<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Roztwór Pytla
Podtytuł Humoreska w 3⸗ch aktach
Wydawca Spółka Nakładowa „Odrodzenie“
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT DRUGI.

(Pracownia fizyczna uniwersytetu. Sala, składająca się z dwóch naw bocznych, idących w głąb w obie strony i części środkowej, węższej. Całość ma mniejwięcej formę: T. Wszędzie aparaty fizyczne, lunety, na półkach galwanometry etc. Drzwi w głębi oszklone, wielkie z napisem: „Pracownia fizyczna“ prowadzą na korytarz. Drzwi po prawej z napisem „Asystent“. Drzwi po lewej z napisem: „Prof. dr Pytel“. Po prawej, pod ścianą, duża tablica, kreda, gąbka. — Nad drzwiami w głębi — wielki zegar, wskazuje mniej więcej 9⸗ą. W głębi — po lewej — siedzi wpółwidoczny Jackowski, student — i „dmucha szkło“. Kandydat nauk przyr. Pępkowski siedzi — po prawej — na zydelku i obserwuje pilnie, zmrużywszy jedno oko, przez lunetę aparat — galwanometr — umieszczony na półce, w pewnej odległości).

PĘPKOWSKI: Nie odchyla się szelma! Rób, co chcesz, stoi jak mur!

JACKOWSKI: Kto?

PĘPKOWSKI: No ten — galwanometr. Jak myślicie, Jackowski, co tu począć?

JACKOWSKI: Każcie mu zażyć soli glauberskiej. Może go ruszy.

PĘPKOWSKI: Wy zawsze z głupimi kawałami. Chodźcie lepiej, pomóżcie mi!

JACKOWSKI: Nie mogę, bo mi rura pęknie.

PĘPKOWSKI: A co wy? szkło dmuchacie?

JACKOWSKI: Dmucham, psiakość, bez powodzenia.

PĘPKOWSKI: Gordona nie ma, Perlmuttera nie ma... Człowiek jest, jak ten kolek w płocie, sam na sam z nieskończonością wiedzy! (Z nagłą determinacją). Niech się dzieje wola Nieba. Robię, co do mnie należy. Rozpoczynam drugą serię doświadczeń.

JACKOWSKI: Brawo!

PĘPKOWSKI (majstruje coś, porusza jakiś klucz czy przerywacz prądu — nagle syk, dym, coś się tli): Olaboga! Jackowski! Ratujcie! Tu się pali! (Biegnie w głąb, sprowadza Jackowskiego, który trzyma oburącz długą rurę szklaną). Patrzcie, tu się jakieś nieszczęście stało!

JACKOWSKI (mina znawcy): A coście wy takiego zrobili?

PĘPKOWSKI: Nic! Włączam, uważacie, prąd elektryczny — a tu coś syk — trzask — płomień bucha...

JACKOWSKI: Zaraz to zbadamy. Aha. Widzicie. Rzecz jest jasna. Ten drut połączyliście z tym drutem, ten drut jest odprowadzony do ziemi. To proste. Zaraz się wszystko nareperuje. Trzeba, uważacie, w ten sposób. (Majstruje coś — ten sam efekt — syk, dym, płomień). Olaboga! lećcie do Gordona.

PĘPKOWSKI: Nie ma go. Ma ten swój wykład.

JACKOWSKI: Lećcie po Perlmuttera! Prędzej!

PĘPKOWSKI: Nie ma Perlmuttera!

JACKOWSKI: Tam do licha. Po Podołka! Sprowadźcie kogoś!

(PĘPKOWSKI leci w głąb sceny, wpada na Trylskiego, już we drzwiach).

TRYLSKI: Dokąd to spieszycie, kolego Pępkowski?

PĘPKOWSKI: Nie widzieliście gdzie „strupla“? Wypadek! Nieszczęście!

TRYLSKI: A co się stało?

PĘPKOWSKI: Zapaliło się coś!

TRYLSKI: Gdzie?

PĘPKOWSKI: Tu, patrzcie, o, dymi się jeszcze.

TRYLSKI (idzie na przód sceny): Aha! Rozumiem! Krótkie spięcie.

PĘPKOWSKI: Więc co robić? co, jak myślicie?

TRYLSKI: Nic nie trzeba robić.

JACKOWSKI: No jakże? Przecie się pali?

TRYLSKI: Czekać aż się wypali.

JACKOWSKI: Gadanie! W ten sposób cała buda może pójść z dymem!

TRYLSKI: Nie ma obawy. We właściwej porze przyjedzie straż ogniowa. Ja zawsze się na to zdaję!

PĘPKOWSKI: Bójcie się Boga, przecie tak nie można.

TRYLSKI: Można, można. Wierzcie, Pępkuś, doświadczeniu starszych. Ja dłużej od was studiuję. Przyrodnik powinien posiadać flegmę, spokój i równowagę ducha. Głównie zaś przytomność umysłu — jak się co zapali, to powinien czekać, aż się wypali.

JACKOWSKI: Prąd trzeba naturalnie wyłączyć. (Majstruje coś — ten sam efekt).

TRYLSKI: Nie mówiłem. Pogarszasz tylko sytuację, Jackowski! Nie ma w tobie materiału na przyrodnika! Bierz sobie przykład ze mnie, zawsze ci to powtarzam. Flegma lorda angielskiego.

JACKOWSKI: Tak, naturalnie. Ty świecisz przykładem — szkoda, że wyłącznie w nocy.

TRYLSKI: Wyłącznie w nocy? Jackowski, zdaje się, że znów rzucasz na mnie kalumnie! Zgadnijcie, skąd wracam?

PĘPKOWSKI: O tej wczesnej godzinie? Z pijatyki.

TRYLSKI: Nie zgadłeś, młodzieńcze! Gorzej!

JACKOWSKI (kiwa głową z politowaniem): O, Trylski, Trylski, kiedy ty się wreszcie ustatkujesz?

TRYLSKI: To nie jest odpowiedź na pytanie. Pytanie brzmi: skąd ja wracam? Otóż wracam...

JACKOWSKI: Nie kończ! Szanuj mury tego przybytku nauki!

TRYLSKI: Otóż — wracam... z wykładu!

JACKOWSKI:  Co? Z wykładu? To wam się przyśniło!
PĘPKOWSKI:

TRYLSKI: Tak jest! Z wykładu fizyki teoretycznej. Więcej powiem, postanowiłem sobie, że będę chodził na ten wykład stale!

