jedyną jej podporą był Bóg. I zaczęła wołać, ale nikt nie odpowiedział.
Obejrzała się dokoła, dostrzegła widne niebo pomiędzy gałęźmi, skierowała się w tę stronę i nagle, poznała, że już nie jest w lesie. Przed nią ciągnęła się wązka dolina, niby parów, w głębi którego ściekała po kamieniach strużka czystej wody. Wówczas kobieta uczuła, że ją pali pragnienie. Zbliżyła się do strugi, uklękła i piła.
I skorzystawszy z klęczącej postawy, jęła się modlić.
Potem wstając, rozglądała się w okolicy i szukała drogi.
I przestąpiła strumień.
Za parowem, jak tylko oko sięgnąć może,. roztaczało się rozległe płaskowzgórze, pokryte nizkiemi krzakami, które począwszy od strumyka, wciąż wznosiły się w górę i zapełniały cały widnokrąg! Las był puszczą, a to płaskowzgórze było pustynią. W lesie za każdym krzakiem można było kogoś spotkać; na płaskowzgórzu, jak daleko sięgnąłeś wzrokiem, nic nie widziałeś. Tylko kilka ptaków, zdających się uciekać, leciało w krzaki.
Naówczas, wobec niezmiernego opuszczenia, czując, że kolana uginają się pod nią, i jakby wpadając w obłąkanie, nieszczęsna matka krzyknęła i rzuciła pustyni to dziwne zapytanie: — Czy jest tu kto?
I czekała odpowiedzi.
Jakoż odpowiedziano.
Rozległ się nagle głos głuchy a głęboki; głos ten wydobył się z głębi widnokręgu i kilkakroć odbił się echami; podobne to było do grzmotu piorunu lub też do huku armatniego; i zdało się, że ten głos odpowiada na pytanie matki i że mówi: — Jest!
Potem nastało milczenie.
Matka dźwignęła się orzeźwiona; był więc ktoś, zdawało jej się, że teraz ma już z kim mówić; przed chwilą napiła się i pomodliła; siły jej wróciły i jęła wstępować na wzgórze w stronę, z której słyszała grzmot dalekiego głosu.
Nagle spostrzegła, że z krańców widnokręgu wysuwa się niebotyczna wieżyca. Ta wieża stała samotna w dzikiej okolicy; promień zachodzącego słońca purpurowem światłem rumienił jej krawędzie.
Za wieżą mknęła w mgle rozległa a bujna zieloność, która była lasem Fougères.
Ta wieża ukazała się jej w tym samym punkcie widnokręgu, w którym zahuczał ów grzmot, niby odpowiedź na jej wołanie. Czyżby z tej wieży ów łoskot pochodził?
Michalina Fléchard doszła do wierzchołka płaskowzgórza i teraz miała już przed sobą tylko równinę.
Skierowała swe kroki ku wieży.
Chwila stanowcza nadeszła.
Nieubłagany chwycił nielitościwego w kleszcze.
Cimourdain trzymał w swem ręku Lantenaca.
Stary rojalista ujęty został w legowisku; oczywiście nie mógł już umknąć, a Cimourdain postanowił, że margrabia będzie ścięty u siebie na miejscu, w swoich dobrach i niejako we własnym domu, żeby siedlisko feudalne widziało spadającą głowę człowieka feudalnego i żeby przykład był pamiętnym.
Dlatego posłał do Fougères po gilotynę. A widzieliśmy ją już w drodze.
Zabić Lantenac’a było to zabić Wandeę, a zabić Wandeę, było to ocalić Francyę. Cimourdain nie wahał się. Człowiek ten napawał się srogością swej powinności.
Margrabia zdawał się być zgubionym; pod tym względem Cimourdain był spokojny; niepokoiła go jednak rzecz inna. Walka z pewnością będzie straszna; Gauvain ma nią kierować i zapewne zechce się do niej wmieszać; w tym młodym wodzu był zapal żołnierza, człowiek ten gotów był rzucić się w zamęt walki; a jeśliby zginął? Gauvain! jego dziecię, jedyny przedmiot jego przywiązania na tej ziemi! Dotychczas Gauvain miał szczęście, ale szczęście przykrzy sobie jednostajność. Cimourdain drżał na myśl o niebezpieczeństwach grożących Gauvain’owi. Los jego miał to w sobie dziwnego, że go postawił między dwóch Gauvain’ów: jednego, którego śmierci pragnął, a drugiego, którego życie chciał zachować.
Huk armatni, co zbudził Jurcię w kolebce i przywołał matkę w głębi pustyni, zrobił jeszcze coś więcej. Czy to przypadkiem, czy też taki był zamiar celownika, kula, acz rzucona tylko na przestrogę, padając na wieżę, strzaskała i napół oderwała okucie żelazne, które osłaniało i zamykało wielką strzelnicę na pierwszem piętrze wieży. Oblężeni nie mieli czasu naprawić tej szkody.
Zresztą oblężeńcy przechwalali swoje zasoby, rzeczywiście bowiem mieli bardzo mało amunicyi. Ich położenie było jeszcze krytyczniejsze, aniżeli przypuszczali oblegający. Gdyby mieli dość prochu, wysadziliby w powietrza wieżę Tourgue i siebie z nieprzyjacielem; takie było ich marzenie; ale wyczerpały się wszystkie zasoby i zaledwie mieli po trzydzieści strzałów na człowieka. W prawdzie było dość strzelb, krucic i pistoletów, ale nabojów mało. Ponabijali wszystką broń, żeby mogli ciągle strzelać; jak długo jednak ogień potrwa? Należało zarazem podsycać go i oszczędzać. W tem była trudność. Szczęściem — złowrogie szczęście — walka miała nadewszystko być szermierską, miała się staczać bronią sieczną, na pałasze i sztylety. Miast strzelać do siebie, miano się chwycić za bary, rąbać i siekać; taka była ich nadzieja.
Wnętrze wieży zdawało się być niezdobyte. W sali na dole, dokąd dochodziła dziura wyłomu, był szaniec, barykada umiejętnie zbudowana przez Lantenaca, która zamykała wejście. Za barykadą długi stół, a na nim broń nabita, karabiny i dubeltówki, oraz pałasze, topory i sztylety. Nie mogąc dla, wysadzenia w powietrze zużytkować więzień podziemnych do których schodziło się z sali na dole, margrabia kazał zamknąć drzwi od piwnicy. Nad salą dolną była izba okrągła na pierwszem piętrze, do której wchodziło się po schodach krętych a wązkich; w tej izbie, jak w sali na dole, był stół pokryty bronią przygotowaną do natychmiastowego użycia; światło dzienne wchodziło tu przez wielką strzelnicę, której kraty żelazne oderwała przed chwilą kula armatnia; ponad tą izbą schody w ślimaka prowadziły do izby okrągłej drugiego piętra, gdzie były drzwi żelazne. Ta izba na drugiem piętrze zwała się „izbą drzwi żelaznych“ lub też „izbą zwierciadeł“, z powodu wielu lusterek, wiszących, na starych, zardzewiałych gwoździach, wbitych w nagie ściany; osobliwsza w tej dzikiej wieżycy elegancya. Izby górne nie mogły być z pożytkiem bronione, to też owa izba zwierciadeł była tem, co Mannesson-Mallet, prawodawca fortec nazywa „ostatnim posterunkiem, gdzie oblężeńcy kapitulują.“ Chodziło więc o niedopuszczenie oblegających aż do tego miejsca.
Izba okrągła na drugiem piętrze miała dość światła ze strzelnic, a jednak paliła się tam pochodnia, zatknięta w takim samym kagańcu, jak w sali dolnej. Wilkołak zapalił ją i tuż obok położył koniec długiego, nasiarkowanego lontu. Przygotowanie okropne.
W głębi sali dolnej, na deskach wspartych na kozie, zastawione było jadło, niby w jaskini homerycznej; duże półmiski z ryżem, z lemieszką i z potrawką cielęcą, placki, owoce, dzbany z winem i z jabłecznikiem. Jadł i pił kto chciał.
Strzał armatni ostrzegł wszystkich o blizkiej walce. Miano przed sobą już tylko pół godziny czasu.
Wilkołak z wierzchołka wieży śledził zbliżającego się nieprzyjaciela. Lantenac wydał rozkaz, aby nie strzelać i dopuścić oblegających. Powiedział bowiem: — Jest ich cztery tysiące pięciuset. Zabijać z daleka nie warto. Dopuśćmy ich wewnątrz. Tu przywróci się równość.
I śmiejąc się, dodał:
— Równość, braterstwo.
Ułożono się, że Wilkołak ostrzeże trąbą, gdy nieprzyjaciel rozpocznie swoje ruchy.
Wszyscy w milczeniu stojąc za szańcem lub na stopniach schodów, czekali, trzymając jedną rękę na strzelbie, a w drugiej różaniec.
Położenie uwydatniało się i było takie:
Dla oblegających: wejść do wyłomu, zburzyć barykadę i z bagnetem w ręku zdobywać trzy sale, jedne po drugiej, na każdym stopniu dwojga schodów kręconych, walcząc pod gradem kul; dla oblężonych — umrzeć.
Gauvain ze swojej strony przygotowywał atak. A najprzód wydał ostatnie rozporządzenia Cimourdain’owi, który, jak sobie czytelnik przypomina, miał strzedz płaskowzgórza nie należąc do walki, i Guéchamp’owi, który z głównemi siłami zbrojnemi pozostawał na obserwacyi w obozie leśnym. Ułożono się dalej, że ani dolna baterya w lesie, ani górna baterya na płaskowzgórzu nie będą strzelały, chyba w razie wycieczki oblężeńców lub usiłowań ucieczki. Gauvain zastrzegł sobie dowództwo kolumny wyłomowej. To właśnie niepokoiło Cimourdain’a.
Słońce zaszło.
Wieża w otwarłem polu podobna jest do okrętu na otwartem morzu i musi być w taki sam sposób atakowana. Nie jest to szturm, jest to raczej wskoczenie na pokład nieprzyjacielskiego statku. Obywa się to bez strzałów armatnich, bez huku niepotrzebnego. Na co się zda bombardować mury piętnaście stóp grube? Wystarcza tu dziura w burcie okrętowej: jedni usiłują wejść przez nią, drudzy bronią przystępu, a wszyscy walczą siekierami, nożami, pistoletami, pięściami i zębami. Oto i cała sprawa.
Gauvain czuł, że nie ma innego sposobu zdobycia wieży Tourgue. Nie ma nic bardziej morderczego nad atak, w którym walczący patrzą sobie oko w oko. Dowódca znał straszne wnętrze wieży, bo w dziecinnych latach tu mieszkał.
I zadumał się głęboko.
Tymczasem o kilka kroków od niego Guéchamp, jego podkomendny, z lunetą w ręku badał widnokrąg od strony Parigné. Nagle Guechamp zawołał:
— A! Przecie!
Ten okrzyk zbudził Gauvain’a z zadumy.
— Co się stało, komendancie, że jest nakoniec drabina?
— Drabina ratunkowa?
— Tak.
— Co znowu! Albożeśmy jej nie mieli jeszcze?
— Nie, mój komendancie. I właśnie byłem z tego powodu niespokojny. Umyślny goniec, któregom był posłał do Javené, powrócił.
— Wiem o tem.
— I oznajmił, że u jednego cieśli w Javené znalazł drabinę wymaganych rozmiarów, że ją zabrał sposobem rekwizycyi, że kazał ją włożyć na wóz, że żądał eskorty dwunastu jeźdźców i że sam widział, jak eskorta, wóz i drabina ruszyły w drogę do Parigné. Poczem powrócił cwałem.
— I złożył nam ten raport. I dodał, że wóz dobrze zaprzężony ruszył około drugiej po północy i że stanie tu przed zachodem słońca. Wiem o tem wszystkiem.
I cóż tedy?
— To, mój dowódco, że słońce już zaszło, a jeszcze nie przybył wóz z drabiną.
— Czy być może? A jednak musimy atakować. Już jest pora. Gdybyśmy jeszcze zwlekli, oblężeńcy posądziliby nas, że się lękamy.
— Można atakować, komendancie.
— Ależ drabina ratunkowa jest koniecznie potrzebna.
— Rozumie się.
— A nie mamy jej.
— Mamy.
— Jakim sposobem?
— Właśnie z tego powodu krzyknąłem: A! przecie! Wóz nie przybywał; wziąłem lunetę, zbadałem drogę z Parigné de Tourgue i jestem zadowolony, panie komendancie. Wóz idzie tam w dali z eskortą; teraz spuszcza się ze wzgórza. Możesz go pan zobaczyć.
Gauvain wziął lunetę i patrzył.
— Wistocie, widzę. Tylko niewyraźnie, bo niedość już widno. Dostrzegam jednak eskortę, tak, to ona. Zdaje mi się jednak, że eskorta jest liczniejszą niż mówiłeś.
— I mnie tak samo się zdaje.
— Są ztąd o ćwierć mili.
— Drabina będzie tu za kwadrans, komendancie.
— Można więc atakować.
Wistocie przybywał wóz, ale nie ten, o którym myśleli.
Gauvain, obracając się, zobaczył sierżanta Radoub, który stał wyprostowany, ze spuszczonemi oczami, i salutował go ręką.
— Co powiesz, sierżancie Radaub?
— Obywatelu dowódco, my, ludzie batalionu Czerwonej Czapki, prosimy o jedną łaskę.
— Jaką?
— Żeby nam wolno było zginąć.
— A! — rzekł Gauvain.
— Czy obywatel dowódca będzie tak łaskaw?
— Ależ... zobaczymy — rzekł Gauvain.
— Rzecz taka, obywatelu dowódco. Od sprawy w Dol jesteśmy oszczędzani. A jest nas jeszcze dwunastu.
— Więc cóż?
— To nas upokarza.
— Jesteście rezerwą.
— Wolelibyśmy być przednią strażą.
— Potrzebuję was jednak do rozstrzygnięcia zwycięztwa pod koniec walki, więc was zachowuję na później.
— Za wiele oszczędzania.
— Wszystko to jedno. Należycie do kolumny atakowej i razem z nią idziecie.
— W tyle. A Paryż ma prawo iść naprzód.
— Pomyślę o tem, sierżancie Radoub.
— Niech obywatel-dowódca pomyśli dzisiaj. Sposobność się zdarza. Zanosi się na siarczystą bijatykę. Będzie to ogniście gorące. Wieża Tourgue sparzy palce tym, co jej dotkną. O ten właśnie zaszczyt prosimy.
Sierżant umilkł, pokręcił wąsa i tak mówił dalej głosem wzruszonym:
— A przytem, widzi-bo obywatel dowódca, w tej wieży są nasze robaczki. Mamy tam nasze dzieci, dzieci batalionu, troje naszych dzieci. Ta straszna morda plugawego zbója, co go zwą Wilkołakiem, ten Imanus, ten Dzwoniec dziobaty, ten Dyabeł rogaty, ten Plucha-topielec, ten Andrus-wisielec, ten łotr z piekła rodem, zagraża naszym dzieciom.
Pomyśl, obywatelu-dowódco; naszym dzieciom, naszym robaczkom! Choćby wszystkie czarty wdały się w tę sprawę, nie pozwolimy, żeby tym dzieciom stało się nieszczęście. Czy słyszy wysoka władza? Nie pozwolimy. Przed chwilą, skorzystawszy z tego, że ni« walczono, wszedłem na wzgórze i zobaczyłem je, jak wyglądały oknem; tak, one są tam, można je widzieć z krańca parowu; i widziałam je, i one mnie widziały, i przestraszyły się te aniołki. Obywatelu, dowódco, jeśli choć jeden głos spadnie z główek tych cherubinków, klnę się na wszystkie świętości, że ja, sierżant Radoub, wytoczę proces Ojcu Przedwiecznemu. Batalion zaś nasz tak mówi: chcemy ocalić miłe robaczki, lub zginąć. Mamy do tego prawo, do stu fur bomb i kartaczy! Tak, chcemy wszyscy zginąć. A teraz z winnym respektem salutuję obywatela dowódcę.
Gauvain podał rękę Radoubowi i rzekł:
— Dzielni z was ludzie. Będziecie należeli do kolumny atakowej. Podzielę was na dwoje. Sześciu przyłączę do przedniej straży, aby szła naprzód, a drugich sześciu stawię przy tylnej straży, żeby się nikt nie cofnął.
— A czy ja jeszcze dowodzę temi dwunastoma?
— Niewątpliwie.
— Więc, obywatelu dowódco, składam dzięki, albowiem należę do przedniej straży.
Radoub salutował po wojskowemu i wrócił do szeregu.
Gauvain dobył zegarek, spojrzał, szepnął kilka słów do ucha Guéchamp’a, i kolumna atakowa zaczęła się formować.
Tymczasem Cimourdain, który jeszcze nie zajął swojego stanowiska na wzgórzu i stał obok Gauvain’a, zbliżył się do trębacza.
— Zatrąb — rzekł do niego.
Trębacz zadął i odpowiedziała mu ligawka z wieży.
Odgłos trąby i odgłos ligawki powtórzyły się raz jeszcze.
— Co to jest? — spytał Gauvain Guéchamp’a. Czego chce Cimourdain?
Cimourdain postąpił ku wieży, trzymając w ręku białą chustkę.
I odezwał się doniosłym głosem:
— Hej! ludzie, co jesteście w wieży, czy znacie mnie?
Z góry wieży odpowiedział głos, glos Wilkołaka:
— Znamy.
I usłyszano taką rozmowę dwóch głosów.
— Jestem posłańcem Rzeczypospolitej.
— Jesteś dawnym proboszczem z Parigné.
— Jestem delegowanym Komitetu ocalenia publicznego.
— Jesteś księdzem.
— Jestem przedstawicielem prawa.
— Jesteś zaprzaniec.
— Jestem komisarzam Rewolucyi.
— Jesteś przeniewierca!
— Jestem Cimourdain.
— Jesteś dyabeł wcielony.
— Czy mnie znacie?
— Przeklinamy cię.
— Czy chcielibyście mieć mnie w swojej mocy?
— Jest nas tu ośmnastu, coby oddali swoje głowy, żeby mieć twoją.
— Więc dobrze, właśnie przychodzę oddać się w wasze ręce.
Na górze wieżycy rozległ się śmiech dziki i ten okrzyk:
— A chodź, chodź!
W obozie zrobiło się milczenie głębokie, oczekujące.
Cimourdain odezwał się znów.
— Pod jednym warunkiem.
— Jakim?
— Słuchajcie.
— Mów.
— Nienawidzicie mnie?
— Nienawidzimy.
— A ja was kocham. Jestem waszym bratem.
Głos z góry wieży odpowiedział:
— Tak, Kainem.
Cimourdain odrzekł z dziwnym przyciskiem, który był zarazem wyniosłym i łagodnym:
— Znieważajcie, lecz słuchajcie. Przychodzę tu jako parlamentarz. Tak, jesteście moimi braćmi. Jesteście biednymi ludźmi zbłąkanymi. Jam wasz przyjaciel. Ze mną jest światło prawdy, a mówię do ciemnoty. W świetle prawdy zawsze jest braterstwo. Alboż zresztą nie mamy wszyscy matki, ojczyzny? Więc słuchajcie mnie. Później dowiecie się, lub wasze dzieci, lub dzieci waszych dzieci się dowiedzą, że wszystko, co się czyni w tej chwili, jest spełnieniem praw najwyższych i że Bóg sprzyja sprawie, której ja służę. Przyjdzie czas, gdy wszystkie sumienia, nawet wasze, zrozumieją to; przyjdzie czas, gdy znikną wszystkie fanatyzmy, nawet nasze, i stanie się światłość wielka: nim to jednak nastąpi, czyliż nikt się nie zlituje nad waszą ciemnotą? Przychodzę do was, niosę wam w ofierze swoją głowę; więcej nawet czynię: podaję wam rękę. I proszę was jak o łaskę: weźcie mnie; róbcie ze mną co chcecie, byleście sami ocaleli. Mam nieograniczone pełnomocnictwo i to, co mówię, uczynić mogę. Chwila jest stanowcza, robię ostatnie wysilenie. Słuchajcie, bracia. Tak jest, ten, co do was mówi, jest obywatelem, i przyznaję, w tym.obywatelu jest ksiądz. Obywatel musi z wami walczyć, ale ksiądz was błaga i zaklina. Wysłuchajcie mnie. Wielu z was ma żony i dzieci. Te żony wasze i te dzieci wasze ja biorę pod swoją opiekę. Ja bronię ich przeciw wam samym. O bracia moi...
— Wynoś się, praw sobie gdzieindziej kazania! — krzyknął z szyderczym śmiechem Wilkołak.
Cimourdain mówił dalej:
— Bracia moi, zastanówcie się, nie dopuśćcie, by przeklęta wybiła godzina! Toćże zanosi się na rzeź okropną. Wielu z nas, co tu przed wami stoimy, nie ujrzy już jutrzejszego słońca; tak, wielu z nas zginie, a wy, wy wszyscy pomrzecie. Miejcież litość nad sobą samymi. Dlaczego przelewać wszystką tę krew, skoro to jest nieużyteczne? Po co zabijać tylu ludzi, gdy dwóch będzie dosyć?
