<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Sędziwój |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1907 |
Druk | Piotr Laskauer i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały tom III |
Indeks stron |
J. B. DZIEKOŃSKI
SĘDZIWÓJ
Tom III
Bezpłatny dodatek do Tygodnika Illustrowanego
WARSZAWA
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
1907
Druk Piotra Laskauera i S-ki, Warszawa, Nowy-Świat 41.
|
stają mi się jasnemi i widocznemi“.
Słowa Schillera przy zgonie.
W jednej z ulic krakowskich, wzniesionych na wysokim brzegu nad Wisłą, w niewielkim domu, równie jak całe miasto pogrążonym w nocnej ciszy, znajdował się Kosmopolita pod wystawą na ławie drewnianej, oparty o ścianę.
Wyniesiony nad szmer i zabiegi otaczających go spraw ludzi, niepostrzeżony punkt śród czasu, marzył samotny mędrzec, którego promienista młodość niezmienną swoją świeżością była symbolem spokojnego, odwiecznego ideału. Wszystko, co umysł i odwaga mogą nastręczyć, napróżno wyzywał, aby oderwać jedno życie od poziomego istnienia i wznieść je do siebie.
I oto szukał raz jeszcze pomocy i rady u tych tajemnych istot, pośredników między niebem a ziemią, które już nie obcowały z jego umysłem, od czasu, jak poddał się zwyczajnym pracom ciążącym na ludzkości.
Lecz zwolna w sercu jego budziły się obce, niezależne od jego woli głosy; czuł, iż duchy w myśli jego z nim rozmawiają; bo kto raz je widział, tego nie tak rychło na wieki opuszczą.
— Ty wiesz! — rzekł Chaldejczyk, piękniejszy, niż kiedykolwiek i jakby już był uczestnikiem wiecznej chwały — ty wiesz, iż ludzie przed śmiercią rozumieją wiele rzeczy, które im dotąd były zakryte. W tej godzinie, w której poświęcenie się siebie samego dla innej istoty kończy mój tylowieczny zawód, poznaję drobiazgowość życia, w porównaniu z wielkością śmierci.
Lecz mamże ośmielić się wyznać ci, Boski pocieszycielu, nawet w twej przytomności, uczucia, które mnie natchnęły, boleścią mnie przejmują. Pozostawić po sobie w tym świecie złośliwym, bez opieki, bez podpory, tych, dla których umieram: moją żonę, moich uczniów.
Zamyślił się chwilę, a głos wewnętrzny zabrzmiał mu wyraźnie:
— Nierozważny! czyż mądrość twoja uczyniła cię na tyle próżnym, abyś miał zapomnieć, o ile podpora twoja jest słabą, dla tych, których kochasz, w porównaniu z potężną opieką ojca wszechrzeczy? — W więzieniu, na rusztowaniu! podziwiaj tego, który czulszy od ciebie w swej miłości, jest mądrym i bez końca silnym w prowadzeniu i obronie swoich dzieci.
Kosmopolita opuścił głowę, a kiedy ją podniósł, ostatni cień tęsknoty znikł z jego czoła.
Jasne, nadzmysłowe widzenia rozchwiały się w jego duszy; lecz pozostawiły ślady świetnego swego pobytu, a dokoła niego powietrze, jakby drżało z rozkoszy. Bo dusze całkowicie oderwane od ziemi, odwiedza anioł wiary; samotność, przestrzeń przesiąkają jego blaskiem; on nawet ciemny grób ozdabia świętem promienistem kołem.
I stanął na wysokim ganku, wznoszącym się nad spokojnem miastem.
Pod cichymi dachami, niejeden sen kłóciły niespokojne żądze, w niejednem sercu burza huczała dzikimi tony, lub gwałtowne namiętności czyhały na zbudzenie się ludzi; a wszystko, co się jego oczom przedstawiało, było pełne ciszy i spokoju, jakby pod błogosławieństwem letnich promieni księżyca, i dusza jego, uniesiona poza granice człowiekowi przeznaczone, oglądała tylko spokojne, pełne błogości cuda stworzenia. Stał samotny, myślący; chciał jeszcze posłać ostatnie pożegnanie cudownemu swemu życiu.
Przebiegając wzrokiem niezmierzone obszary przestrzeni, podziwiał subtelne kształty, z którymi tak często podzielał rozkoszne harmonie radości. Przechodziły, płynęły, tłumem, szeregami skupione, to znów rozpierzchając się wirowym tańcem, zataczały czarowne kręgi i koła wśród gwiaździstej ciszy. Żyjące światłem, napowietrzne istoty rozwijały niezliczoną piękność kształtów i barw niepodobnych do wyobrażenia.
Człowiek zwyczajny, który nigdy nie widział synów Eteru, nie wystawi sobie anioła w innej, jak ludzkiej postaci; niedołężna jego fantazya odbija mu tylko to, co gruby, dotykalny świat wystawia; ale niebieskie, wyższe piękności są dla niego niepojęte; rozkosz ich widzenia znaną jest tylko wcielonym.
W uniesieniu mędrca cały wewnętrzny świat przedstawił się oczom jego. W głębi dolin zielonych oglądał lekkie tańce ulotnych duchów; we wnętrznościach gór zobaczył istoty oddychające zatrutem powietrzem wulkanów, które uciekają przed jasnością nieba. Na każdym listku w niezliczonych lasach, w każdej kropli niezmierzonych oceanów ujrzał osobny świat bogato zamieszkany.
Daleko, w nieskończonej odległości błękitnego nieba, widział, jak mglisty chaos zamieniał się w kometę, a kometa opuszczająca środkowy ogień сżywczy, rozpoczynała swój dzień dziesięciotysiącoletni. I wszędzie widział tchnienie Twórcy rozpościerające życie.
Rozproszeni po całej ziemi, niewielcy liczbą, lecz potężni duchem spółtowarzysze jego, wyznawcy wielkiego bractwa, pracowali samotnie. Wśród ruin Rzymu, między katakumbami Memfis, w pośrodku kupieckich Niemiec, lub w niedołężnych Indyach, niepostrzeżeni, nieznani członkowie jednej myślowej rodziny, obojętni na otaczające ich sprawy, zajmowali się nauką. Będą żyli i pracowali, dopóki świat trwać będzie, nie troszcząc się o dobre albo złe wypadki ich nauki; mechaniczni działacze najwyższej woli, wszystkich rodzajów sprężyn używającej do swoich zamiarów. Będą żyli jako arcy-wzory wiedzy, która chce tylko poznać i umieć, a nie pyta się, czy jej nauka posłuży dla dobra ludzkości, czy machina cywilizacyi obrotem swoim nie roztrąca wszystkiego, co się jej kołom nastręczy.
— Bywaj zdrowe piękne moje i łagodne życie! — wyrzekł cicho, zamyślony; bo dla mnie tyś zawsze pięknem i łagodnem się okazywało. Dla tych, którzy młodość swoją bez przerwy w jasnym potoku natury odmładzają, rozkosze twoje są niewyczerpane; dla tych proste uczucie istnienia własnego jest rozkoszą! — Bywajcie zdrowe światła niebieskie, i wy, ludy przestrzeni! — Niema ani jednego atomu w promieniach słońca, jednego źdźbła trawy wśród gór, ani kamyka na brzegu morza, ani ziarna pyłu miotanego w pustyni, któreby nie dostarczyło moim myślom pierwiastku do badania przyczyn życia, przyczyn wszystkiego tego, co jest piękne, wzniosłe i nieśmiertelne! Dla innych jedna okolica, jedno miasto, jedno ognisko jest ojczyzną, — jam był prawdziwym Kosmopolitą, bo moją ojczyzną było wszystko to, czego tylko myśl doścignąć zdoła!
Zatrzymał się, a oczy jego i serce szukały ukochanej istoty. Niedaleko niego murem tylko przedzielona, spoczywała we śnie trwożliwym. Widział, iż serce jej nawet we śnie dla jego ucznia biło. Czuł, co cierpi serce kobiety do miłości stworzone, kiedy on tyle dla niej poświęcał, i dusza jego rzekła do jej śpiącej duszy:
— Przebacz mi, jeżeli chęć moja wzniesienia się do tak szczytnych przeznaczeń, była zuchwałą. Był to sen i już zniknął! — Nad brzegiem grobu widzę nareszcie, jakie jest prawdziwe wcielenie prawego i mądrego; prawdziwa brama wieczności, za tą bramą będę cię oczekiwał, ukochana, gdzie i twoje rozjaśnione serce wystarczy obszerniejszej miłości...
W swych celach samotnych w pracowniach, schronieniach, zajęci nauką, zadrżeli nagle wszyscy jego towarzysze. Uczuli, iż duch nieobecnego ich przyjaciela odezwał się do nich:
— Bywajcie zdrowi na zawsze na tej ziemi! — znów jeden z waszych braci was opuszcza. Stary wiek nasz przeżyje wszystkich, młodość, a dzień ostateczny zastanie was, jeszcze myślących na naszych grobach. Z wolnej woli zstępuję do krainy cieniów, lecz nowe słońca świecą mi już z głębi grobu.
Idę tam, gdzie dusza tej, dla której poświęcam to ciało z gliny, a później i wy mieszkać ze mną będziecie. Poznaję wreszcie rzeczywistą inicyacyę, prawdziwe zwycięstwo. Bracia! porzućcie eliksir; złóżcie brzemię wieków! Odwieczny duch wspiera i broni wszędzie dusze utworzone jego Boskiem tchnieniem...
A mędrcy pomyśleli w sobie:
— I my, żyjąc sercem, dawnobyśmy znudzeni, świat opuścili, ale umrzeć nie możemy, dopóki żyjemy myślą, bo nauka jest nieśmiertelną.
Sąd ostateczny Younga.
Wschodzące słońce klejnotami tęczowego światła zasypało niebo i przez otwarte okno, razem z tchnieniem świeżego poranku, różowym blaskiem otoczyło Kosmopolitę na wysokiem łożu, zasłanem kobiercem.
Wspaniałej, bledniejącej twarzy, jakby z niej wolno ogień życia ustępował, żaden rys się nie zmieniał; nic zewnątrz blizkiego jego końca nie zwiastowało.
Obok łoża w głowach siedziała smutna Arminia i łzy po licach jej pomykały; w nogach stał Sędziwój i trwożliwym wzrokiem wpatrywał się w leżącego.
— Ty nie umrzesz, nie opuścisz nas, — mówiła z cicha Arminia — dotąd nie byłeś słaby, tak nagle — ja nie pojmuję; przecież sam umierających leczyłeś... i płacz nie pozwolił jej mówić dalej.
Kosmopolita uśmiechnął się łagodnie, i słabiejącą ręką biorąc za dłoń, drugą rękę podał Sędziwojowi i rzekł:
— Wspominajcie mnie czasem; gdy ofiara się spełni, i już między wami nie będę, starajcie się, aby próżną nie była...