PĘPKOWSKI: Bez blagi, Trylski, byliście na Gordonie?

TRYLSKI: Byłem młodzieńcze.

PĘPKOWSKI: I siedzieliście do końca?

TRYLSKI: Nie było końca.

PĘPKOWSKI: Jak to?

TRYLSKI: Nie było wykładu.

JACKOWSKI: To zmienia postać rzeczy! Teraz rozumiem!

TRYLSKI: Nic nie rozumiesz, Jackosiu. Powiedziałem publicznie, przy tym dziecku (wskazuje Pępkowskiego), że będę chodził na Gordona stale i nie cofam! Przekonałem się do fizyki teoretycznej. To jest niezwykle piękna nauka.

PĘPKOWSKI: Kiedyście to zdążyli skonstatować?

TRYLSKI: Dziś w nocy, młodzieniaszku, o trzeciej, w kabarecie „Arka Noego“.

JACKOWSKI: Trylski, czego ty od rzeczy gadasz? Czego ty nam w biały dzień głowę zawracasz? Demoralizujesz Pępkowskiego!

TRYLSKI: Poczekaj, Jacuś, daj mi się wypowiedzieć — pierś mi wezbrała! Otóż przekonałem się w „Arce Noego“, że fizyka teoretyczna to najpiękniejsza gałąź wiedzy ludzkiej. Bo, jeżeli człowiek, któremu na tej gałęzi życie upływa, który tą gałęzią wiedzy ludzkiej, stale — że tak powiem — kiwa, jednocześnie nocami z tak szalonym animuszem tańczy meksykańskiego two⸗stepa, jak to czyni doktór Gordon...

PĘPKOWSKI: Ratujcie ludzie, co on plecie! Trylski!

JACKOWSKI: W kwiecie wieku zapadł na uwiąd starczy!

TRYLSKI: Daj mi się wypowiedzieć! Jak wam wiadomo, cierpię stale na bezsenność zwłaszcza zaś między 10⸗tą wieczorem a czwartą rano wedle czasu europejskiego. Z tego też powodu...

JACKOWSKI:. ...na drugiej półkuli byłbyś porządnym człowiekiem.

TRYLSKI: Z tego też powodu — powtarzam — uczę się do egzaminu przeważnie po nocach. Wziąłem i wczoraj podręcznik algebry wyższej i poszedłem z takowym do „Arki Noego“, na premierę.
Przychodzę, siadam, otwieram książkę i natrafiam na kawały po prostu nadzwyczajne!

PĘPKOWSKI: W algebrze wyższej?

TRYLSKI: Nie, w programie, noworodku. Z programu najlepsze były, co prawda, antrakty. Znacie kolegę Lutowstawskiego, który zajęty jest obecnie odradzaniem kraju przez poczwórną abstynencję?

JACKOWSKI: Oczywiście.

TRYLSKI: Był ze swoją świtą — poczwórnie wstawiony. Jaki brak prawdziwej kultury w tym człowieku! To się nawet upić z humorem nie potrafi!
Natomiast co za triumf nauk ścisłych! Ten two⸗step doktora Gordona!
Panowie! Jeżeli mnie kochacie, jeżeli w ogóle umiecie cenić prawdziwą zasługę, błagam was, zróbcie to dla mnie! Gdy tu przyjdzie Gordon, zaintonujcie wraz ze mną — unisono, zgodnie, forte, choć mruczando — pewien chorał albo kantatę. Mianowicie:

(śpiewa) You take mi love you...

Uważacie? Chwyciliście? Mocniej, Pępuś!

(PĘPKOWSKI i JACKOWSKI wtórują — śpiew coraz głośniejszy).

(Wchodzą PYTEL, który dzierży butelkę pixavonu, za nim PODOŁEK).

PYTEL (groźnie a gniewnie): Podołek, tu ktoś śpiewa!

TRYLSKI (staje przy tablicy i chwyta kredę): Jak wam już mówiłem, Helmholtz w teorii dźwięku dowodzi... (poczyna coś pisać na tablicy).

PYTEL: Panowie, moi panowie. Muszę wam zwrócić uwagę, że sala ta ma bardzo kiepską akustykę... Kto chce śpiewać — powinien to czynić gdzie indziej! Mamy w tym celu Filharmonię, tudzież liczne place niezabudowane pod miastem. Podołek, czy asystent doktór Gordon jest w pracowni?

PODOŁEK: Jak to, panie profesorze? Skąd ma być? Przecie wracamy od niego — naturalnie samo przez się. Ponieważ...

PYTEL: Podołek, ja was nie proszę o sylogizmy! Stawiam wam pytanie konkretne, powinniście na nie odpowiedzieć rzeczowo, stwierdzając fakt doświadczalnie. Powinniście iść do tych drzwi i zapukać.

PODOŁEK (idzie ku drzwiom po prawej i puka): Pan doktór Gordon jest w pracowni nieobecny, a to z dwóch względów, po pierwsze dlatego, że go nie ma, po drugie zaś dlatego, że jest właśnie w domu.

PYTEL: Dobrze. Czy jest drugi asystent, doktór Perlmutter?

PODOŁEK (rusza ramionami, idzie w głąb, daje przy telefonie domowym jakiś sygnał, wraca): Pana doktora Perlmuttera również zabrakło.

PYTEL (który przez ten czas oglądał dymiący z lekka aparat Pępkowskiego): Stwierdzam, że pracownia jest osierocona, panowie asystenci są nieobecni na stanowiskach, młodzież akademicka wyśpiewuje, jak gdyby studiowała w chederze talmud, a nie przyrodę na wszechnicy — (forte!) I drut w elektromagnesie jest przepalony!
(Idzie ku drzwiom swego pokoju). Aha! Jeszcze jedno. Podołek, postawcie to na stole, przy którym pracuje dr Gordon. (Wręcza Podołkowi butlę i — wychodzi).

TRYLSKI: Jak on to powiedział: i drut jest przepalony! On ma gest, on ma w sobie majestat ten Pytel! Podołek, co się stało? Czego stary taki zły? Byliście u Gordona? Odnalazł się Gordon?

PĘPKOWSKI: Gadajcie, Podołek. Gdzieście wy byli z Pytlem? Co? (otaczają go).

PODOŁEK: To są tajemnice urzędowe! Proszę mi dać drogę! Proszę się rozstąpić! (Stawia flaszkę na stole po prawej).

JACKOWSKI: Bez blagi, Podołek? Co się stało, co? Co ta butla znaczy?

TRYLSKI: Mówcie, Podołek. Dalej, dalej! Prędko!