— Dwóch? — spytał Wilkołak.
— Tak jest. Dwóch.
— Którzy to?
— Lantenac i ja.
I Cimourdain dodał wielkim głosem:
— Dwóch ludzi jest nadto, Lantenac dla nas, a ja dla was. Słuchajcież, co wam ofiaruję: darujemy życie wam wszystkim, dajcie nam tylko Lantenaca, mnie zaś sobie zabierzcie. Lantenac będzie zgilotynowany, a wy zrobicie ze mną, co się wam spodoba.
— Księże — zawył Wilkołak — gdybyśmy cię mieli, pieklibyśmy cię na wolnym ogniu.
— I owszem, zgadzam się na to — rzekł Cimourdain.
I dodał:
— Wy, skazani na śmierć niechybną w tej wieży, możecie wszyscy być za godzinę żywi i wolni. Przynoszę wam ocalenie. Czy przyjmujecie?
Wilkołak wybuchnął.
— Księże, jesteś nietylko zbrodniarzem, ale i szaleńcem. Po co u licha włazisz nam w drogę? Kto cię prosi, żebyś do nas gadał? My, mielibyśmy wydać jaśnie pana! Czego ty chcesz?
— Jego głowy. A wzamian ofiaruję wam...
— Swoją skórę, gdyż obdarlibyśmy cię ze skóry jak psa, proboszczu Cimourdain. Otóż nie; twoja skóra nie warta jego głowy. Idź sobie precz.
— Ależ rzeź będzie okropna. Po raz ostatni zaklinam was: zastanówcie się!
Noc zapadła podczas wymieniania tych słów posępnych, które słyszano wewnątrz i zewnątrz wieży. Margrabia Lantenac milczał i do niczego się nie mieszał. Dowódcy miewają także złowrogie egoizmy. Jest to jedno z praw odpowiedzialności. Wilkołak rzucił głos daleko po za Cimourdaina, wołając:
— Hej, ludzie, co nas atakujecie, powiedzieliśmy wam swoje warunki; są one niewzruszone i nic w nich nie zmienimy. Przyjmijcie je, a nie — to biada! Czy się zgadzacie? Oddamy wam troje dzieci, które są tutaj, a wy wzamian dacie nam wolne przejście i życie wszystkim.
— Zgoda — odpowiedział Cimourdain — wszystkim z wyjątkiem jednego.
— Kogo?
— Lantenaca.
— Jaśnie pana! Mielibyśmy wydać jaśnie pana! Nigdy.
— Trzeba wydać nam Lantenaca.
— Nigdy.
— Pod innym warunkiem nie możemy się układać.
— Więc zaczynajcie.
Nastało milczenie.
Wilkołak, zatrąbiwszy sygnał, zszedł do dolnej sali, margrabia wziął szpadę; dziewiętnastu oblężonych zgromadziło się milcząc w sali na dole i wszyscy uklękli. Słyszano miarowe stąpania kolumny atakowej, która w ciemnościach posuwała się ku wieży; odgłos ten zbliżał się; nagle oblężeńcy poczuli ich przy sobie, tuż przy otworze wyłomu. Wówczas wszyscy klęcząc, przyłożyli do twarzy kolby karabinów i dubeltówek i lufy zatknęli w szczelinach szańca. Jeden z nich, wielkie serce, który był księdzem Turmeau, wstał, i trzymając obnażony pałasz w prawem ręku, a krucyfiks w lewem, rzekł głosem poważnym:
— W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego!
Wszyscy razem dali ognia i rozpoczęła się walka.
Wistocie było to przerażające.
Starcie się to bezpośrednie przewyższyło wszystko, co można było sobie wyobrazić.
Chcąc napotkać coś podobnego, trzebaby cofnąć się do wielkich pojedynków Eschylesa, lub do dawnych rzezi feodalnych, do owych „walk na broń krótką“, które trwały aż do siedemnastego wieku, kiedy to dostawano się do fortec przez zasieki w rowach, broniących przystępu do bram; lub wypadałoby sięgnąć tych szturmów tragicznych, w których, jak mówi stary sierżant z prowincyi Alentejo: „Gdy miny zrobiły już swoje, oblegający zbliżą się, niosąc deski obite blachą żelazną, zaopatrzeni w tarcze i posuwające się przed nimi osłony, oraz sporą ilość granatów, i wyparłszy obleganych z szańców, rzucą się na samą twierdzę i opanują ją, gorąco na obrońców nacierając.“
Miejsce, w którem atak nastąpił, było straszne; był to jeden z tych wyłomów, nazwanych w języku technicznym „wyłomami bez sklepienia“, to jest szczelina, przenikająca mur nawskroś. Proch podziałał, jak świder. Skutek miny był tak gwałtowny, że wieża rozłupana została przeszło na czterdzieści stóp nad łożyskiem miny; ale była to tylko rozpadlina, a szpara, służąca za wyłom i dająca przystęp do sali dolnej, miała raczej podobieństwo do ciosu włóczni, która przebija, aniżeli do cięcia toporem, które wyrębuje.
Było to ukłucie w bok wieży, długie, zagłębiające się pęknięcie, coś nakształt studni bokiem na ziemi położonej; kanał kręty i wznoszący się jak kiszka nawskroś muru piętnaście stóp grubego, jakiś bezkształtny walec zawalony przeszkodami, zasadzkami i wybuchami, w których uderzało się czołem o granit, potrącało nogą o gruzy, okiem o ciemności.
Oblegający mieli przed sobą ten czarny przysionek, paszczę otchłani, której szczęki u dołu i u góry stanowiły wszystkie kamienie ściany poszarpanej. Paszcza rekina nie więcej ma zębów, jak to straszliwe rozerwanie. Trzeba było wejść do tej przepaści i wyjść z niej. Wewnątrz tego przejścia padały kule, zewnątrz, to jest w sali dolnej, wznosił się szaniec.
Tak okropne bywają tylko spotkania saperów w galeryach zamkniętych, kiedy kontr-mina przecina minę, lub rzezie toporów pod pomostami statków, uderzających na siebie w bitwach morskich. Bić się w rowie, to ostatni stopień zgrozy. Zabijać się, mając sufit nad głową, rzecz straszna. W chwili, kiedy wdarła się pierwsza fala oblegających, cały szaniec zajaśniał błyskawicami i zagrzmiał niby piorun huczący pod ziemią. Grom napadający odpowiedział gromowi zaczajonemu. Strzały odcinały się; rozległ się krzyk Gauvain’a: Rozbijmy! Potem krzyk Lantenac’a: Trzymajcie się dobrze! A potem krzyk Wilkołaka: Do mnie, zuchy! Potem szczęk, szabla o szablę, i bez przerwy straszny ogień, zmiatający wszystko. Pochodnia, przyczepiona do muru, oświetlała niewyraźnie całą tę grozę. Niepodobieństwo rozróżnić cokolwiek: było się wśród czerwonawej ciemni; ktokolwiek tam wszedł, stawał się nagle głuchym i ślepym: głuchym od łoskotu, ślepym od dymu. Ludzie, niezdolni już do boju, leżeli pomiędzy gruzami. Deptano po trupach, tratowano rannych; miażdżono połamane członki, z pomiędzy których rozlegały się wycia; umierający kąsali w nogi walczących. Chwilami nastawała cisza straszniejsza od wrzawy. Chwytano się za szyję, słychać było przerażający oddech ust, potem zgrzyt zębów, chrapanie, przekleństwo, i znów gromy nanowo huczące. Strumień krwi wypływał z wieży przez wyłom i rozlewał się w cieniu. Ta ponura kałuża dymiła się w trawie.
Rzekłbyś, że ta wieża sama krwią się broczyła, i że ten olbrzym był ranny.
Rzecz dziwna! na zewnątrz hałas nie dochodził prawie. Noc była ciemna, a na równinie i w lesie około napadniętej fortecy, panował rodzaj spokoju grobowego. Wewnątrz piekło, zewnątrz grób. To starcie ludzi tępiących się w ciemności, te strzały, te krzyki, ta wściekłość, cały ten zgiełk zamierał pod masą murów i sklepień; odgłosom brakło powietrza; do rzezi łączyła się jeszcze duszność. Po za wieżą zaledwie coś było słychać. Dzieci spały w najlepsze.
Zażartość wzrastała. Szaniec trzymał się dobrze. Nic trudniejszego do przełamania nad ten rodzaj barykady, w kształcie wklęsłej belki. Jeżeli oblegani mieli naprzeciwko siebie liczbę, mieli znów za sobą pozycyę. Kolumna atakująca traciła wielu ludzi. Wyciągnięta w szereg i wydłużona zewnątrz u stóp wieży, zapuszczała się zwolna w otwór wyłomu i skracała się jak gad wchodzący do swej nory.
Gauvain, który miewał nierozwagę młodego dowódcy, był w sali dolnej wśród boju najgorętszego, w śród gradu kul. Pochodziło to i ztąd, że miał ufność człowieka, który nigdy nie był rannym.
Gdy się odwracał w celu wydania rozkazu, błysk wystrzału oświetlił twarz jakąś blizko niego.
— Cimourdain! — zawołał — co tu robisz?
Był to wistocie Cimourdain, który odpowiedział:
— Przychodzę, aby być blizko ciebie.
— Ale przychodzisz po śmierć!
— Więc cóż z tego; a ty co tu robisz?
— Ależ ja jestem tu potrzebny. Ty nie.
— Kiedy ty tu jesteś, trzeba żebym i ja był.
— Nie, mój nauczycielu.
— Tak, moje dziecię.
I Cimourdain pozostał przy Gauvain’ie.
Stos trupów rósł na kamiennej posadzce w dolnej sali.
Jakkolwiek szaniec nie był jeszcze zdobyty, widocznem było, że w końcu liczba zwycięży. Oblegający byli odsłonięci, a oblegani byli zabezpieczeni; dziesięciu oblegających padało na jednego oblężonego; ale oblegający napływali ciągle. Oblegający wzrastali w liczbie — zmniejszała się garstka oblężonych.
Dziewiętnastu oblężonych skupiło się za barykadą, tam bowiem skierowany był atak. Mieli zabitych i rannych. Piętnastu najwyżej walczyło jeszcze. Jeden z najdzikszych, śpiewaczek, strasznie był okaleczony. Był to Bretończyk przysadzisty, kędzierzawy, z rasy drobnej i żwawej. Miał jedno oko wyłupione i szczękę strzaskaną. Mógł jeszcze chodzić. Pizy czołgał się do schodów kręconych i wszedł do komnaty pierwszego piętra, spodziewając się, że tam będzie mógł pomodlić się i umrzeć.
Oparł się o mur przy strzelnicy i starał się zaczerpnąć trochę powietrza.
Na dole rzeź przy szańcu stawała się coraz straszniejszą. W przerwie między dwoma strzałami Cimourdain podniósł głos.
— Oblężeni! zawołał. — Na co dalej krew przelewać? Zostaliście pochwyceni. Poddajcie się. Pomnijcie, że nas jest cztery tysiące pięćset, przeciwko dziewiętnastu, to jest więcej niż dwustu na jednego.nPoddajcie się.
— Dajmy pokój gadaninie — odrzekł margrabia de Lantenac.
I grad kul odpowiedział Cimourdain’owi. Barykada nie sięgała do sklepienia; pozwalało to oblężonym strzelać przez nią, ale jednocześnie oblegającym dawało możność wedrzeć się na nią.
— Szturm do barykady! — zawołał Gauvain. — Kto na ochotnika wedrze się na nią.
— Ja — odpowiedział sierżant Radoub.
Nastąpiła dla oblegających chwila osłupienia. Radoub wszedł przez otwór wyłomu na czele kolumny atakującej z sześciu towarzyszami, a z tych sześciu ludzi z batalionu paryzkiego czterech już padło. Gdy się odezwał: Ja! — dostrzeżono go, jak zamiast iść naprzód — cofnął się, i jak schylony, przygarbiony, pełzając prawie pomiędzy nogami walczących, zagłębi! się napowrót w otwór wyłomu i wyszedł. Byłaż to ucieczka? Taki człowiek mógłże uciekać? Co to miało znaczyć?
Wyszedłszy za wyłom, Radoub, oślepiony jeszcze dymem, przetarł oczy, jak gdyby chciał z nich zetrzeć grozę nocy, i przy blasku gwiazd oglądał mur wieży. Kiwnął głową na znak zadowolenia, jakby chciał powiedzieć: Nie omyliłem się.
Radoub zauważył, że głęboka szczelina od wybuchu miny wznosiła się ponad wyłomem, aż do owej strzelnicy na pierwszem piętrze, w której kula działowa wyłamała i rozbiła kratę żelazną. Sieć sztab połamanych wisiała napół wyrwana, tak, że człowiek mógł przejść tamtędy.
Człowiek mógł przejść, ale czy mógł wedrzeć się do góry? Mógł przez szczelinę, pod warunkiem, że będzie kotem.
Radoub był właśnie kotem. Należał do tej rasy, którą Pindar nazywa „zwinnymi atletami.“ Można być starym żołnierzem i młodym człowiekiem; Radoub, który służył poprzednio w gwardyi królewskiej, nie miał jeszcze czterdziestu lat. Był to Herkules lekki.
Radoub postawił na ziemi karabin, zdjął lederwerki, zrzucił mundur i kamizelkę i zatrzymał przy sobie tylko dwa pistolety, które zatknął za pas od spodni, i szablę bez pochwy, którą wziął w zęby. Kolby obu pistoletów sterczały mu z za pasa.
Tak pozbywszy się ciężaru niepotrzebnego, i pod okiem tych towarzyszów z kolumny atakującej, którzy jeszcze nie weszli do wyłomu, zaczął piąć się po kamieniach w szczelinie muru, jak po stopniach wschodów. Brak trzewików wyszedł mu na pożytek; nic tak nie pomaga do wdzierania się w górę, jak bosa noga; kurczył wielkie palce we wklęsłościach kamieni. Podnosił się za pomocą dłoni, a przytrzymywał się kolanami. Ciężkie było to wdzieranie się ku strzelnicy, coś nakształt wspinania się wzdłuż zębów piły. Na szczęście, myślał Radoub, niema nikogo w sali na pierwszem piętrze, bo nie pozwolonoby mi się tak gramolić.
Musiał przejść w ten sposób najmniej czterdzieści stop. W miarę, jak się wspinał, do czego mu trochę przeszkadzały wystające rękojeście pistoletów, rozpadlina zwężała się, a droga w górę stawała się coraz trudniejszą. Możliwość upadku wzrastała jednocześnie z głębokością przepaści.
Dostał się nareszcie do parapetu strzelnicy; odchylił pogiętą i wyłamaną kratę, otwierając sobie aż nadto dostateczne wejście; podniósł się potężnym wysiłkiem, oparł kolano na gzemsie, chwycił jedną ręką ułamek sztaby z prawej strony, drugą ręką ułamek z lewej, i wyprostował się do połowy ciała przed framugą strzelnicy, z szablą w zębach, na dwóch dłoniach zawieszony nad przepaścią.
Potrzebował już tylko przełożyć nogę, ażeby wskoczyć do sali pierwszego piętra.
Ale twarz jakaś ukazała się w strzelnicy.
Radoub spostrzegł nagle przed sobą w cieniu coś przerażającego: oko wyłupione, szczękę strzaskaną, maskę krwawą.
Maska owa jedną tylko źrenicą spoglądała na niego.
Maska miała dwie ręce; te dwie ręce wynurzyły się z cienia i zbliżyły ku Radoubowi; jedna z nich wyjęła mu jedną garścią oba pistolety z za pasa, druga wyrwała mu szablę z zębów.
Radoub został rozbrojony. Kolano obsuwało mu się po powierzchni pochyłej gzemsu, obie pięście ściskając ułamki kraty, zdołały go zaledwie utrzymać; pod sobą miał czterdzieści stóp przepaści.
Maska i owe ręce był to pśiewaczek.
Dławiony dymem unoszącym się z dołu, potrafił zawlec się do framugi strzelnicy; tam powietrze zewnętrzne ożywiło go, chłód nocny ściął mu krew i Bretończyk odzyskał trochę sił. Nagle ujrzał zewnątrz unoszący się w otworze kadłub Radub’a; ponieważ zaś Radoub trzymał się sztab rękoma i miał do wyboru spaść, lub dozwolić, żeby mu broń zabrano, Śpiewaczek zatem, straszny i spokojny, wyciągnął mu pistolety z za pasa i wyjął szablę z zębów.
Rozpoczął się niesłychany pojedynek, pojedynek rozbrojonego z rannym.
Widocznie umierający miał zwyciężyć. Dosyć było jednej kuli, żeby strącić Radoub’a w otchłań otwartą pod jego stopami.
Na jego szczęście, Śpiewaczek, trzymając oba pistolety w jednej ręce, nie mógł wystrzelić z żadnego i musiał użyć pałasza. Pchnął nim Radoub’a w ramię. Pchnięcie to szablą zraniło Radoub’a i ocaliło go.
Bezbronny, ale z całym zasobem siły, nie zważał Radoub na ranę, która zresztą nie dochodziła do kości; zrobił gwałtowny ruch naprzód, puścił kraty i wskoczył do framugi.
Spotkał się tam oko w oko ze Śpiewaczkiem, który rzucił za siebie szablę i trzymał po jednym pistolecie w każdej ręce.
Przykląkłszy, celował Śpiewaczek w Radoub’a dotykając go prawie, ale ręka jego osłabiona drżała, i nie wystrzelił natychmiast.
Korzystając z tej zwłoki, Radoub parsknął śmiechem.
— Słuchaj — zawołał — ty brzydalu! czy myślisz, że mnie przestraszysz swoją mordą w kształcie pieczeni wołowej? Do licha! nadwerężono ci buzię porządnie.
Śpiewaczek mierzył do niego.
Radoub mówił dalej:
— Nie dlatego, ażebym się chciał naśmiewać, ale dyabelnie ci kule gębę zmiętosiły. Biedny chłopiec! Bellona potrzaskała mu fizyognomię. No, no, wyplujże już raz swoją kulkę, mój poczciwcze.
Strzał się rozległ, a kula świsnęła tak blizko głowy Radoub’a, że mu oderwała połowę ucha. Śpiewaczek podniósł drugą rękę uzbrojoną w drugi pistolet, ale Radoub nie dał mu czasu do wymierzenia.
— Pozbawiłeś mnie już jednego ucha — zawołał. — Zraniłeś mnie dwa razy. Na mnie teraz kolej!
I rzucił się ku niemu. Podbił mu rękę w górę, tak, że strzał nie wiadomo gdzie ugodził, schwycił go za strzaskaną szczękę i zakręcił nią parę razy.
Śpiewaczek zaryczał i zemdlał.
Radoub przeskoczył przez niego, zostawiając go leżącego przy framudze.
— Teraz — mówił — kiedy ci oznajmiłem moje ultimatum, nie ruszaj się. Zostań sobie tam, nędzny pełzaczu. Domyślasz się zapewne, że nie będę się bawił nad dobijaniem. Czołgaj się dowoli po ziemi, współobywatelu moich chodaków. Umieraj sobie, zawsze to o tyle mniej roboty. Teraz dopiero się dowiesz, że ci twój proboszcz głupstwa tylko prawił. Idź, chamie, tam, gdzie ci objaśnią wszystkie tajemnice.
I szedł dalej w sali pierwszego piętra.
— Nic nie widać — zamruczał.
Śpiewaczek miotał się konwulsyjnie i wył, konając. Radoub odwrócił się.
— Cicho! zrób mi tę przyjemność i zamknij gębę, obywatelu. Nie wdaję się już z tobą. Dobijać cię nie myślę. Daj mi pokój.
Zapuścił rękę we włosy, przypatrując się niespokojnie konającemu.
— Ale co ja tu będę robił? Wszystko to dobrze, ale jestem bez broni. Miałem dwa strzały, zmarnowałeś mi je, ty bydlę! a tu jeszcze ten dym gryzie mnie w oczy, jak psa.
I natrafiwszy na rozdarte ucho, zawołał:
— Aj!
Po chwili mówił dalej:
— Na wiele ci się zdało, żeś mi skonfiskował jedno ucho!... Zresztą wolę, że mi tego brakuje, niż czego innego; toć to tylko ozdoba. Zadrapałeś mnie także w ramię, ale to też drobnostka. Umieraj wieśniaku, przebaczam ci.
Przysłuchiwał się. Z sali dolnej straszny go zgiełk dochodził. Bój wrzał zaciętszy niż kiedykolwiek.
— Na dole dobrze idzie. Co prawda, wrzeszczą: niech żyje król! Zdychają szlachetnie.
Potknął się o szablę leżącą na ziemi. Podniósł ją i przemówił do Śpiewaczka, który się nie ruszał, a może już nie żył:
— Widzisz, leśny człowiecze, do tego, co ja chciałem zrobić, szabla moja, czy figa, to wszystko jedno. Zabieram ją tylko przez przyjaźń. Ale potrzebowałem pistoletów. Niech cię dyabli porwą, dzikusie! I co ja będę teraz robił? nie zdałem się tu na nic.