Lecz Sędziwój coraz więcej pomieszany zawołał:
— Jeżeli istotnie śmierć twoja tak blizka, więc cała twoja sztuka była udaniem! więc chlubiłeś się potęgą, której nie posiadasz? cała cudowność, którąś żył otoczony, i eliksir są złudzeniem, bo inaczej czyżbyś umierał? Dlaczegóż chcesz unieść do grobu tajemnicę? — Teraz czas, możesz mi ją powierzyć; bogaty doświadczeniem, przysięgam, nie wyjawię nikomu, a na złe użyć już nie potrafię! — przecież zgon twój zada wyraźne kłamstwo twojemu życiu! widzę, iż tajemnica robienia złota jest prostą receptą i, jeżeli nie chcesz skonać, obarczony przekleństwem, wysłuchaj i wyjaw mi sposób robienia kamienia mędrców.
Ale Kosmopolita odwrócił się ku swojej żonie, i rzekł:
— Ty wiesz, ukochana, że bogactwa nie są szczęściem; tych, którzy je za cel swego żywota kładą, zrzucają z tronu wysokiej godności człowieka, zamieniając je na zwierzęta.
Pamiętaj, Arminie, nie kupuj uczuć, bo prawdziwe uczucia są bez ceny. Doświadczaj i walcz, a chociaż tu nieszczęśliwa, tam uzyskasz palmę!
— Ty zaś słaby i niewierny uczniu mój, — rzekł do Sędziwoja, pokazując mu na ręku blizny po torturach zostawione, — patrz, czy przyszłoby do tego, gdybym kiedykolwiek miał wyjawić tajemnicę.
Oczyść duszę z rdzy egoizmu, w jednem prawdziwem uczuciu, a zrozumiesz rozkosz poświęcenia się dla drugich...
Ja zostawiam ci skarb, a to będzie wspomnienie zgonu mojego; wspomnienie to uwolni cię od prześladowcy-wroga...
Na to imię drżenie przebiegło ciało Sędziwoja; umierający wziął znowu za ręce swoją żonę i ucznia i wpatrywał im się w oczy. A wtedy czuł, jakby po promieniach z jego źrenic idących, jakiś błogi pokój po jego duszy się rozlewał; obce myśli i czucia, jakaś nowa siła i życie w niego wstępowały; i choć nie bez trwogi, magnetyczny, rozkoszny, czuł pociąg do tego wzroku. Lecz wtem słońce tylko co weszło, gęste chmury okryły, zaciemniło się w pokoju, czarowny uśmiech umilił usta leżącego, i gdy zbliżył się do jego twarzy, boleść serce młodzieńca ścisnęła; dusza mędrca już opuściła ziemskie swoje mieszkanie.
„Zdolne są gwiazdy ściągać, tamować potoki.
Propercyusz. Elegia I.
Od czasu śmierci Kosmopolity, Sędziwój pozostawał w stanie odrętwienia, obojętności na wszystko, jakby po długiej i niebezpiecznej chorobie, przychodził do siebie i oglądał się wokoło. Minęło parę miesięcy czasu, zwykle tak wolno i uciążliwie czołgającego się, a jeszcze jego kolce czuć mu się nie dawały. Rozmyślając o dziwnych wypadkach kilku łat ubiegłych swego życia, o zgonie mędrca, z którym los go w tak niezwykły sposób związał, uwolniony był od napaści i zjawiania się dręczącego widziadła; rozmyślania te nie dozwalały mu zajmować się swoją przyszłością.
Jednym także z głównych przedmiotów jego marzeń była Arminia. Miłość i stosunek Kosmopolity do niej był dla niego niepojęty. Nieporządna, gorączkowa jego wyobraźnia napróżno szukała nadziemskich jakichś
przymiotów w żonie mistrza. Wysuszone jego uczucie nie domyślało się nawet, iż prostota serca, czystość myśli są skarbami, z których miłość, jak słońce z łona ziemi rozwija świat cudów. Wspomnienie więc mistrzów, wyraz jego konającego wzroku, były ogniwem, łączącem go z Arminią. Nie zastanawiał się już nad tem, że rozmowa z nią, jej towarzystwo stało się powoli dla niego nieodzownem, i było jedynem.
Arminia mieszkała ze starą, przyjętą służącą; samotna, bez znajomych, bez przyjaciół, i unikała ich.
Smutek nadał całej jej postawie powagę i czarującą piękność, jakiej w niej dotąd nie spostrzegał. Chociaż rysy zostały te same, rozwinęły się, nabrały wyrazu i nowy duch, ożywiający je, podwyższył do niepoznania jej piękność. Najpierwsza i najrzadsza z ozdób kobiety, czoło jej wysokie i równe, jaśniało wzniosłą i szlachetną otwartością. Oczy ciemno błękitne, posłuszne każdemu uderzeniu serca, tak pięknie odbijające od czarnych włosów, zachwycały. Oprócz tego, w każdem poruszeniu jej, w mowie, w głosie nawet, panowała jedna zgodna harmonijna całość, zmuszająca najobojętniejszego do podziwiania tej piękności, której sztuka nie ćmiła.
Jednego wieczoru, po zachodzie słońca, w owej miłej porze, kiedy dzień się już kończy, a noc jeszcze nie zacznie, w tej przechodowej chwili, tak podobnej do teraźniejszego stanu duszy Sędziwoja; w łagodnym zmroku, który serca nasze usposabia do otwarcia się, jak kwiaty niektórych roślin wieczornych do wydawania zapachu z zamkniętych w dzień koron kwiatowych, Sędziwój siedział z Arminią pod wystawą domu, w którym umarł Kosmopolita.
Długi czas w milczeniu wpatrywali się w cudny obraz, roztoczony przed nimi. Tajemnicze wieczności hieroglify, gwiazdami na niebie znaczone, jasno się iskrzyły, a na Wiśle czerwone gwiazdy, jak drugie gwiazdy ziemi, igrały odbite w wodzie, nad której falami unosiły się smutne okrzyki retmanów i dalekie śpiewy flisów, jakby starą rzekę Wandy do snu kołysały. Cichnął gwar miasta i dzwony nieszporne milkły, wszystko uroczystą harmonijną modlitwą ciszy wprost biło do serca patrzących.
Myśli Arminii bujały daleko od ziemi i, wracając nawet do niej z wyższych zstępowały obrazów.
Wskazując na niebo, z cicha rzekła do Sędziwoja:
— Jak się nazywa ta gwiazda z łagodnym drżącym połyskiem; jeśli mnie przeczucie nie myli, jest to gwiazda miłości?
— Nie odgadłaś; jest to Jowisz opiekuńczy, planeta potęgi i mądrości.
— A gdzież ta, którą wspomniałam?
— Jak ten już zajdzie, nad ranem tamta wschodzi; jedną tylko chwilę jasno świeci, bo wkrótce słońce gasi jej promienie.
— Rozumiałam — dodała Arminia — że ich światło łączy się razem; że wspólne w jednej konstelacyi, dwie najpiękniejsze opiekunki ludzkich władz są siostrami.
— Tak! jeżeli dzień z nocą są dziećmi jednej matki, to i miłość z mądrością są rodzeństwem.
— Czyliżby nigdy razem nie miały się łączyć?
— Tylko w Bogu wspólne ich źródło; człowiek jedną wybierać musi, jeśli czystą chce posiąść. Gdy od kolebki goni za uczuciami, wtedy nie pojmuje mądrości; a gdy dalej tę wyższą ściga, już przy południu życia uschnie w jego sercu wątły kwiat miłości, choć do zmroku ledwo krok jeden w niezmierzonej nauce postąpił...
— Więc na cóż żyć tak niepewno — odrzekła Arminia — na co wahać się ciągle między dwoma biegunami? Takiego życia nie mógł nam Stwórca przeznaczyć.
— A choćby i nie przeznaczył, — dodał po chwili Sędziwój — czy wierzysz, że jest sposób odgadnienia własnego przeznaczenia? Jak te gwiazdy, rozdzielone miryadami innych słońc, nie spotykają swych promieni ze sobą, tak znajdź ludzi, aby dwie krople wśród oceanu spłynęły się razem. Przecież takie było połączenie wasze z Kosmopolitą. Arminio, czy byłaś szczęśliwą?
— On czuł to — rzekła smętnie — nie byliśmy dla siebie przeznaczeni. Przysięgłam, że oddam rękę temu, kto mą matkę uzdrowi; a chociaż Kosmopolita nie wiedział o przysiędze, zdawało mi się, iż powinnam jej dopełnić. Lecz mamże ci wyznać, może to grzechem jest, ale zdawało mi się, iż przywiązanie tak powinno być nieprzymuszone, wolne, aby było szczere, że ta sama przysięga przeszkadzała mi kochać, jakbym chciała z całej duszy, mojego męża. Szanowałam go, ubóstwiałam, bom nie widziała nikogo, z kimby można porównać tego anielskiego człowieka. Charakter jego ciągle jednostajny, pogodny, jak dzień bez chmury; widoczna wyższość, w każdem słowie bijąca; ta piękność nawet bez porównania, wzbudziły we mnie uwielbienie bez granic; biedna! brałam to za miłość. A jednak bywały chwile, w których obawiałam się go. Jakkolwiek wieści, które o nim chodziły, nic w oczach moich nie usprawiedliwiało, jednak czasami, kiedy siedział nad brzegiem morza i patrzył się w nieścignioną ciemnej wody powierzchnię, lub kiedy widział chodzące słońce, albo jakikolwiek wielki widok natury, wtedy zamyślał się, oczy jego wyraźnie się rozpalały, źrenice jego rzucały promienie, jakby dwie gorejące iskry. Zdawało mi się, iż rozmawia z jakiemiś niewidzialnemi dla mnie istotami, że w innym żyje świecie, i wtedy trwoga mnie przejmowała. On wszystko wiedział; nim usta otworzyłam, już myśl moją zgadywał. Domyślałam się z boleścią, iż nawet ukrywa przede mną, że mu najskrytsze moje myśli nie są tajemnemi. I ja wobec jego, jak wobec mojego ducha-dręczyciela, ukrywałam łzy uśmiechu; nie chciałam jemu przykrości robić; a bałam się, aby którakolwiek myśl moja nie obrażała go, i starałam się myśli odganiać; — chociaż wiedziałam, iż to na nic nie posłuży. On spostrzegł te męki i zaczął mnie często unikać i zostawiać samotną.
A wtedy twój obraz przychodził mi do pamięci; lubiłam marzyć o tobie, bo od czasu, jak pierwszy raz cię zobaczyłam, kochałam cię, jak brata. Po matce mojej, zawsze pierwsze twoje nazwisko mimowolnie w modlitwach moich wspominałam. I ja nie wiem dlaczego to, nawet później, wyrzucałam sobie, że ciebie więcej kocham sercem, niż męża, i wspomnienie twoje chciałam odgadnąć, ale napróżno. Wiesz, że oczy można zamknąć, aby nie widziały, oddech wstrzymać, ale któż potrafi bicie serca zwolnić, albo przyśpieszyć? kochać kogo prawdziwie jest to tak łagodne, pełne poświęcenia uczucie, iż niepodobna, aby kiedykolwiek było grzechem.
W czasie tych moich walk z twoim obrazem, spostrzegłam, iż mąż mój czy się wyrzeka swej nauki, czy niespodzianie utraca swą tajemną władzę, lecz coraz bardziej był niespokojny. Wzrok jego bardziej ludzkiej nabierał barwy skłonności, chęci, wszystko stawało się podobne do moich. Wtedy twój obraz zaczynał się sam w mem sercu zacierać i ja poczynałam wierzyć i cieszyć się, że jego ukocham, a o tobie zapomnę; to znów żal mi było ciebie! O! ja wiele wycierpiałam! — Kiedy mniej zaczynałam cierpieć, jego uwięziono; wtedy z żalu i obawy o mego dobroczyńcę, nawet biedne serce czasu nie miało i krwawić się w sobie.