PODOŁEK: Proszę się rozstąpić! Panowie studenci będą łaskawi się nie pchać! Co to jest! Co za zbiegowisko?
(Nagle coś w tłoku spada i tłucze się z głośnym brzękiem): Boże wielki! ktoś stłukł maszynę „elekstryczną“!! Profesor tego nie przeżyje!

TRYLSKI: W rzeczy samej! Coś prysło, jak sen jaki złoty! Panowie, zmykać! Odwrót!

(Na palcach wielkimi krokami pędzą w głąb. We drzwiach wpadają na radcę Męntlika).

RADCA MĘNTLIK (mały, suchy, skrzywiony, jakaś siwa bródka à la Napoleon III. Jest w palcie i w kaloszach): Przepraszam, jeżeli przeszkadzam. Czy zastałem w pracowni... (STUDENCI dają mu znak — pst! i wymykają się) przepraszam...

PODOŁEK: Boże, co za dzień fatalny! Maszyna na nic, w drobny mak!

MĘNTLIK (do Podołka): Czy mógłbym pomówić z panem doktorem Gordonem?

PODOŁEK: Tu z nikim nie można mówić! Tu się nie można szwędać! w palcie i w kaloszach!

MĘNTLIK: Przepraszam bardzo, ale ja jestem przeziębiony!

PODOŁEK: To niech pan siedzi w domu. Do laboratorium się nie włazi, jak do cukierni!

PYTEL (zza sceny): Podołek, co się tam stało? Co się stłukło?

PODOŁEK (groźnie do Męntlika): Tu jest wstęp wzbroniony, rozumie pan?

MĘNTLIK: Ależ...

PODOŁEK: Nie ma ależ! Tam! Pierwsze drzwi na prawo! Rozebrać się! Zameldować się! Czekać na swoją kolej!

(MĘNTLIK przerażony wymyka się).

PYTEL: Co się tu dzieje, Podołek? (Spostrzega). Kto stłukł maszynę influencyjną Holtza?

PODOŁEK: Panie profesorze, nikt. Stłukło się — naturalnie samo przez się. Prawdopodobnie znów jakieś trzęsienie ziemi.

PYTEL (załamując ręce): Trzydzieści lat z nią pracowałem! Trzydzieści lat z nią żyłem! Była mi wierną towarzyszką pracy... Dzieliła mą dolę i niedolę... Tyle godzin pięknych jej zawdzięczam! tyle chwil jasnych! (siada na zydlu, bierze w rękę kawałek szkła, kiwa głową).

PODOŁEK (rozczulony): Panie profesorze... Taka jest kolej rzeczy ludzkich... Niech się pan już nie martwi...

(Wchodzi REKTOR CIOŁEK⸗TARSKI).

PYTEL: ...jej zawdzięczam moją sławę naukową...

PODOŁEK (płaczliwie, dotykając ramienia Pytla): Bywają przecie większe nieszczęścia... Niech się pan już nie martwi... Panie profesorze... Jego magnificencja pan rektor przyszedł... Niech pan nie rozpacza, tak już jest na świecie urządzone, kres przychodzi na wszystko... (wychodzi). Bóg dał, Bóg wziął...

TARSKI (żywy w ruchach, dość elegancki, adwokat z wyglądu): A to dobrze, że was wreszcie zastaję, czcigodny kolego Pytel. Szukam was od godziny. Mam z wami do pomówienia w ważnej sprawie.

PYTEL (gest w stronę maszyny): Patrzcie!

TARSKI: Co? Gdzie?

PYTEL: Natchnęła mnie do mojej pierwszej pracy naukowej o wyładowaniach w próżni. Była świadkiem moich pierwszych triumfów... (pokazuje mu odłamek szkła). I ot co mi zostało. Po trzydziestu latach wspólnego pożycia...

TARSKI: Aha! Coś się stłukło? No, to będzie można skleić. Głupstwo. Jest taki kit specjalny. Sprawa, o której... z wami...

PYTEL (patrzy nań, jak na obłąkanego): Skleić? Powiedzieliście skleić? Maszynę elektryczną? Prawda — wy jesteście prawnik z zawodu... Skleić!

TARSKI: W każdym razie sprawa, o której z wami chcę mówić, jest stokroć, tysiąckroć ważniejsza od wszystkich stłuczonych maszynek elektrycznych. Chodzi po prostu o dobrą sławę uniwersytetu! O dobrą sławę naszej prastarej wszechnicy.
Czy wy słyszycie, kolego, Pytel? O honor naszej wszechnicy!

PYTEL: Słyszę, słyszę! (Ciszej). Skleić! — Jurysta!

TARSKI: Tak, kolego, Pytel! Z bólem serca dowiedziałem się dziś rano, iż narażono na szwank opinię naszej uczelni, opinię jej ciała profesorskiego. Jestem niepocieszony, po prostu zrozpaczony, ale oznajmić wam muszę, że to od was, czcigodny kolego Pytel, z waszego instytutu wyszedł ten cios, ten zamach na nasze wspólne dobre imię, że to pod waszym skrzydłem ukrywa się to pisklę, które gniazdo własne kala. Czy wy mnie rozumiecie, kolego Pytel?

PYTEL: Rozumiem, rozumiem. A o co to chodzi?

TARSKI: O co chodzi, pytacie? (zakłada ręce po napoleońsku). Pozwólcie, czcigodny kolego Pytel, że ja was przede wszystkim spytam, czy wy wiecie, gdzie asystent wasz i współpracownik, gdzie docent naszej wszechnicy, gdzie wychowawca młodzieży, doktór Gordon — spędza noce?

PYTEL: Noce? Prawdopodobnie w łóżku.

TARSKI: Nie! Po trzykroć nie!

PYTEL: Nie w łóżku?

TARSKI: Nie! — w „Arce Noego“!

PYTEL: Patrzcie. A to ciekawe! W arce?

TARSKI: Tak jest! Tak jest, niestety, czcigodny kolego Pytel. W „Arce Noego“! I co wy na to?

PYTEL: Jestem niepomiernie zdziwiony. W „Arce Noego“? A cóż to jest Arka Noego?

TARSKI (załamując ręce): O sancta!... Mieszkacie tyle lat w tym mieście i nie byliście — i nie wiecie, co to jest „Arka Noego“? Przybytek lekkiej muzy! Kabaret! Świątynia niecnego kultu, w której obecnie (wyjmuje program) Wenus vulgivaga podawszy rękę wszetecznej Terpsychorze w podkasanych chitonach tańczą tango, podczas, gdy satyr, pan Wojtaszek, odrzuciwszy fletnię, gwiżdże na palcach bez aparatu!...

