Rozbitki (Verne, 1911)/Część pierwsza/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Michel Verne
Tytuł Rozbitki
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stefan Gębarski
Ilustrator George Roux
Tytuł orygin. Les naufragés du Jonathan
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I. Jaguar.

Na horyzoncie niezmiernej równiny, tu i owdzie usianej niewielkiemi wzgórzami i samotnie sterczącemi skatami, ukazało się stado dzikich koni w galopie pędzących na południe, gdzie widać było błyszczące wody rzeki.
Dopadłszy podnóża niewielkiego pagórka, konie zatrzymały się, wyciągnęły szyje, nadstawiły uszy i przez chwilę zdawały się patrzeć i nasłuchiwać, czy nie grozi im z którejkolwiek strony jakie niebezpieczeństwo. Widać, że wśród ciszy niczem nie zamąconej, nic dla siebie groźnego nie spostrzegły, gdyż wkrótce zaczęły spokojnie skubać i gryźć trawę, kiedy-niekiedy tylko podnosząc do góry swe zgrabne łby i strzygąc uszami.
Ale niebezpieczeństwo tuż-tuż czyhało na stado wolnych biegunów pustyni.
Ostrożnie, wśród wysokich traw, w pobliżu pagórka, czołgał się nawpół nagi Indjanin, trzymając strzelbę w ręku i lasso.
Nagle ze zręcznością węża podsunął się do miejsca, gdzie jeden z najpiękniejszych z całego stada koni skubał soczystą trawę, i uniósłszy się, z szybkością błyskawiczną rzucił lasso, które ze świstem upadło na kark zwierzęcia.
Indjanin powstał na równe nogi, szarpnął lasso i już był pewnym zdobyczy, gdy naraz ogłuszający ryk dał się słyszeć w pobliżu.
Zawahał się, odwrócił głowę i w tejże chwili ujrzał ogromnego jaguara: zwierz jednym susem rzucił się na niego.
Przeraźliwy, bolesny krzyk bólu i rozpaczy wyrwał się z piersi Indjanina, który poczuł w swem ciele szpony i kły okrutnego zwierza.
Napad jaguara był tak błyskawiczny, tak silny, że Indjanin nie miał czasu chwycić za nóż myśliwski, który miał za pasem, ani za kolbę swej strzelby. Jaguar powalił swą ofiarę na ziemię i byłby ją rozszarpał w kawałki, gdyby nie celny strzał, który się nagle rozległ w powietrzu.
W tejże chwili jaguar odskoczył od swej ofiary, zakrwawione szpony wyrwał z jego piersi i nagle runął łbem na ziemię. Widocznie jakimś iście cudownym trafem ktoś był świadkiem tej sceny i celnym strzałem zwalił z nóg okrutne zwierzę.

Białawy obłoczek, który się ukazał w powietrzu o jakie sto kroków od miejsca, gdzie leżał ranny Indjanin, wskazywał, że stamtąd padł strzał i że tam znajdował się wybawca.
...jaguar odskoczył od swej ofiary i runął na ziemię.