— Niestety! — rzekł Sędziwój — walki ze światem niewidzialnym stokroć są okropniejsze od tych, które ciebie biedną trapiły, i nie tylko tak doskonałych, jak mąż twój, są udziałem. Szczęśliwa! nie znasz walki z duchami, które myśl owładną! Serce zbyt wielkie zaludnia mary, a wtedy zdaje ci się, iż w duszy własnej jest okno tajemne, przez które, jak do kopalni niewidzialnego świata, spuścić się można.
— I czyż tu mało jest skarbów pod niebem, wtrąciła Arminia, wznosząc oczy do gwiazd. Patrz, jak uroczy jest ten świat widomy; czyż cię sam jego widok nie potrafi zbawić od udręczeń mar zmroku?
— Jest uroczy — odrzekł Sędziwój — dla tych, którzy czują piękność tych barw i kształtów; ale gdzie ty ciało, tam ja szkielet widzę, gdzie ty podziwiasz życie, tam mnie śmierć przeraża, а ta stracona ułuda każe mi szukać innej, wznioślejszej potęgi, wdzięków ducha niepodległego śmierci.
— Nie myśl — zawołała Arminia — lecz serce darzy chwilami, które za wieki starczą. Myśl egoisty sama sobie wystarczy, zimna nie dba o szczęście, dba tylko o martwą prawdę. Miłość ma także swój świat niewidzialny, który się objawia kochającym, ale nie zabija trwogą. Spojrzenie miłości to gwiazdy, albo kwiaty, które zdają się patrzeć na ciebie oczyma ukochanego; jej głos słyszysz w każdym dźwięku przyjemnym. Na każdem miejscu, ze wszystkiego, na czem wzrok nasz spocznie, ze wszystkiego, co ucha naszego doleci, odzywają się jej słowa i spojrzenia. Ona jest zorzą cudowną, która wszystko różowem oblewa światłem. Jej pieczęć wyciśnięta jest na całej naturze. I ty porzuć myśli, a żyj sercem na chwilę; ja nauki nienawidzę, bo jej nie pojmuję, ale ty ocenisz każde drgnienie serca i zrozumiesz je; a zdobędziesz to, za czem tak długo napróżno goniłeś: pokój duszy i szczęście.
Sędziwój, ogrzany zapałem, sam czuł przysporzone bicie swego pulsu. Postać pięknej jego przyjaciółki, otoczona bladem gwiazd światłem, które w jej oczach drgało, jak w swych siostrach na ziemi, wydała mu się nadludzkiej piękności.
Wydało mu się, jakby magnetyczny wpływ, jaki na niego umierający mistrz jego wywarł, wzmacniał się teraz, przedłużał i wolę jego szanować mu kazał. A od tak dawna, pierwszy raz rozkosznie wzruszony, odzyskał uwielbienie dla natury ludzkiej i ukląkł przy nogach Arminii.
„Gwaru publicznych niezgód w swym domu nie słyszy“.
Ziemiaństwo Delilla. Pieśń I.
Rok jeden minął od śmierci Kosmopolity, i Sędziwój wdowę jego pojął za żonę. Zgiełk miasta, głuszący wszelkie szczersze uniesienia, a może tajemna obawa, aby sposobności, zdarzające się w Krakowie, nie obudziły uśpionej namiętności Sędziwoja, skłaniały Arminię do wybrania cichszego, bliższego natury schronienia. Wkrótce więc przenieśli się do nabytej włości na granicy Śląska, w pięknem położeniu, do dziś dnia istniejącej pod nazwiskiem Krawarza.
Widoki, otaczające ich, samotne wiejskie mieszkanie, oprawne w łańcuchy wyniosłych gór, tak zgodne z tą spokojnością, w której tonęli, jakby były jej symbolem, cały ten nowy świat domowego życia, nie zdołały ani zapełnić czczości jego myśli, ani przytłumić wspomnień miłości. Nie mógł się przyzwyczaić uważać ich za stan trwały, lecz oczekiwał ciągle. Przez ten rok, od śmierci mistrza, serce jego jeszcze chwilami było zajęte; Arminia była zupełnie szczęśliwą, i odblask jej radości oświecał jego myśli i czucia. Jeżeli czasem tęsknota odezwała się w duszy alchemika, wnet poskromił ją, mniemając, że, połączywszy się ślubem z Arminią, zupełnie wrócić zdoła do świata zwyczajnego. Po zaślubieniu jej jednak, niepokój jego częściej i dłużej powracał, i on sam nie śmiał badać go. W kilku chwilach małżeństwa wyczerpał i ostudził cały zapas zebranych uczuć.
Niewinne i coraz nowe zajęcia Arminii z początku dziwiły go i mile zajmowały; lecz z postępem czasu sama drobiazgowość podobnych dla przywykłej do wyższych dążeń głowy stawała się ciężarem, gdy żadnego echa sercu nie budziły. On, cały ten świat prostoty rozbierając myślą, wyczerpnął i osuszył w kilku chwilach.
Gdy Arminia pokazywała mu, jaki piękny kwiat świeżo w ich ogrodzie rozwinięty, gdy prowadziła go słuchać prostych mów wieśniaczych, alchemik już udawał zajęcie, a najobojętniejsze napozór słowo budziło niespodzianie jego marzenia. Jeszcze starał się udawać spokojny pozór, walczył ze sobą, jakby przeczuwał, iż myśli jego i dla Arminii staną się katuszą i wnet zaćmią chwilową pogodę jej nieba.
Dla zapełnienia długiego czasu i przepędzenia go, zaczął pisać. Dawne wyobrażenia, doświadczenia, pojęcia, z któremi wzrósł i tyle przemian doznał, obfitej dostarczyły mu treści.
Wikłał je w jedno, tajemnicze wysłowienie, do którego przywykł ciągłem rozczytywaniem pism alchemików, i w ten sposób tworzył rozprawy bez widomego, wyraźnego celu; gdzie jaśniejsze prawdy, odziane w poetycką formę, pomieszane z domysłami, marzeniami i zagadkami, do którychby i sam autor nie znalazł nieraz klucza, tworzyły w owych czasach uwielbiane i powszechnie czytane pisma alchemiczne i kabalistyczne.
Tym sposobem po kilkoletniej przerwie, znajome już wszędzie imię Sędziwoja zjawiło się znowu i, w tysiącznych drukowane egzemplarzach, cały świat obiegło. Wszyscy byli pewni, iż w pismach człowieka, który tak niewątpliwe dał dowody swej sztuki, tkwi wskazówka do odkrycia wielkiej tajemnicy. Dzieło jego zyskało niesłychane powodzenie. Tłómaczone na wszystkie języki, w niezliczonych wydaniach, było w ręku nie tylko alchemików, lecz wszystkich, mających chęć zyskania łatwych bogactw.
Cichy Krawarz stał się od tego czasu biegunową gwiazdą, zwabiającą tłumy wielbicieli polskiego adepty.
Ciekawi spodziewali się, iż w jego rozmowie znajdą klucz odgadnienia jego pism tajemniczych. Armina, upojona szczęściem swego męża, rozumiała, iż to jest ostatni wieniec jego tryumfów i na tem poprzestanie. Cieszyła się, jak dziecko, z jego sławy, gdy tymczasem ta zgubna sława, podsycana od próżności, zaczęła budzić z całą mocą starą namiętność w duszy Sędziwoja. On poznał czczość tego rozgłosu, i czuł, że lata pokuty ciążą na nim.
Wkrótce żona jego została matką.
Pokładała ufną nadzieję, że to czarowne nazwisko „ojciec“ stanie się dla niego na wieki kotwicą, przywiązującą go do świata rzeczywistego; a to samo właśnie przeciwny wywarło skutek i popchnęło go silniej naprzeciw przeznaczenia. To, z czem dotąd jeszcze jakkolwiek walczył, począł teraz cenić jako cnotę i obowiązek. Wspomniawszy na nowonarodzonego, chciał go zostawić dziedzicem swej sławy i przekazać mu wielką tajemnicę; a jeśliby jemu dojście jej miało być wzbronionem, chciał go przynajmniej przygotować, aby wychowany od kolebki, sam doszedł tam, dokąd on napróżno dojść silił się.
— Nowa dusza zjawiła się dla świata — mówił w sobie alchemik, patrząc na małe niemowlę. Jeżeli ludzi spokojnych, otoczonych powabami życia, wszystkie nerwy wzruszone rozkosznie na widok nowonarodzonego dziecięcia, jeżeli zdaje im się, jakoby z niem wracali się do pierwotnej niewinności, jeżeli czują, iż dziecię własne obdarza ich anielskiem posłannictwem prowadzenia tegoż młodego życia od kolebki w świat ku wiecznemu pobytowi, jakież musi być radosne uniesienie tego, komu urodzi się dziedzic skarbów, które stokroć powiększają się z nim podzielone.
Nie jest-że to półboski zawód, samo kierowanie tak pięknego życia, do szerszego i głębszego potoku ku Edenowi, gdzie wzięło początek.
Lecz wszystkie te najczystsze, najrozkoszniejsze uczucia podsycały tylko w duszy jego płomień, ciągłe tlejący, który, jak ogień lampy wieczystej, nigdy nie gaśnie.
Jak czysty strumień, wpadający do mętnej kałuży, nie zdoła jej oczyścić i sam niknie, tak wszystkie czystsze uczucia jego rozpływały się tylko w namiętnej żądzy prześcignięcia mety ludzkiej wiedzy, dojścia do tych uroczystych granic dwóch światów, na których tajemniczy mistrz jego stałe miał siedlisko.
Daleki od rozważania, na coby narażał dziecię, dla którego w pierwszej chwili gotów był do największych ofiar; daleki od przypominania sobie prób i straszliwych godzin przestrachu, których tak długo był pastwą, budził tylko marzenia przyszłości, które zbijały się w jedno tylko ognisko: w żądzę zdobycia tajemnej potęgi.
Miłość całkowicie serce jego opuściła; nie pozostawało w niem ani jednego zakątka wolnego do rozważania stosunków, otaczających go, ponieważ zapełniany był walczącemi bez porządku żywiołami.
Entuzyasta nie należał już do ziemi, do nieba ulecieć nie mógł i, jak chmura, zawieszona w przestrzeni, wahał się, lada powiewem miotany.
W bezsennej, burzliwej nocy wstał uciśnięty i chory, otworzył okno, aby odetchnął, zamknięte powietrze dusiło go. Wody rozległego jeziora wśród gór, niedaleko ich domu, odbijało świetne niebo z niepoliczonemi gwiazdami, jakby obraz przedwiecznej mądrości. Nigdy spokojniejszy i wspanialszy widok nie zachęcał wymownej namiętności do wypoczynku, opowiadając próżność wszelkich żądz ziemskich. Lecz takie było usposobienie Sędziwoja, iż ta głęboka cisza, zamiast ukoić, wzmacniała jeszcze gorączkę, pożerającą go.
