<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Rycerze mroku
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Popularnej
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia „Siła”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
Na wyścigach.

Welski już od dni paru zamieszkiwał u Balasa. Gospodarz, przyznać trzeba, postępował z nim nader po przyjacielsku i oględnie. Karmił, poił, doglądał, niby matka lub troskliwa kochanka, o swych zamierzeniach co do osoby pupila, nie zdradzając się ani słówkiem. Zbyt dobrze poznał, stary wyga, charakter towarzysza w więzieniu, by sądził że ostateczne zdemoralizowanie pójdzie łatwo. Wolał działać powoli, unikając jasnego postawienia sprawy, wolał przyzwyczajać do dobrobytu, aby tamten w chwili decydującej siły nie miał go opuścić, by zląkł się wyrzucenia na bruk i nowej walki z głodem. Od czasu do czasu tylko, rzucał Balas od niechcenia zdanie, jakby pragnąc sączyć truciznę do duszy.
— Źle ci tu... I nie trza było odrazu... Ot, do czego frajerstwo prowadzi...
Welski znakomicie rozumiał znaczenie tych aluzji. Wiedział dobrze, że choć u zawodowych przestępców, często zdarzają się krótkotrwałe przebłyski dobrego serca, żaden z nich nikogo bezinteresownie dnie i tygodnie, nie będzie żywić i poić. Zbywał jednak odezwania się gospodarza milczeniem, jak swego czasu milczeniem zbywał dwuznaczne oferty, czynione mu w celi.
A jednak coś postanowić musiał. Tak, to były dwa światy, dwie odrębne społeczności i do jednej z nich, chcąc nie chcąc, winien był podkreślić swą przynależność. Z jednej strony stali „frajerzy“ t. j. ludzie uczciwi, ochraniani przez „hintów“ i „glinę“ — policję — z drugiej „ferajna“, czyli złodziejska brać, polująca na frajerskie pieniądze i stale tropiona przez władze bezpieczeństwa. Brać ta nie posiadała, co prawda, swej jednolitej organizacji, łączyły ją jednak pewne wspólne prawa nie pisanych kodeksów i swoistej etyki i kto pośród nich raz się dostał, temu z tamtąd bezpiecznie wydostać się było bardzo trudno.
I często zapytywał się Welski w duchu, do którego z tych dwóch światów on sam należy? Właściwie, w przekonaniu własnem, całkowicie należał do pierwszego, lecz czyż nie był on człowiekiem napiętnowanym przez wyrok, człowiekiem wyrzuconym poza nawias społeczeństwa — który w chwili najcięższej znalazł pomoc jedynie u złodzieja i w mieszkaniu tego złodzieja się schronił przed głodową śmiercią?
Był to dziwny zbieg okoliczności, bolesny, lecz napawał lękiem o przyszłość. Bo Welski, który sam siebie dotąd poczytywał za mocnego człowieka, załamywał się, czuł, że obawia się nędzy i nocy bezdomnych, spędzonych pod gołem niebem — i nie tyle strasznem mu jest więzienie, co głód kleszczami ściskający żołądek. Obawiał się, jaka z ust jego padnie odpowiedź, w razie wprost przez Balasa postawionego pytania — z kim trzymasz? wiedział, iż odpowiedzieć może tylko — nie! — lecz jednocześnie drżał przed tą chwilą, myśląc, czy na tyle siły woli się zdobędzie, jak drżał już parę razy, gdy udając, iż pragnie opuścić mieszkanie gospodarza, aby nie być gościem natrętnym — czekał jeno, by ten go powstrzymał, co też zwykle następowało.
Na szczęście, Balas nie przyspieszał decydującej rozmowy i ufny w swą politykę, spokojnie czekał.
Stawał się tylko coraz bardziej serdecznym i troskliwym. Dziś zrana, wyciągnął z szafy piękne szare, marynarkowe ubranie i póty nastawał, aż tamten je przymierzył. Pasowało, jak ulał i Welski przejrzawszy się w lustrze nie poznał samego siebie.
— Istny hrabia — zachwycał się gospodarz — możesz je nosić... a te twoje łachy schowamy... — i pochwyciwszy zniszczony garnitur pupila, zawinął się z nim tak prędko, iż ten mimowoli został w nowej szacie.
Lecz nie tylko na tem skończyły się niespodzianki. Balas, rad z przeobrażenia towarzysza, jął się kręcić dokoła niego, cmokać z zadowolenia ustami, wreszcie niespodziewanie oświadczył:
— Z takim pokazać się można... Idziem na wyścigi!
