Rozbitki (Verne, 1911)/Część druga/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Michel Verne
Tytuł Rozbitki
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stefan Gębarski
Ilustrator George Roux
Tytuł orygin. Les naufragés du Jonathan
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI. Przez półtora roku.

Ranek 31 marca zastał Kaw-diera wcześnie na nogach. Nawet się nie rozbierał, tylko na chwilę się zdrzemnął, tak wzruszyły go okropne zdarzenia wczorajsze. Bo ileż dotkliwych wrażeń przeszedł, ile nowego nabył doświadczenia! Dotknął się głębi duszy ludzkiej, zdolnej jednocześnie do uczuć najlepszych i najgorszych, do instynktów najdzikszych i do najczystszego zaparcia się.
Z pięciu zbrodniarzy trzech nie żyło. Lecz dwóch pozostało. Trzeba było zabezpieczyć się od nich. Sirdey wprawdzie zniknął i wałęsa się gdzieś po wyspie; należy go schwytać, aby dalej nie szkodził, ale w tym celu trzeba ten wypadek podać do wiadomości ogółu. Zresztą rzecz ta i takby nie mogła długo pozostać w ukryciu. Trzech zabitych i dwoje dzieci prawie umierających, kilku ludzi, którzy brali udział w ratunku, to wszystko stanie się rozgłośnem. Nie można tego zataić...
Przejęty temi myślami Kaw-dier, wszedł na dziedziniec gmachu, w którym Kennedy był tymczasowo zamknięty.
Na widok wchodzącego zbrodniarz zerwał się i zadrżał.
— Za chwilę usłyszę wyrok śmierci na siebie — pomyślał.
Brzęcząc kajdanami, opuścił głowę na piersi i zdawało się, że upadnie na ziemię, tak się chwiał na nogach:
Milczał, bo cóż mógł powiedzieć na swą obronę? Przecież należał do zbrodni.
— Rany twoje — rzekł Kaw-dier — to zaledwie małe skaleczenie skóry... Szczęśliwie uniknąłeś śmierci...
— Pastwi się nade mną — pomyślał Kennedy, — drwi, mówiąc, że uniknąłem śmierci w podziemiu... I cóż z tego?... Toć teraz zawisnę na szubienicy...
Jakież było jednak jego ździwienie, gdy Kaw-dier wskazując nań oczami pełnemj smutku, rzekł do p. Hartlepoola:
— Każ pan zdjąć kajdany z rąk tego więźnia.
A zwracając się do Kennedego i wskazując drzwi, rzekł tylko jedno słowo:
— Precz!
P. Hartlepool chciał zatrzymać zbrodniarza chciał coś tłómaczyć Kaw-dierowi, lecz ten głosem stanowczym raz jeszcze powtórzył swoją wolę, aby więźnia uwolnić.
Stało się więc jak rozkazał.
Kennedy, nie dowierzając swoim uszom, do ostatniej chwili z trwogą wielką spoglądał w spokojne, jakby z marmuru wykute lica Kaw-diera, wreszcie przekonawszy się, że istotnie jest wolnym, pochylił się jakby chciał do samej ziemi pokłonić się swemu wybawcy, poczem odwrócił się szybko i jak szalony wybiegł z więzienia.

∗             ∗

Nadeszła zima, w tym roku niezwykle surowa, a tak obfita w śnieg, że niższe domki kolonistów były jakby zagrzebane, a drogi tak zasypane, że trzeba było ogromnych wysiłków, aby utrzymać konieczną komunikację. Z powodu wielkich mrozów mnóstwo ludzi chorowało i Kaw-dier musiał ciągle pomagać jedynemu lekarzowi kolonji. O swoich chorych chłopców był już spokojniejszy. Rany Pawełka goiły się powoli, reszty dokonały młode siły. Po dwóch miesiącach dzieciak mógł opuścić łóżko.
Opuścić?... Biedak już go nie porzuci, nie poruszy się bez obcej pomocy, połamane nogi nie dźwigną już ciała jego, skazanego na wieczną nieruchomość!...
Zresztą chłopiec, zdawszy sobie sprawę ze swego stanu, oswoił się z nim i nie płakał na swą niedolą, dowiadywał się tylko ciągle, jak się ma Piotruś. Zapewniano go, że jest zdrowszy, lecz że domaga się koniecznie zobaczenia przyjaciela.