Postąpił parę kroków wgłąb sali, starając się rozpatrzeć w ciemności. Nagle, w półcieniu, za środkowym filarem spostrzegł stół długi, a na tym stole coś niewyraźnie świecącego. Pomacał. Były to garłacze, pistolety, muszkiety, zapas broni palnej, ułożonej w porządku i oczekującej tylko na ręce, któreby ją zużytkowały; słowem, skład w odwodzie, przygotowany przez oblężonych do drugiej części walki — cały arsenał.
— Bufet! — zawołał Radoub.
I olśniony rzucił się na broń.
Wtedy stał się strasznym.
Drzwi od schodów, prowadzących do wyższego i niższego piętra, na oścież otwarte, widoczne były tuż przy stole założonym bronią. Radoub porzucił swoją szablę, wziął w każdą rękę po jednym pistolecie dwustrzałowym i wystrzelił je naraz przez drzwi, w skręty wijących się schodów; potem schwycił krótką strzelbą i wystrzelił, następnie ujął za ciężki garłacz naładowany grankulkami i wystrzelił znów. Garłacz, wyrzucający piętnaście kul narobił huku, jakby strzał kartaczami. Wtedy Radoub, odpocząwszy przez chwilę, krzyknął na schody grzmiącym głosem:
— Górą Paryż!
I chwytając za drugi garłacz, grubszy od pierwszego, skierował go pod kręte sklepienie schodów i czekał.
Popłoch w sali dolnej był nie do opisania. Nieprzewidziane zdziwienia tego rodzaju rozprzęgają opór.
Z potrójnego strzału Radoub’a dwie kule trafiły: jedna zabiła starszego z braci Drewniana Pika, druga położyła Houzarda, to jest pana Quellen.
— Dostali się na górę! — krzyknął margrabia.
Krzyk ten spowodował opuszczenie barykady. Stado ptaków nie prędzej się rozlata. Wszyscy na wyścigi biegli ku schodom. Margrabia zachęcał do tej ucieczki.
— Spieszcie się — mówił. — Męztwo zależy teraz na wymknięciu się. Wejdźmy wszyscy na drugie piętro. Tam rozpoczniemy nanowo.
Margrabia ostatni opuścił barykadę.
To go właśnie ocaliło.
Radoub, zaczajony przy schodach na pierwszem piętrze, czekał na tę rozsypkę, z palcem na cynglu garłacza. Pierwsi, którzy ukazali się na skręcie, przywitani zostali wystrzałem w samą twarz i padli porażeni tym gromem. Gdyby margrabia był należał do tej gromadki, jużby nie żył. Zanim Radoub zdążył pochwycić nową broń, tam ci już przebiegli, a margrabia za nimi na końcu i wolniej niż wszyscy. Sądzili, że komnata na pierwszem piętrze pełna była nieprzyjaciół i nie zatrzymali się przy niej, tylko zdążali do sali drugiego piętra, do komnaty zwierciadeł. Tam były drzwi żelazne, tam lont nasiarkowany, tam trzeba było poddać się lub umrzeć.
Gauvain, równie jak oni zdziwiony strzałami na schodach i nie mogąc sobie wytłómaczyć pomocy niespodziewanej, korzystał z niej, nie starając się jej zrozumieć; przeskoczył razem ze swoimi za barykadę i szedł za uchodzącymi aż do pierwszego piętra.
Tam spotkał Radoub’a.
Radoub zaczął od ukłonu wojskowego i rzekł
— Chwilę, dowódco. To ja tak się sprawiłem. Przypomniałem sobie Dol. Zrobiłem jak ty, obywatelu komendancie — wziąłem nieprzyjaciela we dwa ognie.
— Dobry z ciebie uczeń — rzekł Gauvain z uśmiechem.
Kiedy się jest przez jakiś czas w ciemności, wzrok przyzwyczaja się nareszcie do pomroki, jak oczy ptaków nocnych. Gauvain spostrzegł, że Radoub cały krwią zbroczony.
— Ale tyś ranny, kolego!
— Nie zważaj na to, komendancie. Jedno ucho mniej lub więcej nic nie znaczy. Mam także pchnięcie pałaszem, ale drwię sobie z tego. Kto tłucze szyby, zawsze się trochę skaleczy. Zresztą moja to tylko krew.
Dano sobie trochę wytchnienia w sali pierwszego piętra, zdobytej przez Radoub’a. Przyniesiono latarnię. Cimourdain połączył się z Gauvain’em i złożyli radę. Wistocie było się nad czem zastanowić. Oblegający nie wiedzieli, jakie jest położenie oblężonych; nie wiedzieli, że im brak amunicyi, że obrońcy twierdzy nie mieli już prochu. Drugie piętro było ostatniem stanowiskiem obronnem; oblegający mogli przypuszczać, że schody były podminowane.
To jedno tylko nie ulegało wątpliwości, że nieprzyjaciel nie mógł się wymknąć. Ci, którzy nie poginęli, byli tam, jak pod kluczem. Lantenac wpadł w pułapkę.
Będąc tego pewnym, można było dać sobie trochę czasu na obmyślenie najlepszego zakończenia sprawy. Zabitych było i tak już dosyć. Należało się starać, ażeby przy tym ostatnim szturmie straty w ludziach były jak najmniejsze.
Niebezpieczeństwo tego ostatniego ataku miało być wielkie. Należało się spodziewać, że przyjdzie wytrzymać straszny ogień na razie.
Walka była przerwana. Oblegający, opanowawszy dół i pierwsze piętro, czekali z rozpoczęciem nanowo na rozkaz dowódcy. Gauvain i Cimourdain naradzali się. Radoub w milczeniu przysłuchiwał się radzie.
Zdobył się znów na nieśmiały ukłon wojskowy.
— Panie komendancie.
— Co powiesz, Radoub’ie?
— Czy mam prawo do małej nagrody?
— Zapewne. Proś, o co tylko chcesz.
— Proszę, żebym był pierwszym do szturmu.
Nie można było mu odmówić. Zresztą zrobiłby to i bez pozwolenia.
Kiedy tak naradzano się na pierwszem piętrze, barykadowano się na drugiem. Powodzenie jest szałem, porażka jest wściekłością. Dwa piętra zawzięcie się zetrzeć miały. Dotykać zwycięztwa, jest to upojenie. Na dole miano nadzieję, która byłaby najpotężniejszą z sił ludzkich, gdyby rozpacz nie istniała.
Rozpacz była na górze.
Rozpacz spokojna, zimna, złowieszcza.
Dostawszy się do tej sali, do ostatniego schronienia, po za którem nic już dla oblężonych nie istniało, starali się przedewszystkiem zabarykadować wejście. Zamknięcie drzwi na nic się nie przydało, zatamowanie przejścia na schodach było pożyteczniejsze. W podobnym wypadku przeszkoda, przez którą można widzieć i walczyć, więcej warta, niż drzwi zamknięte.
Przyświecała im pochodnia, zatknięta przez Wilkołaka w osadzony w murze kaganiec, w blizkości nasiarkowanego lontu.
Stała w owej sali na drugiem piętrze jedna z tych wielkich i ciężkich skrzyń dębowych, w których przechowywano odzież i bieliznę przed wynalezieniem sprzętów z szufladami.
Oblężeni przyciągnęli tę skrzynię i umieścili ją stojąco w samem wejściu na schody. Skrzynia przystawała mocno do ścian i zasłaniała wejście. Pozostała tylko pod sklepieniem wązka przestrzeń, przez którą mógł przejść człowiek, wyborna do zabijania oblegających po jednemu. Można było wątpić, ażeby się na to chciano narażać.
Zatamowanie wejścia pozwoliło oblężonym odetchnąć.
Obliczyli się.
Z dziewiętnastu pozostało już tylko siedmiu, a między nimi był Wilkołak. Jego wyjąwszy i margrabiego, wszyscy byli ranni.
Owi pięciu ranni, ale żwawi, bo w rozpłomienieniu walki każda rana, byle nie śmiertelna, pozostawia swobodę ruchów, byli to: Chatenay, przezwany Robi, Guinoiseau, Hoisnard Złoty Konar, Romansik i Wielkie Serce. Reszta poległa.
Nie mieli już amunicyi. Patrontasze były puste. Policzyli ładunki. W siedmiu, ileż mieli strzałów? Cztery.
Nadeszła dla nich chwila, w której już tylko upaść można. Przyparto ich do urwistości przepaścistej i strasznej. Trudno było znaleźć się bliżej brzegu.
Tymczasem atak rozpoczął się nanowo, ale powolniejszy i tem pewniejszy. Słychać było uderzenia kolbą, któremi oblegający rozpoznawali wschody po jednym stopniu.
Ani sposób uciekać. Przez bibliotekę? Ale na płaskowzgórzu stało sześć armat wycelowanych i z lontami zapalonemi. Przez górne komnaty? Ale na cóż się to zdało? Prowadziły do platformy. A ztamtąd tylko rzucić się można było z wieży, z góry na dół.
Siedmiu pozostałych z tej bohaterskiej gromadki zamknął nieubłaganie i pochwycił ten gruby mur, który ich i zasłaniał i zarazem wrogom wydawał. Jeszcze ich nie ujęto, a już byli więźniami.
Margrabia podniósł głos:
— Przyjaciele, wszystko skończone.
I po chwili milczenia dodał:
— Wielkie Serce niech znów będzie księdzem Turmeau.
Wszyscy uklękli z różańcem w ręku. Uderzenia kolbami od strony oblegających przybliżały się.
Wielkie Serce, cały zakrwawiony od kuli, która mu drasnęła czaszkę i wyrwała skórę z włosami, podniósł prawą ręką krucyfiks. Margrabia, w gruncie sceptyk, przyklęknął.
— Niechaj każdy — rzekł Wielkie Serce — wyspowiada się ze swoich win na głos. Niech pan margrabia zacznie.
Margrabia odpowiedział:
— Zabijałem.
— Zabijałem — rzekł Hoisnard.
— Zabijałem — rzekł Guinoiseau.
— Zabijałem — rzekł Romansik.
— Zabijałem — rzekł Chatenay.
— Zabijałem — rzekł Wilkołak.
Wielkie Serce mówił dalej:
— W imię Przenajświętszej Trójcy rozgrzeszam was. Niech dusze wasze idą w pokoju.
— Amen — odpowiedziały wszystkie głosy.
Margrabia powstał.
— A teraz — rzekł — umierajmy.
— I zabijajmy — wtrącił Wilkołak.
Uderzenia kolbami zaczynały wstrząsać skrzynią drzwi zasłaniającą.
— Myślcie o Bogu — rzekł ksiądz. — Ziemia nie istnieje już dla was.
— Tak — mówił margrabia — jesteśmy w grobie.
Wszyscy schylili głowy i bili się w piersi. Margrabia tylko i ksiądz stali prosto. Oczy utkwiwszy w ziemię, modlił się ksiądz, modlili się chłopi, margrabia dumał. Skrzynia, uderzana jakby młotami, ponure wydawała odgłosy.
W tej chwili głos silny i ożywiony, rozlegający się nagle po za nimi, zawołał:
— Wszakże mówiłem Waszej Jasności.
Wszystkie głowy odwróciły się oniemiałe.
Zobaczono otwór w ścianie.
Głaz, doskonale przypasowany do innych, ale nie spojony z niemi cementem, opatrzony osiami u góry i u dołu, obrócił się na nich, jak kołowrót, a obrócony odsłonił otwór w ścianie. Głaz, zakreśliwszy ćwierć koła, utworzył dwa wejścia: jedno na prawo, drugie na lewo, wązkie, ale dostateczne, żeby jeden człowiek mógł przejść z każdej strony. Za temi drzwiami niespodzianemi widać było pierwsze stopnie wązkich schodów kręconych. Twarz człowieka ukazała się w otworze.
Margrabia poznał Halmala.
— To ty, Halmalo?
— Ja, panie margrabio. Wasza Jasność widzi, że kamienie obracają się, że takie rzeczy istnieją, i że ztąd można wyjść. Przychodzę w samą porę. Ale trzeba śpieszyć. Za dziesięć minut można być w lesie.
— Wielki jest Bóg — rzekł ksiądz.
— Niech Wasza Jasność ucieka! — krzyknęły wszystkie glosy.
— Najprzód wy wszyscy.
— Ty pierwszy, panie margrabio — rzekł proboszcz Turmeau.
— Ja ostatni.
I margrabia mówił dalej głosem surowym:
— Dość tej walki na szlachetność. Nie mamy czasu być wspaniałomyślnymi. Jesteście ranieni. Rozkazuję wam żyć i uciekać. Prędko! Korzystajcie z tego wyjścia. Dziękuję ci, Halmalo.
— Panie margrabio — rzekł proboszcz Turmeau — czy się rozłączymy?
— Bezwątpienia, na dole. Uciekać można tylko po jednemu.
— Czy Wasza Jasność naznacza nam jaką schadzkę?
— Tak, na łączce w lesie, zwanej Kamień Gauvain’a. Czy znacie to miejsce?
— Znamy je wszyscy.
— Będę tam jutro w południe. Niech każdy, kto będzie mógł chodzić, tam się stawi.
— Będziemy wszyscy.
— I rozpoczniemy wojnę nanowo — rzekł margrabia.
Tymczasem Halmalo, starając się popchnąć kamień, spostrzegł, że głaz nie da się poruszyć. Otworu nie można już było zamknąć.
— Panie margrabio — rzekł — śpieszmy się, kamień się opiera. Potrafiłem otworzyć przejście, ale nie będę mógł zamknąć go.
Istotnie, po długiem nieużywaniu, głaz raz obrócony, zaciął się w obejmujących go z góry i od dołu ścianach, i niepodobna było go poruszyć.
— Panie margrabio — mówił dalej Halmalo — spodziewałem się, że będę mógł zamknąć przejście i że Niebiescy, gdy tu wejdą, nie znajdą nikogo, nie domyślą się niczego i będą mniemali, żeśmy ulecieli z dymem. Ale oto kamień nie chce. Nieprzyjaciel zobaczy przejście otwarte i będzie mógł ścigać. Nie traćmy przynajmniej ani chwili. Co prędzej wszyscy na schody.
Wilkołak położył rękę na ramieniu Halmala.
— Towarzyszu, ile potrzeba czasu na przejście tą kryjówką i dostanie się bezpieczne do lasu?
— Czy nikt nie jest ciężko raniony? — spytał Halmalo.
Wszyscy odpowiedzieli: — Nikt.
— W takim razie kwadrans wystarczy.
— Więc — mówił Wilkołak — gdyby nieprzyjaciel dostał się-tu dopiero za kwadrans...
— Mógłby nas ścigać, aleby nie dogonił.
— Ależ oni tu będą za pięć minut — rzekł margrabia; — ta stara skrzynia niedługo ich wstrzyma. Kilka uderzeń kolby i będzie po wszystkiem. Kwadrans! któż ich zatrzyma przez kwadrans?
— Ja — rzekł Wilkołak.
— Ty?
— Ja, panie margrabio. Niech Wasza Jasność wysłucha mnie. Na sześciu jest pięciu ranionych. Ja nie mam nawet draśnięcia.
— Ani ja — rzekł margrabia.
— Pan margrabia jest dowódcą, ja żołnierzem. Dowódca i żołnierz, to nie wszystko jedno.
— Wiem, każdy z nas ma inne obowiązki.
— Nie, panie margrabio, mamy jednakowy obowiązek: ocalić Waszą Jasność.
Wilkołak zwrócił się do swoich towarzyszów:
— Towarzysze, idzie o to, ażeby zatrzymać nieprzyjaciela i opóźnić pogoń, jak można najdłużej. Słuchajcie. Jam silny, bo nie straciłem ani kropli krwi; nie będąc ranionym, wytrwam dłużej, niż kto inny. Idźcie wszyscy, pozostawcie mi broń; dobry z niej zrobię użytek. Podejmuję się zatrzymać nieprzyjaciela przez dobre pół godziny. Ile jest pistoletów nabitych?
— Cztery.
— Pokładźcie je na ziemi.
Uczyniono jak żądał.
— Dobrze. Ja zostaję; będą mieli z kim pomówić. A teraz żwawo, idźcie sobie.
W położeniu nad przepaścią nikt o podziękowaniach nie myśli.
Zaledwie uściskano mu rękę.
— Do widzenia — rzekł margrabia.
— Nie, panie margrabio. Spodziewam się, że nie. Nie dowidzenia, bo ja umrę.
Wszyscy zapuścili się pojedyńczo na skręty wązkich schodów, a najprzód ranni. Podczas gdy schodzili zwolna, margrabia wyjął ołówek ze swego pugilaresu i napisał kilka wyrazów na kamieniu, który nie mógł się już obracać i zostawiał przejście otwarte.
— Niech Wasza Jasność wejdzie, was już tylko brakuje — rzekł Halmalo.
I Halmalo zaczął schodzić po schodach.
Margrabia poszedł za nim.
Wilkołak pozostał sam.
Cztery pistolety leżały na kamiennej posadzce, bo sala ta nie miała podłogi. Wilkołak wziął z nich dwa, jeden w każdą rękę.
Przybliżył się bokiem do wejścia na schody, które skrzynia tamowała i zasłaniała.
Oblegający obawiali się widocznie jakiejś zasadzki, jednego z tych rozpaczliwych wybuchów, które bywają katastrofą zarówno dla zwycięzcy, jak dla zwyciężonego. O ile pierwszy napad był gwałtowny, o tyle ostatni był powolny i ostrożny. Nie mogli, nie chcieli może gwałtownie wyważyć skrzyni; rozbili w niej dno uderzeniami kolby i poprzedziurawiali wieko bagnetami i przez te dziury starali się rozejrzeć po sali, zanim się odważą na wtargnięcie do niej.
Światło latarni, któremi oświetlili schody, przebłyskiwało przez te otwory.
Wilkołak spostrzegł w jednej z dziur przeglądające źrenice. Wycelował tam szybko lufę jednego z pistoletów i pociągnął za cyngiel. Strzał rozległ się, a Wilkołak uradowany usłyszał straszny krzyk. Kula wgniotła oko i przeszyła głowę, a zaglądający żołnierz upadł nawznak na schody.
Oblegający wyszczerbili dość szeroko dół wieka w dwóch miejscach i przebili w niem rodzaj strzelnic; Wilkołak korzystał z jednego takiego wyłupania, wsunął w nie rękę i dał na ślepo drugi strzał do gromady oblegających. Kula odbiła się prawdopodobnie, bo słychać było kilka krzyków, jak gdyby zabiła, czy raniła trzech lub czterech, a na schodach powstał wielki zgiełk, jak gdyby cofających się ludzi.
Wilkołak rzucił dwa wystrzelone pistolety i podniósł dwa pozostałe; poczem trzymając oba pistolety w obu rękach, zaglądał przez dziury w skrzyni.
Przekonał się o pierwszym skutku swych strzałów.
Oblegający zeszli ze schodów; ranni śmiertelnie wili się na nich; skręt linii spiralnej dozwalał widzieć trzy tylko, czy cztery stopnie.
Wilkołak czekał. — Zawsze to czas zyskany, pomyślał sobie.
Po chwili spostrzegł człowieka, który na brzuchu czołgał się w górę po stopniach schodów i jednocześnie, niżej, głowa żołnierza ukazała się za filarem, około którego wiły się schody. Wycelował do tej głowy i strzelił. Słychać było krzyk, żołnierz upadł, a Wilkołak przełożył z lewej ręki w prawą ostatni nabity pistolet, który mu jeszcze pozostał.
W tej samej chwili uczuł straszny ból i sam z kolei zaryczał. Szabla świdrowała mu we wnętrznościach. Pięść czołgającego się człowieka wysunęła się przez drugą strzelnicę u dołu skrzyni i pięść ta wepchnęła szablę w brzuch Wilkołaka.
Rana była. straszna. Brzuch został rozpłatany.
Wilkołak nie upadł. Zgrzytnął tylko zębami i rzekł: Dobrze.
Potem chwiejąc się i słaniając, cofnął się ku pochodni płonącej przy drzwiach żelaznych, położył pistolet na ziemi, schwycił pochodnię i przytrzymując lewą ręką wychodzące mu wnętrzności, prawą pochylił pochodnię i zapalił lont nasiarkowany.
Lont zajął się i błysnął płomieniem. Wilkołak upuścił pochodnię, która paliła się jeszcze na ziemi; schwycił znów za pistolet i leżąc na kamiennej posadzce, ale dźwigając się jeszcze trochę, rozdmuchiwał lont resztą słabnącego już tchnienia.
Płomyk przebiegł pod żelaznemi drzwiami i dostał się do zamku na moście.
Wtedy widząc, że mu się tak ohydnie udało, więcej może zadowolony ze swej zbrodni, niż ze swego męztwa, człowiek ten, który tylko co był bohaterem, a w tej chwili stał się mordercą, ten człowiek umierający uśmiechnął się.
— Popamiętają mnie — szepnął.
— Na ich małych zemszczę naszego małego, który jest w Temple.
W tej chwili rozległ się wielki łoskot; skrzynia, gwałtownie popchnięta, runęła i otworzyła przejście człowiekowi, który rzucił się do sali z szablą w ręku.
