<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Przedmowa
Pochodzenie Rymy i Rytmy. Tom I
Wydawca Jan Fiszer
Data wyd. 1900
Druk Warszawska Drukarnia i Litografja
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PRZEDMOWA.

Wydawać tomy poezyj, nie będąc jednym z tych niewielu, których pieśń potrzebną jest narodowi, jak chleb powszedni, jednym z tych, na których społeczeństwo nieraz przez wieki czeka, jednym z tych, którzy mówić w głos powinni i muszą, jako na mocy praw natury, w przesyconej elektrycznością atmosferze, huczy grom i płonie błyskawica, oświetlając drogi w ciemnościach nocy!… Czy to nie nonsens?
Drukować tomik poezyj w dobie, kiedy nasza niwa literacka wydała tak obfity plon dźwięcznych pieśni kiedy ustroiła się naokół bogato wonnem poetyckiem kwieciem, kiedy owo zwątpienie — którego nie zna tylko bardzo wielki talent, albo bardzo wielka próżność — szepcze mi szyderczo: „chcesz więc światu powiedzieć jeszcze raz to samo, lub prawie to samo, co rzekli już inni, powiedzieć niemal tak samo, a może znacznie gorzej, niż inni, którzy przemówili przed tobą!“… Ma-ż to sens?
Puszczać w świat tomik poezyj w chwili, gdy tyle innych leży na wystawach księgarskich, a nie wabi prawie niczyich oczu, albo najwyżej pociąga oczy sentymentalnej pensyjonarki, jeszcze lubiącej czytać wiersze!… Czy to nie śmieszna myśl?
A przecie ta myśl, odpychana przezemnie długo, wzięła górę nad mnóstwem zarzutów własnego mego rozsądku, nad wahaniem i obawami, i oto — wydaję tom poezyj, ba! całe dwa tomy… z przekładami — aż trzy!
Dlaczego?
Nie wiem dobrze sam… Ale zdaje mi się, że działają tu dwa motywy, jeden — o charakterze społecznym, drugi — raczej egoistyczny. Po pierwsze, coś popycha nas, ludzi pióra, bez względu na miarę talentu, (czasami niewymiernego, jak… punkt m atematyczny), do dzielenia się myślą i uczuciem z szerszemi kołami społecznemi… Tak jest! to cecha mocno społeczna. To nie objaw próżności. Gdyby szło o zadowolenie tylko tej ostatniej, poprzestawalibyśmy na… uznaniu kilku lub kilkunastu przyjaciół i znajomych. Ludzi jest tak wiele na świecie, że przy „dobrych chęciach“ wielbicieli zawsze znaleść można! Niema wreszcie takiego głupstwa, które nie mogłoby zbudzić podziwu i zachwytu… Trzeba tylko dobrze poszukać i nie bardzo być wybrednym w wyborze słuchaczy. Trzeba szukać zwłaszcza śród tych, którzy również piszą wiersze i także… poszukują adoracyi. My tymczasem rzucamy książkę naszą w tłum ludzi nieznanych, niewiadomych, obojętnych, wiedząc z góry, że jeżeli słowo nasze nawet znajdzie śród nich oddźwięk serdeczny, to głosy uznania nie przebiją się ku nam, lecz będą jak szum niewyraźny dalekiego morza. Rzucamy książkę na rynek księgarski, wiedząc, że krótkie słówko odpowiedzi znajdziemy zaledwie w pobieżnych zazwyczaj ocenach krytyków dziennikarskich, śród których są tylko nieliczni ludzie wytrawnego i poważnego sądu lub głębszej intuicyi; większość zaś albo zgoła nie umie, albo poprostu nie ma czasu głębiej wejrzeć w krytykowane utwory i w artykułach swoich przeważnie popisywać się lubi ciętością pióra. I niema się czemu dziwić: napisać pochwalną krytykę, któraby nie mdliła, jest rzeczą niezmiernie trudną. Wytrzepać, schłostać, ściąć, porąbać jest daleko łatwiej. Spokojna, przedmiotowa ocena w zajmującym tonie wymaga znowu za dużo czasu, pracy i daru krytycznego. Spodziewając się tedy raczej nagany, albo… naganki, zrąbania, albo… zgoła przemilczenia, niż sądów pochlebnych, lub przedmiotowej oceny, niesiemy jednak książkę naszą na plac publiczny, bo nie możemy nie podzielić się naszą myślą i uczuciem z owym tłumem pokrewnych nam choć nieznanych jednostek, wierząc w to, że nawet niezbyt oryginalna myśl i niezbyt niepowszednie uczucie dzięki pewnej nowości formy stanowią coś, czem podzielić się potrzeba. A owa względna nowość formy jest zapewniona choćby poprostu przez odmienność indywidualności piszącego. Dwóch zupełnie podobnych indywidualności niema na świecie. Wszystko, co nie jest przepisanem, musi być tedy nowem…
