Rozbitki (Verne, 1911)/Część druga/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Michel Verne
Tytuł Rozbitki
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stefan Gębarski
Ilustrator George Roux
Tytuł orygin. Les naufragés du Jonathan
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.   W grocie.

Oprócz Halga Kaw-dier polubił serdecznie Pawełka i Piotrusia, ośmioletnich chłopców, zupełnych sierotek, którymi po rozbiciu się «Jonatana» zaopiekował się i polecił ich dobroci serca żony pana Rodesa.
Chłopcy, którzy stracili rodziców tak wcześnie, poprostu ubóstwiali swego szlachetnego opiekuna.
Najulubieńszą dla nich rozrywką, po zajęciach w szkole, były wycieczki nad morze. Towarzyszył im wtedy nieodstępnie olbrzymi Zol, wierny pies Kaw-diera, przepadający za zabawami z obu chłopcami.
Zol zdawał się być najszczęśliwszym, gdy ze swymi małymi przyjaciółmi mógł się wyrwać w góry lub na wybrzeże.
Pewnego przedwieczora Piotruś i Pawełek wybiegli jak zwykle za miasto. Zol biegł za nimi, radośnie skomląc, chłopcy zaś wołali:
— Zol, dobry piesek!... Szukaj, szukaj!
Zwierzę nie posiadało się z radości i co chwila ogromny swój łeb z radością zwracało w stronę chłopców.
Ci zaś biegli u stóp skalistych wzgórzy, wśród których, tuż nad brzegiem morza czerniły się wejścia do grot, gdzie niedawno jeszcze złożona była i przechowywana broń z «Jonatana» i pewna część ekwipażu.
Groty te stanowiły dla Pawełka i Piotrusia pełne tajemnic podziemia, które z pewną obawą, ale i z ciekawością zwiedzali. W nich też rozniecali sobie ogień i piekli kartofle bawiąc się w kucharzy, restauratorów i gości.
Zol zwykle biegł pierwszy do wnętrza groty i węsząc na wszystkie strony, zaglądał do wszystkich jej zakątków.
Tym razem jednak pies stanął nagle jak wryty, najeżył szerść i do groty się nie kwapił, warcząc groźnie.
— Ktoś tam jest — rzekł szeptem Pawełek.
— Może słoń — odrzekł Piotruś, któremu w dziecinnej jego wyobraźni roiło się, że koniecznie na wyspie muszą być dzikie słonie, tylko się przed ludźmi ukrywają.
— Może zbójcy? — rzekł Pawełek.
— Uciekajmy! — radził Piotruś, obejmując rękami za szyję wciąż warczącego Zola.
Chłopcy przez chwilę stali w milczeniu, nie wiedząc, co z sobą robić. Wnet atoli odważniejszy od Piotrusia Pawełek rzekł:
— Ty trzymaj Zola, a ja podejdę pocichu i przekonam się, kto tam w grocie siedzi...
I dzielny chłopczyk żwawo poskoczył i wkrótce zniknął w głębi groty.
Olbrzymia grota, podzielona na kilka pięter, dobrze była znana obu chłopcom. Pawełek nieraz po kilka godzin przebywał w niej z Piotrusiem, poszukując urojonych słoni, lwów i tygrysów.
Teraz najwyraźniej słyszał, jak w dolnej pieczarze rozmawiało kilku ludzi.
Kto oni?... Czego tu chcieli?...
Pawełek z przerażeniem pomyślał, że może to istotnie są zbójcy.
— Towarzysze! — mówił ktoś w pieczarze — godzina czynu wybiła!...
Był to głos Doricka Lewisa.
— Zamach nasz nie udał się!... Kaw-dier żyje!... gmach ratusza stoi nienaruszony... Trzeba działać w inny, bardziej stanowczy sposób...
— W jaki? Mów!
— Mamy proch w tej grocie ukryty... Dwie bomby mam już z niego przygotowane...
— Tak — mruknął Fred Moor, — bomby są, ale kto je w Kaw-diera rzuci?...
— Ja! — odrzekł z zawziętością Dorick.
— Kiedy?