— To ja, Radoub; kto mnie sobie życzy? Znudziło mi się czekać. Ryzykuję. Tymczasem jednego już rozprułem; teraz wyzywam was wszystkich. Czy kto pójdzie za mną, czy nie, to mi wszystko jedno; ja przychodzę. Wielu was tam jest?
Był to istotnie Radoub i był sam. Po rzezi, którą Wilkołak sprawił na schodach, Gauvain, lękając się jakiegoś podminowania, kazał się cofnąć ludziom i naradzał się z Cimourdain’em.
Radoub, stojąc w progu z szablą w ręku, wśród ciemności, którą zaledwie słabo rozświetlała przygasła już prawie pochodnia, powtórzył zapytanie.
— Jestem sam jeden. A was wielu?
Nie słysząc nic, postąpił. Jeden z tych błysków, któremi niekiedy strzelają płomienie zamierające i które możnaby nazwać łkaniami światła, wytrysnął z pochodni i rozwidnił całą salę.
Radoub dostrzegł jedno z małych zwierciadełek zawieszonych na ścianie, zbliżył się; spojrzał na swoją twarz zakrwawioną i ucho wiszące i rzekł:
— Obrzydliwie poterana!
Potem odwrócił się i osłupiał, widząc salę pustą.
— Niema nikogo! — zawołał — w szeregach zero!
Spostrzegł głaz na zawiasach, otwór i schody.
— Aha! rozumiem. Dali drapaka. Chodźcieno wszyscy! towarzysze, chodźcie! Tamci już poszli! umknęli, drapnęli, dali nura, zniknęli jak kamfora! Stara wieża wyszczerbiona jest jak skorupa. Oto dziura, przez którą wyśliznęli się te łotry. I jakże tu dać sobie rady z Pitte’m i Koburgiem przy takich farsach. Chyba lucyper przyszedł im na pomoc. Niema nikogo.
Wystrzał z pistoletu rozległ się w sali, kula drasnęła Radoub’a w łokieć i spłaszczyła się o ścianę.
— Ale nie, tu ktoś jest. Któż to taki łaskaw, że mi robi taką grzeczność?
— To ja — odpowiedział jakiś glos.
Radoub wyciągnął głowę i spostrzegł coś w półcieniu. To coś, był to Wilkołak.
— Aha! — zawołał — przecież mam jednego. Tamci uciekli, ale nie wymkniesz się.
— Tak myślisz? — odparł Wilkołak.
Radoub postąpił krok i zatrzymał się.
— He! człowieku, co leżysz na ziemi, coś ty za jeden?
— Jestem ten, który leży na ziemi i który śmieje się z tych, co stoją.
— Co tam masz w prawej ręce?
— Pistolet.
— A w lewej?
— Moje kiszki.
— Biorę cię do niewoli.
— To ci się nie uda.
I Wilkołak, zwracając się do tlejącego lontu, ostatniem swem tchnieniem podżegł ogień i skonał.
W kilka chwil potem Gauvain, Cimourdain i wszyscy byli już w sali. Każdy oglądał otwór. Przetrząśnięto wszystkie kąty, obejrzano schody prowadzące do parowu. Stwierdzono ucieczkę. Szarpnięto kilka razy Wilkołaka, już nie żył. Gauvain z latarnią w ręku obejrzał głaz, który otworzył wyjście oblężonym. Słyszał o tym obracającym się kamieniu, ale uważał także tę wieść za bajkę. Przypatrując się kamieniowi, spostrzegł coś napisanego ołówkiem; przybliżył latarnię i przeczytał co następuje:
— Do widsenia, panie wice-hrabio!
LANTENAC.
Guéchamp połączył się z Gauvain’em. Pogoń stała się widocznie bezużyteczną; ucieczka była faktem dokonanym, a uciekający mieli do swego rozporządzenia całą okolicę: krzak, parów, gęstwinę, mieszkańców. Byli już zapewne daleko, ani sposobu ich odszukać; cały las Fougéres był dla nich kryjówką niezmierzoną. Co tu czynić? Wszystko trzeba było rozpoczynać nanowo. Gauvain i Guéchamp udzielali sobie wzajemnie rozczarowań i domysłów.
Cimourdain słuchał z powagą, nie mówiąc ani słowa.
— A propos, Guéchamp — rzekł Gauvain — a drabina?
— Nie przywieziono jeszcze, komendancie.
— Ale przecież widzieliśmy, jak przejeżdżał ja kiś wóz pod konwojem żandarmów.
Guéchamp odpowiedział:
— Nie drabinę on przywiózł.
— A cóż?
— Gilotynę — rzekł Cimourdain.
Margrabia de Lantenac nie był tak daleko, jak sądzono.
Niemniej jednak znajdował się w zupełnie bezpiecznem schronieniu i pogoń dosięgnąć go nie mogła.
Poszedł za Halmalem.
Schody, przez które Halmalo i margrabia zeszli w ślad za resztą uciekających, kończyły się blizko parowu i arkad mostu wązkim korytarzem sklepionym. Korytarz ten dochodził do rozpadliny naturalnej w ziemi, która z jednej strony prowadziła do parowu, a z drugiej do lasu. Rozpadlina owa, niedostępna oczom ludzkim, wiła się kręto pod roślinnością nieprzeniknioną. Pochwycenie tam człowieka było niepodobieństwem. Uciekający, dostawszy się raz do tej rozpadliny, potrzebował tylko przemykać się jak wąż i nie można go było znaleźć. Wejście ze schodów do zakrytego chodnika tak było cierniami zarośnięte, że budujący przejście podziemne uważali za niepotrzebne zamykanie go w inny sposób.
Margrabia mógł się już teraz oddalić. Nie miał potrzeby troszczyć się o przebranie. Od chwili przybycia swego do Bretanii nie używał innego ubioru jak wieśniaczego, uważając się w nim za większego jeszcze pana.
Kiedy margrabia i Halmalo wyszli z chodnika i zapuścili się w rozpadlinę, pięciu innych: Guinoiseau, Hoisnard Złoty Konar, Romansik, Chatenay i proboszcz Turmeau, już byli daleko.
— Nie tracili czasu — rzekł Halmalo.
— Zrób tak samo — odparł margrabia.
— Wasza Jasność chce, żebym go opuścił?
— Zapewne. Już ci powiedziałem, że uciekać można tylko pojedynczo. Gdzie jeden przejdzie, dwóch się nie przemknie. We dwóch zwracalibyśmy uwagę. Przez ciebie schwytanoby mnie, przezemnie schwytanoby ciebie.
— Czy Wasza Jasność zna kraj?
— Znam.
— Więc się mamy zejść przy Kamieniu Gauvain’a, na łączce leśnej?
— Jutro, w południe.
— Będę. Będziemy tam.
Halmalo zatrzymał się chwilę.
— Ach, jaśnie panie! kiedy sobie pomyślę, że byliśmy na pełnem morzu, że byliśmy sami, że ja chciałem zabić Waszą Jasność, że byliście moim panem, mogliście mi to powiedzieć i nie powiedzieliście! Co za człowiek z Waszej Jasności!
Margrabia mówił:
— Anglia. Niema innego środka. Za dwa tygodnie Anglicy muszą być we Francyi.
— Powinienbym zdać sprawę Waszej Jasności; wykonałem wszystkie wasze zlecenia.
— Pomówimy o tem jutro.
— Do jutra jaśnie panie.
— Ale! możeś głodny?
— Być może. Tak mi pilno było przybyć, że nie wiem, czym jadł co dzisiaj.
Magrabia wyjął z kieszeni tabliczkę czekolady, przełamał ją na dwie części, dał połowę Halmalowi, a drugą sam jeść zaczął.
— Jaśnie panie — rzekł Halmalo — na prawo parów, na lewo las.
— Dobrze, zostaw mnie i idź w swoją stronę.
Halmalo był posłuszny. Zapuścił się w ciemność. Przez chwilę słychać było szelest odgarnianych krzaków, potem wszystko ucichło. Po kilku sekundach nie podobnaby już było natrafić na siad jego. Ten kraj najeżony i powikłany nie do przebrnięcia był sprzymierzeńcem uciekających. Nie znikało się w nim, lecz topniało. Ta właśnie łatwość szybkiego rozpraszania się sprawiła, że wojska nasze wahały się wobec tej Wandei, niknącej zawsze, wobec tych wojowników, którzy się tak groźnie wymykali.
Margrabia stał nieruchomy. Należał do tych ludzi, którzy usiłują nic nie uczuwać, ale nie mógł uchronić się od wzruszenia, gdy po wyziewach krwi i rzezi odetchnął świeżem powietrzem. Uczuć się zupełnie ocalonym, kiedy się było już zgubionym; przyjrzawszy się tak zblizka grobowi, posiąść całkowite bezpieczeństwo, wydrzeć się śmierci i powrócić do życia — było to wstrząśnienie dla takiego nawet jak Lantenac człowieka. I jakkolwiek doświadczał już podobnych wrażeń, nie mógł ustrzedz swej niewzruszonej duszy od chwilowego zachwiania. Przyznał się w duchu przed sobą, że był zadowolony. Poskromił szybko to uczucie, które nieledwie do radości było podobne. Wydobył zegarek i nacisnął w nim dzwoniącą sprężynę. Która też mogła być godzina?
Ku wielkiemu swemu zdziwieniu naliczył dziesięć uderzeń. Kiedy się przeszło jedną z tych kolei życia ludzkiego, w której wszystko stawione było na kartę, doświadcza się osłupienia z podziwu, że minuty, tak wypełnione wypadkami, nie były dłuższe od innych. Strzał armatni ostrzegający dany był na krótko przed zachodem słońca, a kolumna atakująca uderzyła na wieżę Tourgue w pół godziny potem, między siódmą a ósmą, przy zmroku zapadającym. Tak więc ta olbrzymia walka, rozpoczęta o godzinie ósmej, skończyła się o dziesiątej. Cała epopeja trwała sto dwadzieścia minut. Katastrofy miewają czasami szybkość błyskawicy. Wypadki takie potrzebują niekiedy zdumiewająco niewiele czasu.
Ściśle rzecz biorąc, należałoby raczej dziwić się, gdyby było przeciwnie; dwugodzinny opór tak małej liczby przeciwko tak wielkiej liczbie był nadzwyczajnym i zaprawdę, walka owa dziewiętnastu przeciwko czterem tysiącom nie była ani krótka, ani się szybko zakończyła.
Czas jednak naglił; należało oddalić się. Halmalo musiał już być daleko, a margrabia uważał, że nie potrzebował dłużej pozostawać na miejscu. Włożył zegarek do kieszeni, lecz nie do tej samej, bo zauważył, że ocierał się w niej o klucz od drzwi żelaznych, który mu Wilkołak oddał i że szkiełko od zegarka stłucby się o ten klucz mogło. Zamierzał udać się także do lasu. Gdy już miał skręcać na lewo, zdawało mu się, że jakiś blady promień przedzierał się do niego.
Odwrócił się i przez krzaki, wyraźnie zarysowane na tle czerwonem, które nagle stały się widoczne w najdrobniejszych szczegółach, spostrzegł wielką łunę w parowie. Kilka kroków oddzielało go tylko od parowu. Postąpił naprzód, potem się rozmyślił, uważając, że niepotrzebnie naraża się na takie światło. Zkądkolwiek zresztą mogła pochodzić ta łuna, nic go nie obchodziło. Zwrócił się więc w kierunku wskazanym przez Halmala i postąpił kilka kroków ku lasowi.
Nagle, zagłębiwszy się i ukrywszy zupełnie pod cierniami, usłyszał nad głową krzyk straszny. Krzyk ten zdawał się pochodzić z samego skraju płaskowzgórza, z ponad parowu. Margrabia podniósł oczy i przystanął.
W chwili, kiedy Michalina Flechard spostrzegła wieżę zarumienioną od słońca zachodzącego, znajdowała się od niej o dobrą milę. Zdolna zaledwie do postąpienia paru kroków, nie cofnęła się przed tą milą. Kobiety są słabe, ale matki są silne. Poszła.
Słońce zaszło, zmierzch nastał, a po nim ciemność głęboka; idąc ciągle, kobieta słyszała bijącą zdaleka na niewidzialnej dzwonnicy godzinę ósmą, potem dziewiątą. Była to prawdopodobnie dzwonnica w Parigné. Od czasu do czasu przystawała, przysłuchując się jakiemuś głuchemu hukowi, który był może jednym z niewyraźnych łoskotów nocnych.
Szła prosto przed siebie, krusząc osty i zielska kolczaste zakrwawioną stopą. Prowadziła ją słaba jasność, która wydobywszy się z oddalonej wieży, rysowała wyraźnie kontury baszty i otaczała ją w cieniu tajemniczą promiennością. Jasność potężniała, ile razy huk stawał się wyraźniejszy, potem bladła.
Rozległe płaskowzgórze, po którem dążyła Michalina Fléchard, porosłe trawą i krzakami, puste było, bez drzewa, bez domu. Wznosiło się nieznacznie i jak okiem dosięgnąć, opierało się długą, prostą i sztywną linią o widnokrąg ciemny, gwiaździsty.
Podtrzymywał kobietę w tem wspinaniu się do góry ciągły widok wieży.
Widziała ją rosnącą zwolna.
Huki przytłumione i blada jasność, wydobywająca się z wieży, powracały, jak już nadmieniliśmy, w pewnych przerwach; ustawały, potem powtarzały się znów, jakby dając nieszczęsnej, strapionej matce, bolesną jakąś do rozwiązania zagadkę.
Nagle ustały; wszystko znikło, huk i jasność. Nastąpiła chwila zupełnego milczenia, rodzaj posępnej ciszy.
W tej właśnie chwili Michalina Fléchard doszła do skraju płaskowzgórza.
U stóp swoich spostrzegła parów, którego dno ginęło w sinej ciemności nocy; nieopodal, na szczycie płaskowzgórza, widziała gmatwaninę kół, nasypów, a w nich otwory, słowem bateryę dział; a przed sobą gmach wielki, jakby zbudowany z ciemności czarniejszych od nocy samej, a wyraźnie oświetlony tlejącem i w bateryi lontami.
Gmach składał się z mostu, którego arkady nurzały się w parowie, i z rodzaju zamku wzniesionego na moście; zamek zaś razem z mostem opierał się o wysoką ciemną okrągłość, to jest o wieżę, ku której to matka z tak daleka zdążała.
Przez okienka z wieży widać było błąkające się światła, a po wrzawie, dochodzącej z wewnątrz, można było odgadnąć, że pełno tam ludzi, których kilka sylwetek przez wierzch się dobywało aż na platformę.
Około bateryi było obozowisko, którego wedety Michalina Fléchard zdołała rozróżnić, ale sam a nie została dostrzeżoną wśród ciemności i krzaków.
Doszła do skraju płaskowzgórza tak blizko mostu, że dotknięcie go ręką zdawało jej się prawie możliwem. Od mostu jednak oddzielała ją głębokość parowu. Rozróżniła w cieniu trzy piętra zamku.
Nie wiadomo, jak długo tak stała, milcząca i zatopiona w zadumie przed tym parowem rozwartym i przed tą ponurą budowlą; miara czasu zatarła się zupełnie w jej umyśle. Co to było? co się tam działo? Czy to było Tourgue? Doznawała zawrotu jakiegoś oczekiwania, podobnego do uczucia powitania i rozłąki. Pytała sama siebie, po co tu przyszła?
Patrzyła i słuchała.
Nagle straciła wszystko z przed oczu.
Opona z dymu wzniosła się między nią a wszystkiem, na co patrzyła. Ból gryzący przymknął jej oczy. Zaledwie opuściła powieki, gdy uczuła, że świetlaną nabiegły jej purpurą. Otworzyła oczy.
Miała w około siebie nie już noc, lecz dzień; ale był to rodzaj złowieszczego światła dziennego, które płomień rozlewa. Miała przed oczami początek pożaru.
Dym czarny stał się szkarłatnym; kłębił się w nim wielki płomień; płomień ten ukazywał się, potem znikał. Takie przerażające skręty miewają błyskawice i węże.
Płomień wychodził niby język z czegoś, co miało podobieństwo do paszczy, a było oknem pełnem ognia. Okno to, uzbrojone kratą żelazną, rozpaloną do czerwoności, należało do niższego piętra zamku, zbudowanego na moście. Z całego gmachu widoczne było to okno. Dym zasłaniał wszystko inne, nawet płaskowzgórze, a na tle płomienia purpurowego widać było tylko czarne wybrzeże parowu.
Michalina Fléchard patrzyła zdumiona. Dym jest obłokiem; obłok jest snem; nie wiedziała już, co miała przed sobą. Miałaż uciekać, czy też zostać? Zdawało się jej, że jest prawie po za granicami rzeczywistości.
Powiew wiatru przeleciał i rozdarł zasłonę z dymu, a z tego rozdarcia wynurzyła się całkowicie, nagłe, odsłonięta Bastylia tragiczna, z wieżą, mostem i zamkiem, olśniewająca, straszna, wspaniale pozłocona od pożaru, który się na niej odbijał od góry do dołu. Michalina Fléchard mogła rozpoznać wszystkie szczegóły, rysujące się ze złowieszczą dokładnością na tle ognistem.
Dolne piętro zamku, zbudowanego na moście, paliło się. Na niem widać było dwa inne piętra jeszcze nietknięte, ale stojące jakby w koszu z płomieni. Ze skraju płaskowzgórza, na którem stała Michalina Fléchard, widać było niewyraźnie ich wnętrze przez warstwy dymu i ognia. Wszystkie okna były pootwierane.
Przez wielkie okna drugiego piętra Michalina Fléchard dostrzegła wzdłuż ścian szafy, które wyglądały jakby książkami napełnione; a niedaleko jednego okna, na ziemi, w półcieniu, małą niewyraźną kupkę, coś, co miało nieokreślony i kłębowaty pozór gniazda lub gromadki piskląt, a chwilami zdawało się poruszać.
Kobieta przypatrywała się temu.
W pewnych chwilach przychodziło jej do głowy, że to było podobne do kształtów żyjących; miała gorączkę; nic nie jadła od rana, szła bez wypoczynku, była wycieńczona i czuła się w stanie jakiegoś obłędu, któremu nie dowierzała instynktowo. A jednak oczy jej coraz uporczywiej w jeden punkt wlepione, nie mogły oderwać się od tego mglistego nagromadzenia jakichś przedmiotów, prawdopodobnie martwych na pozór i bezwładnych, leżących na podłodze tej sali, wznoszącej się nad pożarem.
Nagle ogień, jakby obdarzony wolą, sięgnął z dołu jednym ze swych wytrysków do uschniętego bluszczu, pokrywającego właśnie front, na który patrzyła. Rzekłbyś, że płomień odkrył tę sieć suchych gałęzi; iskra chciwie się na nią rzuciła i biegła wzdłuż wici z przerażającą chyżością, jak po nasypce prochowej. W oka mgnieniu płomień dostał się do drugiego piętra, a wtedy z góry oświetlił wnętrze pierwszego. Jasne światło wydobyło nagle z cienia trzy małe uśpione istotki.
Była to drobna, prześliczna gromadka: nóżki i rączki poplątane, główki jasne, uśmiechnięte.
Matka poznała swoje dzieci.
Wydała krzyk przeraźliwy.
Matki tylko wydać są zdolne taki krzyk niewypowiedzianej trwogi. Nic nad to dzikszego, nic bardziej roztkliwiającego. Gdy go kobieta wydaje, zdaje ci się, żeś usłyszał wilczycę; gdy wilczyca nim zawyje, zdaje ci się, że słyszysz kobietę.
Krzyk Michaliny Fléchard był zawyciem. Homer mówi, że Hekuba zaszczekała[138].
Ten właśnie krzyk usłyszał margrabia Lantenac.
Wspominaliśmy, że margrabia zatrzymał się.
Znajdował się między wyjściem z korytarza, przez który wyprowadził go Halmalo, a parowem. Przez krzaki powikłane nad sobą widział most w płomieniach, wieżę purpurową od łuny, a przez szparę między dwiema gałęziami spostrzegł z drugiej strony nad swoją głową, na skraju płaskowzgórza, naprzeciwko palącego się zamku, twarz obłąkaną i zbolałą, kobietę pochyloną nad parowem.
Ta to kobieta krzyk ów wydała.
Ta twarz nie należała już do Michaliny Fléchard, lecz do Gorgony[139]. Nędzni bywają straszliwymi. Wieśniaczka przeobraziła się w Eumenidę. Chłopka jakaś zwyczajna, ciemna, bez świadomości, przybrała nagle epiczną wielkość rozpaczy. Wielkie boleści są olbrzymiem rozszerzeniem duszy. Ta matka, to macierzyństwo; wszystko, co streszcza ludzkość, jest nadludzkiem. Stała tam, nad brzegiem parowu, przed tym żarem, przed tą zbrodnią, jak grobowa jaka potęga; krzyk miała dzikiego zwierza, a gest bogini; twarz jej, ziejąca przekleństwa, podobna była do maski płomienistej. Nic wspanialszego nad błyskawice jej oczu we łzach tonących; wzrok jej ciskał pioruny na pożar.
Margrabia słuchał. Padało to na jego głowę: słyszał coś niewyraźnego i rozdzierającego, łkania raczej, aniżeli słowa.