Długo nie można było zadosyć uczynić jego żądaniu. Przeszło miesiąc Piotruś był nieprzytomny. Nareszcie przesilenie choroby sprowadziło pewne polepszenie. Pierwsze jego pytanie było o Pawełka; gdy się dowiedział, że jego przyjaciel żyje, uradował się niezmiernie i pierwszy raz od miesiąca zasnął snem zdrowszym. W parę dni potem poprosił już o swoje ulubione skrzypce, a gdy obydwóch chłopców umieszczono razem, szczęście ich nie miało granic. To Pawełek czytał głośno książkę z przygodami podróżników, to Piotruś grał na skrzypcach, i tak czas im upływał bardzo przyjemnie. Ciężka ta choroba miała jednak ten wpływ na nich, że obadwaj widocznie spoważnieli i nie myśleli o dziecinnych fraszkach.
Był początek lipca, to jest pora najsurowszej zimy, a wielkie śniegi nie dozwalały prawie opuszczać mieszkań. Rzeka zamarzła i nie można było myśleć o odtajaniu lodów przed wiosną. Chcąc kolonistom sprawić jaką rozrywkę, Kaw-dier kazał porobić saneczki i mieszkańcy Liberji zaczęli uprawiać sport saneczkowy i łyżwiarski z całą rozkoszą. Porobiono mnóstwo sky i pagórki zaroiły się od używających tej zabawy. Miało to także dobry wpływ na stan zdrowotny całej kolonji.
Nadszedł październik, a z nim i tajanie lodów i śniegów; lecz nagłe ciepło sprawiło, że woda potokami spływała z okolicznych gór i zalewała drogi, nawet miasto; rzeka zaś poczęła gwałtownie wzbierać. Kaw-dier obawiał się, że powódź zniszczy pracę całego roku, zorganizował też czemprędzej możliwą pomoc. Porobiono tamy i wały, przekopano rowy, kierowano wody ku morzu. Pozostała tylko mała liczba domków nad samą rzeką, których nie można było ocalić. Między niemi był dom Pattersona i Longa. Biedni, nie zdążywszy uciec w porę, zostali porwani przez falę. Cała ludność pracowała bez ustanku 48 godzin dniem i nocą i sprawiono tylko tyle, że miasto nie zostało zalane, ale wyglądało jak wyspa na wyspie. Naokoło nie było nic widać prócz ogromnej wody pełnej mętnych fal.
Powódź ta trwała prawie cały miesiąc, niszcząc wszystko co pochłonęła, i zaledwie około 8 listopada rzeka wróciła do właściwego łożyska. Wkrótce i wody zalewające miejsca niższe spłynęły do niej. Ale jakież straszne zniszczenie pokazało się po ustąpieniu wód! Z pięknych ulic i budowli na nich pozostały zaledwie ślady, a drogi pokryte były lepkim mułem. Kilku tygodni trzeba było dla doprowadzenia ich do możliwego użycia.
Skoro tylko woda opadła, zjawił się i Patterson, a miano go już za zgubionego! Pokazało się, że w ostatniej chwili, gdy się już schronił na dach domu, który woda zalewała, rybacy podpłynęli łódką i prawie przemocą go zabrali. Lecz nieszczęśliwy Long zginął bez śladu, pomimo najstaranniejszych poszukiwań nigdzie go nie znaleziono.
Rozpacz Pattersona, gdy zobaczył całe swoje mienie zniszczone, nie miała granic. To mienie, które zbierał tak skrzętnie, z taką surowością względem innych i z odmawianiem sobie prawie wszystkiego, to mienie zupełnie znikło z ziemi. On, dla którego złoto było jedynym celem życia, który się już uważał za bogatego, był teraz najbiedniejszym z biednych. Nagi i pozbawiony wszystkiego, musiał teraz zacząć życie nanowo. Lecz pomimo przygnębienia nie skarżył się, nie jęczał. Z oczami utkwionemi w rzekę, która mu zabrała to, co z takim mozołem wypracował, stał i rozważał. Potem udał się wprost do Kaw-diera. Stanąwszy przed nim z pokorną grzecznością, opowiedział, że powódź ta, z której zaledwie uniósł życie, zrobiła go jednocześnie nędzarzem.
Kaw-dier, który za jego bezwzględne postępowanie z ludźmi i tak czuł pewien wstręt do niego, rzekł dość chłodno:
— Bardzo pana żałuję, ale co jestem temu winien? Żądasz pan jakiej pomocy?
Pomimo strasznej chciwości, Patterson był dumny: nigdy nikogo o nic nie prosił. Jeżeli nie przebierał w środkach zdobycia majątku, to wszystko był winien swej zabiegliwości i chytrości.
— Nie proszę o jałmużnę — odpowiedział prostując się — żądam tylko sprawiedliwości.
— Sprawiedliwości! — odparł Kaw-dier zdziwiony, — któż panu zawinił?
