Rycerze mroku/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rycerze mroku |
Podtytuł | Powieść sensacyjna |
Wydawca | Wydawnictwo Księgarni Popularnej |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia „Siła” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ktokolwiek znał owego statecznego męża, nie przypuściłby na chwilę iż płeć piękna może w jego życiu odgrywać poważniejszą rolę. Rzekłby nawet, iż wogóle nie odegrywa żadnej. Tyle powagi biło z postaci pana kasjera Dezyderego Bilukiewicza — kasjera naczelnego fabryki „Drohojowski i Sp.” — iż zda się byłto istny Kato. Poważnego, wygolonego oblicza niemal nigdy nie krasił uśmiech najlżejszy, oczy patrzące z poza wielkich amerykańskich okularów mroziły każde swawolniejsze odezwanie a gruba nieco przysadkowata jego postać, stale przy odziana w czarne ubranie, świadczyła wszędzie o urzędniczej stateczności, pracy i rozwadze.
Na ustach miał pan Bilukiewicz zawsze najszczytniejsze hasła i był w ganieniu postępowania innych nieubłagany, najdrobniejszego wykroczenia nie przepuścił nikomu, a gdy zauważył niewłaściwość jaką w biurowem czy prywatnem życiu współkolegów — nie omieszkał o tem szefowi donieść. To też — gdy po karjerze pełnej chwały w jednym z banków stołecznych, znęcony większemi zarobkami — przeszedł do fabryki pana Drohojowskiego — ten nie mógł się go nachwalić i stale wystawiał za wzór innym. Koledzy zato niecierpieli go szczerze i choć przyznawali zalety wszelakie, starannie unikali jego towarzystwa. Unikanie podobne zbytecznem było, bo Bilukiewicz nie przyjaźnił się z nikim a godziny od zajęć wolne spędzał w mieszkaniu sam — jak mawiał — w towarzystwie dobrej książki i starego kota. Starokawalerskie przyzwyczajenia tłomaczył zbliżającą się pięćdziesiątką.
Zdziwiłby się zapewne wielce dyrektor Drohojowski i nie uwierzyłby może, gdyby kto mu opowiedział w towarzystwie jakiego to kota pan Bilukiewicz dzisiejszy wieczór przepędzał. Kot a kotka owa raczej miała czarną, krótko ostrzyżoną czuprynkę, czarne niczem węgiel oczy, usta kraśne, jak maliny a wyciągnąwszy przed się nóżki, przybrane w jasne pończoszki i lakierki — nóżki tak zgrabne, że na ich widok uległby pokusie najcnotliwszy — na pół leżąc na kanapie, ćmiła papierosa i przyglądała się krzątającemu po pokoju Bilukiewiczowi.
Kasjer przysunął do otomany mały stoliczek, ustawiał na nim butelki z likierem o strzelistych szyjkach, szykował filiżanki do czarnej kawy. A czynił to z namaszczeniem, jakby sprawdzał bilansowe księgi.
— Cóż to, wujaszku — ozwała się poufale czarująca istota — służby nie trzymasz?
— Ot, tak, nie... uważał za zbyteczne tłomaczyć, iż umyślnie zwolnił służącą, by ta mu nie przeszkadzała w miłosnych zapałach.
Czarująca istota snać nie dawno nadejść musiała i była po raz pierwszy w mieszkaniu pana kasjera, bo rozglądała się na wszystkie strony, ciekawie spozierała na dość skromne meble i banalne drobiazgi, jakby pragnąc z tych szczegółów wywnioskować o zamożności gospodarza. Ocena wypadła nieszczególnie, bo skrzywiwszy nieco usteczka, rzekła — Skromnie mieszkasz, wujaszku!
— Jak stary kawaler... Nie zważam na elegancje... Pani domu mi brak...