— Ach mój Boże! moje dzieci! To moje dzieci! ratujcie! gore! gore! gore! Czyż zbójcy jesteście? Czy niema tam nikogo? Toż moje dzieci spalą się! Jurciu, moje dzieci! Alanie, Janku! Ale cóż to ma znaczyć? Któż tam zaprowadził moje dzieci? One śpią. Jestem szalona! To niepodobieństwo. Na pomoc!
Tymczasem około wieży i na płaskowzgórzu widać było ruch wielki. Cały obóz zdążał do ognia, który tek nagle wybuchnął. Oblegający, załatwiwszy się z walką, mieli teraz do czynienia z pożarem. Gauvain, Cimourdain, Guéchamp wydawali rozkazy.
Co tu począć? Z płytkiego strumyka w parowie można było zaczerpnąć zaledwie kilka konewek wody. Strapienie wzrastało. Cały brzeg płaskowzgórza mrowił się wylękłemi postaciami, spoglądającemu na ogień.
Straszne było to, co się oczom przedstawiało.
Wszyscy patrzyli, a nikt nie mógł zaradzić.
Płomień, biegnąc po bluszczu, który się zajął, dosięgnął wyższego piętra. Tam napotkał spichlerz pełen słomy, na którą się rzucił. W jednej chwili zapłonęło całe poddasze. Płomień pląsał; radość płomieni posępna to rzecz. Zdawało się, że zbrodniczy podmuch podsycał ten żar jeszcze. Rzekłbyś, że straszliwy Wilkołak zmienił się cały w wir iskier, żyjąc zabójczem życiem ognia, i że ta potworna dusza stała się pożarem. Piętro z biblioteką było jeszcze nietknięte; wysokość pułapu i grubość murów opóźniały chwilę wdarcia się ognia; ale fatalna owa chwila zbliżała się. Płomienie pierwszego piętra lizały już to drugie piętro, a płomienie trzeciego pieściły także. Dotykał go już straszny pocałunek śmierci. U dołu otchłań wrzącej lawy, u góry sklepienie z żaru. Za pierwszą dziurą w podłodze groziło zawalenie się w gorejącą czeluść; za pierwszą dziurą w suficie zagrzebanie pod żarem. Dzieci nie obudziły się jeszcze: przez draperye z ognia i dymu, zasłaniające kolejno i odsłaniające okna, widać je było w tej grocie ognistej, na tle światłości meteoru, spokojne, pełne wdzięku, nieruchome, jak trzy potworki uśpione w piekle. Tygrysby zapłakał, widząc te róże w tej czeluści, te kolebki w tym grobie.
Matka załamywała ręce.
— Gore! ja wołam gore! czyż wszyscy głusi, że nikt nie przychodzi? Kto mi dzieci me pali, śpieszcie przecież ludzie, co tam jesteście! Szłam i szłam tyle dni i oto, jak zastaję moje dzieci! Ogień! ratujcie! aniołki! pomyśleć, że to są aniołki! Cóż one takiego zrobiły te niewiniątka! mnie rozstrzelano, a ich palą! Któż to robi takie rzeczy! na pomoc! ratujcie moje dzieci! czy nie słyszycie! ulitowalibyście się nad suką! moje dzieci, moje dzieci! ach Jurcia! widzę brzuszek tej pieszczotki! Jasio! Alanek! tak się nazywają. Widzicie przecie, żem ja ich matka! Okropne dzieją się rzeczy. Szłam dnie i noce. Mówiłam nawet tego rana z jedną kobietą. Ratujcie! ratujcie! gore! Cóż to za potwory! To zgroza! Najstarszy niema pięciu lat, malutka niema dwóch. Widzę ich gołe nożyny! Śpią, Najświętsza Panno! ręka niebios oddaje mi je, a ręka piekieł mi je odbiera. I ja szłam tak długo! Moje dzieci, które wykarmiłam własną piersią! byłam nieszczęśliwą, że ich znaleźć nie mogłam! Miejcie litość nademną. Ja chcę moich dzieci, ja muszę mieć moje dzieci. A przecież to prawda, że one tam są w ogniu. Patrzcie, jak moje nogi całe we krwi! Ratujcie! Niepodobna, żeby na ziemi byli ludzie i żeby pozwolili tak umrzeć tym biednym malutkim! na pomoc! mordują! Nie widziano jeszcze nic podobnego! Ach, zbójcy! Co to za straszny dom! Skradziono mi je, ażeby zabić potem! Jezu miłosierny! ja chcę moich dzieci. Och, ja nie wiem co ja zrobię! Nie chcę, ażeby zginęły! na pomoc! ratujcie! Och, gdyby miały tak umrzeć, zwaryowałabym.
Jednocześnie ze strasznem błaganiem matki, rozlegały się głosy na płaskowzgórzu i w parowie.
— Drabiny!
— Niema drabiny!
— Wody!
— Niema wody!
— Tam wysoko w wieży na drugiem piętrze, są drzwi.
— To drzwi żelazne.
— Wyłamać je!
— Niepodobna.
A matka z podwójną siłą zanosiła rozpaczliwe wołania:
— Gore! ratujcie! ale śpieszcie się! Kiedy tak, to zabijcie mnie! Moje dzieci! moje dzieci! Ach, straszliwy ogień! niech je wydobędą, albo niech mnie tam wrzucą.
W przerwach między temi krzykami słychać było spokojne trzeszczenie pożaru.
Margrabia pomacał się za kieszeń i natrafił na klucz od drzwi żelaznych. Wtedy nachylając się pod sklepienie przejścia, którem się wymknął, wszedł napowrót w korytarz, z którego wyszedł.
Całe wojsko bezsilne wobec ratunku niemożliwego; cztery tysiące ludzi nie mogących uratować trojga dzieci; takie było położenie rzeczy.
Drabiny wistocie nie było; nie przywieziono jeszcze tej, którą wysłano z Javen,é pożar się szerzył, jak rozwarty krater; próbować zagasić go wodą z wyschniętego prawie strumyka w parowie było śmiesznością i mogło znaczyć tyle, co wylanie szklanki wody na wulkan.
Cimourdain, Guéchamp i Radoub spuścili się do parowu; Gauvain wszedł do sali drugiego piętra wieży, gdzie był głaz obracający się w ścianie, tajemne przejście i drzwi żelazne do biblioteki. Tam znajdował się poprzednio lont nasiarkowany, zapalony przez Wilkołaka; ztamtąd też wyszedł pożar.
Gauvain przyprowadził, z sobą dwudziestu saperów. Jeden już tylko był ratunek: wywalić drzwi żelazne. Ale drzwi straszliwie silnie były zamknięte.
Zaczęto rąbać toporami, ale topory się wyszczerbiały.
Jeden z saperów rzekł:
— Stal, jak szkło, pryska na tem żelazie.
Wrota były istotnie z kutego żelaza, z dwóch blach trzycalowych spojonych nitami.
Przyniesiono drągi żelazne i próbowano drzwi podważyć. Drągi się łamały.
— To jakby patyczki — rzekł saper.
Gauvain, posępny, rzekł do siebie:
— Chyba tylko kula wywaliłaby te drzwi; gdyby tylko można było wprowadzić tu armatę.
— I to jeszcze pytanie — zauważył saper.
Nastała chwila pognębienia. Wszystkie te bezsilne ręce opadały. Milczący, zwyciężeni, przerażeni, ludzie ci, przypatrywali się strasznym drzwiom niewzruszonym. Czerwony blask przeświecał przez szparę u góry. Po za nimi szerzył się pożar.
Odrażający trup Wilkołaka leżał tam złowieszczy, zwycięzki.
Jeszcze kilka minut, a prawdopodobnie wszystko się zawali.
Co począć? nie było już żadnej nadziei.
Rozjątrzony Gauvain, utkwiwszy wzrok w kamień obracający się w murze i w przejście otwarte, którem wymknęli się oblężeńcy, zawołał:
— A przecież tędy to oddalił się margrabia de Lantenac!
— I tędy powraca — odezwał się głos jakiś.
I w kamiennych, ramach ukrytego przejścia, pokazała się siwa głowa.
Był to margrabia.
Gauvain nie widział go z tak blizka od wielu lat. Cofnął się.
Wszyscy obecni, jak skamienieli, pozostali w postawie, w jakiej margrabia ich znalazł.
Margrabia trzymał w ręku gruby klucz; wyniosłem spojrzeniem zmusił do cofnięcia się kilku saperów stojących na drodze, podszedł prosto do wrót żelaznych, schylił się pod sklepienie i włożył klucz do zamku. Zamek skrzypiał, drzwi otworzyły się i odsłoniły otchłań z płomieni, w którą wszedł margrabia.
Wszedł z podniesioną głową, krokiem pewnym.
Wszyscy drżąc, śledzili go oczami.
Zaledwie margrabia postąpił kilka kroków w palącej się sali, podłoga zwęglona ogniem i naciśnięta jego stopami, runęła za nim i otworzyła przepaść między nim a drzwiami. Margrabia nie odwrócił głowy i szedł dalej. Zniknął w dymie.
I nic już nie było widać.
Czy mógł iść jeszcze dalej? Czy nierozwarła mu się pod stopami nowa czeluść ognista? Czy po to tylko wszedł, żeby i sam zginął? Nikt nie mógł odgadnąć. Ściana z dymu i płomieni zasłaniała wszystko. Margrabia żywy, czy też martwy, znajdował się za tą ścianą.
Tymczasem dzieci obudziły się nareszcie.
Pożar, który nie dosięgnął jeszcze biblioteki, rzucał na sufit różowy odblask. Dzieci pie znały tego rodzaju zorzy. Patrzyły na nią. Jurcia przypatrywała się jej ciekawie.
Pożar roztaczał cały swój przepych; czarna hydra i smok szkarłatny ukazywały się w bezkształtnym dymie, wspaniale posępnym i czerwonym. Podługowate iskry ulatywały w dal, przerzynając ciemności; rzekłbyś: walczące z sobą i ścigające się komety. Ogień jest rozrzutnością; żary są pełne klejnotów, które na wiatr rozsiewają; nie darmo węgiel jednorodny jest z dyamentem. W murze trzeciego piętra porobiły się rozpadliny, przez które pożar zlewał do parowu kaskady drogich kamieni; stosy słomy i kupy owsa palące się w śpichrzu zaczęły spływać przez okna potokami złotej kurzawy; ziarna owsa zamieniały się w ametysty, a źdźbła słomy w karbunkuły.
— Caca — rzekła Jurcia.
Podnieśli się wszystko troje.
— Ach — krzyknęła matka — budzą się!
Janek wstał, za nim wstał Gruby Alan, wstała Jurcia.
Janek przeciągnął się, podszedł do okna i rzekł:
— Gorąco!
— Aj! gojąco — powtórzyła Jurcia.
Matka zawołała:
— Moje dzieci! Janku! Alanie! Jurciu!
Dzieci patrzyły dokoła. Starały się zrozumieć. To, co przeraża ludzi, zaciekawia dzieci. Kto łatwo się dziwi, ten się niełatwo przestrasza; nieświadomość mieści w sobie odwagę. Dzieci tak mało mają prawa do piekła, że ujrzawszy je, pownieby je podziwiały.
Matka powtórzyła:
— Janku! Alanie! Jurciu!
Janek odwrócił głowę; ten głos wyrwał go z roztargnienia; dzieci mają krótką pamięć, lecz prędko sobie przypominają; wczoraj, to już i cała ich przeszłość. Zobaczywszy matkę, nie zdziwił się Janek wcale, a czując w tem nadzwyczajnem otoczeniu nieokreśloną potrzebę opieki, zawołał:
— Mamo!
— Mamo! — rzekł Alan.
— Mamo! — rzekła Jurcia.
I wyciągnęła drobne rączęta.
A matka zawyła:
— Moje dzieci!
Wszystko troje stanęły przy oknie; na szczęście, nie z tej strony się paliło.
— Bardzo gorąco! — rzekł Janek.
I dodał:
— To parzy.
I szukał matki oczami.
— Chodźże, mamo!
— Mamo! — powtórzyła Jurcia.
Matka z rozczochranemi włosami, poszarpana, zakrwawiona, stoczyła się od krzaku do krzaku aż do parowu. Cimourdin był tam z Guéchampem, również bezsilni na dole, jak Gauvain na górze. Żołnierze w rozpaczy, że nie mogą być użyteczni, tylko się w około nich roili. Gorąco było nieznośne, a nikt go nie czuł. Rozważano stromą pochyłość mostu, wysokość arkad, wyniesienie piętr, niedostępność okien i potrzebę szybkiego działania. Trzy piętra do przebycia. Ani sposób się tam dostać. Radoub zraniony, z rozciętą pałaszem łopatką, z oderwanem uchem, przybiegł oblany krwią i potem, spostrzegł Michalinę Fléchard.
— Patrzcie — rzekł — rozstrzelana! więc zmartwychwstałaś?
— Moje dzieci! — rzekła matka.
— Słusznie — odparł Radoub — nie pora zajmować się gośćmi z tamtego świata.
I począł wdzierać się na most, ale daremnie; wpił paznogcie w kamień, wdrapywał się przez kilka chwil; ale podmurowanie było gładkie, żadnej szczerby, żadnej wypukłości; mur był tak ściśle spojony, jakby nowy i Radoub upadł. Pożar szerzył się straszliwie; w ramach zaczerwienionego okna widziano trzy jasne główki. Radoub wzniósł wtedy pięść ku niebu, jakby szukał kogoś oczami, i rzekł:
— Toż to rządy, dobry Boże!
Matka klęcząc, ściskała filary mostu i wołała:
— Łaski!
Głuche trzeszczenie mieszało się z sykiem płomieni. Szyby w szafach biblioteki pękały i padały z łoskotem. Widocznem było, że belki kruszały. Żadna siła ludzka nic tu nie mogła poradzić. Chwila jeszcze, a wszystko miało runąć. Czekano końca. Słyszano cienkie głosiki, powtarzające:
— Mamo! mamo!
Przerażenie wszystkich pożerało.
Nagle, w oknie sąsiedniem temu, w którem stały dzieci, na purpurowem tle płomienia zjawiła się wysoka postać.
Podniosły się wszystkie głowy, wszyscy utkwili w jeden punkt oczy. Tam w górze był człowiek, był człowiek w bibliotece, był człowiek w czeluści gorejącej. Postać ta odbijała czarno od płomieni, lecz włos miała siwy. Poznano margrabiego Lantenaca.
Zniknął, potem znów się ukazał.
Straszliwy starzec stanął przy oknie, trzymając drabinę. Była to złożona w bibliotece drabina ratunkowa, po którą poszedł wzdłuż ściany i którą przywlókł do okna. Chwycił ją w jednym końcu i z mistrzowską zręcznością szermierza spuścił przez okno po zewnętrznym krańcu gzemsu aż na dno wąwozu. Na dole Radoub wyciągnął jak szalony ręce, przyjął drabinę, uścisnął ją w objęciach i krzyknął:
— Niech żyje Rzeczpospolita.
Margrabia odpowiedział:
— Niech żyje król!
Radoub mruczał:
— Krzycz sobie tam, co ci się podoba, i pleć głupstwa, jeżeli chcesz; tyś dobry Bóg teraz.
Drabina stanęła, urządzono komunikacyę między płonącą salą a ziemią. Poskoczyło dwudziestu ludzi, Radoub na ich czele i w mgnieniu oka ustawili się od góry do dołu, przyparci plecami do szczebli, jak mularze podający sobie kamienie. Zrobiło to z drabiny drewnianej drabinę ludzką. Radoub na szczycie drabiny sięgał okna. Zwrócony był twarzą do ognia.
Mała armia, rozproszona po wzgórkach i zaroślach, miotana wszelkiemi naraz wzruszeniami, tłoczyła się na płaskowzgórzu, w wąwozie, na platformie wieży.
Margrabia zniknął znów, potem ukazał się niosąc dziecko.
Zagrzmiał niezmierny oklask.
Było to pierwsze, które na los pochwycił, Alanek.
Alan krzyczał:
— Boję się!
Margrabia oddał Alana Radoubowi; sierżant, nie odwracając się, podał go stojącemu za sobą poniżej żołnierzowi, a ten następnemu, i podczas gdy Alan, krzycząc z wielkiego strachu, wędrował tak z ręki do ręki aż na spód drabiny, margrabia przez chwilę znów niewidzialny, stanął w oknie z Jankiem, który wyrywał mu się z płaczem i bił Radouba, gdy mu go margrabia oddawał.
Margrabia wrócił do sali pełnej płomieni. Jurcia została sama. Podszedł do niej. Uśmiechnęła się. Granitowy ten człowiek poczuł, jak mu zwilżały się oczy.
Zapytał
— Jak się nazywasz?
— Ucia — odpowiedziała.
Wziął ją na ręce, uśmiechała się ciągle i w chwili gdy ją oddawał Radoub’owi, to sumienie, tak wyniosłe i tak ponure, olśnione zostało niewinnością; starzec pocałował dziecię.
— To nasz robaczek — rzekli żołnierze; i z kolei Jurcia zeszła od ręki do ręki na ziemię pośród okrzyków uwielbienia. Klaskano w dłonie, tupano nogami; starzy grenadyerowie łkali, a ona się do nich uśmiechała.
Matka była u spodu drabiny, zadyszana, szalona, pijana tem niespodzianem wydarzeniem, przerzucona odrazu z piekła do raju. Zbytek radości rani na swój sposób serce. Wyciągnęła ręce, odebrała najprzód Alanka, potem Jurcię, okryła wszystkie naraz pocałunkami, potem wybuchnęła śmiechem i padła zemdlona.
Rozległ się okrzyk ogromny:
— Wszyscy ocaleni!
W rzeczy samej wszyscy byli ocaleni, prócz starca.
Ale nikt o tem, może on sam nawet, nie pomyślał.
Przez kilka chwil stał zadumany w oknie, jakby chciał dać czas płomiennej otchłani do postanowienia czegoś. Potem, nie śpiesząc się, zwolna, dumnie, przekroczył okno, i nie odwracając głowy, wyprostowany, oparły plecami o szczeble, mając pożar za sobą, a przepaść przed sobą, począł w milczeniu schodzić z drabiny z powagą widziadła. Żołnierze, stojący na drabinie, pośpieszyli na dół, wszyscy obecni zadrżeli; ustępowano przed tym człowiekiem, przybywającym z góry, jakby przed zjawiającym się duchem, ze świętą grozą. On jednak pogrążał się zwolna w pomroce, którą miał przed sobą; przybliżał się do tych, którzy się przed nim cofali; marmurowa jego bladość była bez zmarszczki, widmowe jego wejrzenie bez błysku; za każdym jego krokiem ku tym ludziom, którzy zmieszane źrenice utkwili w nim wśród ciemności, zdawał się rosnąć; drabina drżała i dźwięczała pod tą posępną stopą, rzekłbyś posąg komandora, zstępujący do grobu[140].
Gdy margrabia był już na dole i zstąpił z ostatniego szczebla na ziemię, jakaś ręka pochwyciła go za kołnierz. Odwrócił się.
— Aresztuję cię — rzekł Cimourdin.
— Zgadzam się — rzekł Lantenac.
Margrabia wistocie zstąpił do grobu.
Poprowadzono go.
Pod surowym nadzorem Cimourdain’a otworzono niezwłocznie loch zamkowy; wniesiono lampę, dzban wody i chleb żołnierski; wrzucono pęk słomy i w kwadrans niespełna od chwili, gdy ręka księdza pochwyciła margrabiego, drzwi lochu zamknęły się za Lantenac’iem.
Po tem wszystkiem Cimourdain poszedł do Gauvain’a; na odległym kościele w Parigne biła właśnie godzina jedenasta; Cimourdain rzekł do Gauvain’a:
— Zwołam sąd wojenny, lecz ty nie będziesz w nim zasiadał. Jesteś Gauvain i Lantenac jest Gauvain. Za blizkim jesteś krewnym, abyś miał być jego sędzią; Egalité nie powinien był należeć do sądzenia Capeta. Sąd wojenny złożę z trzech sędziów: oficera, którym będzie kapitan Guéchamp, podoficera, którym będzie sierżant Radoub, i mnie, jako prezydującego.
To wszystko nic cię już nie obchodzi. Zastosujemy się do dekretu Konwencyi; ograniczymy się na stwierdzeniu tożsamości osoby byłego margrabiego Lantenac’a. Jutro sąd wojenny, pojutrze gilotyna. Wandea umarła.
Gauvain nie odpowiedział ani słowa i Cimourdain, cały zajęty wysokiem zadaniem, które miał spełnić, odszedł. Cimourdain miał wyznaczyć czas i miejsce. Jak Lequinio w Granville, jak Tallien w Bordeaux, jak Saint-Just w Strasburgu, miał on zwyczaj, w którym upatrywano dobry przykład, znajdowania się osobiście przy egzekucyach; sędzia doglądał roboty kata; zwyczaj zapożyczony przez terroryzm 1793 r. od parlamentów francuzkich i hiszpańskiej inkwizycyi.
Gauvain miał — także o czem myśleć.
