<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Rycerze mroku
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Popularnej
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia „Siła”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII
Oświadczyny.

Tego właśnie wieczora hrabia Olgierd Leszszyc zamiar miał oświadczyć się panie Renie Drohojowskiej... Zamiar ten dojrzał całkowicie i postanowił dłużej nie zwlekać. Kredyt się rwał, na spadek czekać jeszcze należało dwa miesiące — a o tym spadku z różnych względów wolał nie rozgłaszać, jak i na niego nie mógł zaciągnąć pożyczek — Bilukiewicz stawał się coraz cięższy w udzielaniu pieniężnej pomocy, zaś przedsięwzięć niepewnych, w rodzaju takich, jakich jedno miało miejsce w klubie, wolał nie ryzykować hrabia. Sama wieść o zaręczynach z bogatą córką przemysłowca — wystarczała, aby wlać zaufanie, w nieco wątpiące serca wierzycieli — i choćby małżeństwo to później, z tych czy innych przyczyn nawet nie doszło do skutku — nowe pożyczki pozwalały wygodnie dotrwać do chwili spodziewanego spadku.
Tak rozumował Leszczyc i dalej rozumował, że zapewne pomyślnym rezultatem uwieńczone zostaną konkury. Panna, wprawdzie była jego zdaniem trzpiot i pustak, — lecz ładna, miła, dobra i bardzo nań przychylnem spozierała okiem. Może zakochana nawet, bo cóż innego miały oznaczać rzucane nań powłóczyste spojrzenia, długie sam na sam spacery i automobilowe wycieczki. Była nieco zbyt samodzielną — bo matka umarła przed paru laty, a ojciec zajęty swemi sprawami czasu nie miał się nią zajmować — lecz tem lepiej, bardziej to jeszcze dogadzało Leszczycowi — jeśli ona zgodziłaby się na marjaż, zapewne umiałaby narzucić rodzicowi swą wolę — a Leszczyc bał się tylko nieco sprzeciwu ze strony rodzica. O tem czy ją kochał, nie myślał na chwilę — bo wogóle nikogo kochać prócz siebie samego, nie był w stanie.
Ubrany tedy w strój wieczorowy, wytworny i pachnący, z pewną miną wkroczył do salonu Drohojowskich i jakgdyby szczęście mu sprzyjało zastał tam pannę Renę — samą.
— Dobrze, że pan przyszedł — rzekła na powitanie, gdy całował jej rękę — nudzę się śmiertelnie, bo papa siedzi jak zwykle na jakiejś konferencji i telefonował, że dopiero za pół godziny powróci...
— Znakomicie się składa! — pomyślał Leszczyc.
Panna tymczasem zapytywała.
— Ale cóż to się stało, że pana dziś nie było na wyścigach?
— Pani tam była? — zdziwił się — wszak pani nigdy wyścigów nie odwiedza? Co zaś mnie się tyczy, ważne sprawy w banku...
Panna Drohojowska nie pozwoliła dokończyć.
— Byłam, bo wyciągnęła mnie niespodziewanie Dalecka... zna ją pan... miała lożę... Ale nie w tem rzecz! Spotkała mnie niezwykła przygoda!
— Zamieniam się cały w słuch!
— Papa dał mi na krawcową i inne wydatki tysiąc złotych, włożyłam je do małego portfelika, ot tego...
— I przegrała pani?
— Ależ, nie! proszę nie przerywać...
Z ożywieniem jęła opowiadać, iż nie wiadomo kiedy wysunął się woreczek z ręki, że dopiero po chwili zauważyła swą zgubę a nawet opłakała — gdy nagle pojawił się młodzieniec przystojny, ale to bardzo przystojny, oddał portfelik wraz z pieniędzmi i słuchać nawet nie chciał o żadnych podziękowaniach.