Jedną z ulubionych przynęt Bilukiewicza było opowiadanie o poszukiwaniu dozgonnej towarzyszki życia i na tą przynętę nabierało się wiele lekkomyślnych niewiast. Miało to tę dobrą stronę, że bogdanki, marzące o ustaleniu swego losu, stawały się czulsze i więcej oszczędzały kieszeń kasjera. Nawet w sprawach miłosnych był on bowiem rozważny, a choć z zamiłowaniem uprawiał rozpustę po cichu, starał się, by ta rozpusta jaknajtaniej kosztowała.
Dziś jednak, szczególnie był „wzięty“ i urodą i artystycznym zawodem nowej znajomej — jako artystka mu się bowiem przedstawiła — i aby posiąść rychło tą zdobycz, postanowił zarzucać wszelkie złote wędki.
— Nie należy sądzić z pozorów — ozwał się tedy — nie powiem, żebym był człowiekiem bogatym, ale i nie jestem biedny... Posadę ma się wcale niezłą, no i grosika odłożonego nieco też...
Rewelacja ta, widocznie, w dobry nastrój wprawiła towarzyszkę, bo roześmiała się, pokazując oślepiająco białe ząbki. Zmiana w jej zachowaniu nie uszła uwagi gospodarza, gdyż swą grę ciągnął dalej.
— Tak... tak... zabezpieczoną ma się starość, tylko niema dla kogo zbierać... Żadna niewiasta mnie nie chce...
— No... no...
— Chyba ty, dziecinko...
Czarująca istota udała obrażoną.
— Bardzo sobie wypraszam podobną poufałość! Nie jestem żadna „dziecinka“, tylko panna Mary... panna Mary Lora — artystka filmowa, do usług... Żeśmy się w tramwaju poznali, to pana jeszcze nie upoważnia do podobnych odezwań... Zgodziłam się poznać pana i go odwiedzić... bo... bo... mi nieboszczyka ojca z wyglądu przypomniał...
— Ależ przepraszam, przepraszam... Nie chciałem obrazić, tak tylko odezwałem się, jak... papa...
Obraza panny Mary nie trwała długo. Po paru kieliszkach aromatycznego likieru, zaczerwieniona zlekka, rozgadała się na dobre. Opowiadała o swej znakomitej roli w obrazie „Dziewczyna z ulicy, czyli nóż w boku“, w którym grała kochankę apasza, co prawda, w jednej tylko scenie i przez parę minut, ale z wielkiem powodzeniem, opowiadała jaką znakomitą kreację odtworzy w najbliższym filmie, nie precyzując jednak bliżej jaka go przygotawia wytwórnia. Przeszła później na swe stosunki osobiste, brak przyjaciół i najbliższej rodziny i z tem związane kłopoty finansowej natury.
— A bez pieniędzy nikt w kinie nic nie zrobi... kończyła swoją opowieść.
Bilukiewicz słuchał uważnie, lecz niktby nie poznał w nim pełnego godności kasjera. Korzystając z tego, iż urocza artystka pochłonięta była opowiadaniem, niby niechcący przesiadł się na kanapę z krzesełka, gdzie początkowo skromnie zajmował miejsce, a później również niechcący położył najprzód dłoń na lśniącym jej lakierku, z pantofelka przeniósł rękę na kostkę, wreszcie jął delikatnie gładzić po obciągniętej jedwabiem pończoszki nóżce.
Panienka jeszcze na te manewry nie zwracała uwagi i nie wiadomo dokąd zabłądziłaby niecierpliwa dłoń, gdyby w tej chwili nie rozległo się stukanie do wejściowych drzwi.
— Ach! — zawołała szybko, powstając z kanapy i poprawiając sukienkę — to pan się kogoś spodziewa?
— Nie! nie!... odparł Bilukiewicz zły, iż mu przerwano tak dobrze zapowiadający się wieczór — nie spodziewam się nikogo i nie rozumiem kto może do mnie stukać o tej porze. Ale zaraz się nieproszonego gościa pozbędę!
Wyszedł, zamknął starannie za sobą drzwi wiodące do przedpokoju, słychać było zgrzyt przekręconego klucza, zdziwiony wykrzyknik i wbrew zapewnieniom powrócił Bilukiewicz w towarzystwie hrabiego Leszczyca.