Ciała niebieskie, tyle same w sobie tajemnicze, zdawały się zachęcać duszę jego do rozwinięcia skrzydeł i opuszczenia więzienia z pyłu ziemi, a złączenia się z bardziej sympatyzującemi z nią istotami.
W tej chwili syna własnego już wspomniał, jako obcego, któregoby tylko rad mieć towarzyszem w wędrówce, ale więzy krwi czuć mu się nie dawały.
Tymczasem, kiedy tonął w widoku niebieskiego sklepienia, jedna z gwiazd oddzieliła się od sióstr swoich, upadła z niepojętą szybkością i zniknęła w przestrzeni.
Burza Szekspira.
Niepodobna na kilku ćwiartkach papieru skreślić to, co przez długie dnie i dłuższe czasem godziny w duszy człowieka, jak w kalejdoskopie, się zmienia. Z postępem lat, pory wieku postępują po sobie, jak w naturze pod niebem; dnie pogodne przedzielają burze wewnętrzne, bo gdzież jest ten, ktoby ciągle jednostajnie miał światłe niebo myślowe? Czas tylko jeden, nieubłagany, nieodmienny jednostajnie postępuje.
W dziwacznej jednak sprzeczności, jaką często umysł ludzki przedstawia, najniestalszy, najzmienniejszy w życiu człowiek, nieraz jednej myśli, która go owładnęła, wierny do grobu, z uporem się trzyma. W Sędziwoju, którego uczucia niegdyś, jak ruchome piaski, za lada wiatrem się zmieniały, pozostała jedna tylko namiętność nauki, jakby ogniem wszelkich innych uczuć żywiona.
Jeszcze nie minęło trzy lata od ślubu jego z Arminią, a zerwał już wszystkie pęta przymusu. We dnie krótkie chwile poświęcał spoczynkowi, resztę czasu i noc całą przepędzał w pracowni alchemicznej. Żona jego podobnież bezsennie czas trawiła w oknach domu, wlepione trzymając oczy w złowrogie światło, migające w pracowni, a spokojność jej ulatała, jak dym i iskry, z komina sypiące się.
Sędziwój, głuchy na otaczający go świat, nie spostrzegał niknącego zdrowia i głębokich śladów łez na twarzy żony.
Towarzystwo jego składali czasem wędrowni alchemicy, licznie go odwiedzający, i przed tymi taił się ze swojemi doświadczeniami i niewiadomością.
Zresztą, wierny Jan zastępował go we wszystkiem, co się tyczyło materyalnej strony jego życia. Przywiązany sługa, instynktowo odgadujący chęci pana, stał się jakby ręką, lub innem bezpośrednio z wolą alchemika związanem, niemyślącem narzędziem.
Czego szalony zbytek, marnotrawstwo, ledwo dawniej w kilku latach dokazało, to teraz doświadczenia w jednej chwili pożerały.
Nieprzeliczone bogactwa, jakie Kosmopolita zostawił Arminii, zawarte w zapasie kamienia mędrców, Sędziwój trwonił na doświadczenia, siląc się chemicznie rozebrać i dojść składu tego cudownego proszku. Każda okruszyna kamienia mędrców była dla niego skarbem; lecz tylko o tyle, o ile rozumiał, iż mu się uda ją rozebrać. Coraz mnożąc, wynajdując nowe doświadczenia i próby, łudził się namiętną nadzieją, jak gracz, owładnięty szałem, który w czasie gotów duszę stawić na kartę i nie wierzy, iż może ją przegrać.
Sknerstwo nieopisane ujęło go w swe szpony. Targował się uporczywie z żoną, ze służącym, gdy szło o poświęcenie na nieodbite potrzeby życia trochę złota, które w ogniu i kwasach chemicznych pełną ręką niweczył. Żona Sędziwoja nie dbała o złoto, nie dbała o nędzę, ale tylko dla siebie, bo, gdy wspomniała los, czekający ich syna, wtedy była blizką rozpaczy.
W czasie jesieni, w rocznicę urodzin dziecięcia, Arminia postanowiła pomimo tyle razy powtarzanego odzywania się, silnie uderzyć umysł męża i jeszcze raz zaklinać go o powrót do świata, powrót do miłości. Niepamiętna, iż sama doświadczyła, że uczuciom nie można rozkazywać; gdy raz ulecą, nikt ich nie zdoła wrócić do pierwszej mocy.
Z niecierpliwością oczekiwała początku dnia, wyglądając co chwila, rychło zgaśnie krwawy płomień, świecący w laboratoryum. Mąż jej trzecią noc już tam przepędzał, nie powracając do domu. Zorza zwiastowała wschód słońca, ptaki radośnie się odzywały, natura cała wesoło budziła się, tylko w duszy Arminii smutek na ten widok powiększał się. Nie mogąc wytrzymać udręczenia, wziąwszy dziecię na ręce, udała się do pracowni.
Przestępując próg nienawistnej komnaty, w której z kłębami dymu szczęście jej ulatywało, myślała, iż idzie po wyrok śmierci, tuliła do łona syna, jakby uścisk matki mógł go ochronić od zguby.
Otworzyła drzwi; cichość, panująca wewnątrz, przeraziła ją.
Mąż jej, schylony przy stole, nad księgami, przypatrywał się naprzeciw lampy naczyniu szklanemu dziwacznego kształtu, napełnionemu płynem ciemnego koloru. Sługa przy ogniu pieca chemicznego, także zamyślony, nie spostrzegł wejścia żony swego pana.
Arminia lekko dotknęła się ramienia Sędziwoja, ale ten, nie unosząc głowy, mówił do siebie przytłumionym głosem:
— Dwieście jeden dni i nocy tak uciążliwej pracy dziś kończy się! — Wielki Walentynie, twój geniusz ożywia Alkahest. — Jutrzenka wszechwładnego słońca wschodzi nad tajemną tynkturą — dzisiejszy dzień powinien oświecić wskrzeszenie potęgi Trysmegista!
— Mężu mój! — odezwała się z trwogą Arminia.
— Nic nie opuściłem — mówił dalej alchemik. — W pełni księżyca Dyana opiekowała się zapłodnieniem, fermentacya w łonie nocy do światła jasnym strzeliła promieniem; teraz, opiekuńcze duchy, wspierajcie wielkie dzieło.
— Mężu — rzekła głośniej jego żona, wstrząsając go z rozpaczą za rękę.
Sędziwój podniósł głowę, jakby się budził ze snu ciężkiego, i osłupiałe oczy utkwił w pustej przestrzeni. Arminia trzymała naprzeciw niemu uśmiechające się dziecię, które wyciągało drobne rączki do błyszczących metalowych naczyń.
— Mężu! czy mnie nie spostrzegasz? — nie widziszże syna swego, dziś rocznica jego urodzin! — wołała konwulsyjnie przerywanym głosem.
Jeżeli kiedykolwiek tliła w tobie iskierka miłości, obudź się, wyrwij z tych sideł szatańskich! zejdź z tej drogi, która pod tobą się usuwa. — Patrz, jak przepaść blizka! Nie mnie, nie mnie, ale syna swojego ratuj! — Zaklinam cię! Dzieci są świętemi tej ziemi, ich pośrednictwo dochodzi do nieba, Bóg przebaczy ci, tylko nie gub tego, któremu dałeś życie! — Dla mnie bądź ty czarownikiem, bądź szatanem, nie ulęknę się, ale niech tylko mnie jednej grozi niebezpieczeństwo.
— Miłość moja dla ciebie jest najświętszą częścią mojej duszy; ja nie chcę nic wiedzieć, nic umieć, tylko kochać ciebie! — To samo nie pozwoli mi już upatrywać w tobie najmniejszej wady. Ale coby powiedział Bóg, cobyś sam przy zgonie powiedział, gdybym dla miłości twojej poświęciła syna, któremu dusza matki jest jedyną tarczą.
Widzisz, jak on się patrzy, widzisz te jego oczy; one ciągle tak otwarte, on nigdy nie śpi, czy już i jego czary otoczyły? — Okrutny! czy już i jego przeznaczyłeś na pastwę tej przerażającej nauki? — Ja słaba, niedołężna, zginę, i cóż się z nim stanie? — Na kolanach błagam cię, nie przyprowadzaj mnie do rozpaczy, nie odejmuj mi rozumu.
Wzrok Sędziwoja nabierał coraz dzikszego wyrazu, wyciągając rękę na głowę dziecięcia, rzekł z okropnym lodowatym wyrazem:
— Gorączkę ślepych przesądów słaboduszni biorą za prawy obowiązek; dla nich gotowi święcić chwałę i potęgę bez granic, aby się czołgać w prochu ziemi. Nie taki los części duszy mojej w wychowaniu.
Stroma po bezdrożach ścieżka zarosła cierniami, na nagim skał zimnych grzbiecie, wśród obłoków świątyni, której on będzie kapłanem. Jej progu pilnuje straszliwy wróg, — ja wroga zwalczyłem, ja mu zawady uprzątnę! — Dziś!...
— A więc niech będzie przeklęta godzina, w której pierwszy raz ten piekielny szał myśl twoją zapalił. — Lepiej zamorduj to niewinne dziecię, niżbyś je miał wychować, aby potem zwalić na nie cały ciężar obłąkania i nędzy! wspomnij okropny zgon ojca mojego!...
I posuwała syna ku mężowi; dziecię słabą dłonią schwyciło za szklanne naczynie z płynem; flaszka spadła i roztrzaskała się o podłogę.
Dźwięk szkła dokazał więcej, niż łzy matki i uśmiech dziecięcia. Sędziwój ocknął się z uniesienia.
— Jezus Marya! — zawołał Jan, przybiegając od ognia i chwytając dziecię na ręce. W tej flaszce był rozpuszczony ostatni szczątek kamienia mędrców; dwieście dni pracy, wszystko zgubione.
Sędziwój porwał Arminię i, wskazując palcem w ciemny kąt pokoju, przytłumionym głosem rzekł:
— Zawołałaś go, oto jest.
W ciemnym rogu komnaty zawieszony był portret Tholdena, ten, który w Bazylei, w jego pracowni się znajdował. Teraz światło węgli z komina rzucało na niego dziwny blask, zdawało się, że ożył i szyderczym uśmiechem, iskrzącemi oczyma spogląda na swą córkę.
— On wszędzie sprowadza przekleństwo — mówił Sędziwój.
Arminia zakryła rękami przed tym wzrokiem obrazu swoje blade, kroplami potu okryte czoło i upadła, nie wydawszy ani jednego głosu.
Biedne dziecię, niewinny sprawca tej sceny, zostało sierotą.
Lessing {w jednym z listów).
Rok za rokiem mijał, a w duszy Sędziwoja żadna nie nastawała zmiana, jakby dla niego czas się zastanowił.
Zajęty wszystkiemi badaniami, wszystkie im myśli poświęcał, i tylko wspomnienie Arminii zachmurzało go czasami. Gdy przypadek jaki wywołał w nim to wspomnienie, wtedy siadał w milczeniu i przepędzał nieruchomy godzin kilka, a na jego czole widać było, jak wewnątrz budzi się z letargu uczucie i po duszy nurtuje. Lecz chwile te coraz rzadsze, coraz krótsze, zacierały się, aby nie wracać.