— Powiadam panu, naprawdę niezwykły typ... Takie dziwne miał oczy, rozmarzone, smutne... Pewnie jaki artysta, albo literat. Zła byłam, że nie mogłam się dowiedzieć, kim jest on w istocie...
— Jakto nie przedstawił się pani?
— Ależ powtarzam, wykręcił się na pięcie i uciekł!
Leszczyc pomyślał, iż podobnie postępujący rywal, mimo całego zachwytu, z jakim wyrażała się o nim panna — nie mógł być groźny. Dla tego też postanowił przystąpić do rzeczy, oczekując tylko, rychło li przestanie ona rozwodzić się nad swoją przygodą. Nie prędko to nastąpiło, a od opisu przygody przeszła Drohojowska do sprawozdania z wyścigowych wrażeń i emocji i dopiero, wyczerpawszy całkowicie ten temat, zamilkła.
Wykorzystał pauzę Leszczyc i po chwili ciszy, ozwał się nieco uroczystym głosem.
— Jeszcze dziś panią jedna niespodzianka spotka! Pragnąłbym uczynić pewne wyznanie...
Panna, która siedziała w głębokim fotelu śród stosu jedwabnych poduszeczek i poduszek, aż podskoczyła na swem miejscu.
— Wyznanie? Doprawdym ciekawa?
— Tylko nie wiem, jak zacząć!
— Ależ śmiało...
Leszczyc pomyślał, iż jest na oświadczyny przygotowaną i do tych oświadczyn go zachęca. Dobierał tedy zdanie najgładsze i już miał je wypowiedzieć, gdy nagle Drohojowska wybuchnęła śmiechem.
— Pragnie pan mi się oświadczyć?
— Tak! — szepnął nieco stropiony.
— No, oczywiście, skoro mężczyzna wierci się, kręci, przybiera pozy uroczyste ma on to na celu... Cóż dalej? Kocha mnie pan szalenie?
— Tak! — bąknął, coraz bardziej zażenowany.
— Szalenie, nad życie! Ha, ha, ha... śmiała się głośno.
Leszczyc zrozumiał, że przegrał — jeśli na możliwość odprawy był przygotowany, nie spodziewał się, że odprawę otrzyma w podobny sposób. Chcąc już tedy wybrnąć z nieudanych oświadczyn jeno z godnością, powstał i rzekł.
— Nie przypuszczałem, że pani tak przyjmie moje szczere wyznanie!
Panna Rena przestała się śmiać i zrobiła wielce godną minkę.
— Choć trzpiot jestem, ale gdy mówimy poważnie, to i ja panu poważnie odpowiem. Bynamniej dotknąć nie chciałam, ale w wyznanie miłosne na chwilę nie wierzę! Zbyt krótko się znamy! Ja przynajmniej pana nie kocham, cenię tylko, jako towarzysza, lecz przyznaję się — chwilami sama nie wiem czemu — lękam się pana i tego uczucia lęku wytłomaczyć sobie nie potrafię...
— Pani mnie się obawia?
— Bo ja wiem... Zresztą, nie kocham pana a wyszłabym za mąż tylko z miłości... Zawsze marzyłam, że nie mężczyzna mnie oświadczać się będzie, lecz ja się oświadczę mężczyźnie...
— Głupia, rozromansowana smarkata — określił w duchu, ze złością niedoszłą narzeczoną, głośno zaś dodał — Czy mam to uważać za ostateczną odpowiedź?
Przybrała nieco cieplejszy ton.
— Doprawdy, proszę się na mnie nie gniewać. Taka jestem i taką zostanę! I pan mnie nie kocha! Pragnął pan ze mną się ożenić z tych czy innych względów, sądząc, że mnie zaimponuje hrabiowskim tytułem. Lecz ja nie chcę małżeństwa z konwenansu. Zaczekajmy! Poznajmy się bliżej. Nikim nie jestem zajęta i może się jeszcze przekonam do pana...
Leszczyc odetchnął.
— Więc pani nie odbiera mi nadzieji?