PYTEL: Aha! Wy jesteście dobrze poinformowani, kolego Tarski.

TARSKI: Mam dokładne relacje! Tam tedy — do tego przybytku udaje się wasz asystent i współpracownik, doktór Gordon i ująwszy dłonią — tą samą dłonią, której powierzono kształtowanie dusz młodzieńczych, — jej kibić, puszcza się w tan zalotny z wyżej wzmiankowaną wszeteczną Terpsychorą, inaczej panną Lolą Zambezi...

PYTEL: Zaraz! Zambezi? Lola? Znam ją, widziałem ją!

TARSKI: Co? Gdzie? Kiedy? Przecież nie w kabarecie?

PYTEL: Nie. W mieszkaniu doktora Gordona. Dziś rano.

TARSKI: W mieszkaniu? W jego mieszkaniu? (opada na krzesło). To... więcej, niż przypuszczałem...

PYTEL (dzwoni): Podołek, szklankę wody!

TARSKI: Dziękuję, dziękuję... nie trzeba. Już przeszło.

(Pauza).

I cóż wy teraz zamierzacie uczynić, kolego Pytel?

PYTEL: Ja?

TARSKI: Tak. Jakie kroki macie zamiar przedsięwziąć?

PYTEL: Ja?

TARSKI: Tak. W jaki sposób chcecie załatwić aferę doktora Gordona?

PYTEL: Załatwić? Co tu właściwie jest do załatwiania? Nie rozumiem.

TARSKI: Jak to? Jeszcze nie rozumiecie? Nie zdajecie sobie sprawy z groźnej sytuacji? Nie rozumiecie, że na ciele profesorskim ukazała się plama, która jest oznaką gangreny... I że należy działać energicznie?

PYTEL: Przepraszam was, kolego Tarski, ja nie jestem jurystą i nie dorosłem do waszej swady oratorskiej. Nie mówcie do minie alegorycznie. O co chodzi?

TARSKI: Chodzi o to, że doktór Gordon, asystent wasz i współpracownik, fizyk nie jurysta, okrył sromem wszechnicę!

PYTEL: Przepraszam raz jeszcze, ale nie rozumiem. Doktór Gordon jest, jak powiadacie słusznie fizykiem. Ogłosił szereg prac z zakresu optyki i te w nauce pozostaną. Człowiek zaś, który takie prace ogłasza, winien być pod każdym względem nieskazitelny. Bo twórczość naukowa tego wymaga, naturalnie prawdziwa twórczość naukowa, która znowu z kruczkami adwokackimi, zbyt często, niestety, ukazującymi się w druku, nie ma nic wspólnego. Człowieka nauki należy mierzyć inną miarą, niż jurystę.

TARSKI: Kolego Pytel!

PYTEL: Przepraszam, teraz ja mam głos. Ów doktór Gordon, asystent mój i fizyk, pracuje od 9⸗tej rano do 6⸗tej wieczorem w laboratorium. Pracuje dzielnie i wytrwale, obcuje z naturą, nie z kodeksem karnym! Później udaje się, jak powiadacie, do „Arki Noego“, której ja nie znam, ale którą wy znacie wręcz doskonale. Może byłoby lepiej, żeby chodził do domu, nawet na pewno byłoby lepiej. Ale nie chodzi! Co to wszystko jednak ma do rzeczy? Nie miejsce zdobi człowieka...

TARSKI: Kolego Pytel, to już przekracza wszelkie granice! Rezygnuję! Nie chcę apelować do waszych uczuć moralnych! Dajmy temu pokój, nie traćmy czasu na próżno! Ale muszę wam jako rektor, zwrócić uwagę, że wy nie znacie po prostu naszych statutów uniwersyteckich! Paragraf trzeci powiada wyraźnie: docent powinien nie tylko godnie reprezentować tę gałąź wiedzy, którą powierzono jego pieczy! Ma również obowiązek wpływać w sposób zbawienny na obyczaje swoich słuchaczy! Pytam was, kolego Pytel, czy wpływa się w sposób zbawienny na obyczaje słuchaczy, tańcząc two⸗stepa meksykańskiego? Czy reprezentuje się godnie gałąź wiedzy, trzymając wpół pannę Lolę Zambezi?... Tak czy nie?

PYTEL: Doktór Gordon nie mógł wpływać na słuchaczy zbawiennie, głównie z tego względu, że ich tam nie było...

TARSKI: Nie było? Tu się właśnie omyliliście! Na sali w kabarecie znajdowali się właśnie czterej słuchacze teologii, członkowie akademickiego związku abstynentów, panowie Lutowstawski, Musiałek, Drabski i Cyferblat! Wpływ gorszący został skonstatowany!

PYTEL: Co robili czterej abstynenci i słuchacze teologii w lokalu, o którym mowa?

TARSKI: Panowie ci piszą zbiorowy referat o zgubnym wpływie alkoholu, tudzież o nocnym życiu naszego miasta. Jako ludzie sumienni, studiują sprawę rzeczowo, u źródła.

PYTEL: Skąd pewność, że asystent mój, doktór Gordon, nie pisze w chwilach wolnych, również takiego referatu?

TARSKI: To żart, kolego Pytel! To żart niewczesny! Oznajmiam wam, jako rektor tej uczelni, że skoro wy się tego podjąć nie chcecie — zmuszony będę sam zwołać posiedzenie wydziału przyrodniczego i przedłożyć mu sprawę doktora Gordona! Oficjalnie!

PYTEL: Obawiam się, że ta sprawa, jako niemająca związku z przyrodoznawstwem będzie dla fakultetu obojętna.

TARSKI: Ta sprawa nie może być dla nikogo obojętna! Ta sprawa powinna obchodzić nas wszystkich, przyrodników, nieprzyrodników! To jest sprawa — ludzka!

PYTEL: Sprawami „ludzkimi“ zajmuje się wśród przyrodników jedynie kolega Drygalski, antropolog.

TARSKI: Pomówię zatem z kolegą Drygalskim, antropologiem!

PYTEL: Ale jego obchodzą w człowieku wyłącznie — kręgi ogonowe!

TARSKI: Rozmowa weszła na takie tory, że najlepiej będzie gdy ją przerwiemy.
Nie chcieliście mnie zrozumieć. Szkoda. Pamiętajcie, że i na was spada część odpowiedzialność. Asystent wasz i laborant okrył sromem wszechnicę.