— Dziś w nocy, gdy będzie obchodził straże, głowa jego spadnie do moich nóg.
Nastała cisza. Rozmowę dalszą prowadzono już szeptem.
Pawełek zdrętwiał z przerażenia, serce jego ścisnął ból i gniew.
— Jakto, więc jego ukochany opiekun ma zginąć tego wieczoru?... Mają go zabić złoczyńcy?...
Chłopiec uczuł gwałtowne pragnienie ratowania Kaw-diera, uprzedzenia go o grożącem mu niebezpieczeństwie.
— Zol — zawołał na psa, — biegnij do pana, sprowadź tu ludzi!
Zmyślne zwierzę, jakby go zrozumiało, pędem pobiegło w kierunku domu, sam zaś Pawełek chciał za nim szybko opuścić grotę. W tej chwili atoli zawadził nogą o kamień, który z hałasem potoczył się do dolnej groty. Chłopiec potknął się i upadł na ziemię.
Dał się słyszeć wtedy głos Freda Moora:
— Niebezpieczeństwo!.... Ktoś tu jest, jesteśmy zdradzeni!...
I nim chłopiec zdążył się podnieść, już Moor pochwycił go w swe ręce.
— Co tu robisz? — zapytał groźnie.
— Bawię się — odrzekł Pawełek.
— Kłamiesz! — krzyknął zbrodniarz. — Powiedz prawdę!
Mówiąc to, uderzył chłopca z całej siły. Lecz Pawełek zaciął się i pomimo razów spadających na niego, nic nie odpowiedział.
Moor pochwycił go i przyprowadził przed Doricka i jego towarzyszy.
— Co z nim zrobić? — zapytał. — Najlepiej byłoby o tak!...
Nie dokończył, tylko ręką ścisnął za gardło chłopczynę.
— Nie!... nie trzeba!... Nie duś go!... — rzekł Dorick. — On o niczem nie wie... Rozmowy naszej nie słyszał...
— A jeśli słyszał?
— W takim razie, dla bezpieczeństwa naszego i spokoju, zwiąż go i zaknebluj mu usta... Do jutra może tak przeleżeć w tej grocie... A jeśli nikt mu nie da pomocy, to mniejsza o niego...
Moor uczynił zaraz, co Dorick kazał, i w chwilę później Pawełek leżał już na skalistem dnie groty z rękami związanemi i ustami zakneblowanemi.
Złoczyńcy natychmiast potem rozpoczęli swą niecną robotę, umawiając się, co który z nich ma robić, gdy napadną Kaw-diera.
Piotruś, zdziwiony długą nieobecnością Pawełka, nie wiedział, co to znaczy, że towarzysz jego tak długo nie wraca.
Ale myśląc, że Pawełek chce mu jakąś niespodziankę zrobić, stał jeszcze i czekał.
Po chwili, w obawie, że Pawełka coś złego spotkało w grocie, szybko tam podążył.
Przezorny chłopiec ostrożnie przesunął się między skalistemi ścianami parowu, który prowadził do groty. Znany mu był ten ukryty parów dobrze, często bowiem przechodził nim z Pawełkiem dążąc do grot podług niego, zaczarowanych.
Zaniepokojony o los towarzysza, przebiegł szybko wnętrze pierwszej groty i zatrzymał się przed niewielkim otworem, przez który było widać drugą podziemną komorę; w niej właśnie złoczyńcy odbywali swoją tajemną naradę.
Piotruś spojrzał w głąb tej groty i zadrżał. Mimowolny cichy okrzyk przerażenia wyrwał się z ust jego.
Przy jaskrawem świetle płonącej pochodni kilka postaci zajętych było jakąś czynnością, która całkowicie pochłaniała ich uwagę. Chłopiec spostrzegł, że kolejno brali z beczki proch i sypali go w blaszane pudełka.
— Jedna!... dwie!... trzy! — dał się słyszeć głos Doricka — to jeszcze mało!... Musimy mieć bomb zapas znaczny... Niech ginie Kaw-dier!... ten tyran... Wkrótce się go pozbędziemy, gdy go ta wielka bomba rozszarpie.
