Rycerze mroku/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rycerze mroku |
Podtytuł | Powieść sensacyjna |
Wydawca | Wydawnictwo Księgarni Popularnej |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia „Siła” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pochłonięci rozmową, nie zauważyli, jak gwar na sali stawał się coraz głośniejszy.
Ryczano niemal a nie śpiewano. Zabawa doszła do szczytu. Znać było, że zbiorowisko to szumowin, podniecone alkoholem lada chwila zechce dać upust swym namiętnościom... mogącym się wyładować jedynie w krwawej bójce. Tu i owdzie niedawni przyjaciele, wyściskujący się zawzięcie — już do siebie przygadywali a nawet usiłowali się szarpać — a piskliwe głosy kobiet ni to zachęcały, ni to uspakajały zapaśników. Słychać było gwałtowne spory o łupy, niesłuszne podziały i o zabrane kochanki.
— Chodźmy stąd! — szepnął Welski do Mary, widząc na co się w „Mordowni” zanosi. Obawiał się zresztą, by nie zechciała wznowić tak szczęśliwie, w jego mniemaniu, przerwanej rozmowy.
— Dobrze...
Zapłaciwszy rachunek, właśnie opuścić mieli swe miejsca, gdy jakiś drab, stojący w pobliżu, jął im się przyglądać bezczelnie.
— Felek „Malowany“ się upił i szuka awantury — zauważyła — sądzę, że nas nie zaczepi!
— Znasz go?
— Kogo jabym tu nie znała! Ten, nawet, kochał się kiedyś we mnie... niestety, bez wzajemności!
— Może zazdrosny? Patrz, jak się przygląda...
Istotnie drab nie spuszczał z nich oczu. Był czerwony i łatwo poznać było można — nietrzeźwy. Teraz ruszył z miejsca, szedł w stronę Mary, przed nią o parę kroków przystanął i jął ją mierzyć zuchwałym, wyzywającym wzrokiem.
— Czego chcesz Felek? — zagadnęła go ostro.
— A no... tak se... na hrabinie patrzę... ho... ho... ważna się zrobiła dama, panna Mańka... starych znajomych nie poznaje... ani z nią tera pogamrać, ani poflandrować...
— Ależ poznaję, tylko już wychodzę...
Awanturnik podmignął okiem, postąpił jeszcze bliżej o krok i rzekł wskazując palcem na Welskiego.
— Niby bez co? Bez... tego... pętaka?
Od chwil paru cała sala obserwowała zajście. Zaległa cisza i tylko gdzie niegdzie powstawano od stolików, aby lepiej się przypatrzeć spodziewanej bójce. „Mordownia”, bez podobnego bezpłatnego przedstawienia, nie byłaby „Mordownią“ — a pobudzone alkoholem najniższe namiętności łaknęły uderzeń noża i krwi. Zaciekawienie było tem większe, iż nie znano Welskiego i cieszono z góry, że będzie dobra komedja i „swój chłopak” zada frajerowi „pieprzu.”
Mary jeszcze sądziła, że uda jej się zażegnać awanturę, której była mimowolną sprawczynią.
— Ty Felek się odczep! — krzyknęła przybierając również łobuzerski ton. — Czegoś gały wywalił? Nie wiesz, z kim gadasz!... To przyjaciel Balasa!...
Nazwisko słynnego złodzieja ajnbruchowca, wbrew jej przewidywaniom, nie uczyniło najmniejszego wrażenia na napastniku.
— Wisz... wymówił powoli i dobitnie, tak, aby go mogła usłyszeć cała sala — ja Balasa... tego... w nos... a w twojego kawalera razem z nim... do kupy!...
Jak się to stało, Welski nie wiedział sam. Może był to odruch długo tłumionego wewnątrz rozdrażnienia, może go podnieciły urągliwe śmiechy, jakie zewsząd zabrzmiały, po cynicznem odezwaniu się łobuza. Lecz, pochwyciwszy napastnika za gardło, pchnął go z taką siłą, iż ten stracił równowagę, zatoczył się i upadł, przewracając po drodze parę stolików.