— Taki miły kompan — odezwał się do panny Mary — iż pozwoliłem sobie zaprosić go do naszego towarzystwa!
Mina jednak kasjera bynajmniej nie zdradzała zachwytu z niespodziewanych odwiedzin. Choć jeden tylko Leszczyc wiedział o jego tajemnych rozrywkach i nieraz wspólnie się zabawiali, medytował teraz, jakby go się pozbyć najprędzej, aczkolwiek domyślał, iż ten w jakiej pilnej sprawie przychodzi.
Leszczyc tymczasem, bąknąwszy niewyraźnie nazwisko i uścisnąwszy dłoń panienki, usiadł najspokojniej i zapalił papierosa.
Rozmowa nie kleiła się. Panna Mary, pragnąc udać światową osobę, paplać zaczęła o tem i o owem, lecz zrażona chłodnemi, zdawkowemi frazesami Leszczyca, zmilkła, oburzona jego oziębłością. Przystojny, bo przystojny i może się podobać kobiecie, lecz nadto zarozumiały — zadecydowała w duchu, postanawiając nie czynić dalszych awansów. Wypiła tedy parę kieliszków likieru pod rząd i oświadczyła krótko.
— Wiecie co? Zakręciło mi się trochę w głowie i zdrzemnę się tu na kanapie chwilę z wielką przyjemnością! A wy tam przez ten czas załatwiajcie wasze sprawy!
Choć oświadczenie to nie bardzo licowało z zapowiadaną poprzednio dystynkcją i skromnością kinowej artystki — Bilukiewicz mało nie ucałował rozkosznej istoty. Ułatwiała mu znakomicie sprawę pozbycia się intruza — snać sama dłużej pragnęła pozostać.
To też z rozczuleniem spozierając na czarną główkę, która spoczęła na bieli poduszki, odciągnął Leszczyca w przeciwległy kąt pokoju i prawie radośnie zapytał.
— Co cię sprowadza?
— Jak zwykle... Potrzeba mi dwa tysiące!
— Znowu? Zgrałeś się?
— Nie! do klubu po tem wcale nie chodzę, choć mam wrażenie, iż nikt nic nie spostrzegł. Com miał, rozeszło się na długi. A tu ciągle wydatki...
Bilukiewicz otworzył szufladę biurka i wyciągnąwszy z tamtąd sporą paczkę, jął liczyć pieniądze. Liczył powoli, z niezadowoleniem, znać było, jak niechętnie udziela pożyczki.
— Masz — mruknął — ale pamiętaj, że nieprędko ci coś znowu dać będę w stanie. I dziś daję tylko dlatego, iż szczerze chcesz spełnić to, do czego cię namawiałem.
— Bywam u Drohojowskich codziennie.
— Wiem.. Czy sprawy posuwają się naprzód?
— Sądzę, że tak!
Bilukiewicz zamykał teraz biurko, Leszczyc zaś, przeliczywszy banknoty, chował je do kieszeni. Obaj stali odwróceni plecami do otomany, zapomniawszy o uśpionej towarzyszce.
Lecz za to, rzekomo uśpiona dziewczyna, nie zapomniała o nich, a sen ani na chwilę nie przymknął jej powiek. Nieco pochylona do przodu łowiła każde słówko prowadzonej półgłosem rozmowy a usta krzywił dziwny wyraz.
— Wiem już trochę — szepnęła — lecz może więcej się dowiem. Słuchajmy!
Leszczyc tymczasem, szykując się do odejścia, zapinał rękawiczkę i mówił.
— Pozostawiam cię z twoją panną, wcale niezła, winszuję... mam nadzieję potrafisz ją należycie obudzić. Dziękuję za pożyczkę. Ach, żeby raz już skończyły się te utrapienia...
— Skoro jesteś na dobrej drodze...
— Na bardzo dobrej! Zresztą, jeśli się to nie uda, pozostaje wszak spadek. Trzeba czekać dwa miesiące, lecz pół miljona sumka nie do pogardzenia.