Piotruś przeraził się. Musi zaraz rozmówić się z Pawełkiem, ale gdzie on jest? Naraz usłyszał kogoś mówiącego:
— Ale czy związałeś dobrze tego smarkacza, bo jeżeli słyszał cokolwiek, to ucieknie i da znać.
— Nie obawiajcie się — rzekł Moor, — leży tam w trzeciej grocie, a stamtąd niema wyjścia.
Piotruś zastanowił się. Więc złoczyńcy chwycili jego towarzysza i gotowi go zabić. On musi zaraz dostać się do Pawełka i uratować go. Ucieszyła go wiadomość, że leży w trzeciej grocie, tam jest wejście i wyjście, ale tylko im znane; nieraz tamtędy przechodzili, bawiąc się w chowanego. Wybiegł jak można najciszej, okrążył pagórek i w kilkanaście minut potem wślizgnął się przez wązki otwór między zaroślami w szczelinę skały. Po chwili był już w niewielkiej grocie. Posuwał się w niej, macając rękami i nogami ostrożnie. Leżący Pawełek widział go wchodzącego i szepnął:
— Piotruś, ja tu jestem. Masz nóż?
— Mam, zaraz cię uwolnię.
Schyliwszy się, porozcinał sznury krępujące Pawełka.
Chłopiec powstał i obadwaj pocichu dążyli do ukrytego wyjścia. I byłaby się ucieczka udała, gdyby na nieszczęście w tej chwili Moor nie wszedł do groty, aby jeszcze raz spojrzeć, czy chłopiec nie rozwiązał sznurów. Jakże się ździwił, gdy rzuciwszy okiem, ujrzał niepewne światło przenikające przez szczelinę i Pawełka wolnego, dążącego ku temu światłu.
— Więc tam jednak jest wyjście! — zawołał.
Wściekły z gniewu, zaklął okropnie, rzucił się za chłopcem i zaczął wciskać się za nim w szczelinę, chcąc go pochwycić. Wśród zupełnej ciemności, gdyż uciekający chłopcy zasłonili światło z zewnątrz, — macając rękami naokoło siebie i uderzając coraz głową o sklepienie skały, Fred kierował się tylko odgłosem kamyków, które się zsuwały z pod nóg uciekających.. Nie wiedział wcale, że ich ma przed sobą dwóch, a chłopcy zachowywali się cichutko. Wysilali się tylko, aby jaknajprędzej wydostać się ze szczeliny na zewnątrz pagórka. Wyjście to prowadziło pod wystającą skałę, ale tak zwieszającą się nad otworem, szczeliny i tak popękaną, że za najmniejszem uderzeniem mogła spaść i zatamować wejście.
Szczelina ku wyjściu była coraz węższą i niższą, i dzieciaki mogli przez nie prześlizgnąć się, lecz Moor musiał zginać się i przeciskać w pozycji prawie leżącej.
Już Piotruś przepełznął szczęśliwie, gdy Pawełek czołgał się za nim na rękach i nogach. Naraz ten ostatni poczuł, że go coś schwyciło za piętę i przytrzymało. Jednocześnie usłyszał grzmiący głos:
— Mam cię, mały bandyto, teraz mi nie ujdziesz!
Fred Moor był wściekły, na nic nie zważał, byle tylko pochwycić zbiega. Uderzył już głową o skałę, aż krew z czoła pociekła, ale czołgał się szybko, wyciągając instynktowo ręce przed siebie. Wtedy właśnie chwycił nogę chłopca.
Pawełek krzyknął. Przez myśl mu przeszło niebezpieczeństwo nie jego, ale uciekającego przed nim Piotrusia. Wiedział, że sam jest zgubiony, ale szło mu o to, aby tamten mógł ujść. Trzymany przez Freda i ciągniony w tył, wyrywając się mu, chwycił się z ogromnym wysiłkiem obiema rękami wystającej bryły skalnej. Nagle ta się zachwiała i runęła z łoskotem, zamykając wyjście ze szczeliny.