Jakoż z za skalistego złomu wychylił się strzelec o wspaniałej postaci z dymiącą jeszcze strzelbą w ręku.
Szybkim krokiem zbliżał się on do jęczącego Indjanina, aby mu dać pomoc. Szedł krokiem lekkim, pewnym.
Był to mężczyzna w sile wieku, o wyniosłej postaci, twarzy pięknej, zdobnej orlem spojrzeniem, czole białem, myślącem. Z pod szerokiego kapelusza wiły się kędziory ciemnych włosów i jak skrzydło kruka czarna broda dodawała mu powagi i godności.
Nim pochylił się nad rannym, rzucił oczami na rozciągniętego w trawie jaguara, który już nie żył, poczem, zwracając głowę w stronę rzeki, głośno zawołał:
— Karro!... hej, Karro!..
Na to wezwanie dał się słyszeć plusk wody poruszanej wiosłami i wśród zarośli nadbrzeżnych ukazała się łódka, a w niej dwóch Indjan.
Jeden z nich mógł mieć lat około czterdziestu, drugi był młodzieńcem szesnastoletnim. Dobrze zbudowani, muskularni, o twarzach miedzianego koloru, włosach czarnych, spadających na ramiona, sprawiali wrażenie posągów z bronzu odlanych. Za całe ubranie służyły im skóry kozie, któremi byli obwiązani dokoła bioder.
Chłopiec był wysmukły, zręczny, o spojrzeniu młodego sępa, w którem przebijała śmiałość i pewna siebie odwaga.
Z tygrysią zręcznością obaj Indjanie wyskoczyli z łódki, zanurzyli się w zaroślach i w kilka chwil znaleźli się przy nieznajomym, z uległością i oddaniem się spoglądając w jego oczy i oczekując rozkazu.
Nieznajomy śpiesznie wyrzekł do nich słów kilka w narzeczu indyjskiem, dziwnem dla ucha europejczyka.
Na rozkaz jego i objaśnienie obaj Indjanie uklękli przy rannym i unieśli jego skrwawioną głowę.
Nieznajomy znów rzekł słów parę, poczem jeden z nich zerwał się, szybko pobiegł do łódki i za chwilę wrócił, niosąc w kamiennem naczyniu wodę i jakieś zawiniątko. Rzeczy te oddał nieznajomemu.
Ten pochylił się i ze zręcznością i wprawą lekarza zaczął opatrywać rany Indjanina i oblewać go wodą.
Po chwili tenże ocucił się i spojrzał na trzech nieznajomych wzrokiem, w którym zabłysła radość.
Z ust jego dał się słyszeć szept dziękczynny i jeden wyraz, którym zdawał się witać dającego mu ratunek:
— Kaw-dier!...
Ten wyraz w języku Indjan oznacza to samo, co przyjaciel, dobroczyńca, zbawca.
— Kaw-dier! — powtórzył znowu ranny i usiłował pochwycić rękę nieznajomego, aby ją ucałować, lecz siły nie pozwoliły mu na to.
Rany jego były bardzo niebezpieczne; pomimo szybkiego i umiejętnego ratunku tracił przytomność, głowa jego wnet opadła bezwładnie, oczy przymknęły się i omdlał.
Wtedy nieznajomy znowu twarz jego obmył zimną wodą, do ust wlał mu kilka kropli jakiegoś orzeźwiającego płynu z małego flakonika, który wyjął z kieszeni, poczem ranny znów odzyskał przytomność.
Nieznajomy westchnął, czarne jego oczy wyrażały smutek, widać było, że stan poszarpanego przez jaguara Indjanina nie wróżył nic dobrego.
Wtem starszy z przybyłych Indjan, bacznie wpatrujący się w twarz rannego, dostrzegł, że on znów otworzył oczy, zapytał go więc:
— Gdzie twoje obozowisko?...
— Tam... tam... — wyrzekł z trudem ranny, wskazując wzrokiem w stronę południową. — Tam są moi...
— Obozowisko, o którem ranny mówi — rzekł nieznajomy — leży stąd o jakie trzy mile... Wczoraj widziałem porozpalane ogniska i dymy w tej stronie. Można go tam zawieźć łódką; tam się nim zajmą.
Po chwili zwrócił się do młodszego Indjanina:
— Halg, pomóż mnie i ojcu... Musimy rannego przenieść na łódź naszą i odwieźć go do jego obozu.
Jakoż młody chłopiec chętnie rozkazu posłuchał, i gdy ranny leżał już w łodzi, pobiegł wraz z ojcem na miejsce, gdzie leżał powalony celnym strzałem nieznajomego jaguar i szybko zaczął zdejmować z niego skórę, mającą wielką cenę dla Indjan.
Podczas tego nieznajomy troskliwie spoglądał na rannego. Ten przecież leżał ciągle w znak, z przymkniętemi oczami.
Czekając na swych towarzyszy, kończących operację z zabitym jaguarem, nazwany Kaw-dierem stanął w końcu łodzi i rozglądał się dookoła.
Daleko hen, na prawo i na lewo, ciągnęła się zielona powierzchnia obszernych łąk poprzerzynanych tu i owdzie strumykami, o brzegach skalistych. Przed nim zaś złociła się w promieniach wschodzącego słońca powierzchnia morza, pokryta tysiącem wysp i wysepek, o kształtnych, fantastycznych brzegach skalistych lub okrytych gęstą roślinnością. Rzekłbyś, że tę ogromną, pierwszemi promieniami wschodzącego słońca ozłoconą powierzchnię wód i lądu, dotychczas nie deptała noga europejczyka, ani dotknęło żadne narzędzie cywilizacji.
Nie było widać nigdzie na szerokim horyzoncie ani wieżyc miejskich, ani kominów wiejskich, ani osad fabrycznych, nigdzie szos, bitych gościńców, dróg żelaznych, słupów telegraficznych, nic z tego, co cywilizacja stworzyła. Przed oczami nieznajomego ciągnęła się przestrzeń bezmierna lądu i morza, wysp, skał, lasów, łąk i strumieni, ciągnęła bez końca ozłocona wschodzącem słońcem i osłoniona błękitami nieba.
Nieznajomy z rękami skrzyżowanemi na piersiach, podobny do posągu, stał nieruchomie i patrzył w dal. Spojrzenie jego było podobne w tej chwili do spojrzenia orła, gdy ze szczytów gór niebotycznych spogląda na niedosięgłe dla żadnej z żyjących istot dziedzictwo swoje.
Niema tu ani pana, ani władcy, niema nikogo prócz niego! Niczyja myśl, niczyj wzrok, niczyja wola nie dosięgnie tutaj, nie zapanuje, nie zamąci, nie zmieni niczego!
Właśnie promienie słoneczne i cienie skał przejrzały się i odbiły w ruchliwych falach morskich, gdy nieznajomy, widać przejęty urokiem tej pierwotnej krainy, którą miał przed oczami, wyciągnął przed siebie ręce, jakby chciał niemi objąć te wyspy, ten step, te łąki, tę całą ziemię i przycisnąć do serca.
Krzyk radosny, na pół dziki, na pół stłumiony wyrwał się z jego piersi. Dźwięczała w nim nuta zwycięska, nuta uniesienia i zachwytu, swobody i tryumfu.
— Nikogo, prócz Boga i natury!... Nikogo, jak okiem sięgnąć... — szeptał w zachwycie. — Jak ziemia długa i szeroka, nigdzie, nigdzie nie znalazłbym podobnego zakątka... Ach, tu żyć i umierać!...
W tej chwili obaj Indjanie wstąpili do łodzi, niosąc skórę z zabitego jaguara, i łódź, wprawnemi poruszona wiosłami, szybko popłynęła w dół rzeki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Michel Verne, Juliusz Verne i tłumacza: Stefan Gębarski.