Chłodny wiatr dął od lasu. Gauvain, pozostawiając Guéchamp’owi wydanie potrzebnych rozkazów, poszedł do swego namiotu, rozbitego na łące pod lasem u podnóża Tourgue, i owinął się w swój płaszcz z kapturem. Płaszcz ten obszyty był prostym galonem, oznaczającym naczelnego wodza, według mody republikańskiej, skromnej w ozdobach. Chodził po tej skrwawionej łące, przez którą do szturmu ruszono. Był sam. Pożar, o który już nie dbano, trwał ciągle; Radoub znajdował się przy dzieciach i matce, tak macierzyński prawie, jak ona; zameczek mostowy dopalał się, saperzy uwijali się przy świetle pożaru; kopano doły i grzebano zabitych, opatrywano rannych, zburzono barykadę, uprzątano z trupów komnaty i schody, oczyszczano plac rzezi, wymiatano straszliwe śmietnisko zwycięztwa. Żołnierze robili z wojskowym pośpiechem to, co możnaby nazwać porządkiem po skończonej bitwie. Gauvain nic tego nie widział.
W zamyśleniu swem rzucił zaledwie okiem na straż przy wyłomie, podwojoną z rozkazu Cimourdain’a.
Rozróżniał on ten wyłom w ciemności z oddalenia około dwustu kroków od klina łąki, na którym zdawał się, jakby szukać schronienia. Widział ów czarny otwór. Przez niego to rzucono się przed trzema godzinami do szturmu, tamtędy to Gauvain dostał się do wieży, tam to na dole jej był szaniec oblężonych, tam były drzwi do lochu, w którym zamknięto margrabiego. Ta straż na wyłomie pilnowała go teraz.
Podczas gdy wzrok jego dostrzegał niejasno ten wyłom, ucho niewyraźnie słyszało powtarzające się, niby dźwięki dzwonu pogrzebowego, wyrazy: Jutro sąd wojenny; pojutrze gilotyna.
Ogień, który ograniczono i na który saperzy leli wszystką wodę, jaką mieli, gasł nie bez oporu i buchał od czasu do czasu płomieniem; słyszano chwilami, jak trzeszczały sufity i waliły się piętra jedne na drugie; wówczas tumany iskier wzlatywały niby ze wstrząśniętej pochodni, błyskawiczna jasność rozświetlała krańce widnokręgu, a cień wieży Tourgue, olbrzymiejąc nagle, wyciągał się aż do lasu.
Gauvain przechadzał się zwolna tam i napowrót w tym cieniu przed wyłomem. Chwilami zakładał na krzyż obie ręce z tyłu głowy, okrytej wojskowym kapturem. Myślał.
Zamyślenie jego było bezdenne.
Stała się szybka, nadzwyczajna przemiana.
Margrabia Lantenac przemienił się.
Gauvain był świadkiem tej przemiany.
Nigdyby nie uwierzył, aby coś podobnego mogło wyniknąć ze zbiegu jakichkolwiek okoliczności. Nigdyby nawet we śnie nie pomyślał, by coś takiego mogło się zdarzyć.
Niespodziewane — to coś niewiadome, co wyniośle igra z człowiekiem, pochwyciło i trzymało Gauvain’a.
Gauvain miał przed sobą niepodobieństwo, które się stałą rzeczywistością, widoczną, wyraźną, nieubłaganą.
Co myślał o tem, on, Gauvain?
Nie chodziło tu o wykręty; trzeba było coś postanowić.
Stawiono mu pytanie; nie mógł przed niem uciec.
Kto je postawił?\
Wypadki.
I nie same tylko wypadki.
Bo gdy wypadki, które są zmienne, postawią nam pytanie, to sprawiedliwość niewzruszona wzywa nas do odpowiedzi.
Po za chmurą, która nam rzuca swój cień, jest gwiazda, rzucająca nam swoje światło.
Jednakowo nie możemy skryć się przed światłem, jak i przed cieniem.
Gauvain poddany był badaniu.
Stawiony był przed kimś.
Przed kimś strasznym.
Przed swem sumieniem.
Gauvain czuł, że wszystko się w nim chwieje. Najniewrzruszeńsze jego postanowienia, najbardziej stanowcze obietnice, zasady najniezłomniejsze, wszystko to się chwiało w głębiach jego woli.
Bywają trzęsienia duszy.
Im więcej rozmyślał nad tem, co widział, tembardziej był wzburzony.
Gauvain, republikanin, mniemał, że konieczność nim włada, i uwiązł w niej rzeczywiście. Teraz wyższa objawiała mu się niezbędność.
Ponad koniecznością rewolucyjną jest konieczność człowiecza.
To, co się działo, nie dawało się wyminąć; sprawa była ważną; Gauvain miał udział w tej sprawie; był w nią wmieszany, nie mógł się wycofać; a lubo Cimourdain powiedział: „To cię już nie obchodzi,“ czuł w sobie coś nakształt tego, co czuje drzewo w chwili, gdy je odłączają od korzenia.
Każdy człowiek ma pewną zasadę; zachwianie tej zasady sprawia głęboki zamęt; Gauvain czuł ten zamęt.
Ściskał oburącz głowę, jakby chciał, aby z niej prawda trysnęła. Określić sobie jasno takie położenie było rzeczą niełatwą; nic trudniejszego nad to. Miął przed sobą przerażające cyfry, które zsumować należało; sumować przeznaczenie, co za szaleństwo! Próbował jednak; starał się zdać sprawę; usiłował zebrać swe myśli, ująć w karby swój opór i streścić fakta.
Wykładał je sobie samemu.
Komuż nie zdarzyło się zdawać sobie samemu sprawy i pytać w ważnej okoliczności samego siebie o drogę, czy ma iść naprzód, czy się cofać?
Gauvain był obecnym spełnieniu się cudu.
Jednocześnie z walką ziemską odbyła się walka niebiańska.
Walka dobrego przeciw złemu.
Straszliwe serce zostało zwyciężone.
Względnie do człowieka, z tem wszystkiem, co było w nim złego: gwałtowność, obłęd, zaślepienie, opór szkodliwy, pycha, samolubstwo — Gauvain widział cud.
Zwycięztwo ludzkości nad człowiekiem.
Ludzkość zwyciężyła nieludzkość.
Jakim środkiem, jakim sposobem? czem powaliła ten kolos gniewu i nienawiści? jakiej broni użyła? jakiej machiny wojennej? Kołyski.
Gauvain został olśniony. W wirze społecznej wojny, w pełni ścierania się wszystkich zawiści i wszelakiej zemsty, w najmniej rozjaśnionej i najwścieklejszej chwili zamętu, gdy zbrodnia dawała wszystek swój płomień, a nienawiść wszystkie swe mroki; w tej dobie zapasów, gdy wszystko staje się pociskiem, a bój tak grobowo ponurym, że nie wiadomo już, gdzie jest słuszność, gdzie uczciwość, gdzie prawda; Nieznany, Tajemniczy ostrzegacz dusz, ponad błaski i mroki ludzkie, roztoczył znagła wielką, wiekuistą światłość.
Ponad posępną walką fałszu z tem, co jest względne, wśród otchłani, zjawiło się naraz oblicze prawdy.
Siła słabych wdała się niespodzianie.
Widziano trzy biedne istoty ledwie co zrodzone, bezwiedne, opuszczone, sieroty, bełkotki, uśmiechnięte, mające przeciw sobie domową wojnę, zemstę, straszną logikę odwetu, morderstwo, rzeź, bratobójstwo, wściekłość, zawziętość, wszystkie Gorgony tryumfujące; widziano niepowodzenie i klęskę haniebnych wichrzeń, którym zleconą była zbrodnia; widziano srogie zamysły pomieszane i zniweczone; widziano, jak stara feodalna dzikość, stara pogarda nieubłagana, wrzekoma świadomość wymagań wojny, interes państwowy, wszystkie zarozumiałe przedsięwzięcia srogiej starości, rozwiały się przed błękitną źrenicą tych, którzy jeszcze nie doświadczyli życia. I rzecz prosta, bo kto nie żył jeszcze, ten źle nie czynił; jest sprawiedliwością, jest prawdą, jest białością i niezmierzone anioły niebios przebywają w drobnych dziecinach.
Widok pożyteczny, rada, nauka; żołnierze, rozwścieczeni w tej wojnie bez miłosierdzia, ujrzeli nagle wobec wszelakiej szkarady, wszelakich pokuszeń, wszelakiego fanatyzmu, wobec morderstw, zemsty zażegającej stosy, śmierci, przybywającej z pochodnią w ręku, w znoszącą się nad niezliczonym zastępem zbrodni — niewinność.
I niewinność zwyciężyła.
I można było powiedzieć: Nie, wojna domowa nie istnieje, barbarzyństwo nie istnieje, nienawiść nie istnieje, występek nie istnieje, ciemności nie istnieją; do rozproszenia tych widm wystarczy ta zorza — dziecięctwo.
Nigdy, w żadnej walce, szatan nie był widoczniejszym, ani Bóg.
Polem tej walki było sumienie.
Sumienie Lantenac’a.
Walka ta zaczynała się teraz, może zawziętsza jeszcze i bardziej stanowcza, w drugiem sumieniu.
W sumieniu Gauvain’a.
Cóżto za pole walki, człowiek!
Oddani jesteśmy w moc tych bogów, tych potworów, tych olbrzymów, naszych myśli.
Straszni ci rycerze tratują częstokroć nogami naszą duszę.
Gauvain rozważał.
Margrabia Lantenac osaczony, blokowany, skazany, wyjęty z pod prawa, naciskany jak dziki zwierz w cyrku, jak gwóźdź w cęgach, zamknięty w swej siedzibie, która stała się jego więzieniem, opasany ze wszech stron murem z żelaza i ognia, zdołał się ztamtąd wydobyć. Dokazał tego cudu, że umknął. Udało mu się to arcydzieło, najtrudniejsze ze wszystkich w takiej wojnie, ucieczka. Posiadł napowrót las, aby się w nim oszańcować, kraj, aby w nim walczyć, pomrokę, aby w niej znikać. Stał się napowrót straszliwym wędrowcem, złowrogim tułaczem, wodzem niewidzialnym, naczelnikiem podziemnych ludzi, władcą puszczy. Gauvain zwyciężył, lecz Lantenac był wolny. Lantenac był teraz bezpieczny, miał przed sobą drogi otwarte, niewyczerpany wybór schronień. Był do niepochwycenia, do nieodszukania, był niedostępny. Lew schwytany w sidła wyszedł z nich cało.
Otóż sam w nie powrócił.
Margrabia Lantenac dobrowolnie, z własnego popędu, z własnego wyboru, opuścił las, ciemności, bezpieczeństwo, wolność, aby stanąć nieustraszenie wśród najgroźniejszego niebezpieczeństwa. Naprzód widział Gauvain, jak się rzucił w pożar z narażeniem na śmierć w płomieniach; powtóre, jak spuszczał ową drabinę, która oddawała go w ręce nieprzyjaciół, która będąc dla innych drabiną ocalenia, dla niego była drabiną zguby.
Dlaczego to zrobił?
Dla ocalenia trojga dzieci.
A teraz co chcą zrobić z tym człowiekiem?
Zgilotynować go.
Tak więc człowiek ten, dla trojga dzieci, ani swoich, ani ze swej rodziny, ani ze swojej kasty; dla trojga malców, biednych, pierwszych lepszych, jakie się nawinęły, znalezionych, nieznanych, obdartych, bosych; ten szlachcic, ten książę, ten starzec, ocalony, oswobodzony, zwycięzca — bo uszedł z takiego osaczenia — zdał wszystko na los, wszystko naraził, podał w wątpliwość wszystko, co przedstawiaj i w tymże samym czasie, gdy oddawał dzieci, przyniósł dumnie swą głowę, i tę głowę, dotąd straszną, teraz szanowną, złożył w ofierze.
Co miano z nią zrobić?
Przyjąć ją.
Margrabia de Lantenac mógł wybierać pomiędzy życiem cudzem a własnem; w tym szczytnym wyborze swoją śmierć przełożył.
I miano zgodzić się na ów wybór.
Miano go zabić.
Jakaż zapłata za bohaterstwo!
Na czyn szlachetny odpowiedzieć czynem dzikim!
Poniżyć tak rewolucyę!
Co za znikczemnienie rzeczypospolitej!
Gdy człowiek, popierający przesądy i niewolę, zmieniony nagle powracał do ludzkości, oni, narzędzia swobód i wyzwolenia, mieliby grzęznąć w wojnie domowej, w krwawem nawyknieniu, w bratobójstwie.
A wzniosłe prawo Boże przebaczenia, zaparcia się, odkupienia, ofiary, miałożby istnieć dla zapaśników błędu, a nie dla żołnierzy prawdy?
Jakto! nie walczyć wspaniałomyślnością, dozwolić na taką porażkę, aby z mocniejszych stać się słabszymi, aby zwycięzcy stali się mordercami i aby powiedziano, że po stronie monarchii są ci, którzy ocalają dzieci, a po stronie rzeczypospolitej ci, którzy zabijają starców? Mianożby widzieć, jak ten wielki wojownik, ten potężny ośmdziesięcioletni starzec, ten rycerz bezbronny, skradziony raczej niż wzięty do niewoli, schwytany w samą chwilę spełniania dobrego czynu, skrępowany za własnem swem zezwoleniem, mający jeszcze na czole znój szczytnego poświęcenia, wstępować będzie po stopniach rusztowania, jak po stopniach apoteozy? Mianożby oddać pod nóż gilotyny tę głowę, dokoła której krążyłyby błagalnie trzy dusze drobnych aniołków ocalonych, i wobec tej śmierci zniesławiającej katów, mianożby ujrzeć na twarzy tego człowieka uśmiech, a na obliczu rzeczypospolitej rumieniec wstydu?
I wszystko to spełniłoby się wobec Gauvain’a, wodza!
I mogąc temu przeszkodzić, miałby zezwolić! Poprzestałby na tej wyniosłej odprawie: „To cię już nie obchodzi!“ I nie powiedziałby sobie, że w podobnym razie usunąć się, jest to być wspólnikiem. Inie miałby spostrzedz, że gdy idzie o czyn tak niezmiernej wagi, ten, co go się dopuszcza, winniejszym jest od tego, który go spełnia, bo jest podłym!
Ale czyż Gauvaln nie przyrzekł tej śmierci? On, człowiek łaskawy, czyż nie oświadczył, że Lantenac nie godzien jest łaski i że go wyda Cimourdainowi.
Tę głowę był dłużny. Więc spłacał ją.
Byłaż to jednak ta sama głowa!
Dotychczas Gauvain widział w Lantenac u tylko dzikiego wojownika, fanatyka monarchii i feodalizmu, mordercę jeńców, zbójcę rozkiełznanego wojną, człowieka krwawego. Człowieka tego nie lękał się; banitę tego byłby skazał; okrutnik ten byłby go znalazł nieubłaganym. I nic prostszego, droga była wytknięta, posępna a łatwa; wszystko było przewidziane: miano zabić tego, który zabija, była to prosta kolej grozy.
Nagle zerwała się ta kolej, nieprzewidziany zwrot odsłaniał nowy widnokręg, nastąpiła przemiana. Niespodziewany jakiś Lantenac stanął na widowni. Bohater wychodził z potwora; więcej niż bohater, człowiek. Więcej niż dusza, serce.
Nie zbójcę to już miał Gauvain przed sobą, ale wybawcę. Gauvain powalony został falą niebiańskiej światłości. Lantenac spiorunował go dobrocią.
I przemieniony Lantenac nie miałby Gauvain’a przemienić? Jakto! ten błysk światła pozostałby bez odbłysku? Człowiek przeszłości miałby iść naprzód, a cofać się człowiek przyszłości? Mąż okrucieństw i przesądów rozwinąłby nagle skrzydła, wzbił się do góry i widział czołgającego się pod sobą w ciemnościach i błocie męża ideału! Gauvain miałby się czołgać po starych, krwawych szlakach, a Lantenac bujać w sferach szczytności?
Nie koniec na tem.
A rodzina?
Ta krew, którą miał przelać, bo pozwolić na jej przelanie na jedno wychodzi co samemu ją przelać, czyliż nie była krwią Gauvain’a? Jego dziad nie żył, ale żył dziad stryjeczny, a tym dziadem stryjecznym był margrabia Lantenac. Czyżby ten z dwojga braci, który legł w grobie, nie powstał, aby zatrzymać nad nim drugiego? Czy nie nakazałby wnukowi szanować odtąd tej korony białych włosów, siostry swej własnej aureoli? Czyż nie było tam, pomiędzy Gauvain’em a Lantenac’em, widma patrzącego z oburzeniem?
Czy celem rewolucyi było pozbawić człowieka Jego natury? Czy po to ją zrobiono, by rozerwać rodzinę, zdławić człowieczeństwo? Bynajmniej. Rok 89 wyłonił się dla stwierdzenia owych najwyższych rzeczywistości, nie zaś przeczenia im. Zburzyć Bastylię, to wyswobodzić ludzkość; znieść feodalizm, to założyć rodzinę. Twórczość jest początkiem władzy i władza zawiera się w twórczości; niema więc innej władzy, prócz ojcowstwa. Ztąd prawowitość królowej ula, która rodzi swój lud, i będąc matką jego, jest królową. Cóż to znaczy? Znaczy rodzinę, ludzkość; i w gruncie rzeczy lud — jest to człowiek.
Chodziło o to, by wiedzieć, czy skoro Lantenac wrócił do ludzkości, Gauvain powróci do rodziny.
Chodziło o to, by wiedzieć, czy stryj i synowiec złączą się z sobą w wyższej światłości, lub też, czy na postępowość stryja synowiec wstecznictwem odpowie.
Takie w owej wzniosłej rozprawie Gauvain’a z sumieniem zaczynało stawiać się pytanie, a odpowiedź z natury rzeczy wypływała: ocalić Lantenac’a.
Dobrze, lecz Francya!
Tu zawrotne owo zagadnienie zmieniało nagle swą postać.
Jakto! Francya konała, Francya była wydana, odsłonięta, bez szańca! Nie miała już fosy, Niemcy przechodziły Ren; nie miała już murów, Włochy przekraczały Alpy, a Hiszpania Pireneje. Została jej jeszcze wielka otchłań, ocean. Miała za sobą przepaść. Mogła się na niej wesprzeć, i olbrzymia, oparta o całe morze, walczyć z całym lądem. Pozycya w każdym razie niezdobyta. Lecz nie, i tę traciła. Ten ocean nie należał już do niej. Na tym oceanie była Anglia. Anglia wprawdzie nic wiedziała, jak go przebyć. Owóż był człowiek, który miał rzucić jej most, pewien człowiek miał podać jej rękę, pewien człowiek miał powiedzieć Pitt’owi, Craig’owi, Cornwallis’owi, Dundas’owi, korsarzom: — chodźcie! — pewien człowiek miał zawołać: — Anglio, bierz Francyę! a tym człowiekiem był margrabia Lantenac.
Człowieka tego trzymano w ręku. Po trzech miesiącach polowania, pościgów, zaciętej walki, został nareszcie ujęty. Ręka rewolucyi spadła na przeklętego; zaciśnięta pięść 93-go trzymała za kark rojalistowskiego mordercę. Jednem z owych zrządzeń rozmysłu tajemniczego, który z wysokości miesza się do spraw ludzkich, ojcobójca ten w lochu swego rodzinnego gniazda oczekiwał na karę; człowiek feodalizmu wtrącony był do podziemia feodalnego; kamienie jego zamku wznosiły się przeciw niemu i zamykały się nad nim, i tego, który chciał kraj swój wydać, wydał dom jego własny. Widocznie sam Bóg wszystko to zrządził, godzina sprawiedliwości wybiła; rewolucya uwięziła tego wroga kraju: nie mógł już walczyć, nie mógł potykać się, nie mógł już szkodzić. W tej Wandei, mającej tyle rąk, on jeden tylko był głową; z jego śmiercią, koniec domowej wojny; miano go. Rozwiązanie tragiczne i szczęśliwe; po tylu mordach i rzeziach, człowiek, który zabijał, był więźniem, przyszła i na niego kolej umrzeć.
Miałżeby znaleźć się ktoś, coby go oswobodził?
Cimourdain, to jest rok 93-ci, trzymał Lantenac’a, to jest monarchię; i znalazłby się kto taki, coby wydobył tę zdobycz z tych szponów bronzowych? Lantenac, człowiek, w którym skupiał się cały snop nieszczęść, zwany przeszłością, margrabia de Lantenac był w grobie, ciężkie drzwi wieczności zatrzasnęły się za nim; i miałby ktoś z zewnątrz odsunąć wrzeciądze? Złoczyńca ten społeczny umarł, a z nim bunt, walka bratobójcza, wojna zwierzęca; i ktoś miałby go wskrzesić!
Oh! jakżeby się śmiała ta głowa trupia!
Jakżeby to widmo mówiło: — Dobrze, więc żyję, o głupcy!
Jakby on się zabrał napowrót do haniebnego dzieła! Jakżeby ów Lantenac nieugięty zanurzył się radośnie w otchłań nienawiści i wojny! Widzianoby nazajutrz płonące domy, mordowanych jeńców, dobijanych rannych, kobiety rozstrzeliwane.