Na ten hałas Piotruś, który był już zewnątrz, zatrzymał się. Zbliżył się ku wyjściu i zaczął wołać Pawełka, najpierw cicho, potem coraz głośniej. Nie otrzymał żadnej odpowiedzi, cisza była zupełna. Zaczął macać rękami i spostrzegł zawaloną skałę. Domyślił się, że spadła na Pawełka.
Przerażony, w pierwszej chwili nie ruszył się z miejsca, lecz zaraz puścił się szybko z pagórka na dół, biegnąc co sił po pomoc.
Wpadł na idącego właśnie w tamtą stronę z Hartlepoolem Kaw-diera. Szli za psem, którego zachowaniem się byli zaniepokojeni. Zobaczywszy Kaw-diera Pawełek chwycił go za rękę i upadł przed nim wymawiając w najwyższem przerażeniu tylko pojedyńcze niezrozumiałe wyrazy: Panie! Zbójcy... Pawełek... w grocie... Sirdey... bomba... zabity... ratunku... Pawełek...
Kaw-dier podniósł go i chwiejącego się przytrzymał, dopytując się, co się stało. Lecz dzieciak tak był przerażony, że nic prócz nowych wyrazów bez związku nie można było z niego wydobyć. Jakby stracił rozum.
Mocno zaniepokojony zwrócił się Kaw-dier do p. Hartlepoola, mówiąc:
— Tam istotnie musiało się stać coś nadzwyczajnego... Weź pan kilku ludzi i podążaj za mną do groty. Ja idę przodem... Ale niech wezmą z sobą pochodnie.
Zwracając się zaś do zrozpaczonego chłopca, rzekł uspokajająco:
— Ucisz się, mały, i opowiedz, co się stało. Zaraz pójdziemy do Pawełka. Prowadź nas tam!
— Ach Pawełek... — powtarzał ciągle chłopiec nieprzytomny — zabity — Moor Sirdey — zbójcy...
Kaw-dier wziął chłopca za rękę:
— Chodźmy prędko — rzekł ciągnąc chwiejącego się chłopca.
Skierowali się ku pagórkom. W dwie minuty po nich, Hartlepool na czele pięciu ludzi zbrojnych również wyruszył.
Na nieszczęście, wśród nadciągających ciemności nocnych, zbrojny orszak nie widział śpieszącego Kaw-diera. Ponieważ powiedział: «Do groty», Hartlepool szedł ku tej grocie, którą znał i gdzie niegdyś ukrył strzelby, gdy Kawdier, prowadzony przez Piotrusia, kierował się ku stronie jaskini, gdzie Dorick wraz z towarzyszami swemi urządził sobie zbrodniczą kwaterę.
Usłyszawszy wykrzyk Moora, gdy ten schwycił Pawełka, Dorick w pierwszej chwili ruszył na pomoc, ale pomyślawszy, że Moor da sobie sam radę z dzieciakiem, gdy się stamtąd nic nie odzywało, wrócił do swej niecnej roboty.
Jednak Moor nie wracał. Zdziwieni długą nieobecnością towarzysza i zaniepokojeni, zajrzeli do drugiej groty. Naprzód szedł Moor młodszy, za nim Dorick, potem Kenedy, a na końcu Sirdey. Lecz ten się cofnął, ostrożnie wyszedł z podziemia i śpiesznie się oddalił. Zniknięcie Freda Moora nie wróżyło mu nic dobrego, dlatego uważał za stosowne chwilowo wycofać się z afery, mogącej pociągnąć za sobą przykre następstwa. Wolał czekać w ukryciu na to, coby się stać mogło i wówczas korzystać z okoliczności.
Idąc dalej Dorick i jego towarzysze, weszli do galerji, którą Fred Moor udał się do Pawełka. Grota ta nie miała wyjścia, gdzie zatem podział się Moor? Po kilkunastu krokach, przy świetle pochodni zobaczyli kupę gruzów i spiętrzonych kamieni, tak że trzeba było zatrzymać się. Stanęli niepewni, nie przypuszczając, aby pod temi gruzami mógł leżeć ich towarzysz.
