I.
I tak mię wziąwszy za wychudłe ręce,
Przez przepadliska gnała i przez haszcze
W coraz to nowe czarnych zmroków paszcze,
Gdzie szum złowróżbny i wycia zwierzęce.
A sama była jak dysonans w pieśni,
Jak ton przecierpki w słodkiej grze kolorów —
Nie! kształty miała krew ssących upiorów,
Co zabijają w swoich ramion cieśni.
A gdy, zziajany i jak pies skomlący,
Któremu trąbę zamknięto kagańcem,
Wyjęknę: »dosyć! gdzież koniec z tym tańcem?!«
Ona, zwróciwszy ku mnie zwrokwzrok ziębiący,
Jeszcze mną silniej szarpnie i ze zgrzytem
Swych kłów pożółkłych szepnie: »Tam za bytem!«
II.
Z przepaści zmroków, z stożkowego kojca,
Rozdarte wrzaski, pomieszane z łzami,
Jak kłęby dymu, wznoszą się przed nami,
Szumią, jak drzewa oliwne Ogrojca.
Coraz to bliżej! Hejże, coraz bliżéj!
Oto już widzę: Śród gruzów i zielska
Wiją się z głodu poskręcane cielska,
A inne drgają, przybite do krzyży.
»I cóż? wypoczniem?« z chichotem zawarknie,
Niby gadzina, co zęby wyszczerza
Nad kęsem ścierwa, nad trupem — szermierza...
»Na ten spoczynek pewnie że ci sarknie
Wszystek twój rozum, ty mój charcie gończy!«
»Pędź! pędź!« — wyjęknę — »tam, gdzie byt się kończy!«
III.
I tak pędzimy, oboje szaleni:
Ona jak olbrzym, zbrojny w piekieł moce,
Co swemi stopy las dębów druzgoce,
A ja, jak piłka!... Hej, któż mnie obroni?!...
»Spocznij!« znów błagam; »w tej straszliwej jeździe
Sił mi już braknie, drżę, jak te paprocie!
Oto polanka! las się kąpie w złocie:
W świcie porannym i w porannej gwieździe.
Spocznij! czy słyszysz?« — Z góry przez półcienie
Spływał dźwięk ku nam, poczęty snąć w niebie:
»Tu u stóp bożych cisza i zbawienie!«
»Chodź! chodź tam! dotąd to nie nasza droga!«
Pogna mnie znowu i znów w gąszczach grzebie —
»Dla nas! tak! dla nas niema nawet Boga!«