<<< Dane tekstu >>>
Autor Jordan
Tytuł Sędziulko
Pochodzenie Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891)
Wydawca G. Gebethner i Spółka, Br. Rymowicz
Data wyd. 1893
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków – Petersburg
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
SĘDZIULKO.
(SYLWETKA).

Typ to już prawie zaginiony — coś niby z mamutowych pozostałości.
A jednak... tak niedawno jeszcze, któż z nas nie pamięta choćby jednego z owych poczciwych, podążających w dnie targowe ze wsi do miasteczek, w których dawne Sądy pokoju, posiedzenia swoje odbywały.
Wlokły zwykle staruszka, dwa dobrze już pełnoletnie deresze, bielejące przy pyskach, jak gdyby je był golarz upudrował.
Ciężkie łby zwieszone ku ziemi, wpół otwarte wargi, zpomiędzy których długie płaskie zęby wystawały; nierozczesane grzywy i ogony między uda wtulone świadczyły o braku wszelkiej kokieterji, którą konie do pewnego wieku, w wyższym nieraz stopniu od kobiet nawet, posiadają.
Weterany te, chodzące w zgodnej parze od lat już kilkunastu, miały jednak sobie zawsze coś nowego do powiedzenia; przez całą drogę poruszały dolnemi wargami, strzygły uszami raz mniej, to znów więcej, w miarę ożywiającej się pogawędki. Czasem tylko, gdy mucha, bąk, lub inny jaki owad naprzykrzony, pozwoliły sobie zamącić błogi ich spokój, lub przerwać poczętą gawędkę, deresze stuliwszy uszy, oganiały się pyskiem, lub machały ogonami na znak protestu przeciwko nieznośnym natrętom.
Na koźle koczobryka, nieokreślonej barwy i fasonu, kiwał się stary woźnica, w rzetelnie wypłowiałej liberji, z kaszkietem na sam nos prawie naciśniętym, dzierżąc, więcej dla zwyczaju niż z potrzeby, lejce i bat, bez których to insygnji, deresze byłyby się wybornie obeszły. Drogę do miasteczka i sądu znały one tak już dobrze na pamięć, że w noc najciemniejszą byłyby sędziulka z pewnością pod sam przybytek Temidy zawlokły.
Ilekroć droga wiodła przez piaski lasem i zagajami porosłe, deresze, lubiące widocznie balsamiczną woń żywicy, z truchcika przechodziły w stępo, którego im ani pan sędzia, ani jego woźnica, za grzech poczytywać nie myśleli.
Między panem a starym sługą zawiązywała się wtedy pogawędka, potrącająca czasem nawet o sprawy, jakie pod rozsądzenie przyjść miały.
Stary Walenty, do którego protekcji często się delinkwenci udawali, prosząc o „pogadanie ze sędzim“, napomykał wtedy okolicznie, tak coś tam, zlekka, na korzyść forytowanej przez siebie strony.
Sędziulko milczał, ale słuchał, posiadał bowiem wielką umiejętność cierpliwego słuchania, zaletę tak nieraz rzadką u ludzi. Na pozór nic sobie niby ze słów Walusia nie robił, ale w umyśle ważył zdanie prostaczka, bo dopiero, gdy stary gawędziarz, rozgadawszy się na dobre, huknął w kamień, lub wystające korzenie drzew, Sędziulko, podskoczywszy na siedzeniu, wołał niby gniewnie, pocierając głowy:
— Ot lepiejbyś Walenty do stu par djab... patrzył przed siebie i przed konie!...
— Nie szkodzi, jaśnie panie — uspokajał stangret — nic im nie będzie.
— Ale mnie się o budę kapelusz spłaszczył! — dodawał zniecierpliwiony, nie wspominając już nawet o głowie.
— Nie szkodzi, jaśnie panie — odpowiadał stary — kapelusz się wyprostuje, a taki Matusz Woźniak ma rację — i snuł dalej na temat Woźniaka przerwaną chwilową gawędę.