Przerażeni tym wypadkiem niewytłómaczonym, wrócili w milczeniu do pierwszej groty. Lecz tu czekała ich niespodzianka: Nagle spostrzegli dwie postacie: dorosłego mężczyzny i dziecka, stojące u wejścia. Wesoły ogień, który rozpalili, rozpraszał ciemności. Nędznicy poznali obie postacie.
— Chłopiec! — zawołali wszyscy trzej, zdumieni, że widzą tego samego dzieciaka, którego przed półgodziną tak mocno związali i zakneblowali. — Kaw-dier! — szepnęli inni, przejęci strachem i gniewem.
Przez chwilę się zawahali, lecz zaraz wściekłość ich ogarnęła i młodszy Moor oraz Kennedy rzucili się naprzód.
Nieruchomy, stojąc na progu, oświetlony przez ogień Kaw-dier czekał na swych przeciwników. Oni w mgnieniu oka wyciągnęli noże, chcąc się rzucić na przybyłego, lecz ten nie dał im czasu na wymierzenie mu ciosu, i chwyciwszy jedną ręką za gardło jednego, a drugą drugiego, uderzył ich tak silnie głowami o siebie, że padli obydwa.
Moore miał dosyć, lecz Kennedy powoli podnosił się trzymając się za głowę.
Nie troszcząc się już o niego, Kaw-dier posunął się ku Dorickowi.
Ten, oszołomiony błyskawicznym przebiegiem całego wypadku, był dotąd niemym widzem tej walki, nie biorąc w niej udziału. Stał w tyle trzymając w ręku bombę, z której zwieszał się knot. W chwili, gdy Kaw-dier zwrócił się ku niemu, krew uderzyła zbrodniarzowi do głowy, zrobiło mu się czerwono przed oczami.
— Teraz zobaczymy, kto zwycięży — pomyślał, — zobaczymy, kto z nas zginie!
Skoczył do ognia, chwycił głownię, przyłożył ją do knota i cofając rękę z bombą, zamierzył rzucić nią w Kaw-diera.

Lecz stała się rzecz dziwna: czy przez niezręczność, czy też wskutek wadliwości knota, czy z innego powodu, bomba wybuchła nagle w jego rękach. Rozległ się huk, ziemia zadrżała, słup ognia wzniósł się z ziejącej paszczy groty.
Nieruchomy... oświetlony przez ogień, czekał na swych przeciwników...
Na wybuch ten odpowiedział z zewnątrz krzyk przerażenia. To Hartlepool i jego ludzie znaleźli wreszcie właściwy kierunek i biegli pędem do groty. Przybyli w chwili, gdy tam rozgrywała się okropna tragedja. Widzieli płomień obejmujący ognistemi językami Kaw-diera, który stał wpośród tego ognia nieruchomy jak posąg z marmuru. Mały Piotruś trzymał się go silnie, patrząc na wszystko przerażonym wzrokiem. Rzucili się na pomoc wodzowi.

Lecz ten nie potrzebował pomocy. Wybuch ocalił go cudownie: powietrze, poruszone gwałtownie, rozdzieliło się na dwa prądy, które przebiegły obok niego, nie obaliwszy go. Spostrzegłszy przybywających, rzekł im tylko głosem spokojnym:
— Pilnujcie wejścia!
Zdumieni tą zimną krwią, Hartlepool i jego ludzie cofnęli się i stanęli przed grotą. Ponieważ ogień wskutek wybuchu zgasł, ciemność była zupełna.
— Zapalcie pochodnie! — rozkazał Kaw-dier.
Wtedy jakiś cień u wejścia poruszył się i zanim zapalono pochodnie, zsunął się z pagórka i znikł w ciemnościach. To Sirdey czatował i śledził przebieg okropnej sceny, a widząc, co się stało, czemprędzej się oddalił.
Kaw-dier z kilkoma ludźmi wszedł teraz do wnętrza groty. Widok był okropny. Na ziemi zakrwawionej leżały strasznie poszarpane szczątki ludzkie. Zaledwie można było poznać ciało Doricka bez głowy i rąk, które wybuch oderwał. O kilka kroków dalej leżał Moore młodszy z rozszarpanym brzuchem. Dalej leżał Kenedy, ale nie ranny, tylko jakby uśpiony.