A wreszcie ów czyn, który oczarował Gauvain’a, czy nie był przeceniany przez niego?
Troje dzieci było zgubionych; Lantenac je ocalił.
Lecz któż je zgubił?
Alboż nie Lantenac?
Kto umieścił owe kołyski w pożarze?
Czy nie Wilkołak?
Któż był Wilkołak?
Namiestnik margrabiego.
Odpowiedzialność spada na wodza.
Podpalaczem więc i mordercą był Lantenac.
Cóż więc uczynił tak godnego uwielbienia?
Nie wytrwał w zbrodni, nic więcej.
Zbudował zbrodnię i cofnął się przed jej spełnieniem. Wzdrygnął się sam przed sobą. Krzyk matki zbudził w nim ten zaród starej litości człowieczej, rodzaj depozytu wszechżycia, który spoczywa w każdej duszy, nawet najgorszej. Na ten krzyk zawrócił się. Z ciemności, w którą zapadł, cofnął się ku światłu. Spełniwszy zbrodnię, odrobił ją. Cała jego zasługa, że nie pozostał potworem do końca.
I za tę drobnostkę oddać mu wszystko! oddać mu przestrzeń, pola, równiny, powietrze, światło; wrócić mu las, aby go użył do rozboju, wrócić mu wolność, aby jej użył do sprawy niewoli, wrócić mu życie, aby go użył na korzyść śmierci!
A ktoby spróbował porozumieć się z nim, ktobv zechciał układać się z tą duszą wyniosłą, stawiać mu warunki oswobodzenia, ktoby zapytał go, czy zgodzi się za ocalenie mu życia, zaniechać nadal wszelkich nieprzyjacielskich kroków i buntu — jakżeby ciężko ten zbłądził, jaką przewagę dałby mu nad sobą, jaką spotkałby pogardę, jakżeby odpowiedz spoliczkowała pytanie! Jakby on odrzekł: „Zachowajcie hańbę dla siebie. Zabijcie mnie.“
Nie było innej rady z tym człowiekiem, jak zabić go albo ocalić. Człowiek ten stał na szczycie. Gotów był z każdą chwilą ulecieć albo się rzuci, był sam dla siebie orłem i przepaścią.
Zabić go? — jakaż zgroza! ocalić? — jakaż odpowiedzialność!
Gdy Lantcnac zostanie ocalony, trzeba będzie zacząć nanowo z Wandeą, jak z hydrą, póki ma głowę nieuciętą. W mgnieniu oka i z szybkością meteoru cały pożar, przygaszony zniknięciem tego człowieka, znów się roznieci. Lantenac nie spocząłby, nie ziściwszy swego zamiaru ohydnego, aby położyć, jako kamień grobowy, monarchię na rzeczypospolitej, a Anglię na Francyi. Ocalić Lantenac’a, było to poświęcić Francyę; życie Lantenac’a, to śmierć tłumu niewinnych istot, mężczyzn, kobiet, dzieci, porwanych nanowo w wir domowej wojny; to wylądowanie Anglików, cofnięcie się rewolucyi, zrabowane miasta, lud szarpany, Bretania skrwawiona, ofiara wrócona szponom. I Gauvain wśród i wszelkiego rodzaju niepewnych świateł i krzyżujących się blasków, widział jak w myślach jego zarysowywała się mglisto i stawała przed nim ta zagadka: Oswobodzenie tygrysa.
Potem pytanie przedstawiało się znów w pierwotnym kształcie; kamień Syzyfa, który jest niczem innem, jak kłótnią człowieka z samym sobą, znów opadał. Lantenac byłże tygrysem?
Może nim był dawniej, lecz byłże nim jeszcze? Gauvain doznawał owych zawrotnych kołowań umysłu, wracającego wciąż do jednej myśli, które ją czynią podobną do żmii. Wistocie, czy można było, nawet po dokładnej rozwadze, zaprzeczyć poświęceniu Lantenac’a, jego stoickiemu zaparciu się, jego szczytnemu zapomnieniu o sobie? Jakto, wobec rozwartych wszystkich paszcz domowej wojny, stwierdzić człowieczeństwo? jakto, starcie się prawd niższego rzędu, zagrodzić prawdą wyższą! jakto, dowieść, że ponad monarchią, ponad rewolucyą, ponad sprawy ziemskie, jest niezmierzona czułość duszy ludzkiej, pomoc należna słabym od silnych, ratunek należny ginącym od ocalonych, ojcowstwo należne wszystkim dzieciom od wszystkich starców! Dowieść tych rzeczy wspaniałych i dowieść ofiarą własnej głowy! Jakto! będąc wodzem, wyrzec się strategii, bitwy, odwetu; jakto! będąc rojalistą, wziąć szalę do ręki, położyć z jednej strony króla Francyi, piętnasto wiekową monarchię, przywrócenie dawnych praw, odbudowanie dawnego społeczeństwa — a z drugiej troje pierwszych lepszych wieśniaczych malców, i uznać, że te, trzy niewiniątka przeważyły króla, tron, berło i piętnaście wieków monarchii! Jakto! wszystkoż to byłoby niczem! jakto! ten, który to zrobił, miałby być jeszcze tygrysem i mianoby obejść się z nim, jak z dzikim zwierzem! Nie! nie! nie! Nie potworem był człowiek, który blaskiem czynu Boskiego rozświetlił przepaść domowych wojen! Mąż krwawy zmienił się w męża światłości. Szatan piekieł stał się napowrót niebiańskim Lucyperem. Lantenac odkupił wszystkie swe okrucieństwa czynem ofiary; gubiąc się materyalnie, moralnie ocalił; odrodził się niewinnym; podpisał swe Własne ułaskawienie. Alboż prawo przebaczenia samemu sobie nie istnieje? Odtąd stał się czcigodnym.
Lantenac stał się szczytnym. Teraz przyszła kolej na Gauvain’a.
Gaurain winien mu był odpowiedź.
Walka namiętności dobrych ze złemi tworzyła w owym czasie odmęt na świecie; Lantenac, górując nad tym odmętem, wydobył z niego ludzkość; do Gauvain’a teraz należało wydobyć zeń rodzinę.
Co miał począć?
Miałże Gauvain zawieść ufność Bożą?
Nie. I szeptał w duchu: — Ocalmy Lantenac’a.
Więc dobrze. Idź, popieraj sprawę Anglii. Zbiegnij z szeregów. Przejdź do nieprzyjaciela. Ocal Lantenac’a, a zdradź Francyę.
I drżał.
Twe rozwiązanie, myślicielu! nie jest rozwiązaniem. Gauvain widział w ciemności złowrogi uśmiech Sfinksa.
Położenie to było rodzajem strasznego rozdroża, na którem walczące prawdy ścierały się z sobą i stykały i na którem mierzyły się wzrokiem trzy najwyższe pojęcia człowieka: ludzkość, rodzina, ojczyzna.
Każdy z tych głosów przychodził z kolei do słowa i każdy z kolei mówił prawdę. Jak tu wybrać? każdy z kolei zdawał się radzić mądrze i sprawiedliwie, i mówił: — Zrób to. — Czy to właśnie należało zrobić? Tak. Nie. Rozumowanie mówiło swoje, uczucie co innego; obie rady były przeciwne. Rozumowanie jest tylko rozumem, uczucie jest często sumieniem; pierwsze pochodzi od człowieka, drugie od kogoś wyższego.
Ztąd uczucie mniej jest jasne a potężniejsze.
Jakaż to jednak siła w surowości rozumu!
Gauvain wahał się.
Okrutna wątpliwość.
Dwie otchłanie otwierały się przed Gauvain’em. Zgubić margrabiego? ocalić go? Trzeba było rzucić się w jedną lub drugą.
Która z obu tych otchłani była obowiązkiem?
W rzeczy samej, o obowiązek tu chodziło.
Przed Cimourdain’em obowiązek stawał złowrogi, przed Gauvain’em straszny.
Prosty przed pierwszym; wieloraki, różny, zawiły przed drugim.
Wybiła północ, potem pierwsza zrana.
Gauvain zbliżył się nieznacznie do wyłomu, nie wiedząc o tem.
Pożar rzucał już tylko rozpierzchłą jasność i gasł.
Odblask jej padał po drugiej stronie wieży na płaskowzgórze, które chwilami stawało się widzialne, to znów, gdy dym zasłaniał ogień, nikło w pomroce. Jasność ta, wybuchająca dorywczo i nagle tłumiona ciemnością, czyniła przedmioty niekształtnymi i nadawała obozowym strażom potworną postać. Gauvain w zamyśleniu swem patrzył błędnie na to zacieranie dymu przez płomień i płomieni przez dym. Owo ukazywanie się i znikanie światła przed jego oczyma miało niejakie podobieństwo do ukazywania się i znikania prawdy w jego umyśle.
Nagle, między dwoma kłębami dymu, płomyk ulatujący z gasnącego żaru oświecił żywo wierzchołek płaskowzgórza, na którem wyskoczyła czerwona sylwetka wozu. Gauvain spojrzał na ten wóz; otaczali go jeźdźcy w żandarmskich kaszkietach. Zdawało mu się, że to był ten sam wóz, który przed kilku godzinami widział przez lunetę Guéchamp’a na widnokręgu, w chwili zachodu słońca. Na wozie byli luuzie, jakby zajęci jego wyładowywaniem. To, co składali z wozu, zdawało się ciężkie, i wydawało chwilami dźwięk żelaza; trudno byłoby powiedzieć, co to było. Dwaj z tych ludzi zeszli i złożyli na ziemi pakę, która, w nosząc z kształtu, zawierała jakiś przedmiot trójkątny. Zagasł płomyk, wszystko pogrążyło się w ciemności; Gauvain z nieruchomem wejrzeniem stał zamyślony nad tem, co było w ciemnościach.
Zapalono latarnie, chodzono tu i tam po płaskowzgórzu; ale poruszające się kształty były niewyraźne, a zresztą Gauvain, stojąc na dnie i po drugiej stronie wąwozu, mógł widzieć tylko to, co było na samym brzegu płaskowzgórza.
Słyszał głosy, lecz nie zdołał pochwycić wy razów. Tu i owdzie rozlegały się uderzenia o drzewo. Dolatywał go jakiś chrzęst metaliczny, podobny do szczęku ostrzonej kosy.
Wybiła godzina druga.
Gauvain zwolna, jak człowiek, któryby z chęcią robił dwa kroki naprzód, a trzy wstecz, zwrócił się ku wyłomowi. Za zbliżeniem się jego szyldwach, poznawszy w półcieniu płaszcz i obszyty galonem kaptur dowódcy, sprezentował broń. Gauvain wszedł do parterowej sali, zamienionej na odwach. U sklepienia wisiała lampa. Rzucała światło o tyle, że można było przejść salę, nie następując na żołnierzy należących do straży, leżących na podłodze, na słomie, i po większej części uśpionych.
Leżeli tam, gdzie przed kilkoma godzinami walczyli; rozrzucone pod nimi w kawałkach żelaza i ołowiu kule niewymiecione, przeszkadzały im trochę do snu; ale znużeni byli i odpoczywali. Straszne to było miejsce, ta sala; w niej to atakowano; ryczano tam, wyto, zgrzytano zębami, uderzano, zabijano, konano. Wielu z ich grona padło trupem na tych kamieniach, na których leżeli uśpieni; ta słoma, która służyła im za posłanie, poiła się krwią ich towarzyszów. Teraz wszystko skończone, krew płynąć przestała, otarto pałasze, umarli nie żyli, a oni spali spokojnie. Taką jest wojna. A potem, jutro, wszyscy tak samo będą spali.
Gdy Gauvain wszedł, kilku z tych ludzi uśpionych zbudziło się i powstało, między innymi oficer dowodzący strażą. Gauvain wskazał mu drzwi lochu:
— Otworzyć mi — rzekł.
Odsunięto rygle, drzwi się rozwarły.
Gauvain wszedł do lochu.
Drzwi zamknęły się za nim.
Na kamiennej podłodze lochu, obok kwadratowego otworu do podziemia, stała lampa.
Widać też było na podłodze dzbanek napełniony wodą, kawał chleba żołnierskiego i wiązkę słomy. Komnata wykuta była w skale i więzień, ktoremuby przyszło do głowy podpalić słomę, daremnieby tylko się trudził; żadnego niebezpieczeństwa pożaru dla więzienia, dla więźnia zupełna pewność uduszenia się.
W chwili, gdy drzwi obracały się na zawiasach, margrabia przechadzał się po komnacie; był to ów machinalny chód tam i napowrót, właściwy każdemu dzikiemu zwierzowi w klatce.
Na odgłos otwieranych, a potem zamykanych drzwi podniósł głowę i lampa, stojąca na ziemi pomiędzy Gauvain’em a margrabią, oświetliła jasno twarze obu tych ludzi.
Spojrzeli na siebie takim wzrokiem, że obaj od niego stanęli jak wryci.
Margrabia wybuchnął śmiechem i zawołał:
— Dzień dobry panu. Sporo lat nie miałem szczęścia waćpana spotkać. Raczyłeś mnie odwiedzić. Dziękuję. Rad będę trochę z panem pomówić. Zaczynałem się nudzić. Pańscy przyjaciele tracą czas, Stwierdzenia tożsamości, sądy wojenne, to długie ceregiele. Jabym się prędzej uwinął. Jestem tu u siebie. Chciej pan wejść. Cóż pan powiesz na to wszystko, co się dzieje? Oryginalne to, nieprawdaż? Był niegdyś król i królowa; królem był król, a królową Francya. Królowę zaślubiono z Robespierem; ten pan i ta pani mają córkę, którą nazwano Gilotyną i z którą, jak się zdaje, mam zabrać jutro znajomość. Będę tem zachwycony, jak i tem, że pana widzę. Czy po to przychodzisz? Czyś awansował? Czyś został katem? Jeżeli to proste odwiedziny z przyjaźni, jestem niemi prawdziwie wzruszony. Panie wicehrabio; może już nie wiesz, co to jest szlachcic. Oto go widzisz — mnie. Przypatrz mu się. To ciekawe. Wierzy on w Boga, wierzy w tradycyę, wierzy w rodzinę, wierzy w swych przodków, wierzy w przykład swego ojca, w wierność, w prawość, w obowiązki względem monarchy, w poszanowanie starych praw, w cnotę; i z przyjemnością kazałbym cię rozstrzelać. Bądź łaskaw, proszę cię, siadaj. Na bruku, co prawda, bo niema w salonie tym krzesła, ale kto żyje w błocie, ten może usiąść na ziemi. Nie mówię tego, żeby pana obrazić, bo to, co my nazywamy błotem, wy nazywacie narodem. Nie żądasz pan pewnie, bym krzyczał: Wolność, Równość, Braterstwo! Jest to stara komnata mego domu; niegdyś panowie wsadzali do niej chłopów, teraz chłopi wsadzają panów. Błazeństwa te nazywają się rewolucyą. Zdaje się, że za trzydzieści sześć godzin utną mi głowę. Nie widzę w tem nic niestosownego. Gdyby np. znano się na grzeczności, przysłanoby mi moją tabakierkę, leżącą tam na górze w zwierciadlanej sali, w której bawiłeś się dzieckiem i w której bujałem cię na kolanach. Powiem panu coś: nazywasz się Gauvain, i... rzecz dziwna, masz w żyłach krew szlachetną, dalibóg, tę samą krew, co i moja; i ta sama krew, która ze mnie robi człowieka honoru, z ciebie robi łajdaka. Zdarzają się takie osobliwości. Powiesz, że to nie twoja wina. Dalipan, bywa się zbrodniarzem mimowiednie. Zależy to od powietrza, którem oddychamy; od czasów, jak nasze, nie jest się odpowiedzialnym za swe postępki; rewolucya jest szelmą dla wszystkich, i wszyscy wasi wielcy zbrodniarze są wielkie niewiniątka. Co za głupcy, zacząwszy od ciebie! Niech mi cię wolno będzie podziwiać. Tak jest, podziwiam chłopca, pochodzącego, jak ty, ze znakomitej rodziny, zajmującego wysokie w kraju stanowisko, mającego wielką krew do przelania za wielkie sprawy, wicehrabiego tej wieży Gauvain, księcia Bretanii, mogącego być dukiem z prawa i parem Francyi z dziedzictwa, co jest mniej więcej już wszystkiem, czego na tym padole może pragnąć rozsądny człowiek — a który, będąc tem czem jest, bawi się w to, czem jesteś, tak dalece, że sprawia na swych nieprzyjaciołach wrażenie głupca. Ale, pokłoń się pan odemnie księdzu Cimourdainowi.
Margrabia mówił swobodnie, spokojnie, bez żadnego na cokolwiek nacisku, tonem przyjętym w dobranem towarzystwie, z jasnem i niezmąconem okiem, trzymając obie ręce w kieszeniach. Przerwał, odetchnął głęboko i rzekł:
— Nie taję panu, że robiłem wszystko, co mogłem, aby cię zabić. Tak jak mnie widzisz, trzy razy, sam, własną ręką, celowałem na ciebie armatę. Nie było to grzecznie, przyznaję; lecz ktoby sobie wyobrażał, że w wojnie nieprzyjaciel stara się nam podobać, tenby opierał się na fałszywej zasadzie. Bo prowadzimy wojnę, panie synowcze. Wszak prawda, że zabito króla? Piękny wiek.
Zatrzymał się znów, potem mówił:
— I pomyśleć, że nicby się z tego wszystkiego nie stało, gdyby powieszono Woltera, a Russa posiano na galery! Ach! mądrzy ludzie, jakaż to plaga! Proszę, cóż tedy pan zarzucasz tej monarchii? Prawda, wysiano księdza Pucelle do jego opactwa w Corbigny, dając mu do wyboru powóz i tyle czasu na podróż, ile mu się podoba; a tego waszego pana Titon, który, jeśli pan pozwolisz, był wielkim rozpustnikiem i chodził wprzód do dziewcząt zanim począł chodzić na cuda dyakona Paris’a, przeniesiono z Vincennes do zamku Ham w Pikardyi, będącego, zgadzam się na to, miejscem dosyć niemiłem. Oto zarzuty, przypominam je sobie; krzyczałem na to w swoim czasie; byłem tak głupim, jak pan.
