<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Bohdan Dziekoński
Tytuł Sędziwój
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1907
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.
Spełnienie.
„Aladdyn wsiadł na konia. Wyjechawszy z rodzicielskiego domu, do którego już wrócić nie miał, udał się do swojego pałacu“.
Tysiąc nocy i jedna.

Niedaleko bram Bazylei, na pochyłości wzgórza, obok drogi, stała nędzna lepianka z kuźnią, zamieszkana przez ubogiego kowala; u tego szukał Sędziwój schronienia. Obawa o własne bezpieczeństwo pierwszy raz go napastowała. Czuł, iż z pierwszą pomyślnością rozpoczęło się pierwsze prześladowanie. Tajemnie więc opuścił mieszkanie i w tem niepozornem schronieniu oczekiwał wiernego Jana, który był jeszcze w mieście, zajęty przygotowaniami do podróży. Był to jakiś dzień świąteczny, kowal z swoim synem opuścił chatę. Sędziwój sam jeden pozostał. Już południe dawno minęło, a służący nie wracał. Z niespokojnością spoglądał na miasto, prawie u stóp jego rozwinięte, w którem przeżył tyle cierpień, w którem dziwaczny los jego życia rozstrzygnął się na zawsze. Wodząc błędny wzrok po szczytach budowli, ujrzał dach domu, pod którym tyle godzin nadziei razem z dymem uleciało; wspomniał na dziwaczne kamienne ozdoby i jak elektryczne wstrząśnienie przebiegło go; przypomniał sobie postać potworu i skwapliwie odwrócił oczy. Opodal błyszczały wysokie szczyty zamku Wardstein i znowu imię kochanki prawie, jak wyrzut sumienia, odezwało mu się w sercu; a tak każde rzucenie oka przywoływało jeden ustęp z jego przeszłości i wszystkie łączyły się w jeden obraz, jak sen, w którego rzeczywistość nie wierzylibyśmy, gdyby nas wewnętrzny mimowolny głos o jego bytności nie przekonywał.
Dawniej rozumiał, iż wraz z posiadaniem kamienia mędrców, dysharmonia przeszłości umilknie; bo i cóż może zrównać rozkoszy geniuszu, kiedy się wydobędzie z długiej ciemności i mozołu, aby używał światła, sławy i życia — tych owoców swojej potęgi! — Ale młodzieniec czuł aż nadto dobrze, że obca władza nadała mu udział w tajemnicy, a duchowa jej wartość jeszcze od niego daleko. Teraz nowe, nieznane w jego sercu żądze budziły się: jakaś gorączka opanowała go, jak ostrogi rumaka powściąganego; chciałby jak najprędzej zacząć używać swej władzy.
Badał sam siebie, czegoby naprzód żądał, czegoby brakło do szczęścia; wszystkie życzenia lat młodzieńczych przechodził w pamięci z kolei, i na każde zniechęcone serce odpowiadało mu bolesnem: Nie! — A przy samym wstępie do nowego życia, stał się dla siebie zagadką.
Nad miastem gęste, ciemne chmury opuszczały się coraz niżej. Przez szczerby ich czasami pasmo bladych promieni słońca, jak przez okno, padnie ukośnie i posępnie oświeci dolinę, a znów nienawistna ciemność ją zasłoni. Zdaleka długie pasy deszczu, jak szarfy spuszczały się z obłoków na ziemię, a świeży chłodny wiatr czasami nagle i krótko przebiegł przez duszące powietrze. Odległy grzmot coraz bliższy i częstszy w głuchem echu gór się rozchodził i gęste wężykowe błyskawice przelatały ponad miastem, a szczyty wież i krzyże iskrzyły się na czarnym tle nieba.
Ten widok zachwycił młodzieńca. Dusza jego mimowolnie radowała się nadchodzącej burzy: zgodniejsza była z tonami jego myśli.
Oddychał pełno i głęboko; cisza nastąpiła zupełna i wszystkie chmury i kłęby nawałnicy połączyły się w jeden czarny całun.
Nagle rażąca jasność rozdarła niebo i jaskrawym połyskiem oblała gmachy miasta, w tejże chwili okropny grzmot się rozległ; piorun uderzył w wieżę kościoła Panny Maryi! — Świetna iskra, jak wąż, obwinęła się spiralnie około wieży i znikła w kolumnadzie u jej podstawy. Zaledwo łoskot gromu rozchwiał się w ciężkiem powietrzu, gdy z otworów wieży i dachu kościoła wyleciała niezliczona ilość wron, kruków i kawek; czarną chmarą zaćmiła na chwilę ciemne obłoki i rozpierzchała się nad miastem, roznosząc złowrogie wrzaski.