— Ten żyje — rzekł Kaw-dier — przyłożywszy ucho do jego piersi.
Rzeczywiście dawny marynarz na pół zduszony przez Kaw-diera, upadł i temu upadkowi winien był swoje ocalenie.
— Ale nie widzę tu Sirdeya — zauważył Kaw-dier, — a jednak musiał tu być.
Przeszukano grotę i nigdzie nie znaleziono śladu kucharza z «Jonatana». Lecz wśród stosu gruzów i gałęzi Hartlepool spostrzegł baryłkę z prochem, z której Dorick część ujął.
— Oto nasza druga baryłka skradziona — zawołał tryumfująco. — To są więc ci sami ludzie, co podłożyli pierwszą w ratuszu.
Nagle Piotruś, dotychczas milczący, ujął za rękę Kaw-diera i cienki głosik odezwał się prosząco:
— Panie gubernatorze, a Pawełek, czy go nie poszukamy?
Piotruś miał słuszność. Jeszcze się wszystko nie skończyło. Należało znaleźć Pawełka, który, podług Piotrusia, należał do tego całego zdarzenia.
— Prowadź nas, chłopcze, tam, gdzie go zostawiłeś — rzekł Kaw-dier.
Piotruś wszedł do drugiej groty i wszyscy posunęli się za nim. Przy wejściu pozostał tylko jeden zbrojny na straży. Potem zbliżyli się do szczeliny, aż do miejsca, gdzie skała się zapadła.
— Oto tam — rzekł Piotruś — pokazując wielką kupę odłamów skalnych.
Okropna boleść wyryła się na twarzy chłopca, a jego błędne spojrzenie wzbudzało litość w towarzyszących mu. Już nie płakał, lecz oczy błyszczały gorączkowo, a usta zaledwie wymawiały wyrazy.
— Tam? — zapytał Kaw-dier — ależ tam nie można iść dalej.
— Tam leży Pawełek — powtarzał chłopiec uporczywie, wskazując fatalne miejsce drżącą ręką.
— Co to ma znaczyć? Przecież nie przypuszczasz, aby Pawełek leżał pod tą kupą gruzów i kamieni.
— Ależ tak — wyjąkał Piotruś. — Tu było przejście. Dzisiaj tu przyszliśmy... Dorick mnie złapał... Ja uciekłem... Pawełek biegł za mną... Fred Moor nas gonił... Pawełek... obalił skałę... i wszystko się zapadło... a zrobił to... abym ja mógł uciec!... O panie, ratuj Pawełka!
Nie mógł mówić, z ust jego wychodziły bez ładu wyrazy.
Kaw-dier wzruszony uspokajał dziecko.
— Poczekaj, kochanie — mówił — bądź cierpliwy. Wydobędziemy twego przyjaciela, zaraz zabierzemy się do tego. Panowie, do roboty!
Wzięto się gorliwie do usuwania odłamów i grubszych bloków. Wspólnemi siłami kruszono je i odwalano na bok. Piotruś patrzał na to niecierpliwie. Pokazało się, że to nie było jego urojenie, bo niezadługo z pod gruzów ujrzano jakąś nogę; ale nie była to stopa dziecka, zatem nie mogła być nogą Pawełka, przeciwnie, musiała należeć do człowieka dorosłego, a nawet wielkiego.
Śpieszono się z odkopywaniem i wkrótce zobaczono drugą nogę, a potem całego człowieka, leżącego na piersiach. Gdy go chciano stamtąd wyciągnąć, coś się opierało. Widoczne było, że jedną rękę wyciągniętą coś przytrzymywało. Odsunięto znów kamienie i pokazało się, że ręka trzyma palcami stopę dziecka w kostce. Uwolniono rękę i odwrócono człowieka do światła. Poznano w nim Freda Moore. Głowa zmiażdżona, piersi zgniecione, nie żył.
Wzięto się jeszcze gorliwiej do pracy. Ta noga, którą trzymał w swej ręce, musiała być więc nogą Pawełka. Istotnie przy wspólnych a śpiesznych wysiłkach, odwalono wielki kamień przyciskający i pokazały się golenie chłopca.
