<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Bohdan Dziekoński
Tytuł Sędziwój
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1907
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.
Trzy lata później.
„Proszę was, stąpajcie cicho, aby nawet ślepy kret kroków waszych nie słyszał“.
Burza Szekspira.

Niepodobna na kilku ćwiartkach papieru skreślić to, co przez długie dnie i dłuższe czasem godziny w duszy człowieka, jak w kalejdoskopie, się zmienia. Z postępem lat, pory wieku postępują po sobie, jak w naturze pod niebem; dnie pogodne przedzielają burze wewnętrzne, bo gdzież jest ten, ktoby ciągle jednostajnie miał światłe niebo myślowe? Czas tylko jeden, nieubłagany, nieodmienny jednostajnie postępuje.
W dziwacznej jednak sprzeczności, jaką często umysł ludzki przedstawia, najniestalszy, najzmienniejszy w życiu człowiek, nieraz jednej myśli, która go owładnęła, wierny do grobu, z uporem się trzyma. W Sędziwoju, którego uczucia niegdyś, jak ruchome piaski, za lada wiatrem się zmieniały, pozostała jedna tylko namiętność nauki, jakby ogniem wszelkich innych uczuć żywiona.
Jeszcze nie minęło trzy lata od ślubu jego z Arminią, a zerwał już wszystkie pęta przymusu. We dnie krótkie chwile poświęcał spoczynkowi, resztę czasu i noc całą przepędzał w pracowni alchemicznej. Żona jego podobnież bezsennie czas trawiła w oknach domu, wlepione trzymając oczy w złowrogie światło, migające w pracowni, a spokojność jej ulatała, jak dym i iskry, z komina sypiące się.
Sędziwój, głuchy na otaczający go świat, nie spostrzegał niknącego zdrowia i głębokich śladów łez na twarzy żony.
Towarzystwo jego składali czasem wędrowni alchemicy, licznie go odwiedzający, i przed tymi taił się ze swojemi doświadczeniami i niewiadomością.
Zresztą, wierny Jan zastępował go we wszystkiem, co się tyczyło materyalnej strony jego życia. Przywiązany sługa, instynktowo odgadujący chęci pana, stał się jakby ręką, lub innem bezpośrednio z wolą alchemika związanem, niemyślącem narzędziem.
Czego szalony zbytek, marnotrawstwo, ledwo dawniej w kilku latach dokazało, to teraz doświadczenia w jednej chwili pożerały.
Nieprzeliczone bogactwa, jakie Kosmopolita zostawił Arminii, zawarte w zapasie kamienia mędrców, Sędziwój trwonił na doświadczenia, siląc się chemicznie rozebrać i dojść składu tego cudownego proszku. Każda okruszyna kamienia mędrców była dla niego skarbem; lecz tylko o tyle, o ile rozumiał, iż mu się uda ją rozebrać. Coraz mnożąc, wynajdując nowe doświadczenia i próby, łudził się namiętną nadzieją, jak gracz, owładnięty szałem, który w czasie gotów duszę stawić na kartę i nie wierzy, iż może ją przegrać.
Sknerstwo nieopisane ujęło go w swe szpony. Targował się uporczywie z żoną, ze służącym, gdy szło o poświęcenie na nieodbite potrzeby życia trochę złota, które w ogniu i kwasach chemicznych pełną ręką niweczył. Żona Sędziwoja nie dbała o złoto, nie dbała o nędzę, ale tylko dla siebie, bo, gdy wspomniała los, czekający ich syna, wtedy była blizką rozpaczy.
W czasie jesieni, w rocznicę urodzin dziecięcia, Arminia postanowiła pomimo tyle razy powtarzanego odzywania się, silnie uderzyć umysł męża i jeszcze raz zaklinać go o powrót do świata, powrót do miłości. Niepamiętna, iż sama doświadczyła, że uczuciom nie można rozkazywać; gdy raz ulecą, nikt ich nie zdoła wrócić do pierwszej mocy.
Z niecierpliwością oczekiwała początku dnia, wyglądając co chwila, rychło zgaśnie krwawy płomień, świecący w laboratoryum. Mąż jej trzecią noc już tam przepędzał, nie powracając do domu. Zorza zwiastowała wschód słońca, ptaki radośnie się odzywały, natura cała wesoło budziła się, tylko w duszy Arminii smutek na ten widok powiększał się. Nie mogąc wytrzymać udręczenia, wziąwszy dziecię na ręce, udała się do pracowni.
Przestępując próg nienawistnej komnaty, w której z kłębami dymu szczęście jej ulatywało, myślała, iż idzie po wyrok śmierci, tuliła do łona syna, jakby uścisk matki mógł go ochronić od zguby.
Otworzyła drzwi; cichość, panująca wewnątrz, przeraziła ją.
Mąż jej, schylony przy stole, nad księgami, przypatrywał się naprzeciw lampy naczyniu szklanemu dziwacznego kształtu, napełnionemu płynem ciemnego koloru. Sługa przy ogniu pieca chemicznego, także zamyślony, nie spostrzegł wejścia żony swego pana.