Nad zegarem, u spodu wieży zajaśniało światło, jakby latarni; był to początek zniszczenia; hasło, że się przyjął piorun. Świeży wiatr powiał od zachodu, a wnet też i okna w wieży rozświecały się. Poważne dzwony, wolno, grobowym głosem zaczęły uderzać znak trwogi. Lud, jak z poruszonego mrowiska garnął się zewsząd na plac, lecz musiał zostać tylko bezczynnym świadkiem pożaru; za wysoko się rozpoczął, aby go można było gasić.
Piramida wieży zaczęła wyrzucać wszystkimi otworami długie wytryski płomienia, które z każdą chwilą powiększały się, rosły wśród widomych bałwanów dymu. Hałas powiększał się i tłumy ludu cisnęły do bram miasta. Burza na niebie, jakby dopełniała swego przeznaczenia, uchodziła daleko, kręte słupy dymu wiatr wysoko za nią pędził i grzmot coraz głuchszym się stawał. Płomienie obwinęły i zakryły wieżę, tylko krzyż czernił się na niej. Ogień i wrzawa w przerażający sposób się zwiększały, aż po niejakim czasie wysoka wieża ognista zachwiała się i padła, jak długa na szczyt dachu kościelnego; zawisła w powietrzu parę sekund, i runęła z okropnym trzaskiem na domy, a druzgocące dachy, rozniosła wokoło pożar. Z podstawy jej, uwolnione od zawady płomienie buchnęły z nową gwałtownością; ogień objął cały kościół. Galerye pękały, kolumny i arkady zawalały się i oko błądziło w ich śladach ognistych. Sklepienia świątyni huczały pod ognistym gradem cegieł, kamieni i belek, jak odgłos armat wśród szturmu. Podmuchnięte czasem płomienie wionęły wśród czarnego dymu do niesłychanej wysokości, jako krwawy sztandar zniszczenia; to znów tysiącznych kolorów ogniste języki, wichrami rozczochrane, igrały we wszystkie strony.
W niemem podziwieniu, zapomniawszy o sobie, spokojnie spoglądał młodzieniec na tę burzę pożaru. Wieczór już nadszedł, na ciemnem niebie jaskrawo odbijały się płomienie i fantastyczne ich kształty daleko rozświecały załomy skał i zieloną doliną błękitną powłóczyły barwą. A raz płomień podobny był do palczastej dłoni szatana rozsiewającego w powietrzu iskry, jak miliony zaklętego złota; to znów dym podobny był do węża wijącego się w górę, rosnącego do nadzwyczajnej wielkości, a nad nimi jakby ulatała postać Tholdena; i Sędziwój szybko odwrócił oczy od pożaru w drugą stronę. Tam jasny księżyc srebrzystą siatką powłóczył nurty Renu i cichem światłem błogosławił dachy skromnych chat wieśniaczych i krzyże stojące obok drogi otaczał wieńcami bladych promieni. I dwa te światła, pożaru i gwiazd, były jakoby władze dwóch przeciwnych sobie pierwiastków; złego i dobrego; a zarazem ten pożar przemawiał do duszy jego, jakby był symbolem zniszczenia marzeń o szczęściu, z tej pory, dla której jedynie warto żyć na ziemi — młodości!
Przypomniał sobie przepowiednię Kosmopolity o zniszczeniu świątyni i tajemna jakaś trwoga wstrząsła nim. Obejrzał się dokoła, nie rad był sam zostawać ze swemi myślami.
Wkrótce dał się słyszeć tętent konia i Jan wiodąc za sobą drugiego konia luźnego, przybiegł przed kuźnię; Sędziwój z radością go powitał.
— Ach, panie! — zawołał służący, patrząc na miasto i żegnając się — Bogu Najwyższemu niech będzie chwała: w szczęśliwą godzinę przyszła panu chęć porzucenia tego bezbożnego gniazda! uciekajmy czemprędzej, póki czas, licho nie śpi, a to przestroga Najwyższego!
— Cóż się stało? — zapytał Sędziwój.
— Teraz pana śledzą, szukają na drodze. Co się stało: albo pan nie wie? — Rano, jak tylko pan kazał mnie uwiadomić, co mam robić i gdzie znaleźć, pobiegłem na miasto kupić konie. Patrz-no pan, ten białonóżka, jak na niemiecką szkapę, niezłe bydlątko...
— Cóż dalej? — przerwał niecierpliwie Sędziwój.