Czy Kaw-dier dotrzymał obietnicy danej Piotrusiowi, że uratuje jego przyjaciela? Sądząc po tem, w jakim stanie zobaczono nieszczęśliwego chłopca, było to wątpliwem. Nogi zmiażdżone i połamane na drobne kostki, wyglądały jak nieforemne strzępy, można więc było spodziewać się, jak wygląda reszta ciała.
Jakkolwiek odkopujący naglili się wzajemnie o pośpiech, trzeba było jednak zatrzymać się i zastanowić, jak odwalić ogromne bryły, które swym ciężarem gniotły kolana biednego Pawełka; należało usuwać je bardzo ostrożnie, bo podtrzymywały jednocześnie całe sklepienie, które mogło się zawalić i wszystkich pogrzebać. Wreszcie po ogromnej pracy usunięto powoli wielki blok i ratujący wydali jednocześnie jeden okrzyk ździwienia. Poza tym blokiem pokazało się miejsce próżne, w którem Pawełek leżał jak w grobie. Bloki tak się spiętrzyły nad nim, że górna połowa ciała dzieciaka była nietknięta, i gdyby nie nieszczęśliwe poszarpane nogi, chłopiec byłby wyszedł cało z tego wypadku.
Podniesiono go bardzo ostrożnie i przysunięto pod światło pochodni. Oczy miał zamknięte, wargi białe i zaciśnięte, na twarzy bladość trupia. Kaw-dier schylił się i przyłożył ucho do piersi chłopca.
Słuchał długą chwilę. Jeżeli oddech był to zaledwie można było go wyczuć.
— No, dzieciak oddycha — rzekł wreszcie.
Dwóch ludzi wzięło ten lekki ciężar i wniosło do przylegającej groty. Jakiż to smutny był pochód wśród tych podziemi, rozjaśnionych tylko gasnącem już światłem pochodni: zwieszona głowa dzieciaka kołysała się w miarę kroków, nogi poszarpane, z których spływały duże krople krwi.
Piotruś, który pobiegł naprzód, czekał u wejścia do głównej groty; teraz dopiero zobaczył przyjaciela. Widząc go w tym okropnym stanie, pewny, że patrzy na umarłego, wydał okrzyk chrapliwy i padł jak nieżywy na ziemię.
Wszyscy wyszli nareszcie z tej groty, miejsca tak okropnych zdarzeń, kilku ludzi prowadziło związanego Kennedego, który szedł z nimi jak skazaniec.
Smutny był powrót całego orszaku. Na zaimprowizowanych noszach, które przyrządzono na poczekaniu z gałęzi, niesiono obydwóch chłopców, niedających znaku życia. Na czele pochodu szedł Kaw-dier mocno wzruszony i w myślach zagłębiony.
Gdy przybyli do osady, Kaw-dier poszedł natychmiast do pani Rodes, prosząc ją, aby się zajęła nieszczęśliwemi dziećmi. Córki miały czuwać przy nich w dzień, a sama pani w nocy; poczem wrócił i zajął się opatrzeniem i przewiązaniem zmiażdżonych nóg Pawełka. Przekonał się, że chłopiec, jeśli będzie żył, już nigdy ich nie będzie mógł użyć, że zostanie na całe życie kaleką, przykutym do krzesła. Bo i amputacja miałaby ten sam skutek.
Pod wpływem ożywiających kropli, które wpuścił przemocą w otwarte usta Pawełka, chłopiec zaczął silniej oddychać, poczem wydał głęboki jęk. Kaw-dier powziął trochę nadziei.
Ale gorzej było z Piotrusiem, który wciąż leżał nieprzytomny. Badając go bliżej, Kaw-dier przekonał się, że grozi mu zapalenie mózgu. Straszne przejścia ostatnich chwil wywołały tę niebezpieczną chorobę.
Poleciwszy chłopców troskliwej opiece kobiet, sam udał się na spoczynek. Lecz po tylu wzruszeniach sen nie zamknął jego powiek.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Michel Verne, Juliusz Verne i tłumacza: Stefan Gębarski.