PYTEL: Słyszałem to już dzisiaj. Zdolny fizyk jeszcze żadnej wszechnicy sromem nie okrył.
To już przywilej jurystów.

TARSKI: Panie kolego Pytel!

PYTEL: Panie kolego Tarski?

TARSKI: Do widzenia.

PYTEL: Do widzenia. Bardzo mi było przyjemnie!

TARSKI: Pamiętajcie, że dziś ma być zdecydowana sprawa etatu waszej pracowni. Decyzja zależy wprawdzie w trzech czwartych od pana radcy Męntlika, ale po części też — ode mnie... Żegnam (Wychodzi).

PYTEL: Tam do licha! Etat pracowni! Męntlik! (patrzy na zegar). Wpół do dziesiątej! Podołek! (Dzwoni, dając sygnał).

(Wchodzi PODOŁEK).

Podołek! Instytut, który powierzono naszej pieczy, przechodzi ciężkie, bardzo ciężkie wstrząśnienia...

PODOŁEK: Oczywiście, samo przez się. Z tego też powodu maszyna elekstryczna...

PYTEL: Elektryczna! Elektry-czna, do stu piorunów! Nie o tym chcę mówić! Powiadam, że przeżywamy bardzo ciężkie, krytyczne chwile. Z ramienia ministerium oświaty ma przybyć do nas wizytator, radca Męntlik. Dziś o dziesiątej. I właśnie w tym czasie, właśnie w tym dniu dzieją się tu u nas rzeczy, dzieją się tu u nas okropności, Podołek! Pracownia jest opuszczona i osierocona. Na podłodze walają się szczątki aparatów. Asystenci tańczą w kabaretach, studenci śpiewają, ktoś wykroczył przeciwko moralności! Podołek, w tej chwili krytycznej muszę zmobilizować starą gwardię! Zwracam się do was, Podołek! Bądźcie wy przynajmniej na stanowisku! nie opuszczajcie wy przynajmniej placówki naukowej! Rozumiecie, o co chodzi? Rygor, ład, którym pracownia nasza zasłynęła szeroko!

PODOŁEK: Wedle rozkazu, panie profesorze! Ja tu porządek zrobię!

(Wchodzi RADCA MĘNTLIK, bez palta, ale w szaliku i kaloszach).

MĘNTLIK: Czy mógłbym się teraz zobaczyć...

PODOŁEK: Z nikim się pan tu nie może zobaczyć! Gdzie się pan tu pcha w swoich głupich kaloszach!? Czy pan nie widzi, że tu aparaty stoją, galwanometry precyzyjne? Co to tu obora jest? Tu jest wstęp wzbroniony, zrozumiano?

MĘNTLIK: Przepraszam bardzo, nazywam się...

PODOŁEK: Nikogo to nie obchodzi, jak się pan nazywa! W lewo zwrot! Mówiłem pierwsze drzwi — tam! Rozebrać się! Zameldować się!

(MĘNTLIK wycofuje się przerażony).

PODOŁEK Może pan na mnie polegać, panie profesorze. Ja tu ład zaprowadzę!

PYTEL: Będziemy musieli wobec radcy Męntlika wykonać kilka bardziej efektownych doświadczeń. Ustawicie, Podołek... Co to jest? Znów? (Za sceną słychać sławetny chór: You take me love you). Słyszycie? śpiewają?

PODOŁEK: Już ja im zaśpiewam! (wybiega).

(Pauza. Wchodzi GORDON, trochę jeszcze blady i znużony).

GORDON (na widok Pytla chce się cofnąć).

PYTEL: Aha! Pan doktór Gordon. Witam, witam. Nareszcie w murach pracowni. Godzina jest, jeżeli mnie wzrok nie myli... (wyjmuje zegarek).

GORDON: Po wpół do dziesiątej.

PYTEL: A tak. Hm!

GORDON: Pan profesor chciał mi coś powiedzieć?

PYTEL: Owszem. Właśnie. (Chodzi po pokoju). Panie doktorze Gordon!

GORDON: Panie profesorze?

PYTEL: Tak! Panie doktorze Gordon. Ja znam pana od lat kilku. Znam pańską rozprawę doktorską. Znam pańską pracę w zakresie optyki. Rzecz jest bardzo ciekawa, bardzo ciekawa.

GORDON: Dziękuję.

PYTEL: Tak. Niezwykle ciekawa. Hm! Bądźmy zupełnie szczerzy. Był tu u mnie rektor Tarski. Jest to, że się tak wyrażę, prawnik. Trudno, i tacy być muszą. Był tu u mnie ten Tarski. On ma w danym wypadku rację! Wszeteczna Terpsychora... gałąź wiedzy... two⸗step meksykański... On ma słuszność! Przy tym ten radca Męntlik! Etat! Do licha, nie mogło to wypaść kiedy indziej! Przez tę przeklętą moralność byt całej pracowni jest zagrożony. Rozumie pan? Do widzenia! (Wychodzi).

GORDON (patrzy za nim przez chwilę — rusza ramionami. Dzwoni, dając sygnał. — Wchodzi PODOŁEK).

GORDON: Podołek! Niech mi Podołek przyniesie mój kitel.

PODOŁEK (zwolna i majestatycznie idzie do pokoju Gordona po prawej. Wraca z kitlem, wyjmuje znacząco zegarek⸗cebulę i poczyna nakręcać).

GORDON: Co tam? Czy Podołek ma co do nadmienienia?

PODOŁEK: Nie, nic. (Przykłada zegarek do ucha). Chodzi. Myślałem, że dziewiąta, bo pan doktór przyszedł. Jak ten czas czasami płynie. (Wychodzi).

(GORDON kładzie kitel — próbuje zabrać się do pracy — ustawia coś, ziewa).

(Wchodzi PERLMUTTER — jest uczesany, przystrzyżony, wicherek wciąż jednak sterczy. Ale krawat jest już porządniej zawiązany).

GORDON: A, Perlmutter! Jak się masz!

PERLMUTTER (widocznie zagniewany): Dobrze. (Lokuje się przy stole po lewej, poczyna coś oglądać przez mikroskop).

GORDON: Cóż, odprowadziłeś ją?

PERLMUTTER: Odprowadziłem.

GORDON: A jej kufry odesłałeś do hotelu? (Zbliża się do jego stoiu).

PERLMUTTER: Odesłałem.

GORDON: A czego tak pachniesz?

