Rozdroże
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rozdroże |
Pochodzenie | Z głuszy |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1914 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wyminiesz groble grzązkie, wyminiesz wydmy bezdenne, wyminiesz lasy korzeniste, a rozdroża tego nie wyminiesz, skoro ci w strony te dalekie droga wypadnie. Z zachodu czy ze wschodu, na północ czy południe objedziesz, a przecie w końcu wbiegnie ci tor na wzgórek i owo rozdroże ujrzysz przed sobą — i westchniesz. Jak nie wyminiesz doli i niedoli, jak śmierci nie obejdziesz, tak i rozstaju tego.
Krzyż na ziemi czynią drogi — główne ramię szerokie — to trakt pocztowy, boczne ramiona węższe — to jedno w bór wiedzie, drugie do wsi dalekiej.
Krzyż nad ziemią stoi — na piaszczystym wzgórku, i stoją dwa dęby rosochate — na których ten krzyż stary się oparł, bo długie lata pamięta.
Była jesień późna, kiedy to rozdroże pierwszy raz ujrzał Jasiek Czarny.
Jechał Jasiek w strony owe za chlebem, za dolą, za przyszłością.
Z boru się wydostał i w dal oczy ciekawe posłał, i tak go coś nagle za piersi chwyciło — niby strach, niby zgroza.
Leżał ten kraj przed nim — płaski — nagi, jak het wzrokiem dolecieć.
Nad grzęzawicami mgła zimna się stała, po szuwarach plątały się pajęczyny, chłód szedł z ziemi i wicher gwizdał, na. niebie zbałwanione stały chmury śniegu. Bielała tylko zaspa piasku, na której ów krzyż stał i dęby.
Stanął sam z siebie konik Jaśkowy zhasany, spojrzał Jasiek ku górze, westchnął, czapki uchylił i tak zapatrzony pozostał.
Na dębach liście zeschły, lecz nie opadły i szeleściały złowrogo — na ramieniu krzyża wrona siedziała i spoglądając na człeka, krakała:
— Czegoś tu? Czegoś tu?
A pod dębami kobieta samotna, w łachmanach, zbierała żołędzie.
Wicher się naigrawał z jej szmat, szarpał je — i do kości chłodem przejmował.
Zawołał Jasiek kobiety, ale zamiast podejść, uciekła — więc on do krzyża się zbliżył.
Wtedy i kobieta się zbliżyła.
— Daleko do dworu? — spytał Jasiek.
— Het daleko! — odparła ponuro.
Ruszył dalej Jasiek — raz jeszcze na to rozdroże się obejrzał i westchnął:
— Pusty kraj, jak moje życie!
I pojechał śmiało — boć młody był — ni w nieszczęście nie wierzył, ni w śmierć — daleką.
A przecie nie wyminie nikt swej doli, jako i rozdroża owego.
Zabiegło ono znowu raz przed Jaśkowe oczy i znowu konik sam z siebie stanął.
Ale i wtedy kwitły i szuwary i trawy, maiły się dęby rosochate — na wzgórku pasterków gromadka grała na ligawkach i stoki wydmy pokryły macierzanki i powoje pachnące. W konarach dębowych roiło się od ptasząt śpiewających. Przekręcił Jasiek czapkę z fantazyą i zaciął konika.
Powietrze błękitne i ciepłe w pusty kraj niosło jego piosenkę.
Nie wyminął ci on owego rozdroża i w pewną noc czarną, kiedy raz ostatni tamtędy wypadła mu droga.
Ile mu sądzono było, tyle drogi ubiegł, tyle dni przepracował, tyle nocy cichych przespał.
Sądzenie swoje z sobą nosił, a potem go ono nosiło, gdy już wszelką moc stracił.
Wyliczone człowiekowi lata wieku, wyliczone siły, wyliczona droga. Ale on sam lata przeznacza, on sam siły kieruje, on sam drogę wybiera, i tam gdzie go kres zastanie, on zostać musi, jako liść co opada, czas swój odbywszy.
Nie zwrócił Jasiek z drogi, gdy go zgroza i strach za piersi chwyciły, nie zawrócił, gdy śpiewał.
W ową noc cichą kresu dobiegł.
Nie wyminął rozdroża, tylko na niem pozostał już na wieki.
Teraz gdy jesień zasuszy liście dębowe i odkryje konary, widać na jednym długie pasmo konopne, wystrzępione i przebutwiałe, jak owe sznury po dzwonnicach cmentarnych, które często niewidzialne dłonie targają niesfornie.
Wicher to pasmo porusza monotonnie, ale żaden się dzwon nie odzywa.