— Wszak już powiedziałam...
Może jeszcze jakie słowo pociechy z ust panny Reny posłyszałby Leszczyc, lecz w tejże chwili rozwarły się drzwi i na progu ukazał się pan Drohojowski — wysoki, szpakowaty, sześćdziesięcioletni mężczyzna, o sumiastym, polskim wąsie. Z zadziwieniem spojrzał na stojącą z dość niewyraźnemi minami parę, a domyślając się, iż zajść musiało coś niezwykłego, ze zwykłą sobie szczerością zapytał.
— Cóż tacy poważeni stoicie?
Leszczyc uznał za najlepsze wyznać prawdę. Po nieokreślonej odpowiedzi panny, od przychylnego, lub nieprzychylnego stanowiska ojca, zależały dalsze nadzieje na przyszłość. Choć nie bardzo spodziewał się poparcia ze strony Drohojowskiego, raczej obawiał wyraźnej odmowy, wolał jednak sytuację wyświetlić do końca.
— Nie będę taił — rzekł — iż przed chwilą oświadczyłem się córce pana dyrektora!
— Jaką dała hrabiemu odpowiedź?
— Prosiła, by zaczekać, abyśmy się lepiej poznali.
— Czyż tak powiedziała?
Rena skinęła głową.
— A jak pan dyrektor zapatrywałby się na nasz związek?
Drohojowski parę razy przeszedł się po pokoju, poczem przystanął przed Leszczycem.
— Panie hrabio — oświadczył krótko — mocno byłem uprzedzony przeciwko panu, lecz zmieniłem zdanie...
— Czy wolno wiedzieć, czemu tą szczęśliwą zmianę przypisać?
— Zaraz bliżej wyjaśnię. Wiedziałem, iż pochodzi pan z dobrej rodziny, lecz pozatem tyle plotek krąży po Warszawie, uważano pana...
— Za człowieka bez określonego zajęcia?
— Może i tak. W każdym razie sądziłem, że pragnie pan się ożenić z moją córką wyłącznie dla jej posagu. Tymczasem dowiaduję się, iż w bliskim czasie oczekuje pana znaczny spadek...
Leszczyc drgnął.
— Pan dyrektor wie? Od kogo się pan dowiedział?
— Hm... powiedziano mi o tem w zaufaniu... Dość, że wiem, iż testament znajduje się u rejenta Smulskiego, który jest jego wykonawcą — od niego to właśnie, pod pieczęcią największej tajemnicy zdobył Drohojowski tą wiadomość, rozpytując się od pewnego czasu o Leszczyca, gdyż domyślał się zamiarów hrabiego tyczących się osoby Reny — dość, że wiem, a mogę nawet brzmienie dokumentu powtórzyć... Stryj pana, Podbereski — sporządził nieco dziwny testament.
— Istotnie! — potwierdził Leszczyc.
— Zapisał on cały swój majątek, wynoszący pół miljona, właściwie pańskiemu kuzynowi Welskiemu, z tem jednak zastrzeżeniem, że Welski zapis odebrać może dopiero po upływie trzech lat i — o ile wykaże się nieskazitelnem przez ten czas postępowaniem... W przeciwnym razie, przechodził on na dalszych krewnych, a więc, w pierwszym rzędzie, na pana... Dziwne rozporządzenie, lecz chciał zapewne Podbereski, aby jego mająteczek dostał się w dobre ręce...
— Przypuszczam...
Leszczyc mógł dodać, iż postąpił w ten sposób Podbereski, ponieważ, on, odwiedzając go niejednokrotnie na dalekiej wsi, dokąd nigdy nie zajeżdżał Welski, starał się wszelkiemi sposobami szkodzić bliższemu spadkobiercy i pomawiał Wolskiego o utracjuszostwo i karciarstwo, czyli o własne przywary. Hrabia nie uważał jednak za stosowne udzielać podobnego wyjaśnienia, więc milczał, jeno lekkiemi kiwnięciami głowy potwierdzając słowa pana Drohojowskiego.
