<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sędziwój |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1907 |
Druk | Piotr Laskauer i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Matissou.
Zgon syna zdawał się napozór mocniejszy wpływ wywierać na duszą alchemika, niż niegdyś śmierć żony. Boleść jego cofnęła się wewnątrz, żadną skargą jej nie zdradził. Jeszcze więcej milczący, ponury, całkowicie oderwał się od życia zwyczajnego, a żył jedynie wśród swoich ksiąg i doświadczeń.
W początku zawichrzone, pełne bezowocnych wysileń i czczej sławy, w końcu ciche panowanie Zygmunta Wazy skończyło się. Ulubiony od narodu, syn jego, Władysław, pan dwóch tytularnych koron, wstąpił na tron i umarł żałowany; wreszcie brata jego, złowrogiego proroka, zaczęły się rządy.
W Niemczech ciągłe walki religijnych pierwiastków, wplątanych za główne sprężyny politycznych rewolucyi, ukończyły się pokojem Westfalskim.
Reformacya już trwale nowe dzieje poczęła w Europie; odbicie jej głośne z początku, jak dalekie echo, rozwiało się na równinach Polski, a wszelkie przewidywania nie odgadły wpływu tej wulkanicznej zmiany. Czas ulatywał na niezliczonych skrzydłach wypadków; żywioły myślowe roiły się i na nowe wyrabiały pierwiastki, we wszystkiem wyrastały nowe owoce. Ze starych rycerskich postaci kawałami odpadały resztki zardzewiałych zbroi, i niewidziane dotąd figury ukazywały się. Już można było widzieć, dokąd pędzi potok tej nowej epoki, który tamowany do dziś jeszcze się nie zmienił, choć bliższy swego morza. Lecz odgłos tych kolei świata przez cały ten przeciąg nie dochodził samotnego alchemika.
Głuchym był, nic widzącym, co go otaczało, zmiany całego świata były mu obojętne: bo nauka jego pozostała niezmierzoną.
Prosta postać jego pochyliła się, głowa, dumnie wzniesiona, opuszczona, włosy zbielały, i tylko w spojrzeniu taż sama niespokojność, tenże ogień.
Oddawna już wyczerpał wszystkie swoje zasoby. Mała włość Krawarz, obciążona była długami, przechodzącymi dziesięć razy jej wartość. Sprzęty domowe, gospodarskie, wszystko, co miało jakąśkolwiek wartość, zostało sprzedane. Kilka dzieł, które wydał, i kilka rękopisów przyniosło znaczny dochód, lecz nic nie mogło wystarczyć na opędzenie kosztów doświadczeń.
Im dalej w wiek, tem utrzymanie życia i zaspokojenie nieodbitych potrzeb stawało się trudniejszem. Oddawna już starzec nie pytał się, i nie mógłby odgadnąć, skąd Jan, opatrujący wydatki, dostarcza znacznych sum na zakupywanie materyałów do doświadczeń. Ani razu nie przyszło przez myśl Sędziwojowi zapytać się swojego sługi i powiernika, z jakiego źródła pochodzi złoto, którem karmił pracownię.
Jan dosyć często, w czasie niedostatku, udawał się do Krakowa i powracał z pieniędzmi. Sędziwój nie dziękował mu, ale wzrok posępny na widok wszechwładnego metalu zaiskrzał się, zmarszczone czoło na chwilę się rozjaśniało, a sługa, tyle lat patrzący w twarz swego pana, jak w opiekuńczą gwiazdę, bez słów każde jego wzruszenie, każdą chęć rozumiał, i to więcej od wszystkiego zachęcało go do podwajania tajemnych starań.
Jan wierzył, iż pan jego kiedyś posiadał tajemnicę robienia złota, i że wypadkiem jakimś niezbadanym zagubił sekret; teraz z każdym dniem rozumiał, przysiągłby na to, iż go na nowo odkryje.
Raz powrócił z podróży do Krakowa, później, dłużej, niż zwykle, się bawiąc i smutny, nie witał zwykłym uśmiechem swego pana; nie złożył na stole ani kupionych materyałów, ani worka z pieniędzmi, lecz w kącie pokoju, milczący, zawstydzony, zakrywszy oczy rękami, siedział, jak posąg.
Sędziwój nie pojął wyrazu zgryzoty na twarzy sługi. Według zwyczaju, zaczął czytać z kartki wypisany szereg i porządek nowych prac, które odbyć tej nocy zamyślał.
Dawniej Jan tu i ówdzie dodawał uwagi, na znak, iż rozumie swojego pana; i dumnym był z tego, nieraz jednym wyrazem lub okrzykiem radości podziwiał każde niezwykłe doświadczenie; teraz alchemik skończył czytanie, a służący nie miał dość odwagi, aby mu wyznać, iż nie przywiózł ze sobą ani jednego grosza praskiego.
Jeszcze było kilka godzin do wieczora, zwykłej pory rozpoczynania doświadczeń, i Sędziwój poszedł pod wystawę domu używać świeżego powietrza i łagodnych promieni słońca; a Jan czekał, czy Opatrzność nie ześle mu ratunku.
W prostocie swego ducha miał nadzieję cudu.
Wtem po kamienistej drodze od Krakowa zajechał przed dom konno jeździec i, zsiadając, witał Sędziwoja.
Jan uchylił drzwi, i zbladł na widok gościa.
Był to starzec, późnego już wieku, lecz dość jeszcze żwawy. Włosy wysoko podgolone okrywał starej mody marmurkowym kołpakiem; wąsy i brodę dokoła twarzy krótko miał podstrzyżone, które, jakkolwiek ubielone wiekiem, przebijały rudym kolorem. Po twarzy, w ciągłym ruchu będącej, zmarszczkami pokrytej, po wzroku niespokojnym, ustach, złośliwym uśmiechem do góry wzniesionych, można było jeszcze poznać chytrość i dumę, które tym człowiekiem miotały. Pomimo wiek podeszły, był w ciągłym ruchu i pochylonem ciałem ustawicznie się kłaniał.