— Otóż, kupiwszy konie od Niemca, przybiegam do domu, pana niema! — gospodyni wyszła i ja też poszedłem na rynek. Kupa ludu, jak zwyczajnie, w święto, gromadziła się, ale coś między niemi szły szepty i namowy nie tak, jak zwyczajne. Na niebie zabierało się na srogą nawałnicę i dobrze. Wystaw sobie pan, kupa bezbożnych namawiała się, jakoby przeszkodzić nabożeństwu i wszcząć zamieszanie. Ja przed kościołem tylko się pomodliłem Panu Bogu. Gdy wtem oto pioruny zaczęły bić i w czasie nabożeństwa grom uderzył w kościół. Tłok, wrzawa, Boże, ratuj! — podwoje lud, cisnąc się, zawarł, co tam naginęło! Wiadomo to; od pioruna ognia niczem nie ugasi, a tu się tak zajęło, by siarka. Przypadam ja do domu, a tu lament, hałas. Wie panicz, — ta chorowita gospodyni nasza, matka tej ładnej dziewczyny spaliła się w kościele. Abo to ona jedna, teraz tam, biedacy, liczą, szukają się, każda rodzina ma kogoś, co niedostaje!
— Jakto? — zawołał Sędziwój — Beata Tholden zginęła?
— Tak, panie, jak tu żyw stoję; i nie jedna ona. Mnóstwo ludzi się podusiło i popaliło w tym natłoku, a wielu wieża, jak spadła, zabiła. Panie Boże, ciężkie twoje dopuszczenie!
— A córka jej, Arminia?
— Ta jakoś przypadkiem, widno już takie było przeznaczenie, onego dnia nie była w kościele i ocalała. Ale i ona się zaraz Bóg wie, kaj podziała i to, jakby cud. Bo tylko, com ją widział, cała była we łzach; ledwiem ją utrzymał, aby niebożątko w taki tumult i ulewę nie biegło; miałem sam wyjść, aż tu nadszedł ten wysoki cudzoziemiec, ten książe, czy co to za jeden: co to ludzie o nim szeptali, że... już mnie pan rozumie, że ma związki ze złym. Otóż on kazał mi iść precz. Pobiegłem ja do kościoła, ale gdzież tam, ani przystąpić! Tyleśwa patrzali, jak ołów i miedź roztopione jak strumienie ogniste spadały: głownie i cegły daleko pękały, jakby je złe duchy rzucały! A w środku ryk, hałas! druga Sodoma! — Ja też wspomniałem na pana, przeżegnałem się i powracam do domu po konie, bo już wszystko było gotowe. Już mam wyjeżdżać, gdy oto banda hultajów chwyta mnie, zsadza ze szkapy; dowodził nimi ten brudny lekarz, pijanica, co to bywał na dole.
— A gdzie twój pan? — krzyczeli, klęli. — Przysięgam, że nie wiem. — Wiesz — wołali — uciekł z córką alchemika! Dopiero wtedy spostrzegłem, że cały dom był zrabowany, spustoszony, jak po wojnie. Oni zaprowadzili mnie do znajomej sobie karczmy, drzwi zaryglowali i przetrząsnęli całego. Jedni grozili rapierami, inni gotowali się do bicia i męczenia. Już czekałem śmierci, bo w owej okropnej chwili, kiedy przez okna tylko łuna pożaru i okrzyki ludu dochodziły mnie, toby nikt nie posłyszał wołania, ani pośpieszył na ratunek. Polecam się więc Panu Jezusowi, bolejąc tylko, iż tak pana samego zostawię, gdy oto ten wysoki, ten książę, co go to pan znasz, spadł, jak z nieba. Nie widziałem nawet którędy, ani jak wszedł; tylko raz zawołał na nich, a rozstąpili się i struchleli, jakby z kamienia. Byłem więcej umarły, niż żywy, dlatego nie pamiętam, jak on mnie wyprowadził, dość, że mnie wywiódł przez karczmę, gdzie były przywiązane oba konie. Tego mi też trzeba było. Noc już zaszła, co tchu więc cwałem za miasto pędziłem; gdyby nie ten pożar, co świecił, możebym i nie trafił. Chwała Bogu, że już się skończyło, a teraz uciekajmy.
— Czy nic ci ten twój wybawca nie mówił?
— Ale, ale, byłbym zabaczył, kazał mi panu powiedzieć, aby pan swego przyjaciela wykupił; ale ja nie wiem, co to znaczy? — A teraz, panie, gdzie pojedziemy? jabym myślał, pozwoli pan słudze radzić, jedźmy do Krakowa; oto w tę stronę, panie, droga do domu.