— Zawiniło miasto Liberja, zawiniło całe państwo kolonjalne.
— W czem ono zawiniło? przecież pan widzisz, żeśmy wszyscy ponieśli straty.
Z pokorną uniżonością zaczął Patterson usprawiedliwiać swoje żądanie. Podług niego, odpowiedzialną jest cała kolonja, ponieważ tu idzie o nieszczęście ogólne, wszelkie więc szkody powinny być wynagrodzone stosunkowo; następnie cała kolonja jest winną, że nie zabezpieczyła miasta od zalewu, nie porobiła bowiem ze strony gór tam, oraz grobli i wałów od strony rzeki, wstrzymujących wody od wystąpienia.
Nadaremnie tłómaczył mu Kaw-dier, że gdyby grobla była usypana i tamy pobudowane, to wszystko nie wytrzymałoby gwałtownego naporu wód spływających raptownie z gór sąsiednich, że przedewszystkiem należało ocalić miasto, a na ratowanie nadbrzeżnych ulic nawet czasu nie było.
Patterson obstawał przy swojem.
Wtedy Kaw-dier zniecierpliwiony prosił nalegającego, aby go opuścił.
Patterson odszedł i nic nie mówiąc przyłączył się do pracujących przy budowie portu. Nie mając już nic i nie tracąc napróżno ani chwili, zabrał się nanowo do pracy.
Kaw-dier uważał to zajście z Pattersonem za skończone i przestał o tem myśleć. Ale się mylił. Nazajutrz otrzymał piśmienne oskarżenie od Beauvala, który jako prezes sądu, wystąpił w obronie Pattersona. Wytoczono sprawę przed trybunał, którą skarżący naturalnie przegrał.
Nie okazując o to gniewu, głuchy na szyderstwa, jakich mu z tego powodu nie szczędzili wszyscy, którzy go i tak nie cierpieli za jego poprzednie z nimi postępowanie i zdzierstwa, których się dopuszczał, z wyrokiem w kieszeni, milcząc, zajął znów Patterson swe miejsce między robotnikami. Lecz wszystko w nim wrzało. On uważał społeczeństwo, które dotychczas wyzyskiwał, jako jemu winne, że przez nieopatrzność i niezabezpieczenie naraziło go na stratę mienia. Znienawidził więc to społeczeństwo, znienawidził Kaw-diera, chwilowo stojącego na czele rządu i czekał tylko sposobności do zemsty. Teraz jest bezsilny, ale chwila nadejdzie!...
Tymczasem ludność kolonji zabrała się energicznie do naprawienia szkód spowodowanych przez powódź. Wkrótce też doprowadzono wszystko do porządku, tak że już w lutym nie było i śladów zniszczenia.
W tym czasie Kaw-dier przebiegał wyspę w różnych kierunkach, wszędzie doglądając robót i zachęcając do pracy. Wycieczki te odbywał konno, postarał się bowiem o sprowadzenie setki koni. W tych wycieczkach dowiadywał się o Sirdeya. Ale wiadomości o nim były skąpe. Niektórzy tylko utrzymywali, że go widzieli w jesieni, dążącego na północ.
Przy końcu roku 1884, po napadzie Doricka, Kaw-dier sprowadził około dwustu strzelb, tym sposobem kolonja posiadała teraz przeszło 250 sztuk broni palnej — potrzebne to było dla ewentualnej obrony mieszkańców.
W miesiąc potem na początku roku 1885 wyspę Hoste odwiedziło kilka rodzin Patagończyków. Przybywali oni tu corocznie do swego «dobroczyńcy», aby go zobaczyć i zasięgnąć jego rad. Kaw-dier starał się oddawna zachęcić ich do osiedlenia się na wyspie, ale oni zanadto byli przyzwyczajeni do swej niezależności i wolności, aby, pomimo biedy, jaką znosili, poddać się jakim prawom. Dopiero w tym roku Kaw-dier zdołał skłonić parę rodzin, co prawda najinteligentniejszych, do sprowadzenia się na wyspę. Rozpięli oni swe namioty na lewym brzegu rzeki.
Szczególną swą uwagę zwrócił Kaw-dier na Piotrusia i Pawełka. Podczas ich choroby widywał ich często i obserwował. Polubił ich za ich tkliwą przyjaźń i przywiązanie, jakie sobie wciąż okazywali, nie mogli bowiem żyć bez siebie, a Piotruś taką troskliwością otaczał Pawełka, że najtkliwsza matka nie zdołałaby więcej uczynić. Posługiwał mu i uprzedzał wszelkie jego życzenia.