A drugi motyw? Ach! to ów bunt wszystkiego, co żyje duchem, — bunt przeciw śmierci! W gruncie rzeczy umieramy ciągle, powoli każdej chwili, bo się zmieniamy. A wreszcie przychodzi owa ostateczna zmiana — śmierć fizyczna, po której zachodzą już tylko zmiany materyjalne, bez tła indywidualnego, posłuszne powszechnym prawom chemicznym… Któż z nas pamięta dokładnie, jak myślał, czuł wczoraj, czem w ogóle był wczoraj?… Lecz oto otwierasz stary kajet, z którego wylatują żółkniejące, już zlekka kartki, wczytujesz się w dawno napisane utwory i widzisz zdziwiony, że to, co w tobie już zmarło, lub przeobraziło się pod wpływem czasu i biegu wrażeń do niepoznania, tam żyje jeszcze… Jak gdyby kawałki duszy stężały i pozostały!… I pragniesz, aby żyły dłużej jeszcze, aby pozostały, gdy ty powoli umierasz, aby pozostały — jeżeli można — nawet wówczas, gdy ciebie już nie będzie… Drukowana książka — rzecz — mniej jest śmiertelną od ciebie… Pragniesz przeto umierającą zwolna duszę swoją — taką rzeczą uczynić!…
To pragnienie zachowania swej duszy, jakąkolwiek jest ona, stanowi wielki bodziec do pisania. W księdze poezyj oddajemy duszę naszą światu. Czy świat ją uzna za godną przyjęcia, czy też odepchnie — to już rzecz nie nasza. Obdarowany ma prawo sądzić wartość daru, a wyrok jego, praktycznie biorąc, jest zawsze słuszny. Jeżeli dar odrzuca, nie jest mu on potrzebny. Dodam, że ma prawo sądzić surowo, bo właściwie ten dar jest tylko zwrotem za to, co wziął autor od swego społeczeństwa. A dało mu ono wiele — język i wszystkie skarby swojej literatury…
Tak patrząc na niniejszą książkę, miast „wyboru poezyj“, daję zbiór[1], w którym czytelnik znajdzie utwory, pisane w latach 1882–1899, t. j. poczynając od roku osiemnastego mojego życia[2]. Jakkolwiek z najróżniejszych względów nie znalazło tu miejsca mnóstwo utworów z tej-że epoki, nazywam książkę tę nie „Wyborem“, lecz „Zbiorem poezyj“, ponieważ umieściłem w niej niektóre utwory nawet według mojego zdania — jeżeli autor może nie mylić się w sądach o sobie — mniejszej wartości, o ile uważałem je za konieczne uzupełnienie duchowej fizyjonomii autora, którą winna odtworzyć księga poezyj. Chodziło mi o to, aby ta spowiedź poetycka — a tem jest każda liryka — była, o ile można, szczerą i zupełną. To też czytelnik znajdzie tu utwory bardzo różnej wartości artystycznej, a jeżeli kto woli — bardzo odmiennego braku wartości… Uznałem porządek cyklów — według treści za dogodniejszy dla czytelnika od porządku chronologicznego. Wynikło przecie ztąd pomięszanie utworów młodocianych z utworami wieku dojrzalszego. Zamierzałem wprawdzie opatrzyć każdy utwór datą powstania, ponieważ data mogłaby niekiedy stanowić skromną obronę, a zestawienie różnych dat dałoby możność krytykowi ocenić, czy autor idzie w górę, czy… zsuwa się na dół po zboczach Parnasu. Ale porzuciłem ten zamiar, obawiając się posądzenia, że piszę sobie biografię! Słowem, przełożyłem nieład nad śmieszność, którą uważamy dziś za najgorszą z męczarni ziemskiego piekła.
Na tem kończę przedmowę, zwracając uwagę szanownych krytyków na to, że starałem się w niej być możliwie skromnym, jakkolwiek wiem dobrze, że wielkie niebezpieczeństwo tkwi w skromności. Skromność — jest to prawie pół-przyznanie się do winy. A czy uchodzi tłomaczyć się z tego, że się wydaje książkę, skoro wydawanie własnych utworów jest do dzisiejszego dnia niezaprzeczonem prawem każdego obywatela.

Leo Belmont.
Petersburg,
3|15 października 1899 r.




  1. W tytule książka nazwaną została „wyborem,“ ponieważ stanowi ona tylko cząstkę wszystkiego, co napisałem w oznaczonym wyżej przeciągu czasu. Wszakże właściwego „wyboru poezyj“ należałoby dokonać ściślej! Czuję to dobrze… dałem się jednak pociągnąć innym, powyżej skreślonym względom. Czy postąpiłem słusznie, niech sądzą inni! W każdym razie ci, dla których krytyka jest… bojowym atakiem w celu zgnębienia nieprzyjaciela (takim jest każdy nowy autor dla tej kategoryi „wojujących krytyków“) nie powinni skarżyć się na mnie. Ułatwiłem im zwycięztwo, pozostawiając wiele słabszych i bezbronnych miejsc w mojej „poetyckiej twierdzy“.
  2. Niewielka ilość tych utworów ukazała się wcześniej w druku, w pismach warszawskich.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.