— Pan Welski — ten mówił dalej — słyszałem, stracił prawo do spadku, gdyż... może poruszam tu sprawy nieprzyjemne dla pana, wszak to kuzyn...
— Niestety! — Leszczyc przybrał zasmuconą minę.
— Został ukarany sądownie. Dziwne doprawdy, aby człowiek, którego wszyscy uważali za nieskazitelnego pracownika, zdobył się na podobny czyn, jaki on popełnił i to wiedząc jeszcze, że w najbliższej przyszłości majątek go oczekuje. A co dziwniejsze, że w czasie sprawy, nie usiłował on nawet na ów spadek się powoływać, jako na dowód, że nie miał potrzeby przywłaszczać sobie powierzonych pieniędzy. Wszak wiedział chyba o testamencie?
— Oczywiście...
I znów mógł nadmienić Leszczyc, że nic nie wiedział Welski, ani o oczekującem go spadku, ani o warunkach z jakiemi ten spadek był związany. Znajdując się sam, przypadkowo, w jego mieszkaniu, odebrał był wtenczas zawiadomienie, pokwitował, list skrył w kieszeni i wcale nie uważał za stosowne powiadamiać o tem kuzyna... bo w godzinę później, wraz z Bilukiewiczem, omawiał szatański plan, który... Rozumiejąc jednak, że coś odpowiedzieć należy, a nie ciągle rzucać monosylaby, ozwał się w te słowa:
— Tak, panie dyrektorze! Zupełnie ścisłe są pańskie informacje i nie cieszy mnie w podobnych warunkach zdobyty spadek. Zapis Podbereskiego ja obecnie dziedziczę! Co zaś się tyczy mojego nieszczęsnego kuzyna, głęboko lituję się nad nim, i mogę go jeno uważać za... nienormalnego człowieka...
— Co się z nim dzieje? Czy jest jeszcze w więzieniu?
— O ile wiem, karę już odbył, lecz co się z nim dzieje, nie wiem, bo przez wstyd pewnie, unika ludzi. Może wyjechał z Warszawy? Do mnie, w każdym razie, się nie zgłaszał... a nawet bardzo żałuję tego.
— Pan żałuje?
— Chętniebym mu dopomógł, toć zawsze krewny, a nawet, aby się ostatecznie nie zmarnował, ustąpiłbym mu część spadku!
Tyle szlachetnego zrozumienia rodzinnych obowiązków brzmiało w głosie hrabiego, gdy mówił te słowa, iż niktby nie przypuścił, że właśnie, godzin temu parę, widział ukochanego kuzyna i wcale mu wówczas na myśl nie przyszło, zaczepić go, lub ofiarować swą pomoc... Przeciwnie... Lecz ostatnie swe oświadczenie rzucił z takiem przekonaniem, że wzruszony pan Drohojowski wyrzekł.
— Zacny z pana człowiek!
Tylko jedna panna Rena milczała w czasie całej rozmowy. Nibyto bawiła się jedwabną chusteczką, nibyto przeglądała jakieś czasopisma. Lecz wzrok jej, rzekłbyś, skierowany na rysunki w czasopiśmie zawarte, w rzeczy samej badawczo śledził twarz Leszczyca i przed tym badawczym wzrokiem nie ukryło się ani jedno drgnięcie, ani jedno mimowolne skrzywienie twarzy hrabiego.
— Może i zacny — myślała — lecz, lecz... sądzę, że nigdy nie będę jego żoną! Jak dziwnie nieszczere ma oczy, jakby unikał spojrzenia ludzkiego... Chyba nigdy nie przekonam się do Leszczyca!
Wstała, podeszła do okna i patrzyła na ciemną i zamarłą o tej porze ulicę. Patrzała długo, jakby zapominając o gościu, zajętym rozmową z jej ojcem.