Sędziulko przestawał niby słuchać, dla okazania tego Walentemu zaczynał sobie pogwizdywać, przyglądać się drzewom przydrożnym, które znał jak rodzone swe dzieci, to znów ponosił do oczów gazetę, w którą się niby wczytywał. Walusia nie zrażało to jednak ani trochę, gadał i gadał o sprawie Mateusza Woźniaka i jak gdy kropla wody z dachu w jedno miejsce spadająca i kamień zwolna wyżłabia, tak też uwagi Walusia, powtarzającego całą drogę jedno w kółko, często nie bez pewnego wpływu na los samej sprawy pozostawały. Wiedział o tem dobrze ludek okoliczny, kochający Sędziulka jak ojca, zwykle też przez cały czas posiedzenia sądu koczobryk nieokreślonej barwy bywał jak forteczka jaka obleganym przez interesantów, podpytujących Walusia, azali o ich sprawie pogadał ze Sędzim.
Kiedy późnym już wieczorem wracali z sądów do domu, łatwo z miny woźnicy można było wyczytać, czy sprawa jego protegowanego w łeb wzięła, lub była wygraną. W pierwszym razie, chmurny i zamyślony, nie odzywał się wcale do pana. Zły, że go minęła obiecywana funda za pogadanie ze Sędzim, leciał jak szalony, uderzał w kamienie i gałęzie, mścił się na biednych dereszach, które za otrzymywane baty oglądały się żałośnie na starego przyjaciela, jak gdyby przemówić doń chciały:
— Bój się Boga, Walusiu, cóżeśmy ci winne za wyrok Sędziulka!
Natomiast, gdy sprawa wyszła po myśli Walentego, minę miał gęstą, oczy uśmiechnięte... Sędziulka otulał derką, żeby sobie nogów nie zaziębił, do koni przemawiał łagodnie, zagrzewając je ciepłem słowem, do lepszego chodu, a kamienie i gałęzie omijał tak ostrożnie, że pana przez całą drogę na jedno nie naraził stuknięcie.
Tak przejeździł zacny Sędziulko większą część swego żywota; co mu czasu od sąsiadów zbywało, to mu go pochłoniały rady familijne, opieki nad sierotami, sądy polubowne, honorowe, na których rozwijał cały swój talent oratorski i skarby złotego serca, godząc zwaśnionych i zapobiegając rozlewowi krwi.
— Krew wasza — mawiał — to własność kraju, grzech więc szafować dla wybryków i buty młodzieńczej!
Oddany aż do zaparcia służbie publicznej, gospodarował Sędziulko na swój sposób. Nad jedną z facjatek starego modrzewiowego dworu wystawała wieżyczka, przypominająca gołębnik raczej niż basztę; z niej-to obserwował Sędziulko przez lupę, jak woły, zamiast orać, w rowie się pasły, jak konie drzemały w bronie, gdy tymczasem parobcy i fornale wygrzewając się na słońcu, słuchali dźwięków skrzypki, na której im karbowy eks-organista przygrywał.
— Dobrze, że trochę bydlątkom folgują — mawiał wtedy sobie — dobrze, że też sami o swych biedach zapomną — dodawał uradowany, ciesząc się tym sielankowym widokiem.
Ale nikt się nie dziwił, że u Sędziulka roboty w polu zawsze opóźnionemi bywały, i że coraz bardziej szwankowała gospodarka, zdana na łaskę ludzi i na opiekę boską.
To też, gdy strudzonemu ziemską pielgrzymką sen wieczny zamknął powieki, spadkobiercy nie bardzo się po nim obłowili. Za to nie było w okolicy człowieka, któryby nad mogiłą zacnego starca nie westchnął z serca...
Szkoda naszego Sędziulka!...

Jordan.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Julian Wieniawski.