Propozycja na tyle spadła niespodzianie, iż Welski z zadziwieniem powtórzył.
— Na wyścigi?
— No tak! Czegoś dyrechtor na mnie patrzaki ustawił? W domu nie możem się ostać, Lucka porządki ma robić...
Plan udania się na wyścigi, bynajmniej nie przypadał do gustu Welskiemu. Nie radowała go perspektywa pokazania się w miejscu, które odwiedzały liczne tłumy, w towarzystwie Balasa. Dalej zadrżał, czy ta wycieczka nie jest wstępem do jakiej wspólnej wyprawy. Jął więc się wykręcać a tłomaczyć, że nie lubi w zasadzie końskiego sportu, że grać nie ma za co, a skoro, z powodu porządków domowych w mieszkaniu pozostać nie może, pójdzie się przejść i nad wieczorem powróci..
— Nie zawracaj głowy! — krótko przerwał te wywody Balas, — zależnie od humoru tytułując go „dyrechtorem“, lub tykając poprostu — masz pójść, bo potrzebny mi jesteś...
— Jestem potrzebny?
— No tak! Tylko nie żaden jenteres... Chciałbym se pograć, a gliniak czasem bez powodu się czepi...
Welskiego uspokoiło to wyjaśnienie. Zrozumiał, że gospodarz przybrał go pięknie i ciągnął z sobą na wyścigi, aby pod jego osłoną, oddać się bezpiecznie totalizatorowej namiętności. Zdarzało się bowiem nieraz, iż ajenci śledczy, znający z widzenia przestępców, usuwali ich z wyścigowego toru, nie zważając na protesty, gwoli zabezpieczenia publiczności od „cwaniackich“ zakusów. Balas wprost chciał „se pograć“ — graczem był bowiem zapamiętałym, jak wszyscy zresztą jego koledzy — a szykowny, o wzbudzającym zaufanie wyglądzie Welski, miał mu służyć za ochronną tarczę.
Trudno w podobnych warunkach było się opierać, opór taki doprowadzić mógł do poważnej kłótni z Balasem. Rad nie rad, musiał zgodzić się na zamierzoną wycieczkę.

Istotnie wyglądali godnie, gdy tak weszli przez wyścigową bramę — gruby, czerwony i wyelegantowany Balas i smukły Welski, w szarym garniturze i amerykańskich okularach. Wymógł te okulary na towarzyszu i zakupił je po drodze, sądząc, iż pod ich ochroną, łatwiej ujdzie uwagi którego z dawnych znajomych. Okulary zyskały pochwałę Balasa.
— Całkiem derechtor... rzekł... Widziałeś, z jakiem szaconkiem przy wejściu patrzali... a oni najwięcej od wejścia ganiajom... Jeszcze lepiej by pasował tobie monokiel...
Kierując się śród zieleni drzew dążyli w stronę trybun, gdzie rozgorączkowany, podniecony tłum, kłębił się niby mrowisko, upstrzone różnobarwnemi afiszami. Zewsząd padały gorączkowe wykrzykniki, słychać było głośne rozmowy i spory, tyczące się przypuszczalnych zwycięzców w gonitwach.
Pan Wawrzon przystanął, jakby zatrzymany jaką wątpliwością i jął się rozglądać.
— Znajomego by kogo napotkać — ozwał się po dłuższym namyśle — to może „pewniaka“ doradzi... Zawsze się tych pętaków, do cholery, szwenda... a tu żadnego nie widać...
Spozierał na prawo i lewo, wspiąwszy się nieco na palce, lecz ani jeden z upragnionych „pętaków“ nie nadchodził. Natomiast otarła się o niego, przechodząc tuż niemal — elegancka, młoda, ładna brunetka, i uśmiechnąwszy się lekko, rzekłbyś, powitała wzrokiem. Na filuterne to „oczko“ Balas odpowiedział zerknięciem i równie niedostrzegalnem skinieniem głowy.
Cały ten manewr, niewidoczny dla otaczających, nie uszedł uwagi Welskiego a zadziwiło go jeszcze bardziej, gdy nieznajoma odwróciwszy się nieco, obrzuciła go długiem, przenikliwem spojrzeniem, jakby sprawdzając czy stoi on, w rzeczy samej, w towarzystwie Balasa.
— Znacie się? — zapytał, wskazując w kierunku oddalającej się młodej damy, za którą biegł aromat kosztownych perfum.
— Co nie mamy się znać!
— Któż to taki?
— Widzisz, jak się spodobała... A któż ma być, jak nie Mańka, siostra Lucki!
— Co? Siostra pani Lucki! I wy się tylko tak witacie?