PERLMUTTER: Bo mi się tak podoba.

GORDON (ujmuje go za ramię i odwraca łagodnie ku sobie): Słuchaj⸗no stary. O co ty właściwie masz do mnie pretensję?

PERLMUTTER: Tak się nie postępuje z kobietą!

GORDON: Jak? Niechże się dowiem wreszcie!

PERLMUTTER: A bo ja wiem! Wiem, że ona jest bardzo na ciebie obrażona.

GORDON: Ale o co? Co ja takiego uczyniłem?

PERLMUTTER: Nie wiem. Skoro jednak zakładamy, że prawo przyczynowości ma jakiś sens, to musimy też przypuścić, że ona ma jakiś powód. Tak chce logika.

GORDON: Dobrze, przypuśćmy, ze ma. Więc co?

PERLMUTTER: Mówisz to tak, jak by ci cała kwestia — a nawet Lola — była zupełnie obojętna.

GORDON: Jest mi obojętna.

PERLMUTTER: Jak to, Lola też?

GORDON: Lola też. Lola najbardziej.

PERLMUTTER: Mówisz szczerze?

GORDON: Najzupełniej.

PERLMUTTER: I nic między wami — mówiąc językiem romantycznym i wulgarnym — nie było?

GORDON: Nie. Poszedłem do kabaretu na premierę, bom chciał sprawdzić, czy to doprawdy ona. Myślałem tylko o tobie.

PERLMUTTER (z widoczną radością): Dziękuję ci. Bo mnie — uważasz — Lola nie jest wcale obojętna! Mówiłem z nią dziś po drodze o wielu rzeczach — o matematyce. To osoba wielkiego umysłu i serca. Patrz, jak ona mi zawiązała krawat!
Ona ma taką wrodzoną inteligencję. Na przykład zupełnie intuicyjnie, sercem, tak jak to tylko kobiety potrafią, rozumie doskonale cele i zadania matematyki wyższej, zwłaszcza zaś rachunku różniczkowego i całkowego. Wiesz, posłałem jej bukiet z białych storczyków. Znasz się na mowie kwiatów? Co to właściwie oznacza biały storczyk?

GORDON: Nie wiem.

PERLMUTTER: Muszę iść do biblioteki i zajrzeć do Wielkiej Encyklopedii. Obmyśliłem sobie wszystko — żenię się. Ona ma rację. Człowiek na moim stanowisku powinien się ożenić. Jestem to winien społeczeństwu... Czyż tylko ludzie głupi mają się rozmnażać? Ale!... Cóż — twoja afera?

GORDON: Dziękuję. Rozwija się powoli według wszelkich reguł sztuki dramatycznej. Studenci przyjęli mnie kantatą z kabaretu, Pytel a nawet Podołek mają coś na wnętrzu. Prócz tego przysłano mi korektę jakiejś codziennej czy tygodniowej „Gwiazdy porannej“. Jest tam artykulik pt. „Moralność niezależna“. Niejaki dr G. — to niby ja — coś kala i coś tarza po kabaretach... Masz przeczytaj.

PERLMUTTER (czyta): Hm. Ubrali cię. Całe szczęście, że tego pisma nikt nie używa do czytania.

GORDON: Najgorsze zaś jest, żem znalazł dziś we własnej kieszeni taką rzecz (wyjmuje order).

PERLMUTTER: Co to jest?

GORDON: Order.

PERLMUTTER: Co za order?

GORDON: Bo ja wiem.

PERLMUTTER: Skąd to do ciebie? Uratowałeś tonącego, czy co?

GORDON: Nie! Myślałem nad tym właśnie, długo i usilnie. Przypominam sobie rzecz całą bardzo nie dokładnie. Jak wiesz, byliśmy z Lolą i panem Wojtaszkiem na dworcu.

PERLMUTTER: No tak, więc co?

GORDON: Coś gwizdnęło, przyjechał jakiś pociąg — wyszliśmy na peron —

PERLMUTTER: No i co?

GORDON: Właśnie, że nie pamiętam. Wiem, żem chwycił jakiegoś pasażera za ramię, zdziwiłem się, że taki mały piesek ma taki duży medal... wręczyłem mu bilet wizytowy... no i masz, zostało mi w ręku!...

PERLMUTTER: Bilet? Wyzwałeś go na pojedynek?

GORDON: I to możliwe.

PERLMUTTER: Coraz lepiej! Coraz lepiej! I cóż ty wobec tego wszystkiego zamierzasz uczynić?

GORDON: Zamierzam dziś wcześniej pójść spać. Mam wrażenie, że ciężar właściwy mojej głowy powiększył się w dwójnasób.

PERLMUTTER: Dobrze, ale musisz mieć przecie jakiś plan działania?

GORDON: No tak. Owszem. Mam. Postanowiłem wszystko razem traktować lekko i przez nogę. Mój drogi, każdy subiekt handlowy ze sklepu korzennego ma prawo bywać, gdzie mu się podoba, robić, co mu się podoba. Nie podlega żadnej kontroli! Dlaczego ja mam być gorszy?

PERLMUTTER: Subiekt handlowy! Po pierwsze subiekt handlowy nie stoi tak wysoko na drabinie społecznej jak docent uniwersytetu, a po drugie — pobiera ośm razy większą pensję. Też porównanie! Podług mnie powinieneś sobie postąpić, jak następuje: Powinieneś ugrupować wszystkie fakty, oznaczając je wręcz algebraicznie, aby następnie, drogą dedukcji matematycznej, znaleźć wyjście z sytuacji. Tak zwane zagadnienia życiowe dadzą się zawsze sprowadzić do prostych zadań z geometrii wykreślnej. Czy ty mnie słuchasz. Gordon?

GORDON (który znów próbuje się wziąć do pracy, ustawia coś na swoim stole, bierze w rękę butelkę „pixavonu“). Owszem. Słucham. Naturalnie.

PERLMUTTER (idzie ku tablicy, bierze kredę): A zatem, zaczynamy. Oznaczam „Arkę Noego“ przez a małe, awanturę na kolei przez b małe, artykuł w gazecie przez c małe, Lolę przez d, Pytla przez P duże... Uważasz?

GORDON: Perlmutter, patrzaj, com ja tu narobił! Od trzech tygodni pracuję z Pytlem nad tym rozczynem. Już był prawie dobry. Teraz nalałem do niego „pixavonu“! Wszystko na nic!