Syn jego na opiece Boskiej, wyrósł wbrew wszelkim marzeniom ojca na prawdziwe dziecko natury. — Niespokojny, dziki, od niemowlęcia kierował się uporczywie własnemi chęciami; żaden przymus, ani zachęta, żadna droga przekonania pokonać uporu nie mogły. Nie był stworzony dla nauki. Dziecko, a już samotność tyle miała dla niego pociągu, iż przechadzki wśród gór najmilszą były jego rozrywką. Małomówny, ponury, zwykłe zabawy jego wieku niecierpliwiły go.
Gdy wyrósł na szesnastoletniego chłopca, za towarzyszów obrał wyłącznie skały i drzewa i z łukiem w ręku, kołczanem na plecach, uczył się niebezpiecznego myśliwstwa od starych górali. Wystawiony na wszelkie niepogody trawił po kilka dni za domem. Nauki, które mu od kolebki wystawiano, jako jedyne szczęście, jedyną wielkość na ziemi, lekceważył; nie pojmował ich użyteczności, a nienawidził przymusu, będącego pierwszym warunkiem ich nabycia. Aby prowadzić i kierować takiego wychowańca, trzeba było zająć się nim wyłącznie, stać się powiernikiem jego marzeń. Sędziwój nie zdołał już nagiąć się do dziecięcej myśli, a zajętego czasu alchemią nie potrafił poświęcać wychowaniu. Widząc niezręczne swoje usiłowania bezsilnemi, zniechęcony, rzucił wodze żądz dziecka na los Opatrzności, a sam, bez przeszkody, tonął w swych niezgruntowanych badaniach.
Rozumiał codzień, iż wieczór ujrzy odkrycie kamienia mędrców, i że to odkrycie uderzy umysł jego syna, a ukazując mu tak widocznie wielkość sztuki, jeszcze życiu jego nada silny i nowy kierunek.
Pomimo całej obojętności, w głębi serca alchemika tlał właściwy namiętnej duszy ogień przywiązania do swego potomka.
Właśnie od śmierci Arminii upłynęło lat piętnaście; rocznicę tę smutną dobrze pamiętał Jan i cichą łzą ją uświęcił, strzegł się jednak bardzo, aby panu swemu nie dać jej przypomnieć; nie wiedział biedny, że Sędziwój całą noc bezsenną przepędził, głęboką boleścią uświęcając tak dotkliwy cios dla niego.
Cały dzień był niepogodny, przed zachodem słońca gęsta mgła opadła z gór w doliny i uprzedziła zmrok. Za nadejściem nocy wicher porwał się i, wyjąc przeraźliwie wśród skał, przodkował burzy w szalonym tańcu. Zdawało się, że posady skał drgają od wstrząśnienia powietrza.
Północ była blizka, i burza dochodziła szczytu swej gwałtowności. W zawartej pracowni alchemicznej płomień lampy migotał, a dęcia miecha na węgle przed szumem burzy nie było słychać.
Już raz po raz zbliżał się do drzwi, przysłuchiwał: widna była niespokojność, co nim miotała. Sędziwój zapalił drugą lampę i, patrząc na zegar, rzekł do sługi:
— Za godzinę, gdy walka nocy ze dniem stanie na niebie w punkcie przechylenia, pod opieką Oryona, trzeba rozpocząć nowe dzieło. Wstaw ten wielki tygiel ołówkowy, obłóż węglami i u góry na kracie rozpal płomień, aby ciąg wiatru, jak błyskawice, unosił dymy w komin. Tu niech będą gotowe te dwa recypiensy. W ogniu te rudy kobaltu i arszeniku, pomieszane z siarką, wyzioną z siebie zjadliwą parę. Dla naszej ochrony oczyść z pyłu te dwie maski, przez nie śmiało możemy patrzyć.
Pomocnik, świadomy sposobów postępowania, spełniając rozkazy, mówił:
— Dawno już te larwy szklanne spoczywały w pokoju, dla tego na nich tak grubo pyłu i sadzy. Zdaje mi się, żeśmy ich nie używali od...
Tu nagle zastanowił się i umilkł chciał powiedzieć: od śmierci pani.
Jednak Sędziwój przypomniał sobie i zachmurzył czoło, wkładając na twarz dętą szklanną maskę, której obwód, obłożony gąbką, napuszczoną olejem, szczelnie przystając do twarzy, oczyszczał zatrute powietrze.
Tygiel, napełniony rudą, wkrótce zaczął syczeć, i gęste obłoki zjadliwych dymów truciznowych kłębiącym się strumieniem ulatywały w górę.
Alchemik raz po raz zaglądał do otwartej księgi, leżącej na stole, radził się jej i nowe przyrzucał materyały do ognistego tygla, mieszając szklistą masę żelaznym prętem.
Wydobyli wreszcie tygiel z żaru, i Sędziwój wrzucił do niego pełną łyżkę jakiegoś żółtawego proszku, gdy nagle wicher zakręcił się nad dachem pracowni tak silnie, iż węgle z komina sypnęły iskrami na środek komnaty, a biały, gryzący dym, buchając, jak kaskada z tygla, wypełnił całą pracownię.
Jan posunął się ku drzwiom, chcąc je uchylić, gdy te same z trzaskiem otwarły się, i syn alchemika wpadł na środek, przesiąkły deszczem, czerwony od znużenia, z wyrazem nadzwyczajnego przestrachu. W ręku trzymał złamany łuk, głowę miał obnażoną i, nie zważając na dym, wypełniający pracownię, zapytał się przerywanym dla znużonego oddechu głosem:
— Ojcze, czy wołałeś mnie?
I wskazał ręką na otwarte drzwi pracowni w głębi ciemnego korytarza; lecz nie zdołał więcej przemówić, bo, odetchnąwszy głęboko parę razy, schwycił się za piersi, a później, zatykając ręką usta, chciał wyjść z tej zabójczej atmosfery, ale już do drzwi dopaść nie mógł; zakręcił się, potoczył, ukląkł i upadł na progu.
To niespodziewane zjawienie się syna Sędziwoja tak przeraziło go, iż przez chwilę nie mógł przyjść do przytomności, nie wiedział, co począć; chwila ta wystarczyła do ogarnięcia go wyziewami. Pierwszy Jan, ochłonąwszy z trwogi, porwał młodzieńca na ramiona i wyniósł na świeże powietrze, ale już przemówić nie mógł. Wskazywał ręką na las w górach, to znów na pracownię, przyciskał dłonie do piersi i wskazywał w górę, ze łzami w oczach, ale znaczenie tego trudno było odgadnąć. Owładnięty zabójczą parą, w kilka dni umarł na ręku Jana.
Sędziwój przez kilka miesięcy nie zaglądał do swej pracowni.
Matissou.
Zgon syna zdawał się napozór mocniejszy wpływ wywierać na duszą alchemika, niż niegdyś śmierć żony. Boleść jego cofnęła się wewnątrz, żadną skargą jej nie zdradził. Jeszcze więcej milczący, ponury, całkowicie oderwał się od życia zwyczajnego, a żył jedynie wśród swoich ksiąg i doświadczeń.
W początku zawichrzone, pełne bezowocnych wysileń i czczej sławy, w końcu ciche panowanie Zygmunta Wazy skończyło się. Ulubiony od narodu, syn jego, Władysław, pan dwóch tytularnych koron, wstąpił na tron i umarł żałowany; wreszcie brata jego, złowrogiego proroka, zaczęły się rządy.
W Niemczech ciągłe walki religijnych pierwiastków, wplątanych za główne sprężyny politycznych rewolucyi, ukończyły się pokojem Westfalskim.
Reformacya już trwale nowe dzieje poczęła w Europie; odbicie jej głośne z początku, jak dalekie echo, rozwiało się na równinach Polski, a wszelkie przewidywania nie odgadły wpływu tej wulkanicznej zmiany. Czas ulatywał na niezliczonych skrzydłach wypadków; żywioły myślowe roiły się i na nowe wyrabiały pierwiastki, we wszystkiem wyrastały nowe owoce. Ze starych rycerskich postaci kawałami odpadały resztki zardzewiałych zbroi, i niewidziane dotąd figury ukazywały się. Już można było widzieć, dokąd pędzi potok tej nowej epoki, który tamowany do dziś jeszcze się nie zmienił, choć bliższy swego morza. Lecz odgłos tych kolei świata przez cały ten przeciąg nie dochodził samotnego alchemika.
Głuchym był, nic widzącym, co go otaczało, zmiany całego świata były mu obojętne: bo nauka jego pozostała niezmierzoną.
Prosta postać jego pochyliła się, głowa, dumnie wzniesiona, opuszczona, włosy zbielały, i tylko w spojrzeniu taż sama niespokojność, tenże ogień.
Oddawna już wyczerpał wszystkie swoje zasoby. Mała włość Krawarz, obciążona była długami, przechodzącymi dziesięć razy jej wartość. Sprzęty domowe, gospodarskie, wszystko, co miało jakąśkolwiek wartość, zostało sprzedane. Kilka dzieł, które wydał, i kilka rękopisów przyniosło znaczny dochód, lecz nic nie mogło wystarczyć na opędzenie kosztów doświadczeń.
Im dalej w wiek, tem utrzymanie życia i zaspokojenie nieodbitych potrzeb stawało się trudniejszem. Oddawna już starzec nie pytał się, i nie mógłby odgadnąć, skąd Jan, opatrujący wydatki, dostarcza znacznych sum na zakupywanie materyałów do doświadczeń. Ani razu nie przyszło przez myśl Sędziwojowi zapytać się swojego sługi i powiernika, z jakiego źródła pochodzi złoto, którem karmił pracownię.
Jan dosyć często, w czasie niedostatku, udawał się do Krakowa i powracał z pieniędzmi. Sędziwój nie dziękował mu, ale wzrok posępny na widok wszechwładnego metalu zaiskrzał się, zmarszczone czoło na chwilę się rozjaśniało, a sługa, tyle lat patrzący w twarz swego pana, jak w opiekuńczą gwiazdę, bez słów każde jego wzruszenie, każdą chęć rozumiał, i to więcej od wszystkiego zachęcało go do podwajania tajemnych starań.
Jan wierzył, iż pan jego kiedyś posiadał tajemnicę robienia złota, i że wypadkiem jakimś niezbadanym zagubił sekret; teraz z każdym dniem rozumiał, przysiągłby na to, iż go na nowo odkryje.
Raz powrócił z podróży do Krakowa, później, dłużej, niż zwykle, się bawiąc i smutny, nie witał zwykłym uśmiechem swego pana; nie złożył na stole ani kupionych materyałów, ani worka z pieniędzmi, lecz w kącie pokoju, milczący, zawstydzony, zakrywszy oczy rękami, siedział, jak posąg.
Sędziwój nie pojął wyrazu zgryzoty na twarzy sługi. Według zwyczaju, zaczął czytać z kartki wypisany szereg i porządek nowych prac, które odbyć tej nocy zamyślał.
Dawniej Jan tu i ówdzie dodawał uwagi, na znak, iż rozumie swojego pana; i dumnym był z tego, nieraz jednym wyrazem lub okrzykiem radości podziwiał każde niezwykłe doświadczenie; teraz alchemik skończył czytanie, a służący nie miał dość odwagi, aby mu wyznać, iż nie przywiózł ze sobą ani jednego grosza praskiego.