— Hm... Później, brachu, sam skombinujesz... Ona tera grandessa, ważna artystka... na scenie jakoś Mary Lora się nazywa... chociaż w paszporcie stoi, że ją zwą Dziubik...
— Występuje? A wy z sobą wcale nie utrzymujecie stosunków?
Balas począł się tylko śmiać, poczem poważniejąc odparł.
— Nie bądź derechtor ciekawy! Na wszystko przyńdzie czas! A to mu w głowę zajechała dziewucha! Ale zdaje mi się i tyś się jej spodobał, bo kikowała na ciebie wcale tego...
Welski bynajmniej nie miał zamiaru mu tłomaczyć, że nie uderzyła go tyle uroda nieznajomej, co sam sposób konspiracyjnego powitania. Gdyby chciał nawet tłomaczyć, zapewnieby mu się to nie udało, pan Balas bowiem uważał, że i tak stracił dość drogiego czasu na zbyteczne rozmowy a nie widząc dokoła znajomych, postanowił ich odszukać.
— Ty se tu postój! — rozkazał krótko — Pójdę do kas, tam się pewnikiem kręci nasze bractwo... A później to już ja ciebie odnajdę...
Odszedł pospiesznie i znikł w tłumie. Welski pozostał sam i względnie rad był tej samotności. On teraz, z kolei, jął rozglądać się dokoła, sprawdzając, czy nie ujrzy znajomych.
Im dłużej wzrokiem błądził po lożach, tem więcej ich odnajdywał. Był i Ciemniowski i Siodłowski i Hozen, których znał z widzenia, było paru zamożnych przemysłowców z rodzinami, był nawet jeden z tych jego niby przyjaciół, do którego niedawno się zwracał o pomoc. Cofnął się mimowoli o parę kroków, jakby obawiając być poznanym, ostrożność ta jednak stawała się zbyteczną, znajomi bowiem tak siedzieli daleko i tak pochłonięci się wydawali grą czy rozmową, że napewno nie zwróciliby na niego uwagi.
Jednej jeszcze szukał twarzy, lecz jej nie znalazł.
Szukał swego kuzyna Leszczyca, o którym wiedział, że często odwiedza wyścigi. Widocznie dziś go nie było, lub się znajdował nie na trybunach a gdzieś w innej stronie toru.
Leszczyc! Wraz z tem nazwiskiem napływały przykre wspomnienia. Cóż mówić miał o ludziach obcych, gdy ten kuzyn blizki, stryjeczny brat, który po przyjeździe do stolicy niemal nie wychodził od niego z mieszkania a z tylu usług skorzystał — tak się odsunął... Mało, że się odsunął, on zapewniający o swem przywiązaniu, najgorzej oburzał się przeciw niemu w czasie procesu, innym nawet głosił, że uważa Welskiego za przestępcę i zakałę rodziny...
Uśmiechnął się z goryczą.
Co dałby za to, aby mógł przekonać wszystkich o swej niewinności!
I znów przed oczami wyobraźni rysował mu się drugi obraz, obraz owego pamiętnego wieczoru, gdy otrzymał paczkę z pieniędzmi od Bilukiewicza a później tą paczkę znaleziono pustą. Czyżby Bilukiewicz? Nie, to niemożliwe, taki nieskazitelny człowiek! Lecz w takim razie któż to zrobił, jeśli on, Welski, był niewinien? A ten Bilukiewicz również tak postawał przeciw niemu na rozprawie sądowej, jakby się był umówił z Leszczycem a przecież z Leszczycem nie znali się wcale.
Czy w podobnych warunkach możliwem było, nie posiadając śladu najlżejszego, najmniejszej poszlaki starać się o wznawianie sprawy? Nie! — więc cóż teraz pocznie? Ano, pozostaje mu chyba... ten drugi świat, świat Balasa...
Podniecony — nigdy spokojnie myśleć nie mógł o swych przeżyciach — jął odruchowo kroczyć przed siebie. Przypadkiem, szedł właśnie w tą stronę, gdzie oprowadzano konie, gdyż za chwilę miała się rozpocząć nowa gonitwa.
Zdala widniały barwne kurtki jeźdźców — dosiadali oni swych wierzchowców i wyjeżdżali na tor, udając się do startu. Rozgorączkowany, zgiełkliwy tłum biegł od kas, aby zająć miejsca i śledzić za przebiegiem wyścigu. Wszystkie ławki, dosłownie, były już oblepione a jasne suknie pań i kolorowe ich parasolki migały, niby kwiaty, śród ciemnych męskich ubrań.