Kaw-dier poznał w Piotrusiu duszę szczerą, naturę otwartą i umysł zdolny do rozwinięcia się w inteligencję. Spodziewał się nawet, że chłopiec daleko łatwiej przyjmie wpływ wychowania, aniżeli Halg, dziedziczność bowiem cywilizacji musiała się w nim bardziej odezwać, aniżeli w dzikim Indjaninie. Kaw-dier postanowił przeto zająć się osobiście wychowaniem dzieciaka i oznajmić go z różnemi gałęziami działalności ludzkiej, aby go potem zrobić niejako spadkobiercą swoich czynów i ideałów.
Pewnego dnia przywołał go do siebie i rozpoczął z nim rozmowę.
— Pawełek już wyzdrowiał, lecz biedny zostanie kaleką. Nie zapominaj nigdy, mój chłopcze, że stracił nogi, chcąc ocalić ciebie.
Piotruś spojrzał na mówiącego oczami pełnemi łez.
W jakim celu Kaw-dier mu to przypominał? On nigdy nie zapomni o ofierze Pawełka.
— Otóż najlepszą wdzięczność za jego poświęcenie okażesz — mówił dalej Kaw-dier, — jeżeli będziesz się starał, abyś był użyteczny sobie i innym. Dotychczas żyłeś jak dzieciak, trzeba teraz przygotować się zostać mężczyzną.
Piotruś zrozumiał tę mowę. Oczy jego błyszczały.
— Co mam robić, panie gubernatorze? — zapytał. — Wszystko zrobię, co mi pan każe.
— Potrzeba pracować. Jeżeli mi przyrzekniesz pracować chętnie, będę cię sam uczył. Nauka to cały świat, który razem zwiedzimy.
— Ach, panie, jaki pan dobry! — wyjąkał Piotruś.
Rzeczywiście lekcje zaraz się rozpoczęły. Kaw-dier poświęcał codziennie swemu uczniowi godzinę, lekcje zaś odrabiał Piotruś przy fotelu Pawełka i ku wielkiemu zadowoleniu swego nauczyciela, zaczął robić zadziwiające postępy. On znowu udzielał swych wiadomości Pawełkowi.
Wielką też radością dla Kaw-diera był ślub Halga z Gracjelą Ceroni. Syn Indjanina Karro ze łzami wdzięczności dziękował swemu dobroczyńcy za staranne wychowanie, które otrzymał dzięki jego wspaniałomyślności. Wydobyło go ono z pośród tłumu nawpół dzikich współbraci, pozwoliło starać się o rękę Gracjeli i otrzymać za żonę tę dobrą, szlachetną dziewczynę. Halg z młodą swoją żoną postanowił pracować gorliwie dla dobra swych rodaków, budząc wśród nich zamiłowanie do oświaty. Nawpół dzikich Indjan postanowił nauczyć pracy na roli, w warsztacie i w sklepie.
— Powinni i oni iść z postępem czasu — mówił do swej młodej żony, szczerze odczuwającej niedolę koczowniczego, napoły zwierzęcego życia Indjan.
Tymczasem praca na wyspie szła już w porządku ustalonym i zdawałoby się, przez wszystkich chętnie prowadzonym. Kaw-dier czuwał nad każdym działem organizacji i z zadowoleniem widział wzrastający dobrobyt kolonistów. Pragnąc, aby wszyscy obywatele brali szczery udział we wszystkich pracach społecznych i nie chcąc być posądzonym o jakiś despotyzm lub samowolę w rządach, Kaw-dier, porozumiawszy się z poważniejszymi kolonistami, ogłosił, że w dalszym ciągu obywatele mają wybrać z pomiędzy siebie radę zarządzającą. W tym celu rozpisał wezwanie do wszystkich mieszkańców wyspy, aby się stawili dla dokonania wyborów. Wyspa Hoste liczyła wtedy około 2000 mieszkańców, z tych wzięło udział w wyborach 1275 osób pełnoletnich; wielu nie przybyło z powodu, że dalej mieszkali. Rezultat był taki, że wybrani zostali do zarządu: Kaw-dier, Rodes, Hartlepool i Rivière.
Pomimo to, jak wszędzie tak i tutaj byli niezadowoleni, którzy niepomni starań, jakie Kaw-dier tak bezinteresownie im oddawał, poświęcając im całą swą osobę i wszystek swój czas, burzyli i innych. Do nich należał i Kennedy, który zamiast być wdzięcznym Kaw-dierowi za obdarzenie go wolnością, zamiast być ukaranym, jak na to zasłużył, spiskował przeciw niemu.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Michel Verne, Juliusz Verne i tłumacza: Stefan Gębarski.