— Tylko dwieście pięćdziesiąt tysięcy — poprawił Bilukiewicz — bo nie zapominaj, że połowa idzie dla mnie. Ale i tak dla każdego z nas starczy!
— Nie obawiasz się przeszkód ze strony Welskiego?
— Znowu powracasz do Welskiego. Zdaje się powiedziałem ci już raz, że twój kuzynek jest utrącony bezpowrotnie. Wszak testament brzmi wyraźnie! Dość się napracowałem, żeby się w więzieniu znalazł. Co prawda, sądziłem, że wyrok sądowy pozbawi go praw... ale i tak, choć jest na wolności, nigdy się zgłosić nie ośmieli... Zresztą, nie wie on nawet o tym dokumencie...
— A jeśli się dowie? Wszystko możliwe... Et, chyba masz rację, nawet gdyby się dowiedział, zabraknie mu odwagi, aby się pojawić... Nie wiesz, co się z nim dzieje?
— O ile jeszcze się nie utopił, to się lada dzień utopi. Zdycha z głodu. Zgłaszał się do paru naszych znajomych o pomoc, ale zdążyłem ich odpowiednio usposobić.
Rozmowa widocznie była skończona. Dziewczyna, wyczuwając, iż więcej się nie dowie a nie pragnąc bynajmniej pozostać raz jeszcze sam na sam z Bilukiewiczem, zamknęła powieki poczem je znowu otwarła i westchnęła, jakby się budząc z głębokiego snu.
— Alem się rozespała — zawołała żywo — któraż to może być godzina?
— Nie tak późno jeszcze — oświadczył Bilukiewicz — jest dopiero jedenasta.
— Idę!
— Niech pani jeszcze chwilę zaczeka — prosił kasjer, któremu wcale nie uśmiechało się podobne zakończenie wieczoru — mamy z sobą tyle do pomówienia!
— To innym razem! Nie mogę późno powracać do domu...
Tymczasem Leszczyc, który zamierzał pierwszy opuścić mieszkanie, — uważał bowiem, iż panienka zapewne tylko ze względu na jego osobę symuluje tak rychłe odejście — odwrócił się nagle i rzekł przytłumionym głosem do Bilukiewicza.
— Mam wrażenie, iż ktoś się kręci na schodach, jak gdyby nadsłuchiwał?
— Niemożebne!
Bilukiewicz na palcach, niczem kot, podkradł się do drzwi i otworzył je szybko.
— Kto tam?
Z zewnątrz dobiegł młody, metaliczny głos.
— Czy tu mieszka pan Markowski? Ach, przepraszam, zdaje się, żem się pomylił?
— Istotnie! Pan Markowski mieszka o piętro wyżej! — odparł Bilukiewicz i równie prędko drzwi zatrzasnął.
Pozornie nie wiele znaczący ten wypadek, nie rozchmurzył czoła Leszczyca. Chwilę stał w zamyśleniu, później szepnął do gospodarza.
— Wiesz, kto to był? To ten prywatny detektyw Den... poznałem go po głosie.
— Cóż z tego? — odparł kasjer — wszak mógł się istotnie pomylić!
— Zapewne...
Nastąpiło pożegnanie przyjaciół i Leszczyc zszedł ze schodów, nie zauważywszy nikogo.
Natomiast wysmukły, młody człowiek, który przed chwilą kręcił się koło mieszkania Bilukiewicza, nagle wypłynął z mroków ulicy i patrzył za Leszczycem długo w ślad. Zapewne zmienił on zamiar i nie złożył odwiedzin o tej późnej porze, owemu panu, o którego się dopytywał.
Postępek taki może zadziwiłby Bilukiewicza, gdyby o nim wiedział, a nawet podrażnił. Lecz pan kasjer i tak miał dość powodów do rozdrażnienia — bo panna Mary, mimo zaklęć i prośb, opuściła go niemal natychmiast, nie zezwalając nawet się pocałować. I na tej uroczej osóbce głos detektywa wywarł pewne wrażenie.