Margrabia pomacał kieszeń, jakby szukając tabakierki, i mówił:
— Lecz nie tak złym. Gadano, aby gadać. Bywały także buntownicze roztrząsania i domagania się, a potem przyszli panowie filozofy; spalono ich pisma, zamiast spalić autorów; wmieszały się do tego dworskie koterye; przyszły wszystkie te ciemięgi: Turgot, Quesnay, Malerherbes, fizyokraci i t. d., i zaczęła się zwada. Wszystkiego przyczyną bazgracze i rymopisy. Encyklopedya! Diderot! d’Alembert! Ach! przeklęte urwisy! I zadawać się z nimi człowiekowi dobrze urodzonemu, jak ten król pruski! Co do mnie, byłbym wymiótł tych wszystkich gryzipiórków. I myśmy także miewali w swem ręku wymiar sprawiedliwości. Można widzieć na tym murze ślady kół do ćwiertowania. Nie było z nami żartów. Nie, nie, precz z gryzmołami; dopóki stanie Arouetów (Wolterów), dopóty będą Maraci. Dopóki będą bazgrać pismaki, dopóty łotry będą rozbijać; póki będzie atrament, dopóty będzie czarna podłość; dopóki ręka ludzka będzie trzymała gęsie pióro, dopóty z głupstw płociach, okrutne będą się rodzić głupstwa. Wszystko opierają na bredniach. Co nam pleciecie o jakichś tam waszych prawach. Prawa człowieka! Prawa ludu! Słowa puste, głupie, urojone, próżne, bez znaczenia. Kiedy ja powiem: Havoise, siostra Conana II-go, przyniosła w posagu hrabstwo Bretonii Hoëlowi, hrabiemu Nan’es i Comouailles, który pozostawił tron Alanowi Żelaznej Rękawicy, stryjowi Berty, która zaślubiła Alana Czarnego, pana na Roche-sur-Yon, i miała z nim syna Conana Małego, który był dziadem Guy’a, czyli Gauvain’a z Thours, naszego przodka, to mówię rzecz jasną, i to moje prawo! A wasi wisielcy, buntownicy, co nazywają swemi prawami? Zabić Boga i króla. Nie ohydneż to! Ach! bałwany! Żal mi cię, mój panie; ale należysz do szlachetnej krwi bretońskiej; Gauvain de Thours był twoim i moim dziadem; pradziadem też naszym był ów znakomity książę Montbazon, par Francyi, który miał mnóstwo orderów, dobywał przedmieścia Tours, był ranny w bitwie pod Arques i umarł w ośmdziesiątym szóstym roku życia wielkim łowczym Francyi, na zamku swym Couziéres w Turonii. Mógłbym ci powiedzieć jeszcze o księciu de Laudunois, synu pani de la Garnache; o Klaudyuszu Lotaryńskim, o księciu de Chevreuse i o Henryku de Lenoncourt i o Franciszku de Laval-Boisdauphin. Ale na co się to przyda? Pan ma zaszczyt być idyotą i chodzi mu o równość z moim parobkiem. Wiedz tedy, że byłem starcem, kiedyś był jeszcze dzieciakiem. Ucierałem ci nos, smarkaczu, i utrę ci go jeszcze. Rosnąc, zmalałeś. Odkąd przestaliśmy się widywać, każdy z nas poszedł w swą stronę; jam szedł po stronie uczciwości, ty po przeciwnej. Ach! nie wiem, jak się to wszystko skończy; lecz ci panowie, twoi przyjaciele, są to wspaniale łotry! Ach! tak, to piękne, przyznaję, pyszne postępy, zniesiono w wojsku trzydniową karę wodną na żołnierzy pijaków; ustanowiono maximum, konwencyę, biskupa Gobel[141], pana Chaumette[142] i pana Hébert’a, i burzą hurtem wszystko dawne, od Bastylii do kalendarza. Świętych zastępują jarzynami. Dobrze, panowie obywatele! rządźcie, panujcie, dogadzajcie sobie, hulajcie, nie wstydźcie się. Mimo to wszystko, religia będzie religią, monarchia będzie wypełniała piętnaście wieków naszej historyi; stare możnowładztwo francuskie, z uciętą nawet głową, będzie wyższe od was. Na to, co robicie z historycznemi prawami rodów królewskich, tylko wzruszamy ramionami. Chilperic, w gruncie rzeczy, był tylko mnichem, którego zw ano Danielem; Chilperic’a wymyślił Ranifroy, aby go postawić przeciw Karolowi Martelowi; wiemy o tem tak dobrze, jak i wy. Nie o to rzecz idzie. Rzecz w tem, aby być wielkiem królestwem, być starą Francyą, być państwem wspaniale urządzonem, w którem szanują najprzód świętą osobę monarchy, samowładnego pana kraju, potem książąt, potem dostojników koronnych, potem oficerów armii i marynarki, potem urzędników dyrekcyi i nadintendentury finansów. Dalej idzie wyższe i niższe sądownictwo, a za niem zarząd akcyzy, poborcy podatków i urządzenie trzech stanów w państwie. Piękne to i szlachetne, a wyście to zniszczyli. Zniszczyliście także urządzenia prowincyonalne, bo takie, jak wy, biedne nieuki, ani się domyślali nawet, czem były prowincye. Geniusz Francyi składa się z geniuszu całego kontynentu i każda jej prowincya przedstawiała jedną z cnót Europy; szczerość Niemiec była w Pikardyi, szlachetność Szwecyi w Szampanii, przemysł Holandyi w Burgundyi, ruchliwość Polski w Langwedoku, powaga Hiszpanii w Gaskonii, mądrość Wioch w Prowancyi, przebiegłość Grecyi w Normandyi, wierność Szwajcaryi w Delfinacie. Aniście o tem wiedzieli; potłukliście, połamali, podruzgotali, zburzyli, postąpiliście jak głupie bydlęta. Ach! nie chcecie szlachty! Więc nie będziecie jej mieli! Wdziejcie po niej żałobę. Nie będziecie mieć rycerzów, nie będziecie mieć bohaterów. Żegnaj dawna wielkości. Znajdźcie mi dziś Assasa[143]. Drżycie wszyscy o swoją skórę. Nie będziecie już mieć walecznych z pod Fontenoy, którzy kłaniali się wprzód nim zaczęli zabijać; nie będziecie mieć wojowników w jedwabnych pończochach, jak przy oblężeniu Léridy; nie będziecie już mieli tych sławnych dni bitew, w których kity z piór mknęły jak meteory; jesteście narodem umarłym; gwałt najazdu was zgniecie. Jeżeli wróci Alaryk II-gi, nie stanie już przeciw memu Klodoweusz; jeśli wróci Abderam, nie zastanie już przeciw sobie Karola Martela; jeżeli wrócą Saksony, nie zastaną już przeciw sobie Pepina. Nie będziecie już mieli takich walk sławnych, jak pod Agnadel, Rocroy, Lens, Steffarde, Nerwinden, Steinkerk, Marsala, Raucoux, Lawfeld, Mahoń; nie będziecie już mieć Louvines z Filipem Augustem, biorącym do niewoli jedną ręką Renaud’a, hrabiego Bulonii, a drugą Ferranda, hrabiego Flandryi. Będziecie mieli Azincourt, lecz nie będziecie mieć pana de Bacquille, wielkiego chorążego królewskiego, który zginął owinięty w swoją chorągiew. Dalej! idźcie, róbcie swoje! Bądźcie nowymi ludźmi. Nikczemnijcie.
Margrabia zamilkł na chwilę, potem rzekł:
— Ale zostawcie nam naszą wielkość. Zabijajcie szlachtę, zabijajcie księży. Wywracajcie, niszczcie, mordujcie, tratujcie wszystko nogami; rzućcie stare zasady pod stopy swoje: tron, ołtarz, Boga samego! Wasza to rzecz. Jesteście zdrajcy i podli, niezdolni do poświęcenia i ofiary. Powiedziałem swoje. Teraz każ mnie gilotynować, panie wicehrabio. Mam zaszczyt być najniższym twym sługą.
I dodał:
— Ach! wypowiedziałem ci całą prawdę! Cóż to-mi szkodzi? Jam już umarły.
— Jesteś wolny — rzekł Gauvain.
Zbliżył się do margrabiego, rozpiął swój płaszcz dowódcy, zarzucił mu go na ramiona, a na oczy kaptur zasunął. Obaj byli jednego wzrostu.
— Co to znaczy? — zapytał margrabia.
Gauvain zawołał głośno:
— Otwórz mi, poruczniku.
Drzwi się roztwarły.
Gauvain zawołał:
— A zamknij dobrze za mną.
I popchnął ku wyjściu zdumiałego Lantenac’a.
Zamieniona w odwach dolna sala oświetlona była, jak sobie czytelnik przypomina, krytą latarnią, przy której wszystko wydawało się jakby w zamgleniu; rzucała więcej cieniu niż światła. Ci z żołnierzy, którzy nie spali, widzieli przy tem przyćmionem świetle przechodzącego pośród nich i zmierzającego ku wyjściu człowieka wysokiego wzrostu, w płaszczu i kapturze okrytym galonem naczelnego dowódcy; oddali mu ukłon wojskowy, a on przeszedł.
Margrabia zwolna przeszedł odwach, przeszedł wyłom, potrąciwszy nieraz głową o mur, i wyszedł.
Szyldwach, sądząc, że widzi Gauvain’a, sprezentował broń.
Dostawszy się za wyłom, mając pod stopami polną trawę, o dwieście kroków las, a przed sobą przestrzeń, noc, wolność, życie, zatrzymał się i stał przez chwilę nieruchomy, jak człowiek, który dozwolił z sobą coś zrobić, uległ podejściu, i który skorzystawszy z otwartych drzwi, pyta się, czy źle, czy dobrze postąpił, waha się, czy iść dalej, i namyśla się po raz ostatni. Po kilku sekundach rozważnego zadumania wzniósł prawą rękę, trzasnął dwoma palcami i rzekł:
— Doprawdy!
I poszedł.
Zamknęły się drzwi lochu; został w nim Gauvain.
Owego czasu wszystko prawie było dowolne w sądach wojennych. Dumas w Zgromadzeniu prawodawczem nakreślił był szkic prawodawstwa wojskowego, który później opracował i przerobił Talot w radzie Pięciuset; ale stanowczy kodeks sądów wojennych ułożony został dopiero za cesarstwa. Od czasów to cesarstwa, mówiąc mimochodem, datuje się obowiązek włożony na trybunały wojenne, aby nie inaczej zbierano głosy sędziów, jak poczynając od niższego stopnia. Za rewolucyi prawo to nie istniało.
W r. 1793 prezes trybunału wojennego sam jeden prawie stanowił cały trybunał; on wybierał członków sądu, on klasyfikował porządek stopni wojskowych, on wreszcie urządzał sposób głosowania; słowem, był współcześnie wszechwładnym panem i sędzią.
Cimourdain postanowił, że obrady sądu wojennego odbędą się w tej samej sali na dole, gdzie rojaliści wznieśli byli barykady, a gdzie teraz straż przebywała. Chodziło mu o skrócenie wszystkiego, o skrócenie drogi z więzienia do trybunału i z trybunału do rusztowania.
W południe, zgodnie z jego rozkazami, miało się rozpocząć posiedzenie sądu z następującemi przyborami: trzy wyplatane krzesełka, stół jodłowy, dwie zapalone świeczki i stołek przed stołem.
Krzesełka były dla sędziów, a stołek dla oskarżonego. Przy dwóch końcach stołu byty jeszcze dwa stołki: jeden dla komisarza-audytora, którym był prosty kapral.
Na stole leżały: laska czerwonego laku, pieczęć miedziana rzeczypospolitej, kałamarz i piaseczniczka, pióra, biały papier do pisania i dwa rozłożone afisze drukowane, z których jeden zawierał wyjęcie z pod prawa, a drugi dekret Konwencyi.
Krzesło środkowe opierało się o zwój chorągwi trójkolorowych; w owych czasach surowej prostoty nie przebierano w ozdobach sali i niewiele czasu wymagało przemienienie kordegardy w salę posiedzeń sądu.
Krzesło pośrodku, przeznaczone dla prezesa, stało naprzeciw drzwi więzienia.
Publiczność stanowili żołnierze.
Dwóch żandarmów strzegło stoika, na którym miał zasiąść oskarżony.
Cimourdain siadł na krześle środkowem, mając po prawej stronie kapitana Guéchamp, pierwszego sędziego, a po lewej sierżanta Radoub, drugiego sędziego.
Prezes miał na głowie kapelusz z trójkojorowym pióropuszem, przy boku pałasz, a za pasem dwa pistolety. Szeroka czerwona blizna powiększała dzikość jego twarzy.
Radoub pozwolił się nareszcie obandażować. Dokoła głowy miał chustkę, na której zwolna rozszerzała się krwawa plama.
Wybiła dwunasta, a jeszcze nie rozpoczęło się posiedzenie sądu; kuryer, którego koń rżał na dziedzińcu, stał przy stole trybunału. Cimourdain pisał. A pisał to:
„Obywatele, członkowie Komitetu ocalenia publicznego.
Lantenac wzięty do niewoli. Jutro będzie zgilotynowany.“
Położył papier, podpisał, złożył papier, zapieczętował depeszę i oddał ją kuryerowi, który natychmiast odjechał.
To uczyniwszy, Cimourdain rzekł donośnym głosem:
— Otwórzcie więzienie.
Żandarmi odsunęli rygle, otworzyli więzienie i weszli tam.
Cimourdain podniósł głowę, założył ręce na piersi, spojrzał na drzwi i zawołał:
— Przyprowadźcie więźnia.
Pod kolistą futryną drzwi otwartych ukazał się człowiek pośród dwóch żandarmów.
Był to Gauvain.
Cimourdain zadrżał.
— Gauvain! — krzyknął.
I dodał:
— Żądam, żeby przyprowadzono więźnia.
— Ja jestem więźniem — rzekł Gauvain.
— Ty?
— Ja.
— A Lantenac?
— Wolny!
— Wolny?
— Tak.
— Uciekł?
— Uciekł.
Cimourdain wyjąkał drżącym głosem:
— A... prawda! Ten zamek jest jego własnością; wszystkie wyjścia są mu znane, więzienie zapewne ma jakie tajne wyjście; powinienem był o tem pomyśleć, widać znalazł sposób ucieczki i nie potrzebował niczyjej pomocy.
— Owszem, pomożono mu — rzekł Gauvain.
— Do ucieczki? — Tak, do ucieczki.
— Kto mu pomógł?
— Ja.
— Ty!
— Ja.
— Chyba ci się śni!
— Wszedłem do więzienia i byłem sam z jeńcem. Zdjąłem z siebie płaszcz, włożyłem mu go na ramiona, zasłoniłem twarz jego kapturem i wyszedł zamiast mnie, a ja zostałem na jego miejscu. I otóż staję jako więzień.
— Chybaś tego nie zrobił!
— Zrobiłem.
— Niepodobna!
— Szczera prawda.
— Przyprowadźcie mi Lantenac’a!
— Już go tu niema. Żołnierze widząc, że jest w płaszczu dowódcy, wzięli go za mnie i wypuścili. Była jeszcze noc ciemna.
— Oszalałeś, widzę.
— Powiadam jak było.
Nastało milczenie. Cimourdain wyjąkał:
— Więc zasłużyłeś...
— Na śmierć — dodał Gauvain.
Cimourdain był blady, jak głowa ścięta. I siedział nieruchomy, jak człowiek, w którego piorun uderzył. Zdawało się, że przestał oddychać. Grube jak perły krople potu wystąpiły na jego czoło.
A jednak zdobył się na głos silny i rzekł:
— Żandarmi, posadźcie oskarżonego.
Gauvain siadł na stołku.
— Żandarmi, dobądźcie pałaszy.
Formuła ta była w użyciu, gdy nad oskarżonym ciężyła kara śmierci.
Żandarmi dobyli pałasze.
Glos Cimourdaina odzyskał dźwięk dawny.
— Oskarżony — rzekł — proszę wstać.
Nie mówił już „ty“ do Gauvain’a.
Gauvain wstał.
— Jak się nazywacie? — spytał Cimourdain.
Gauvain odpowiedział:
— Gauvain.
— Kto jesteście?
— Jestem naczelnym dowódcą kolumny ekspedycyjnej Wybrzeży Północnych.
— Czy jesteście krewnym lub powinowatym zbiegłego człowieka?
— Jestem jego wnukiem stryjecznym.
— Czy wiadomy wam dekret Konwencyi?
— Widzę jego afisz na tym stole.
— Co pan powiesz o tym dekrecie?
— Że sam jestem na nim podpisany, że rozkazałem go wykonać i że to ja kazałem wydrukować ten afisz, u spodu którego jest moje nazwisko.
— Wybierzcie sobie obrońcę.
— Będę się sam bronił.
— Daję wam głos.
Cimourdain odzyskał dawną obojętność. Tylko, że ta obojętność podobniejszą była do spokoju martwej skały niż do spokojności człowieka.
Gauvain milczał przez chwilę, jakby zbierał myśli.
Cimourdain znów się odezwał:
— Co powiecie na swoją obronę?
Gauvain zwolna podniósł głowę, nie spojrzał na nikogo i odpowiedział:
— To powiem: jedna rzecz przeszkodziła mi widzieć drugą, jeden czyn dobry, widziany zblizka, zasłonił mi sto czynów zbrodniczych; z jednej strony starzec, z drugiej dzieci — wszystko to stanęło między mną i moją powinnością. I zapomniałem o wioskach spalonych, o spustoszonych polach, o jeńcach wymordowanych, o pobitych rannych, i o kobietach rozstrzelanych; zapomniałem o Francyi wydanej Anglikom i wypuściłem na wolność zabójcę ojczyzny. Jestem winowajcą. Tak mówiąc, zdaję się mówić przeciw sobie; ale tak nie jest. Mówię w swojej obronie. Gdy winowajca uznaje swoją winę, już tem samem ocala jedyną rzecz wartą ocalenia — swój honor.
— I nic więcej nie masz pan do powiedzenia na swoją obronę? — spytał Cimourdain.
— Dodam to, że jako wódz, powinienem był dać z siebie przykład i że wy z kolei, jako sędziowie, powinniście także dać przykład.
— Jakiego przykładu pan żądasz?
— Mojej śmierci.
— I sądzisz pan, że ona jest zasłużoną?
— I konieczną.
— Proszę usiąść.
Furyer, komisarz audytor, wstał i odczytał najprzód rozporządzenie, wyjmujące z pod prawa byłego margrabię Lantenac’a; powtóre dekret Konwencyi, skazujący na karę śmierci każdego, ktoby dopomógł ujętemu powstańcowi do ucieczki; w końcu przeczytał kilka wierszy wydrukowanych u spodu afisza, a zakazujących „pod karą śmierci dawania jakiejkolwiek pomocy“ wyżej wspomnionemu powstańcowi, a podpisanych: dowódca naczelny kolumny ekspedycyjnej, Gauvain.
To odczytawszy, komisarz audytor usiadł.
Cimourdain założył ręce na piersi i mówił:
— Oskarżony, proszę słuchać z uwagą. Publiczności, proszę słuchać, patrzeć i milczeć. Jesteście w obliczu prawa. Przystąpi się teraz do głosowania. Wyrok wydany będzie prostą większością głosów. Każdy sędzia z kolei wypowie, swoje zdanie, głośno, wobec oskarżonego, bo sprawiedliwość niema nic do zatajenia.
Cimourdain dodał:
— Pierwszy sędzia ma głos. Mów, kapitanie Guéchamp.
Kapitan Guéchamp zdawał się nie widzieć ani Cimourdain’a, ani Gauvain’a. Spuszczone powieki zasłaniały jego oczy nieruchome, utkwione w afisz dekretu i patrzące na niego, jak się patrzy w przepaść. I mówił:
— Prawo jest formalne. Sędzia jest więcej i mniej niż człowiekiem, bo niema serca; jest więcej niż człowiekiem, gdyż ma miecz sprawiedliwości, w roku 414 od założenia Rzymu. Manlius Torquatus skażaj na śmierć swego syna za występek zwyciężenia nieprzyjaciół bez jego rozkazu. Pogwałcona karność wymagała przykładnej kary. Tu pogwałcone zostało prawo, a prawo jest jeszcze wyższem od karności. W przystępie politowania narażono ojczyznę na niebezpieczeństwo. Litość może przybrać rozmiary występku. Komendant Gauvain wypuścił powstańca Lantenaca z więzienia. Gauvain jest winny. Głosuję za karą śmierci.
— Piszcie, pisarzu — rzekł Cimourdain.
Pisarz napisał „Kapitan Guéchamp: śmierć.“
Gauvain podniósł głos.
— Guéchamp — rzekł — dobrześ głosował i dzięki ci za to składam.
Cimourdain znów się odezwał:
— Głos ma drugi sędzia. Mów, sierżancie Radoub.
Radoub wstał, obrócił się do Gouvain’a i po wojskowemu salutował oskarżonego. Potem zawołał:
— Jeśli to tak, więc zgilotynujcie mnie, bo daję wam najświętsze słowo honoru uczciwego człowieka, że chciałbym zrobić najprzód to, co zrobił stary, a potem to, co zrobił mój dowódca. Gdym zobaczył, jak ów ośmdziesięcioletni starzec rzucił się w ogień i wyniósł z niego troje robaczków, powiedziałem zaraz: Dzielny z ciebie zuch, mój poczciwcze. a gdym się dowiedział, że to mój dowódca ocalił głowę tego starca od waszej głupiej gilotyny, do stu fur kartaczy! rzekłem: Obywatelu dowódco, powinienbyś być moim generałem; jesteś człowiekiem co się zowie i ja, do stu piorunów! dałbym ci krzyż świętego Ludwika, jeśliby jeszcze były u nas krzyże, święci i Ludwiki! Co u licha, czy to się kierujemy teraz na niedołęgów, czy co? Jeżeli dla takiego głupstwa wygrało się bitwy pod Jemappes, pod Valmy, pod Fleurus, pod Wettignies, toż mi powiedzcie, niech wiem, co się święci. A to śliczne! Komendant Gauvain od czterech miesięcy tłucze tych gamoniów rojalistów, rąbiąc pałaszem, ocala rzeczpospolitę, odnosi pod Dol zwycięztwo, które wymagało nielada rozumu, a wy, mając takiego człowieka, chcecie się go pozbyć! I zamiast zrobić go swoim generałem, chcecie mu głowę uciąć! A to, dalibóg, bierze ochota rzucić się z nowego mostu na łeb w Sekwanę. A i tobie nawet, obywatelu Gauvain, mój dowódco, gdybyś zamiast być moim generałem, był moim kapralem, powiedziałbym w oczy, żeś przed chwilą strzelił kapitalne głupstwo. Stary dobrze zrobił, ocalając dzieci, ty, mój dowódco, dobrześ zrobił, ocalając starego, a jeżeli gilotynują się ludzie za spełnienie dobrych uczynków, to już, do wszystkich dyabłów! nie wiem, o co chodzi. Niema się co już zatrzymywać: zabijajcież wszystkich najlepszych ludzi. Nie; chyba to wszystko żart, nieprawdaż? Nie wierzę własnym uszom. Chyba we śnie to słyszę. Szczypię się, żeby poznać, że nie śpię. Nie rozumiem tego. Więc według was, należało, żeby stary pozwolił na spalenie żywcem dzieci, należało, żeby mój komendant pozwolił na ucięcie głowy staremu? Nie; to już lepiej zgilotynujcie mnie. Wolę to sto razy. Samo przypuszczenie, że dzieci mogły zginąć w płomieniach, byłoby zniesławieniem batalionu Czerwonej Czapki. Czyliż tego chciano? Kiedy tak, to już pożerajmy się wszyscy wzajem. Boć nakoniec znam się na polityce niegorzej od was, byłem członkiem klubu sekcyi Pik. Do stu piorunów! przemieniamy się w bydlęta, mówiąc bez ogródki! Streszczam mój sposób widzenia rzeczy. Nie lubię położenia, w którem człek gł