Odwaga Welskiego zaimponowała galerji.
— Ee... pobiegł pomruk uznania — ten Mańki chłop je kozak, jak się patrzy!
Awanturnik z trudem podnosił się z podłogi; znać było, że nie poprzestanie na otrzymanej nauczce i szukać będzie odwetu. Schwycił się za kieszeń — zapewne pragnąc wydobyć rewolwer czy nóż. Welski pochwycił za drewniany stołek i pozornie spokojnie oczekiwał nowego ataku — rozumiał jednak, że sprawa staje się poważną i zapewne cało z walki wyjść mu się nie uda.
— Zobaczymy... myślał — dam mu stołkiem w łeb... a później...
Nagle żelazna dłoń pochwyciła za rękę napastnika i zabrzmiał pośród ciszy, spokojny metaliczny głos.
— Schowaj Feluś, kozik...
— A pan czego?
— Schowaj...
Rozległ się brzęk twardego przedmiotu, upadającego na podłogę. To detektyw Den, niby z pod ziemi wyrosły, silnym ruchem, wyrwał łobuzowi nóż sprężynowy z ręki. Kiedy zdążył powrócić do spelunki i w samą porę pospieszył na pomoc Welskiemu — pozostawało zagadką, bo nikt jego nadejścia nie słyszał.
Andrus, zły z ponownej porażki, cały swój gniew zwrócił przeciw niemu.
— Czego, do choroby, pan się mięsza? Bo to pan, chociaż ważny detektyw, ale też po ziobrach dostać może!...
Pogróżka nie wyprowadziła Dena z równowagi.
— Cicho Feluś, cicho — rzekł nieco drwiąco — nie złość się, bo to na noc nie zdrowo!.. Idź spać...
— Jak bede chciał...
Detektyw nachylił się szybko i szepnął mu niemal w same ucho, ostro zmieniając ton.
— Wynoś się z tąd, w tej chwili, łobuzie jeden! Czy chcesz, żebym powiedział, coś tam robił przed knajpą, na ulicy i dla czego zacząłeś awanturę?
Andrus się zmięszał.
— Pan wie?
— Więcej, niż przypuszczasz!
Jakaś snać groźba tajemna ukrytą być musiała w ostatniem zdaniu błyskawicznie prowadzonej rozmowy, bo napastnik, zachowujący się dotychczas tak zuchwale, zamilkł, odwrócił się i bez słowa, opuścił spelunkę, obrzuciwszy jeno w przejściu Welskiego, złem i mściwem spojrzeniem.
Podobne zakończenie, bynajmniej, nie w smak poszło obecnym. Spodziewano się ciekawego, krwawego widowiska, a tu nagle widowisko zostało przerwane. Padło parę obelżywych odezwań w ślad za porzucającym plac boju — jedni zarzucali mu tchórzostwo, inni brali jego stronę. Zapewne rozgorzałaby nowa bójka, może li tylko z tego powodu, czy powinien był „Felek” opuścić knajpę, czy też „odegrać” się na Welskim — bójka bez sensu, — jak większość zwad, wynikających w „Mordowni” a będących tradycyjnem zakończeniem wieczoru — gdyby nie gospodarz, który przezornie dotychczas ukryty za bufetem, nie zdecydował się wdać w tę sprawę.
Teraz, snać ośmielony obecnością detektywa, cieszącego się tu widocznym szacunkiem, zawołał:
— Cicho, do choroby! Chcecie glinę na kark sprowadzić? No, wynosić się! Zamykamy!
Wspomnienie o władzach bezpieczeństwa i możliwem aresztowaniu, podziałało ochładzająco na wzburzone i rozigrane namiętności. Podniecone, ochrypłe głosy uciszały się, ręce, błądzące po kieszeniach w poszukiwaniu spluwy, czy „majchra“, opuszczały się spokojnie do dołu.