Jeszcze było kilka godzin do wieczora, zwykłej pory rozpoczynania doświadczeń, i Sędziwój poszedł pod wystawę domu używać świeżego powietrza i łagodnych promieni słońca; a Jan czekał, czy Opatrzność nie ześle mu ratunku.
W prostocie swego ducha miał nadzieję cudu.
Wtem po kamienistej drodze od Krakowa zajechał przed dom konno jeździec i, zsiadając, witał Sędziwoja.
Jan uchylił drzwi, i zbladł na widok gościa.
Był to starzec, późnego już wieku, lecz dość jeszcze żwawy. Włosy wysoko podgolone okrywał starej mody marmurkowym kołpakiem; wąsy i brodę dokoła twarzy krótko miał podstrzyżone, które, jakkolwiek ubielone wiekiem, przebijały rudym kolorem. Po twarzy, w ciągłym ruchu będącej, zmarszczkami pokrytej, po wzroku niespokojnym, ustach, złośliwym uśmiechem do góry wzniesionych, można było jeszcze poznać chytrość i dumę, które tym człowiekiem miotały. Pomimo wiek podeszły, był w ciągłym ruchu i pochylonem ciałem ustawicznie się kłaniał.
Podróżny jego ubiór, składający się z żupana i delii, był dwóch kolorów; więcej obznajmiony od Sędziwoja z otaczającym go światem poznałby odrazu na tym dworaku barwę służącego na dworze pana krakowskiego, którym naówczas był Mikołaj Wolski.
Gość, zbliżając się do alchemika, po zwykłem powitaniu, rzekł:
— Zapewne, nie poznajesz mnie? to już lat tyle, jak nie widzieliśmy się; i ciebie już starość szronem osypała i ja, kiedyśmy się znali, nie byłem tak pochylony.
Ten znajomy dźwięk głosu niespodzianie uderzył Sędziwoja. Nagle, jakby czarodziejskim sposobem wróciły mu do pamięci wspomnienia młodości. Po chwili bacznego wpatrywania się rzekł:
— Jest temu lat pięćdziesiąt, znałem jednego człowieka, który, gdyby mi się teraz ukazał, zapewne w podobnej postaci i takimby głosem przemówił; zwał się Wacław Rogosz.
— Nie omyliłeś się, drogi przyjacielu — zawołał obcy, otwierając ramiona do uścisku: Ja to jestem! — Widzisz, że i mnie afekt przyjaźni dobrze prowadził, poznałem cię odrazu, a przecież to całe lat pięćdziesiąt.
Sędziwój cofnął się od uścisku starca i zimno odparł:
— Pół wieku czasu, czyż cię tak zmieniło, iż wierzysz w przyjaźń? — Ja, panie, pozostałem niezmieniony.
— Widzę to! zawsze tenże sam — rzekł Rogosz — tak też mi ciągle o tobie opowiadał ten twój poczciwy, dobry Jan. — Więc bawisz się alchemią bez przestanku. a to zabawne! — Wyznaję, iż zręczny z ciebie lis, kiedyś mnie podszedł! no, już nie trzeba więcej! — Tak długo ludzi uwodzić, to zręczność niesłychana! kiedy ja sam przysiągłbym był niegdyś, pamiętasz w Pradze, w Sztutgardzie, w Dreźnie, że ty istotnie umiałeś złoto robić! — No, a teraz, kiedyśmy dowiedzieli się o twojej sztuce, kiedy już wszystko minęło, wyznaj mi, kochany. skąd miałeś wtedy tyle pieniędzy? — Bo też to były niesłychane skarby, jakie strawiłeś.
Przecież pamiętasz, za samą żonę moją zapłaciłeś mi dziesięć tysięcy dukatów! Mój Boże! to była śliczna sumka, gdyby nie to tajemnicze żołdactwo w Niemczech, które mnie zrabowało, byłbym dziś na stare lata nie potrzebował służyć! Przyznaj się, możeby się ta kopalnia jeszcze otworzyć dała? Wszakże teraz ci to już nic nie zaszkodzi, a to czasem miło o starych latach porozprawiać. Siadajmy razem; cóż tak milczysz?
— Nie rozumiem cię — rzekł alchemik, przychodząc coraz więcej do siebie. — Widywałeś Jana? Jan opowiadał ci o mnie?
— Porzućmy te żarty — odparł Rogosz, uśmiechając się i zacierając ręce zwykłym swym sposobem. Daję ci słowo szlacheckie, nie zdradzę cię, nie wspomnę ani słowa mojemu panu, ani Mniszchowi, zgoła nikomu.
Twoim interesom nic nie zaszkodzi; oto pierwszy krok robię do zwierzenia ci się ze wszystkiem i przyznaję się, że umyślnie tu dla twego dobra przyjechałem, aby cię ostrzedz, iż za daleko już zabrnąłeś. Jeszcze możesz się wycofać bezpiecznie; ale w inny sposób; ma się rozumieć zyskiem i nadal będziemy się dzielić.
— Tak dawno już zerwałem związki ze światem — rzekł zdziwiony i zmieszany Sędziwój, iż w tej chwili nawet nie mogę pojąć, o czem mówisz. Ja dotąd nie zmieniłem się; zysków nie pragnę, a panów oprócz Boga nie znam. Wiesz, iż niegdyś w podobne sprawy nie mieszałem się, dlatego i dziś, jeśli nic więcej nie masz do rzeczenia, bywaj zdrów.
Rogosz parsknął śmiechem i, trzymając się za boki, głośnym wybuchem wesołości budził gniew Sędziwoja i zaostrzył jego uwagę.
— Doskonała komedya! — zawołał w końcu — tegom się nie spodziewał; ale teraz, nie będę się dziwił, jeżeli wyprzesz się i tej kartki; i pokazał mu pergaminowy świstek z następującym napisem:
„Zaświadczam, iż od JW. Mikołaja Wolskiego, wojewody krakowskiego, miłościwego pana mojego, dostałem sposobem pożyczki złotych węgierskich, w złocie, tysięcy trzy, na opędzenie kosztów alchemicznych, i że pod słowem szlacheckiem i obawą infamii obowiązuję się za miesięcy pięć od daty zwrócić mu kwotę trzydziestu tysięcy takichże złotych, jako zysk z praktyki mojej i pomocy miłościwego pana.“
Alchemik obojętnie przeczytał kartkę, Rogosz podał mu inną podobnej treści, wydaną Mniszchowi na sześć tysięcy złotych; oprócz tej, ukazał kilkanaście rewersów różnego rodzaju, wydanych rozmaitym panom, prałatom, szlachcie, nawet cudzoziemcom z obietnicami wywzajemnienia się dziesięć razy większemi sumami. W końcu wręczył mu tajemny rozkaz piśmienny uwięzienia i osadzenia w tumie alchemika Sędziwoja, aby mu wytoczyć proces za niezliczone jego podejścia i oszukaństwa; jeśliby nie oddał wyłudzonych pieniędzy, miał być osądzony czci, sławy szlacheckiej i jako złodziej, w więzieniu na zawsze osadzony.
— Przecież poznałeś swoje pismo — rzekł Rogosz — i zrozumiałeś ten rozkaz, w imieniu królewskiem przez pana krakowskiego wydany. Teraz mam nadzieję, że zrozumiałeś rzecz całą i przestaniesz udawać. Widzisz, że jesteś w moich ręku. Ale, kochany przyjacielu, nie obawiaj się; umyślnie przybyłem, aby cię ratować; musisz tylko koniecznie ze mną jechać do Krakowa, a tam, jeśli dobrze urządzisz twoje sztuki, to wnet zręcznie zarobimy piękne pieniądze; jeszcze się wykręcimy, byleś tylko oddał panu krakowskiemu jego pieniądze. Inaczej cóż zrobisz? Jan teraz nic nie pomoże, żałuję i tak, żeś się wprost do mnie lepiej nie udał, jego pośrednictwo zaszkodziło wiele.
— Precz ode mnie, nikczemny! — zawołał starzec z oburzeniem — te pisma są mojej ręki! — Ja nie znam ani Mikołaja Wolskiego, ani Mniszcha; ja nikogo nie znam i nie widziałem! — Dlatego, że oddany moim badaniom, noc i dzień zatopiony w księgach, zapomniałem o świecie, więc rozumiesz, że do tego stopnia zapomniałem obrotów światowych, iż mnie podłością obaczać potrafisz? Znam cię; chcesz się mścić nade mną! to jest piekielny twój wymysł.
— Wymysł? — zapytał Rogosz i, dobywszy znowu z kieszeni bitego talara Rudolfowskiego, pokazał go Sędziwojowi.
— A to czyj wymysł? Czy wiesz, co znaczy to złoto, które z powierzchni tego talara starłem gdzieniegdzie? zapewne, taka sztuka zowie się uczciwością alchemiczną?
— Ten pieniądz jest pozłacany — rzekł Sędziwój.
— A tymczasem — dodał Rogosz — twój Jan takie talary, niby od ciebie, zamienione na złoto, bardzo drogo sprzedaje. Jego wszyscy znają w Krakowie; wiedzą, że on twoim służącym; dlatego mu wierzą; ale teraz wydają się sprawki. Sam król miał taki talar twojej roboty w swych ręku!
— Mojej roboty? — Jan sprzedawał? — mówił Sędziwój, oglądając się i pocierając czoła, jakby nie ufał własnej pamięci i jakby teraz jakieś światełko rozjaśniało jego ciemne domysły.
— Mnie to nie dziwi — rzekł Rogosz z gorzkim uśmiechem; tak to skończyły się nasze młodzieńcze urojenia; tyś został alchemicznym oszustem, a ja posługaczem dworskim! a jakie piękne mieliśmy nadzieje, czy pamiętasz, biedny alchemiku?
Wtem Jan, który dotąd za drzwiami słuchał z okropną męką tej całej rozprawy, nie mogąc dłużej wytrwać, wybiegł i upadł na kolana przed Sędziwojem.
— Panie mój najdroższy! — wołał ze łkaniem, ściskając jego kolana. Przebacz, to ja jestem sprawca tych zbrodni! — Ja teraz dopiero widzę, com zdziałał! — Bóg mnie ukarze, ale ty, panie, przebacz mi! — Ja z miłości dla ciebie moje życie wieczyste zgubiłem i nie żałowałbym, gdybyś ty był szczęśliwym! Zostałem oszustem, złodziejem, ja, com tak długo żył poczciwy, byleby tobie służyć. Duszębym sprzedał, abyś ty był szczęśliwy, a gdzieżbyś mógł być szczęśliwy, jeżeli nie w naszej pracowni?
Panie, ja wierzę, ty jeszcze odkryjesz tajemnicę.
Kiedyśmy już wszystko posprzedawali, kiedy już nawet żadnych długów zaciągnąć nie można było, kiedy ja sam już prawie trzy dni nic nie jadłem i nocy nie spałem, przemyśliwając, abyś ty, panie, nie spostrzegł się, że niema już przez dzień jeden czem życia utrzymać, wtedy po wyjściu do Krakowa spotkałem pana Rogosza, zwierzyłem mu się z naszą biedą i, za jego radą, sfałszowałem pismo twoje, panie!