— Przywiąż teraz konie — przerwał Sędziwój — i rozpal węgle w kuźni; potem tę oto sztabę rozpalisz w ognisku do czerwoności; tylko żwawo.
— Jakto — zawołał przerażony Jan — panicz teraz wraca do alchemiki, teraz w tej porze? — wszelki duch Pana Boga chwali! Panie, Bóg nas ukarze!
— Rób, co ci powiedziałem — odrzekł surowo Sędziwój — albo idź ode mnie.
— Niech pan wybaczy — odparł smutnie służący, a nakładając węgle, mówił dalej, jakby sam do siebie — W przeszłym tygodniu odebraliśmy ostatnie nowiny z domu. Dłużnicy zabrali kopalnie w Kromołowie. Ostał się jedyny już dom po rodzicu w Krakowie i ten wynajęty; powróciwszy, trza będzie pod cudzym dachem szukać schronienia. Ha! ciężko odpowie przed Panem Bogiem, kto tam wynalazł to grzebanie i dmuchanie w ogniu. A ocierając rękawem łzy, poprawił żaru.
— Już sztaba rozpalona, aż biała.
Sędziwój otworzył złotą puszkę, dostał z niej kawał czerwonej szklistej masy, odłupał ziarnko mniejsze od maku, zawinął je w żółty wosk i puścił na żelazną sztabę tak, iż w podłuż niej spłynęło; i na nowo pokryć żarem i miechem dąć kazał. Służący, oswojony z doświadczeniami alchemicznemi, próbę jednak tego rodzaju pierwszy raz widział, pilnie się więc przypatrywał, lecz, gdy żywszy ogień błysnął i oświecił twarz Sędziwoja, puszczając rękojeść miecha, zawołał:
— Jezus Marya! jakże się pan zmienił! ledwo oczom moim wierzę! jakby pan przez tę jedną noc złego ducha oglądał!
Wstrząsnął się młodzieniec na to wspomnienie i cofnął się w ciemniejszy głąb kuźni. Wistocie, ta jedna noc na twarzy jego wywarła większy, choć różny wpływ od kilku lat życia.
Kwitnąca, rumiana cera, ów niepewny wyraz otwartej młodości, znikły zupełnie. Wszystkie jego rysy nabrały wyraźnych, stałych konturów; on sam czuł, iż tajemny wpływ, jakiemu uległ, wybił swoje piętno na całem jego jestestwie.
— Panie! — odezwał się znowu służący, podgarniając pryskające węgle, — jakto ogień szumi i pryska, jakie to kolory dokoła żelaza igrają, jakby kawałki tęczy skakały nad żarem.
— Już czas, wyciągnij sztabę i zahartuj wodą.
Już wydobył czerwone żelazo, ostudził je, przypatrując się bliżej, obrócił na drugą stronę, uderzył o kowadło, doświadczył dźwięku, ciężaru i, zdziwiony, nie dowierzając sam sobie, krzyknął:
— To złoto!
Sędziwój, zamyślony, patrzał przed siebie, a Jan porównywał ciężar sztaby, zginał ją, próbował pilnikiem, aż wreszcie zawołał:
— Jakem żyw, czyste złoto!
I, nie mogąc wstrzymać dłużej wzruszenia, śmiał się, a miał łzy w oczach, skakał, ściskał kolana swego pana, ukląkł przed nim i z wyrazem najczulszej radości mówił:
— Ha! więc się już skończyły twoje trudy, panie! — teraz już będziesz szczęśliwy! — Paniczu kochany, teraz już powrócisz do ojczyzny! Boże miłosierny, czy ja się spodziewał kiedy te cuda oglądać! Przebacz, panie, ale ja nigdy nie wierzył tak szczerze, aby to być mogło. — Ale teraz widzę! nie śpię! tak jest, to złoto! czyste złoto, albośmy go to mało przetopili! — Tak, teraz już będziesz szczęśliwym! O wielka w panu dusza! wynalazłeś to, nad czem tysiące marnie traci głowę i żywot.
Ale radosne uniesienia przywiązanego sługi nie rozpędzało ponurej chmury z czoła młodzieńca; uśmiechnął się z goryczą i w końcu rzekł posępnie:
— Więc i ty, biedny Janie, wierzysz, że złoto jest szczęściem! — A tak od najpierwszych do ostatnich szczebli rodu ludzkiego, wszędzie złoto tymże mamym talizmanem czczej nazwy bez istnienia! I kiedyż dosięgnę stopnia władzy, abym je mógł zniszczyć.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Bohdan Dziekoński.