— Niech i ja popatrzę — zdecydował — może widok gonitwy złe myśli rozproszy!
Zbliżył się i przystanął za zwartym szeregiem publiczności, otaczającej barjerę, biegnącą wzdłuż toru, na którym za chwilę rozegrać się miały zapasy.
Po chwili, wielka czerwono-biała kula uniosła się do góry — i cały tłum zamarł w naprężonem oczekiwaniu.
— Konie poszły! — zabrzmiał nagle okrzyk.
Istotnie wyruszono od startu. Zamigały kolorowe żokiejskie kurtki, słychać było ciężkie oddechy rumaków i świst spicrut, któremi jeźdźcy zachęcali swoje wierzchowce do szybszego galopu. Pociągnięty ogólnem poruszeniem i ogólną emocją wspiął się Welski na palce, aby lepiej dojrzeć przebieg gonitwy. Wspiął się i w tej chwili lekko zachwiał, jakgdyby potknąwszy o twardy przedmiot, czy kamień. Spojrzał pod nogi.
— Co takiego?
Pod stopą leżała niewielka damska czerwona torebka, portfelik raczej, który współczesna wykwintna niewiasta łatwo ukryć może w dłoni. Schylił się, podniósł i otworzył. Wewnątrz zauważył jakieś bilety wizytowe, oraz cały zwitek banknotów.
— Będzie do tysiąca! — skonstantował na pierwszy rzut oka.
Zastanowił się chwilę, może jedną sekundę i szybko wsunął portfelik do bocznej kieszeni. Potem obejrzał się dokoła i z zadowoleniem spostrzegł, iż nikt całej sceny nie zaobserwował, zbyt bowiem obecni pochłonięci byli rozgrywką wyścigu.
— Tysiąc złotych! — mało nie krzyknął z uciechy — tysiąc złotych!
Możliwie prędko odszedł od miejsca znalezienia zguby.
W tejże chwili ryk tłumu obwieścił, iż zakończyła się gonitwa. Jedni oklaskiwali zwycięzce, inni złorzeczyli, iż nie ich faworyt przybył, — wygrywający pędem biegli do kas, aby odebrać swą wygraną.
— W tym zgiełku napewno nikt nie zauważył... — rozumował — Tysiąc złotych toć to cała fortuna, dla mnie przynajmniej! Będę mógł pożegnać pana Balasa i rozpocząć życie na nowo... Nie jest to właściwie bardzo pięknem, co czynię, bo powinienbym zgubę oddać policji, ale cóż? lepsze zawsze, niźli... wstąpić do „ferajny” i zostać złodziejem... Zresztą, sądząc z portfeliku, napewno pieniądze należały do jakiejś bogatej paskary, albo kokotki. Przegrałaby je, lub przeszwędała na głupstwa. Później zobaczę, czyje tam są bilety... i jeśli się dorobię... za jakiś czas... bezimiennie właścicielce zwrócę... Lecz upewnijmy się raz jeszcze czy mnie nikt nie widział?...
Ogarnięty dziwnem podnieceniem nerwowem, aczkolwiek w duchu pewny całkowicie, iż go nikt nie podejrzał, powoli, udając obojętność, zbliżył się do poprzedniego miejsca. Stały tam teraz dwie panie, jedna starsza a druga młodsza, i zamieniały jakieś urywkowe zdania. Zaciekawiony, począł nadsłuchiwać.
— Więc tu! — mówiła starsza.
— Tak, doskonale pamiętam — opowiadała młodsza — tu stałam i tu musiała mi wypaść z ręki... Prawdopodobnie ktoś podniósł...
— Może oddał dyżurnemu komisarzowi?
— Sądzisz? Dziś o ludzi uczciwych bardzo trudno...
Welski spojrzał uważnie na mówiącą. Była to wysmukła, szczupła blondynka, ubrana skromnie, choć wytwornie w jasno popielatą sukienkę i takież pantofelki. Z pod małego kapelusika spozierały chabrowe oczęta, lekko zamglone smutkiem poniesionej straty, a z całej postaci biło coś dziwnie wiośnianego, czystego i uroczego.
— Czy pani co zgubiła? — zagadnął nagle, jak gdyby mimo woli ktoś za niego przemówił.
— Tak! — odparła piękna osóbka, podniósłszy nań chabrowe oczęta, zdziwiona nieco obcesowem zapytaniem — Zgubiłam małą, czerwoną torebkę, w niej były pieniądze...
— Czy nie ta? — wyciągnął torebkę z kieszeni. Jak się to stało, nie wiedział sam, zdawało mu się, że ktoś inny działa i kieruje jego ruchami.