Dostałem pieniędzy; od tego czasu codzień myślałem: odkryjemy kamień mędrców i oddamy, i znów pożyczałem; jednemu połowę oddawałem, biorąc od innych, i tak ciągle biedną głową radziłem, jak urwać, jak sztukować. Ja nie mam żony, nie mam dzieci, ani rodziny, tylko ciebie jednego za wszystko ukochałem; przecież i pies nie może być wierniejszy! — A jednak ja nie miałem ani chwili bezpiecznej, ani spokojnej, bo ciągle czekałem, rychło mnie schwytają i stracą, jako złodzieja, a przecie Bóg, co mnie osądzi, widzi, iż ja zawsze brzydziłem się niecnotą! Teraz, panie, wydaj na mnie sąd; że ja oszukiwałem, niech się dowiedzą, że ty, panie, nie wiedziałeś o tem; ja błagam cię, niech mnie ukarzą, zamęczą, bo zasłużyłem na to, życie będzie mi teraz męką.
Ja, głupi, myślałem, że złą drogą dojdzie do dobrego, a to była zbrodnia! chciałem ciebie, panie, ratować i zgubiłem cię: ja, biedny, stary służący!
I tarzał się u nóg swego pana w prochu, a ten, zimno niewzruszony, patrzał się przed siebie. Rogosz nawet, skostniały od młodości samolubstwem, drgnął na chwilę, widząc to, czemu nigdy nie wierzył: zaparcie się samego siebie dla drugich.
Sędziwój pierwszy przerwał milczenie.
— Pozostały mi jeszcze moje księgi i pracownia alchemiczna, zbierane z takim trudem przez lat tyle; to wystarczy na zaspokojenie długów. Panie dworski, czekam cię jutro dla spełnienia rachunków; dziś za łaskę proszę, pozostaw mnie, chcę sam pozostać.
A ty, wierny sługo, nędzna ofiaro twej czci bałwochwalczej, ty, któryś mi tyle złego twoją miłością wyświadczył, — jedyna istoto na ziemi do mnie przywiązana! — oby Bóg, który wgląda w tajniki ludzkiego serca, tak ci przebaczył, jak ja ci przebaczam w tej chwili! Ale tu musimy się już rozłączyć! O mnie zapomnij; niech ci się zdaje, iż dla ciebie w tej chwili umarłem.
Alchemik wszedł do pracowni i zamknął na rygle wielkie drzwi za sobą.
Tętent kopyt konia, unoszącego Rogosza, zginął w oddaleniu, a Jan, klęczący z głową na piersi zwieszoną, pozostał na progu pracowni, na wieki już dla niego zamkniętej.
„Do niej nareszcie mędrzec w nieszczęściu ucieka“.
Horacy. List XVI księgi I.
Usiadł starzec w samotnej pracowni, przed stołem, gdzie tyle lat boleści i wahania się przepędził. Myśli jego do głębi wzburzone, nierychło uspokoić się mogły. Błąkający się wzrok jego padł na rozwarty przed nim rękopis z grobu Tholdena, którego dziwne i niezrozumiałe głoski, patrząc na niego, szydziły, iż przez pół wieku napróżno się trudził poznaniem ich. — Potem spojrzał na swoje ukochane księgi i narzędzia alchemiczne, jak ojciec, który jeszcze raz chce oglądać zwłoki syna, zanim je na wieki grób przykryje.
Żegnał się z każdym przedmiotem, i dusza żegnała się z każdem wspomnieniem, jakby blizką była jej ostatnia godzina.
I głośniej sam do siebie się odezwał:
— Świat zewnętrzny! świat wewnętrzny! Jakaż okropna otchłań was przedziela! — Miotany niespokojnym duchem, którego nie sam sobie obrałem, wolałem całe życie rzucić na udręczenie, niż zostać pospolitym, szczęśliwym człowiekiem.
Z młodości rzuciłem się w wir ziemski; przebyłem go cały i widziałem tylko czczość, lodowe góry, rzadkie chwile gorączki i dzikie pustynie; jak zbłąkany wędrowiec, przerażony, wstąpiłem w siebie i ujrzałem ciemną przepaść! — W przestrachu rozpaczy, wiedziony błędnym ogniem, tułałem się, aby wyjść z labiryntu, i wnętrze duszy oświecić prawdziwem światłem! chciałem zdobyć harmonię i, widząc nieszczęścia ludzi, — o szalony! rozumiałem, iż nauką ziemię odrodzić zdołam!
A oto teraz, nad grobem, przebywszy wszystkie cierpienia, jakie na biedną ludzką duszę spaść mogą, straciwszy skarby niezliczone, zużywszy kilka wieków pospolitego życia, wróciłem do tego punktu, skąd wyszedłem, tylko lżejszy, — bo już bez nadziei! — Najszlachetniejsze uczucia, najświętsze zarody mej duszy, w świecie, jak na lawie wulkanu nędzne rośliny, marniały. Wszystko, czegom się dotknął, jak owiane wichrem z pustyni, usychało!
Nauko! dla której poświęciłem kochankę, żonę, syna, — dla której zrzekłem się szczęścia i spokoju ziemi — i uciech, krzepiących nawet nędzarza w jego życiu, — ty, któraś jako samowładna pani całą duszą moją rządziła, dla której straciłem jedyny fałszywy zysk ośmdziesięcioletniej pracy — sławę moją! — dla której jedyna istota, przywiązana jeszcze do mnie, zdradziła mnie! Ty, najświętsza cząstko mej istoty, i ty, teraz poznaję, nie jesteś czystym duchem, wcielona w księgi i w te narzędzia, opuszczasz mnie. — Zrzekam się ciebie na wieki!
Jestem samotny! — ostatnie słowa, łączące mnie z ziemią, pękły! Nie mam nic, czegobym żałował, nic, czegobym się spodziewał.
Jedna wiara w mądrość i miłość przedwiecznych, nieścigłych wyroków odwiedza mnie po tylu latach! — Ach! jakże boleśnie, iż teraz dopiero spostrzegam, że bez wiary byłem igraszką wroga.
I jakiż teraz los mój?
Mistrzu mój, Kosmopolito! oto stoję na granicy dwóch światów! Jeżeli głos mej duszy dochodzi do ciebie, ty zadrżysz; boś mi, konając, kłamstwo przepowiedział! — Gdzież jest ten świat nadziemski, dla którego w piekło rzuciłem ośmdziesiąt lat mego istnienia?
Światło lampy zbledniało; chłodny i wonny powiew poruszył powietrze, i z odległem brzmieniem nadludzkich melodyi, fale żywego blasku, jak pył dyamentowy, wypełniły całą komnatę.
Alchemik już nie był samotnym.
Tysiączne głosy, łagodne, pełne pociechy, to znów groźne, szydercze, grały wokoło niego. Świat duchów zstąpił do ciemnej pracowni, skoro ją prawdziwa wiara ożywiła.
— Umrzyj! — brzmiał głos z lewej strony; — i czegóż się wahasz? — Oto ja, śmierć, przychodzę do ciebie! Nie tych strasznych rysów, w które bojaźliwi i bezduszni stroją moją postać; ale patrz! oto wiecznie młoda, blada, lecz piękna, z wieńcem lilii na głowie, w tysiączne strojna powaby, czekam na ciebie. — Pocałunkiem moim odbiorę ci największe nieszczęście twojej duszy na ziemi: odbiorę ci życie! — moje żądze nigdy nienasycone, a pocałunek mój upaja rozkoszą! — I czegóż czekasz? — oto tysiącznem okiem, z tych trucizn bez liku, z tego gazu węgli i ostrza sztyletu, spoglądam na ciebie namiętnie.
Ziemia ci była złą macochą; ja, śmierć, przyjmę cię, jak oblubienica, w swoje ramiona! — Samobójstwo jest tylko ratunkiem od gorszej zguby; nie trwóż się!
Gdyś wszystko na ziemi wyczerpał, całą nędzę i rozkosz życia, i cóż cię może więcej czekać, jak śmierć? — Pocóż wlec nudne życie z tym ciągłym zapachem grobu i zgnilizny! Lubią do mnie ludzie zbliżać się, przypatrywać, znowu oddalać, aż wpaść w moje uściski zdaje im się rozkoszą niezrównaną. Z głębi przepaści mojej uśmiech wam świeci. — Nieszczęśliwi wędrowcy, na mojem łonie jedyny wasz pokój!
— O! wściekle, wściekle! — jąkał starzec — widzieć przez całe życie wyższą, jedyną prawdę, domyślać się sideł i, patrząc na gwiazdy, wpaść w bezdenną otchłań fałszu, spętany piekielnymi więzami czarnego ducha! i całem wysileniem nie módz się wydobyć! — spadać, w czczości lecieć! — Wieki! — Wieczność!
— Stój, bluźnierco! — zabrzmiał głos z góry. — Dobroć przedwieczna jest bez granic. Jest chwila odrodzenia! — Sam szatan spadał, lecz stanął i już się zatrzymał.
Twoja błędna droga, i ta cię może zawieść do celu, bo dla ludzkości żadna myśl człowieka nie jest straconą! — Co myśl stworzyła, to było konieczne!
— Tak! — odezwał się głos szyderczy — piękne twoje myśli! — Pracowałeś na nie dlatego, aby po śmierci, gdy duch twój, przeszedłszy tysiące zmian, jeszcze się nie otrząśnie z pyłu ziemi, aby już dążenia twoje, nawet imię twoje, legły w grobie zapomnienia; a biedny szperacz, chcąc ślad twej ziemskiej wędrówki wynaleźć, będzie zmuszony sto ksiąg przewrócić, sto dni oddychać wzruszonym pyłem zbutwiałych bibliotek, i, aby wreszcie z kilku wspomnień, z kilku wyrazów, na los rzuconych, zbudował obraz twych błędów, twych wahań się, lecz ani jednego rysu do twej fizyognomii ducha. I skreśli twój żywot, jak mapę nieznanych krajów, gdzie granice wyraźne, a wewnątrz pustynie. — W późne wieczory gawiedź bezdusznych pismaków podawać sobie będzie w spuściznie najdziksze o was wieści. — Rzekną, iż dla podłego zysku pracowaliście; iż serca wasze biły tylko dla złota, a sprzeczać się będą o nazwisko nauki, w imię której wałczyliście, dla której poświęciłeś szczęście doczesne i byt twój wieczysty!
— Oni opiszą formy i ciało! — odezwał się harmonijny głos z prawej strony; bo już nadszedł czas śmierci waszej wewnętrznej nauki! Jej duch w cudownej, nieskończonej metempsychozie przejdzie w inne, które znowu skonają, aby nowym nadać początek; bo choć formy i ciała wszystkich zaginą, to idea prawdy, co je ożywiała, pozostanie wieczysta. Nauka, jak człowiek, są nieśmiertelne i wspólnym pokarmem odradzają się!
— O, ciesz się! — rzekł znowu szyderczy ton z lewej strony; ciesz się, a ja spytam się, coś zyskał, biedny starcze, przez tyle lat twojego życia pełnego żądzy nieznanej? Za nagrodę, stoisz nad grobem, jak dziecko zawstydzone, nie śmiejąc witać swojego ojca! — Patrzysz na świat, jak na zimny rachunek, a w każdej istocie, w motylu i trupiej głowie zarówno, widzisz tylko jednostajne cyfry, ułamki wielkiej liczby, której pojąć nie mogłeś, a każda przynosi ci wspomnienie zmarnowanego dnia, chwili, roku nad badaniem, straconą minutę używania życia!