PERLMUTTER: Masz! Znów! Końca nie będzie tym awanturom? Oznaczam rozczyn z pixavonu przez X duże.
Posiłkować się będę następującym twierdzeniem uczonego niemieckiego Ostwalda: szczęście ludzkie da się zawrzeć we wzorze: A kwadrat plus B kwadrat, podzielone przez D kwadrat minus B kwadrat, przy czym A duże oznacza...

(Wchodzi PANNA MIRA TARSKA — ma oczywiście jakieś kajety ze sobą).

GORDON (zrywa się): Ach, panna Mira!

MIRA: Przyszedł pan? i jak punktualnie!

GORDON: Nie wszyscy są tego zdania. Proszę, proszę bardzo, niechże pani siada.

MIRA: A pan?

GORDON: A ja tymczasem umieszczę ten zepsuty rozczyn w polu magnetycznym. O! Teraz służę pani.

PERLMUTTER (rzuca kredę): Nie dają mi przyjść do słowa! (Siada przy mikroskopie, odwraca się tyłem, pracuje).

MIRA (do Gordona): Otóż przyniosłam jeszcze dwa kajety z obserwacjami... Ale może mi pan najpierw powie, co mi pan dziś rano miał do powiedzenia? Mam niewiele czasu. Spieszę się na wykład.

GORDON: Co miałem do powiedzenia? Chciałbym panią prosić, panno Miro, żeby pani — bez względu na to, co pani o mnie powiedzą, bez względu na wszystko! — żeby pani wierzyła we mnie, żeby pani mi ufała...

MIRA: Ależ naturalnie. Ja mam olbrzymi szacunek dla pana, dla pańskiej wiedzy i wierzę i ufam. — Ale z tych badań moich nic nie wynika! To, oczywiście, moja wina, nie pańskiego kierunku, ale nic, absolutnie nic nie wychodzi.

GORDON: W nauce tak zawsze. To właśnie dowód, że pani jest na dobrej drodze! Przez długi czas nic się nie udaje, aż — nagle — pewnego poranku — natura uchyli wstydliwie zasłonę i ukaże swe oblicze (bierze jej rękę) takie cudne oblicze, o habrowych przeczystych oczach... w obramowaniu takich cudnych, złocistych włosów...

PERLMUTTER (patrzy zdziwiony): Gordon, co ty gadasz?

GORDON (daje znak, żeby nie przeszkadzał). Tak, panno Miro!...

MIRA: Hm. Niezupełnie rozumiem. Więc pan sądzi, że ze mnie jeszcze coś może być, mimo, że mi się wciąż doświadczenia nie udają?

GORDON: Doświadczenia, to jeszcze nie wszystko, panno Miro. Mnie się ważniejsze rzeczy nie udają. Od kilku tygodni próbuję powiedzieć coś — powiedzieć, że — i ciągle mi się nie udaje! Panno Miro, dlaczego ja, który wobec 50⸗ciorga słuchaczy płci obojga, mówię bez zająknienia, wobec pani tracę swadę zupełnie... Panno Miro... (całuje jej rękę)...
(we drzwiach PYTEL. Patrzy na nich przez okulary, chrząka).

PYTEL (widocznie oburzony, krzyczy). Panie doktorze Perlmutter! (GORDON i MIRA odsuwają się od siebie). Proszę wziąć tę rurę! (chodzi po pokoju zdenerwowany). Kto pani jest właściwie?

GORDON: Słuchaczka moja, panna Mira⸗Tarska.

PYTEL: Wiem, pamiętam! Od czasu, gdy kobiety studiują na uniwersytecie, wiele rzeczy się zmieniło. Za moich czasów docent wykładał, źle albo dobrze. Ale nikogo z audytorium w rękę nie całował — w laboratorium! Co pani tu robi w pracowni?

MIRA: Przyszłam się poradzić pana doktora Gordona. Praca mi nie idzie...

PYTEL: Nie idzie, nie idzie! Naturalnie, że nie idzie, skoro pani ma co innego w głowie. Córka jurysty! A przy tym pani wciąż nosi gorset! Mówiłem już, że pani ma tam pręty żelazne, które odchylają igłę magnesową. Musi pani to zdjąć przede wszystkim.

MIRA (zawstydzona, zbiera kajety). Panie profesorze! (Wybiega).

PYTEL: Tam do licha, uniosłem się Panie doktorze Perlmutter, ja tu przyniosę jeszcze jedną rurę! (Wychodzi).

PERLMUTTER: Też masz pomysły! Po coś ją znowu całował w rękę?

GORDON: Perlmutter, ja ją kocham!

PERLMUTTER: No dobrze, ale tu? Nie możesz się w niej kochać gdzie indziej? (Idzie do tablicy). Znów trzeba coś dopisać. Ty doprowadzisz przecie do jakiejś katastrofy. Mamy już a, mamy b, mamy c... Alfabet łaciński jest na wyczerpaniu..

GORDON: Co mi tam wszystko, Perlmutter. Ja ją kocham! Nie wiem, czy ty znasz to uczucie?

PERLMUTTER: Czy ja znam to uczucie? Dobre pytanie! Zdawałem we Wiedniu z psychologii i dostałem stopień celujący właśnie za te tam afekty miłosne. I właśnie dlatego, że znam to uczucie teoretycznie, twierdzę, żeś powinien postępować rozważnie i celowo. Po co te jakieś średniowieczne rękoczyny i odruchy? Jeżeli ją kochasz, powinieneś się ubrać w tużurek, kupić bukiet storczyków...

GORDON: Dlaczego storczyków?

PERLMUTTER: Bo mi tak poradzili w sklepie. Otóż powinieneś iść do niej, albo jeszcze lepiej do jej opiekuna prawnego, respective ojca, powiedzieć po prostu: mam trzysta dydków pensji na miesiąc, podlegam tak zwanemu afektowi miłosnemu itd. Ale całować ją w rękę przy wielkim magnesie? oznaczmy to literą grecką .

(Przy drzwiach w głębi WOJTASZEK, mówi do Podołka): Proszę pana szwajcara ja tu na pewno mogę wejść. Ja tu mam interes do mego przyjaciela Gordona. (Wchodzi).

WOJTASZEK: Jak się masz Gordon! (Udaje samochód). To ja! (do Perlmuttera). Wojtaszek. Bardzo mi przyjemnie. Nawzajem. Wiele o panu słyszałem. (do Gordona) Jak się masz, ryfo? Cieszysz się, żem przyszedł? Ja też!

GORDON (osłupiały): Pan tutaj? Jak można było?...