Arminia lekko dotknęła się ramienia Sędziwoja, ale ten, nie unosząc głowy, mówił do siebie przytłumionym głosem:
— Dwieście jeden dni i nocy tak uciążliwej pracy dziś kończy się! — Wielki Walentynie, twój geniusz ożywia Alkahest. — Jutrzenka wszechwładnego słońca wschodzi nad tajemną tynkturą — dzisiejszy dzień powinien oświecić wskrzeszenie potęgi Trysmegista!
— Mężu mój! — odezwała się z trwogą Arminia.
— Nic nie opuściłem — mówił dalej alchemik. — W pełni księżyca Dyana opiekowała się zapłodnieniem, fermentacya w łonie nocy do światła jasnym strzeliła promieniem; teraz, opiekuńcze duchy, wspierajcie wielkie dzieło.
— Mężu — rzekła głośniej jego żona, wstrząsając go z rozpaczą za rękę.
Sędziwój podniósł głowę, jakby się budził ze snu ciężkiego, i osłupiałe oczy utkwił w pustej przestrzeni. Arminia trzymała naprzeciw niemu uśmiechające się dziecię, które wyciągało drobne rączki do błyszczących metalowych naczyń.
— Mężu! czy mnie nie spostrzegasz? — nie widziszże syna swego, dziś rocznica jego urodzin! — wołała konwulsyjnie przerywanym głosem.
Jeżeli kiedykolwiek tliła w tobie iskierka miłości, obudź się, wyrwij z tych sideł szatańskich! zejdź z tej drogi, która pod tobą się usuwa. — Patrz, jak przepaść blizka! Nie mnie, nie mnie, ale syna swojego ratuj! — Zaklinam cię! Dzieci są świętemi tej ziemi, ich pośrednictwo dochodzi do nieba, Bóg przebaczy ci, tylko nie gub tego, któremu dałeś życie! — Dla mnie bądź ty czarownikiem, bądź szatanem, nie ulęknę się, ale niech tylko mnie jednej grozi niebezpieczeństwo.
— Miłość moja dla ciebie jest najświętszą częścią mojej duszy; ja nie chcę nic wiedzieć, nic umieć, tylko kochać ciebie! — To samo nie pozwoli mi już upatrywać w tobie najmniejszej wady. Ale coby powiedział Bóg, cobyś sam przy zgonie powiedział, gdybym dla miłości twojej poświęciła syna, któremu dusza matki jest jedyną tarczą.
Widzisz, jak on się patrzy, widzisz te jego oczy; one ciągle tak otwarte, on nigdy nie śpi, czy już i jego czary otoczyły? — Okrutny! czy już i jego przeznaczyłeś na pastwę tej przerażającej nauki? — Ja słaba, niedołężna, zginę, i cóż się z nim stanie? — Na kolanach błagam cię, nie przyprowadzaj mnie do rozpaczy, nie odejmuj mi rozumu.
Wzrok Sędziwoja nabierał coraz dzikszego wyrazu, wyciągając rękę na głowę dziecięcia, rzekł z okropnym lodowatym wyrazem:
— Gorączkę ślepych przesądów słaboduszni biorą za prawy obowiązek; dla nich gotowi święcić chwałę i potęgę bez granic, aby się czołgać w prochu ziemi. Nie taki los części duszy mojej w wychowaniu.
Stroma po bezdrożach ścieżka zarosła cierniami, na nagim skał zimnych grzbiecie, wśród obłoków świątyni, której on będzie kapłanem. Jej progu pilnuje straszliwy wróg, — ja wroga zwalczyłem, ja mu zawady uprzątnę! — Dziś!...
— A więc niech będzie przeklęta godzina, w której pierwszy raz ten piekielny szał myśl twoją zapalił. — Lepiej zamorduj to niewinne dziecię, niżbyś je miał wychować, aby potem zwalić na nie cały ciężar obłąkania i nędzy! wspomnij okropny zgon ojca mojego!...
I posuwała syna ku mężowi; dziecię słabą dłonią schwyciło za szklanne naczynie z płynem; flaszka spadła i roztrzaskała się o podłogę.
Dźwięk szkła dokazał więcej, niż łzy matki i uśmiech dziecięcia. Sędziwój ocknął się z uniesienia.
— Jezus Marya! — zawołał Jan, przybiegając od ognia i chwytając dziecię na ręce. W tej flaszce był rozpuszczony ostatni szczątek kamienia mędrców; dwieście dni pracy, wszystko zgubione.
Sędziwój porwał Arminię i, wskazując palcem w ciemny kąt pokoju, przytłumionym głosem rzekł:
— Zawołałaś go, oto jest.
W ciemnym rogu komnaty zawieszony był portret Tholdena, ten, który w Bazylei, w jego pracowni się znajdował. Teraz światło węgli z komina rzucało na niego dziwny blask, zdawało się, że ożył i szyderczym uśmiechem, iskrzącemi oczyma spogląda na swą córkę.
— On wszędzie sprowadza przekleństwo — mówił Sędziwój.
Arminia zakryła rękami przed tym wzrokiem obrazu swoje blade, kroplami potu okryte czoło i upadła, nie wydawszy ani jednego głosu.
Biedne dziecię, niewinny sprawca tej sceny, zostało sierotą.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Bohdan Dziekoński.