Wypłakawszy wszystkie łzy twoje, blizki zamknięcia oczu na wieki, czujesz żółciową gorycz, jako przedsmak wiecznego bytu! — Przeklinaj godzinę urodzenia twojego! — Dla obrony od rozpaczy, ja, śmierć, czekam na ciebie! — Urodzenie twoje wyprowadziło cię mimo twojej woli na świat, któregoś nie znał i nie pragnął, a maż ci być teraz wzbronionem kierowanie się własną wolą? Wejdź w inny świat; tym sztyletem uwolnij się z więzienia ciała i powitaj mnie, która jestem celem każdego człowieka. Tu musiałeś z trudem poznawać twoje wątpliwe obowiązki; tam tylko dwa są bieguny; nie będziesz się wahał: szczęście lub zagłada!
— W ogólnej harmonii byłem potrzebny — rzekł Sędziwój z godnością. — Rzucony w przestrzeni punkt znikomy, nie dla siebie, lecz żyłem dla prawdy. Myślące i wolne narzędzie wyroków Wielkiego Boga, mam teraz jego woli sprzeciwiać się; ja, który całe życie dążyłem, mimo wiedzy, do objawienia jego potęgi!
Poznaję teraz nieścigłość jego wyroków i spełniam pokutę...
Precz ode mnie, głosie zwodniczy!...
— Chwała zwycięzcy! zagrały głosy chórami. Widma i dźwięki lewej strony zniknęły, a inne postacie nadludzkiej piękności wieńcem żyjącym otoczyły alchemika. Cała przestrzeń, martwa niegdyś, dla niego zajaśniała życiem.
Wzrok jego się rozjaśnił, serce i myśl orzeźwiła nieznana dotąd błogość. Rzucił okiem na rękopism Tholdena i, zdziwiony, czytał jego pismo. Litery jakby same przemawiały wprost do jego duszy.
Wzbronione nam jest, nam, mieszkańcom znikomego świata, wymówić potężne IMIĘ, które, wedle pierwszych wyroczni ziemskich, zabrzmiało wśród niezliczonych światów.
Jednakże możemy wynajdywać ślady wskrzeszanych prawd, w każdem nowem odkryciu na polu nauk; owych tajemniczych pierwiastków życia, bez którego świat ten byłby podobnym do niezmiernego cmentarza; wszystko to zawierał ten kodeks, z którego starożytna Theurgia czerpała żywioły swego prawodawstwa. Chcieć z tych rozrzuconych wyrazów, słabych śladów jej bytu, odbudowywać historyę zasadniczej księgi, byłoby równie szalonym zamiarem, jak odgadnąć plan miasta zburzonego, w którymby tylko groby pozostały nietknięte. Nie! ja staję przed urną grobową i wyzywam geniusza ze zgaszoną pochodnią; on tak dalece jest podobnym do syna Aphrodite, iż czasami nie wiem, który z tych dwóch dyktuje mi moje słowa... Miłość!.. Śmierć!..
Starzec nie mógł jeszcze pojąć, jakim sposobem prawdy wielkie i dotykalne, wokoło których tak długo się błąkał, były blizkie i widome, a on ich nie spostrzegał!...
Miłość i wiara kołysały do spokoju duszę jego, zrażoną ośmdziesięciu latami niechęci i powątpiewania.
Dziwił się, iż niegdyś nie mógł spostrzedz i poznać, że postać straszliwego wroga tam tylko była widzialną, gdzie się w jego krainę wdzierał.
Że pod różnemi postaciami i myślami dotąd go prześladował, i dopiero, gdy przejdzie do wieczności, jak cherubin, lub wróci do świata, jak dziecko, wtedy go opuści. Poznał, iż wróg zsyłał mu szczęście, a jego stróż anioł nieszczęście, aby go wybawić.
Przejęty uwielbieniem, poznał dopiero wiecznie mądrą harmonię i z cichą modlitwą upadł na kolana.
Jak dźwięki tysiąca arf, uderzyła go muzyka sfer wiekuistych.
— Tryumfuj! — brzmiał głos z góry, — prawdziwy wróg zwalczony, próba i pokuta spełnione! — Postanowienie stale widomego celu uwieńczyło cię pierwszym pomyślnym skutkiem.
— Tryumfuj, egzorcyzm ten nieomylny. — Nie jesteś z liczby tych, którzy zrzekają się przyszłego życia i, bezwładni, upadają w szpony nieopisanego przestrachu. I kiedyż ludzie przekonają się, że, jeżeli każda religia kładzie nam za warunek niezbity i surowy konieczność wiary, — to dlatego, że wiara nie tylko prowadzi do życia przyszłego, lecz, że bez niej niema nic godnego chwały w tem życiu. Wiara jest to, co tylko w duszy naszej jest najmędrszego, najszczęśliwszego, najbardziej Boskiego. Artysta zowie ją ideałem, — kapłan zowie ją wiarą.
Wracaj się swoją drogą, zbłąkany wędrowcze! uznaj piękność i świętość w Odwiecznym!
Piekielny przestrachu, cofaj się do twej ciemnej otchłani!
Lazurowe niebo jeszcze się będzie uśmiechać do prostego i dziecięcego serca, swoją jedną gwiazdą wieczorem i rano, pomimo podwójnej jej nazwy: wspomnienia i nadziei!
Zdało mu się, iż znowu znajduje się w rodzicielskim domu, w małej izbie, gdzie matka jego, czuwając po nocach, gorącą modlitwę za niego słała do nieba.
Wszystko w pokoju było, jak niegdyś; najmniejszy sprzęt na swojem miejscu przemawiał do niego rozkosznym znajomym wyrazem. Pod oknami rozciągał się stary cmentarz świeży i zielony; słońce przez gałęzie świerkowe ukośnie padało na groby; poznał mogiłę ojca i matki, i kaplicę, której skromna wieża wznosiła się w niebo, jak symbol nadziei tych, którzy oddali popioły swoje łonu ziemi. Do ucha jego dolatywały odgłosy dzwonka, głoszącego dzień niedzielny. Wszystkie myśli dręczące, widma przykre, rozchwiały się i zniknęły; młodość, wiek dziecięcy wrócił do jego łona z orszakiem niewinnych chęci, łagodnych rozkoszy; zdało mu się, że modli się szczerze, niewinnie, jak niegdyś...
I ocucił się z uniesienia, z twarzą rozkosznemi łzami zlaną.
— Niech twój sen będzie ci przewodnikiem, a łzy twoje chrztem! — odezwał się głos.
Sędziwój, rzucając łzawem okiem na flaszkę kryształową, pamiątkę po Kosmopolicie, pełną eliksiru, nalał go w puhar i spełnił ochoczo toast nowego życia.
Cały świat cudownej sztuki nagle otworzył się dla niego. Zdobył szukaną harmonię; granice świata widomego tak dla niego zniknęły, jak zawady myśli.
A z wszystkich krańców ziemi zabrzmiały razem głosy mędrców, rozproszonych, a jednak związanych i połączonych wielkiemi prawami.
— Witaj, nowy bracie! Jako Feniks, odrodzony z popiołów twojego życia.
„Bogu wiadomo, nie miałem wtedy“
Szekspir. Kr. Henryk Cz. II. ks. I.
Nazajutrz rano zajechała Krawarz czereda pachołków i dworzan, których Rogosz do swej pomocy przywiódł, aby zabrać silą Sędziwoja, przetrząsnąć jego mieszkanie i zaspokoić tym sposobem zemstę i chciwość. Na progu pracowni zastał jeszcze klęczącego Jana tak, jak go wczoraj pozostawił. Osłupiały sługa, nie mogąc się modlić, pogrążony w bezwładnej rozpaczy, z otwartemi oczyma noc całą przepędził.
Pracownia była zamknięta; kilka razy dawano znak, stukano, wołano przez wysokie okienko, lecz nikt się nie odzywał. Wreszcie po długiem dobijaniu się zniecierpliwiony Rogosz ciężkie drzwi wywalić rozkazał.
Lecz w pracowni nie było nikogo.
Jan nie chciał własnym oczom wierzyć, żegnał się i oglądał. Zdziwienie jego było niesłychane, ponieważ całą noc, nie oddalając się na chwilę, przebył przy drzwiach pracowni, z której drugiego wyjścia nie było.
Na stole leżała karta z napisem i kilkanaście sztab złota, znacznie przenoszących ilość długów alchemika. Reszta, zbywająca od ich zaspokojenia, i cała włość Krawarz zapisane były własną ręką Sędziwoja Janowi Bodowskiemu na własność.
Rogosz uważał cały ten wypadek za jakiś wybieg, wykonany razem w zmowie ze służącym, i gdyby nie to, że długi Sędziwoja były zaspokojone, chętnieby jego służącego przymuszał do wyznania prawdy.
Jan żył jeszcze lat kilka. Najmilszem, a prawie jedynem zatrudnieniem jego było opowiadanie życia swego pana. W tym celu wielu alchemików podróżujących umyślnie odwiedzało cichy Krawarz.
Z podobnego opowiadania Jana spisano żywot Sędziwoja, który później w Niemczech był drukowany.
O ostatnim tylko wypadku wierny sługa niechętnie mówił, a zmuszony, inny mu nadawał kierunek.
Rogosz, tegoż samego jeszcze roku za sprzeniewierzenie się odpędzony od dworu pana krakowskiego, z nędzy umarł na ulicy.
W kilkadziesiąt lat później, kiedy już prawie zapomniano o bytności Sędziwoja na świecie, zjawił się w Europie tajemniczy człowiek, zowiący się Philaleta.
Niektórzy dotąd uważają go za adeptę, z szeregu tych, którzy od czasu do czasu zjawiali się, jakby na to tylko, aby wiarę w tajemną naukę utrzymać.
Mówił dobrze wszystkimi językami, jakimi go zagadnięto, rozdawał znakomite sumy ubogim i odbywał często niezbite niczem, oczywiste przemiany zwyczajnych metali na złoto; częściej jednak jeszcze rozdawał proszek, uszlachetniający metale.
Zwykle jeździł sam jeden; skromny w ubiorze i życiu, zjawiał się niespodzianie i niespodzianie niknął, jakby odbywał wędrówkę wśród świata, do którego już nie należał.
Jakkolwiek głośne było jego imię, i setne o nim krążyły powieści, najusilniejsze starania możnych nawet osób nic pewnego udzielić nie mogły o jego rodzie i pochodzeniu.
Z tych przyczyn uważano Philaletę za nieлvątpliwego członka bractwa różowego krzyża, o którego istnieniu wtedy wielu już bardzo wątpiło.
Starzy ludzie, którzy widzieli i słyszeli w swej młodości Sędziwoja, szczególniej w Pradze Czeskiej, zresztą ci wszyscy, którzy portrety naszego alchemika oglądali, zaręczali powszechnie, iż Philaleta uderzające miał mieć podobieństwo z Sędziwojem, nie tylko z twarzy, lecz z głosu, ruchów swoich, chodu, tak dalece, iż przysiądzby można, że jednym i tym samym byli człowiekiem.