Marzyła? Kto wie... A może przed oczami wyobraźni ładnej panny zarysowała się postać tamtego, w szarym garniturze, co był taki smutny, taki dziwny — i na niej wywarł silne wrażenie....

Kiedy Leszczyc opuścił mieszkanie Drohojowskich z zadziwieniem spostrzegł, iż przed nim o parę kroków idzie Bilukiewicz.
— Ty tu? — zawołał na przyjaciela — o tej godzinie?
— Tak, pracowałem...
— Do północy?
— Zresztą czekałem na ciebie!
W spotkaniu tem nie było nic tak niezwykłego. W pałacyku przy ulicy Wolskiej, należącym do Drohojowskiego, pierwsze piętro zajmował on sam wraz z rodziną, na parterze mieścił się zarząd i biura jego przemysłowych zakładów. Bilukiewicz, istotnie dłużej zajęty w ten wieczór sporządzaniem jakiegoś bilansu, zauważył odwiedziny Leszczyca, domyślił ich celu i postanowił zaczekać na ulicy, aby z ust jego posłyszeć dokładne sprawozdanie.
Mogli swobodnie rozmawiać, bowiem o tej porze Wolska była prawie pusta.
— Więc? — zagadnął niecierpliwie.
— Ni to, ni owo... — jął wyłuszczać Leszczyc — w każdym razie, a nie spodziewałem się tego, ojciec mi sprzyja! — tu opowiedział o całym przebiegu rozmowy.
— Panna również da się przekonać! — z przeświadczeniem zachęcił go kasjer, gdy posłyszał wszystkie szczegóły — ot, takie panieńskie kaprysy! Grunt, że Drohojowski jest po twojej stronie! To ci znacznie kredyt poprawi...
— I ja tak myślę...
— Wzruszyła go wieść o spadku! Mojem zdaniem, z tym spadkiem możesz się przestać ukrywać! Welski wogóle nie istnieje, umarł, może się już utopił w Wiśle.
— Hm, niebardzo... I to właśnie najważniejsze, co ci teraz powiem... Widziałem go dziś, najwyraźniej, w towarzystwie... tej twojej... panienki i jeszcze jakiegoś podejrzanego jegomościa...
— Niemożebne!
— Widziałem, jak ciebie widzę! Był wcale porządnie ubrany, elegancko niemal, w dobrym humorze i cała ta trójka powracała taksówką z wyścigów...
— Tam, do djabła! — zawołał Bilukiewicz a wykrzyknik świadczył, iż musiał być poruszony do głębi, rzadko bowiem przekleństw w rozmowie używał — tam, do djabła! Welski, w towarzystwie Mary, a myśmy wtedy tak swobodnie rozmawiali...
— Jeśli powtórzy...
— Et, spała, słyszałem nawet, jak chrapała! Zresztą, to taka pusta istota... gdyby nawet pochwyciła jakie słówko... Lecz skąd ona z Welskim?
— Widzisz!... Sprawa wcale nie jest taka prosta, nie wolno nam lekceważyć mojego kuzynka. Przebywa na wolności i powodzi mu się widocznie wcale dobrze. Nie zapominaj, że istnieje mój podpis...
— Sfałsz...
— Cicho! Jeśli dowie się o testamencie, może się dobrać po nitce do kłębka. Szczególniej, o ile mu się dobrze powodzi. Z tem tylko przeliczyliśmy się, że dostał za krótki wyrok... nie mogli odrazu go zapakować na trzy lata?...
— Zapewne!
— Tu niema chwili do stracenia i...
— Co zamierzasz?
Leszczyc nachylił się, przytknął niemal usta do ucha Bilukiewicza. Szeptał cicho a kasjer wtórował skinieniami głowy jego słowom. Obaj przy tem mieli twarze wykrzywione tak złym i zawziętym wyrazem, że zadrżałby zapewne Welski, gdyby ich ujrzał a mógł podsłuchać, że to o nim jest mowa.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.