Welski wraz z Mary bezpiecznie znaleźli się na ulicy. W ślad za niemi postępował detektyw, widocznie pragnąc ich do końca, ochronić od jakiej możliwej zaczepki.
— Nie wiem, jak panu mam dziękować — zwrócił się do Dena, uważając, że winien mu złożyć choć słów parę wdzięczności za niespodziewaną pomoc — wybawił pan nas — panią i mnie — z bardzo przykrej opresji...
— Et, głupstwo... — uciął tamten krótko — zwykła rzecz...
Stali w mdłem świetle latarni ulicznej i wzajem spozierali na siebie. Detektyw przenosił swój wzrok to na Welskiego, to na jego towarzyszkę, jakby coś sprawdzał, czy porównywał ich rysy twarzy z jakimś obrazem, zachowanym w swej pamięci.
Welski zakłopotany milczał — zastanawiał się jakie wymienić nazwisko, zwykła bowiem grzeczność towarzyska nakazywała przedstawić się wybawcy. Swego wymienić nie chciał, przypuszczał, że Den musiał słyszeć o jego procesie, podejrzaną by mu była jego obecność w spelunce i może począłby dociekać, gdzie mieszka i co robi obecnie.
— Orwid! — bąknął dość niewyraźnie, wyciągając do detektywa rękę.
Den uścisnął ją mocno i z naciskiem powtórzył.
— Pan Orwid?
— Tak... a pani jest panią Mary Lorą, artystką filmową. Przyszliśmy zbierać wzorki apaszowskiego życia — kłamał już dalej gładko — no i... taka przygoda...
Detektyw dziwnie spojrzał na „artystkę”.
— Ach... pani Lora... co prawda, dotychczas o takiej gwieździe nie słyszałem... Bardzo mi przyjemnie... Przyszli państwo zbierać wzorki, zapewne do jakiego scenarjusza?...
— Tak... tak... oczywiście... pani studjuje rolę...
— Rozumiem!
— A czy wolno nam wiedzieć wzamian, kim jest nasz obrońca? — udał Welski nieświadomość.
— Den! Detektyw prywatny, Den!
W tej chwili przejeżdżała taksówka — skinął na nią.
— Państwo darują... ale zawodowe obowiązki... Może spotkamy się kiedy jeszcze...
Nie mógł ich opuścić bardziej w porę i wybawić z kłopotliwej sytuacji, prowadząc dalej bowiem rozmowę, łatwo było zabrnąć w jakie niebezpieczne kłamstwo. To też, gdy ucichł warkot oddalającego się samochodu, oboje odetchnęli z ulgą.
— Dzielnieś się spisał — pochwaliła — łgałeś jak z nut... Uwierzył, że przypadkowo zabłąkaliśmy się do „Mordowni“.
— A co to za człowiek jest ten Den?
— Podobno bardzo porządny... Nie jednemu z naszych chłopaków, jak mógł, to usługę oddał... Lubią go zato i widziałeś jakim się „tam”... cieszył poważaniem. Nie policjant on właściwie, bo tylko detektyw prywatny... aleć zawsze „hint“ — a ja wolę z takiemi być ostrożnie...
Tymczasem Den, wygodnie oparłszy się o poduszki siedzenia samochodu, rozmyślał:
— Orwid?... czy on naprawdę tak się nazywa, czy umyślnie skłamał?... Jeśli skłamał, wielka szkoda... lecz jaki cel miał tamten wynajmować łobuza?... W każdym razie, trzeba to będzie wszystko bezzwłocznie sprawdzić! A ta jego towarzyszka... hm... hm... znakomita artystka Mary Lora! No... no... niedawno jeszcze sądziłem o tej panience, iż jest zwykłą złodziejką... Mańką Dziubik, siostrą żony Balasa... kasiarza... Hm... zapewne i Balas został teraz hrabią... Od jutra rana do roboty! Znowu nie zdążę się wyspać? Już trzecia! Sam nie wiem, czy straciłem dziś wieczór, czy nie straciłem wieczoru?... Mylę się rzadko... Oj, zdaje się, że natrafiłem na dobry ślad!..