— Ach... ta sama... ta sama!... — zawołała z radością — Doprawdy, jak mam dziękować panu!
— Pocom to zrobił? — z nagłem przerażeniem pomyślał — pocom oddawał, toć ostatnia deska ratunku!..
— Widzisz! — mówiła teraz szybko do swej towarzyszki — jeszcze są ludzie uczciwi! Doprawdy, doprawdy, nie wiem, jak mam dziękować... Czy wolno choć zapytać o nazwisko pańskie, żebym wiedziała...
— Wski... — mruknął zły — Nie ma pani za co dziękować, zwykły, bardzo zwykły postępek... — i skłoniwszy się, szybko zawrócił i zmięszał się z tłumem.
— Jakiś dziwny człowiek — szepnęła, patrząc w ślad za nim — wyświadczył wielką przysługę i nawet podziękowania przyjąć nie chce! Dziwak! Szkoda, że taki szorstki, wydawał się niezwykle sympatyczny...
— Dureń, dureń, dureń! — mało nie krzyczał Welski, — co ja najlepszego zrobiłem, och te odruchy uczciwości... u kogo, u kogo... u człowieka karanego więzieniem... i kandydata na przestępcę!.. Dla niej te pieniądze to zapewne igraszka, dla mnie były sprawą... życia...
— Cóż ty tak latasz i sam do siebie gadasz? — zabrzmiał nagle obok głos Balasa — Wyglądasz jak żebyś kapotę przegrał... a niceś nie przegrał, bo forsy nie było...
— Żartujesz... — starał się opanować.
— A cóżeś to ty za fajne lafiryndy trajlował? — dalej badał przyjaciel — zdaleka widziałem!
— Worek znalazłem i im oddałem...
— Worek znalazłeś? Oddałeś? Frajer nieskończony!
— Oddałem, bo był pusty! — skłamał, przyznając w duchu, że określenie go, jako „nieskończonego frajera“ było więcej niźli słusznem.
— Był pusty? Hm... rozumiem! A zawsze z grandecami znajomość się zrobiło! No toś cwany chłop! Lepiej tak, niż ja... ja to naprawdę frajer jezdem...
Z dalszej relacji pana Balasa wynikało, iż dał się porwać namiętności każdego prawdziwego warszawiaka i zgrał się do nitki w poczciwego „totka“.
— Niech cholera porwie — kończył smutną opowieść — te całe zakichane wyścigi! Ja tobie powiadam, ten tetalizator to taki złodziej, że każdemu złodziejowi forsę ukradnie! Po co policaje, poco sądy, poco areszty? Kazać chodzić na mokotowskie pole naszym chłopakom... to w kasach całą facjendę, bez trudu odnajdą...
Byłby zapewne dalej snuł swe wywody filozoficzne pan Wawrzon, gdyby nie nagłe pojawienie się owej osóbki, — siostry Lucki — o którą się tak rozpytywał Welski wnet, po przybyciu na wyścigi. Stanąwszy w pewnej odległości i udając, iż coś szuka w woreczku, szepnęła cicho, aby jeno Balas ją usłyszał.
— Chcę odwiedzić teraz Luckę? Można?
— Można! — odpowiedział równie cicho.
— Będę czekała w taksówce na Lwowskiej, wsiądziemy i pojedziemy razem.
Gdy porozumienie to nastąpiło a panienka znowu dyskretnie znikła, pan Wawrzon potarł czoło.
— Czego może chcieć? — mruknął — Et, pewnie nic! zwyczajne babskie trajlowanie! A może i tyś jej się spodobał? — zwrócił się do Welskiego — Ale dobra je! Lepiej, że z nami jedzie! Mniejszy przy niej Lucka zrobi raban... bo za tego tetalizatora, to będzie w domu kapelusz!

Gdy wsiadali na Lwowskiej do taksówki, w której oczekiwała ich niecierpliwie towarzyszka, ktoś tamtędy przypadkiem przechodzący mało nie skamieniał na ich widok. Tym kimś był hrabia Leszczyc — i długo nie mógł on wyjść z podziwienia.
— Czyżem się omylił, czym widział na prawdę? — rozmyślał — Welski wyelegantowany, w ciemnych okularach powraca z wyścigów wraz z tą donną Bilukiewicza i jakimś jeszcze niewyraźnym jegomościem... Cóż, do licha, ma to znaczyć?
Leszczyc dnia tego nie był na wyścigach. Obawiał się przegrać, a tysiąc złotych, pożyczone od kasjera miały starczyć na długo. Zresztą żywił poważniejsze zamiary...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.