WOJTASZEK: Nie pan, Żaden pan — Kajtuś! Nie pamiętasz, żeśmy „bruderszaft“ pili? Angielską gorzką z kroplami? Ja do ciebie tylko na chwilę! Nie zatrzymuj mnie, bo nie mam czasu. Przychodzę w tej sprawie honorowej, co to wiesz. Względem tego faceta z medalem. Pyszna historia. Musisz mi wszystko szczegółowo opowiedzieć! Ja to puszczę na estradę.

GORDON: Bardzo mi przykro, ale w laboratorium? — tu? — przybytek nauki — właściwie — nie wiem —

WOJTASZEK: Dobrze mówi, nic nie rozumiem, o co chodzi. Bardzo mi się tu u was podoba — panie ten — przepraszam, jak nazwisko?

PERLMUTTER: Perlmutter.

WOJTASZEK: Nic nie szkodzi. Serce to grunt. Ja się nazywam Wojtaszek i nie martwię się. Bardzo tu u was ładnie. A to co za zwierzę? (Ogląda jakiś aparat i wydaje z siebie jakiś dźwięk dziwaczny).

GORDON: Ciszej! Przez litość, ciszej!

WOJTASZEK: A bo co? Śpi kto gdzie na wykładzie? (do Perlmuttera). Nie uwierzy pan, panie ten, jaką ja ciekawość mam do nauki. Czy telefon, czy inny migdał — wszystko mię interesuje. Nawet sam wynalazek zrobiłem. Aparat elektryczny, piszący, taki, panie, że jak się dwóch gości pobije, zaraz wiadomo, który zaczął! Fiu! A to co?

GORDON: Ciszej! Perlmutter, co tu począć! Co robić?

PERLMUTTER (pisze na tablicy): Oznaczmy go literą hebrajską ałef

WOJTASZEK: Przepraszam, za niestosowne pytanie, czy panowie zawsze takie głupie miny mają? A może to moja obecność tak wpływa?

GORDON: W rzeczy samej, panie Wojtaszek, tu jest pracownia! Więcej powiem — sanctissimum gmachu fizycznego! Osobom, że tak powiem postronnym wchodzić tu nie wolno. Pod żadnym pozorem.

WOJTASZEK: A tak? To ja zejdę z estrady. Tylko, uważasz, jak to zrobić? Umówiłem się z Lolą. Ona tu zaraz przyjdzie?

GORDON: Kto? Kto przyjdzie?

WOJTASZEK: Lola.

GORDON: Co? Ależ do tego dopuścić nie można! To... to nie wypada!

WOJTASZEK: I ja tak mówiłem. Ale z babą? Uparła się. Chce ci, Gordon, podziękować za storczyki.

GORDON: Za jakie storczyki?! Perlmutter, bój się Boga, ratuj, leć, nie wpuszczaj!

PERLMUTTER: Gdzie, gdzie ona jest, panie Wojtaszek?

WOJTASZEK: Właściwie powinna być już tu przede mną, bo ja wstąpiłem po papierosy...

PERLMUTTER: Szła od strony głównego wejścia, czy od tyłu?

WOJTASZEK: Bo ja wiem, gdzie tu tył, gdzie przód, panie.

GORDON: Perlmutter, leć ty prawym skrzydłem, ja lewym, pan Wojtaszek będzie leciał środkiem. Przeklęte storczyki! To Perlmutter to nie ja!
(Próbuje zrzucić kitel). U licha! ile ten kitel ma dziś guzików! Naprzód panowie, na rogu się spotkamy.

(We drzwiach LOLA ZAMBEZI).

LOLA: Gordon, niech cię uścisnę!

GORDON (pada na zydelek): Za późno!

LOLA: Znalazłeś się jak szentelmen! Wspaniałe kwiaty! Daj pyska! Odwróć się, Wojtaszek!

GORDON (usiłuje się wydobyć z jej objęć): To nie ja! To on! To Perlmutter, kobieto!

LOLA: Nie wierzę. Nie mnie brać na kawały. Poznałam, że od ciebie, na przeprosiny! Już! Nie gniewam się! Daj pyska!

GORDON: Klnę się na wszystko, że to nie ja! Weźcie ją, ludzie!

WOJTASZEK: A to chryja (śpiewa, udając gramofon). You take me love you!...

(PYTEL z rurą szklaną w dłoniach).

PYTEL: Do pioruna! To już przekracza wszelkie granice! (Widzi Lolę w objęciach Gordona). Wszeteczna Terpsychora. Do stu fur beczek! Tu jest laboratorium! Laboratorium, nie harem! (Rura wypada mu z rąk z wielkim brzękiem) Sapristi! rurę stłukłem. Wszelka cierpliwość ma swój kres! (Biegnie w głąb — wielkim głosem). Podołek! Podołek!

(We drzwiach RADCA MĘNTLIK; kalosze trzyma w jednej ręce, szalik w drugiej).

(Za Męntlikiem, w korytarzu, ogromnie z sytuacji zadowoleni TRYLSKI, JACKOWSKI, PĘPKOWSKI).

PYTEL (wpada na Męntlika): Czego pan tu znów chce? Z jakiego pan jest kabaretu? Jakim prawem pan tu wchodzi?

MĘNTLIK: Przepraszam, mam interes osobisty...

PYTEL: Tu się nie załatwia interesów osobistych. Tu się pracuje naukowo! Nie widzi pan?

MĘNTLIK: Przepraszam, ja muszę pomówić z panem doktorem Gordonem.

PYTEL: Proszę wyjść! Natychmiast!

MĘNTLIK: Przepraszam, nie wyjdę. Rozebrałem się, choć jestem zaziębiony, — nie wyjdę! Asystent pański, doktór Gordon, wyzwał mnie dziś na pojedynek.

WOJTASZEK: Poznajesz, Gordon? To on!

MĘNTLIK: Przyszedłem oznajmić, że się nie pojedynkuję, bo mi lekarz wszelkich wzruszeń zabronił!

PYTEL: Powtarzam, że mnie to nic nie obchodzi! Proszę się stąd usunąć!

(Zegar bije dziesiątą).

MĘNTLIK: Usunąć? Nie! Teraz stanowczo nie (kładzie kalosze). Dziesiąta! Teraz tu jestem w charakterze oficjalnym, panie!

PYTEL: Wariat! Ten jest znowu wariat!

MĘNTLIK: Przybywam z ramienia ministerium oświaty. Radca rzeczywisty Męntlik...

WOJTASZEK: Tarira!

Kurtyna.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.