Podróżny jego ubiór, składający się z żupana i delii, był dwóch kolorów; więcej obznajmiony od Sędziwoja z otaczającym go światem poznałby odrazu na tym dworaku barwę służącego na dworze pana krakowskiego, którym naówczas był Mikołaj Wolski.
Gość, zbliżając się do alchemika, po zwykłem powitaniu, rzekł:
— Zapewne, nie poznajesz mnie? to już lat tyle, jak nie widzieliśmy się; i ciebie już starość szronem osypała i ja, kiedyśmy się znali, nie byłem tak pochylony.
Ten znajomy dźwięk głosu niespodzianie uderzył Sędziwoja. Nagle, jakby czarodziejskim sposobem wróciły mu do pamięci wspomnienia młodości. Po chwili bacznego wpatrywania się rzekł:
— Jest temu lat pięćdziesiąt, znałem jednego człowieka, który, gdyby mi się teraz ukazał, zapewne w podobnej postaci i takimby głosem przemówił; zwał się Wacław Rogosz.
— Nie omyliłeś się, drogi przyjacielu — zawołał obcy, otwierając ramiona do uścisku: Ja to jestem! — Widzisz, że i mnie afekt przyjaźni dobrze prowadził, poznałem cię odrazu, a przecież to całe lat pięćdziesiąt.
Sędziwój cofnął się od uścisku starca i zimno odparł:
— Pół wieku czasu, czyż cię tak zmieniło, iż wierzysz w przyjaźń? — Ja, panie, pozostałem niezmieniony.
— Widzę to! zawsze tenże sam — rzekł Rogosz — tak też mi ciągle o tobie opowiadał ten twój poczciwy, dobry Jan. — Więc bawisz się alchemią bez przestanku. a to zabawne! — Wyznaję, iż zręczny z ciebie lis, kiedyś mnie podszedł! no, już nie trzeba więcej! — Tak długo ludzi uwodzić, to zręczność niesłychana! kiedy ja sam przysiągłbym był niegdyś, pamiętasz w Pradze, w Sztutgardzie, w Dreźnie, że ty istotnie umiałeś złoto robić! — No, a teraz, kiedyśmy dowiedzieli się o twojej sztuce, kiedy już wszystko minęło, wyznaj mi, kochany. skąd miałeś wtedy tyle pieniędzy? — Bo też to były niesłychane skarby, jakie strawiłeś.
Przecież pamiętasz, za samą żonę moją zapłaciłeś mi dziesięć tysięcy dukatów! Mój Boże! to była śliczna sumka, gdyby nie to tajemnicze żołdactwo w Niemczech, które mnie zrabowało, byłbym dziś na stare lata nie potrzebował służyć! Przyznaj się, możeby się ta kopalnia jeszcze otworzyć dała? Wszakże teraz ci to już nic nie zaszkodzi, a to czasem miło o starych latach porozprawiać. Siadajmy razem; cóż tak milczysz?
— Nie rozumiem cię — rzekł alchemik, przychodząc coraz więcej do siebie. — Widywałeś Jana? Jan opowiadał ci o mnie?
— Porzućmy te żarty — odparł Rogosz, uśmiechając się i zacierając ręce zwykłym swym sposobem. Daję ci słowo szlacheckie, nie zdradzę cię, nie wspomnę ani słowa mojemu panu, ani Mniszchowi, zgoła nikomu.
Twoim interesom nic nie zaszkodzi; oto pierwszy krok robię do zwierzenia ci się ze wszystkiem i przyznaję się, że umyślnie tu dla twego dobra przyjechałem, aby cię ostrzedz, iż za daleko już zabrnąłeś. Jeszcze możesz się wycofać bezpiecznie; ale w inny sposób; ma się rozumieć zyskiem i nadal będziemy się dzielić.
— Tak dawno już zerwałem związki ze światem — rzekł zdziwiony i zmieszany Sędziwój, iż w tej chwili nawet nie mogę pojąć, o czem mówisz. Ja dotąd nie zmieniłem się; zysków nie pragnę, a panów oprócz Boga nie znam. Wiesz, iż niegdyś w podobne sprawy nie mieszałem się, dlatego i dziś, jeśli nic więcej nie masz do rzeczenia, bywaj zdrów.
Rogosz parsknął śmiechem i, trzymając się za boki, głośnym wybuchem wesołości budził gniew Sędziwoja i zaostrzył jego uwagę.
— Doskonała komedya! — zawołał w końcu — tegom się nie spodziewał; ale teraz, nie będę się dziwił, jeżeli wyprzesz się i tej kartki; i pokazał mu pergaminowy świstek z następującym napisem:
„Zaświadczam, iż od JW. Mikołaja Wolskiego, wojewody krakowskiego, miłościwego pana mojego, dostałem sposobem pożyczki złotych węgierskich, w złocie, tysięcy trzy, na opędzenie kosztów alchemicznych, i że pod słowem szlacheckiem i obawą infamii obowiązuję się za miesięcy pięć od daty zwrócić mu kwotę trzydziestu tysięcy takichże złotych, jako zysk z praktyki mojej i pomocy miłościwego pana.“
Alchemik obojętnie przeczytał kartkę, Rogosz podał mu inną podobnej treści, wydaną Mniszchowi na sześć tysięcy złotych; oprócz tej, ukazał kilkanaście rewersów różnego rodzaju, wydanych rozmaitym panom, prałatom, szlachcie, nawet cudzoziemcom z obietnicami wywzajemnienia się dziesięć razy większemi sumami. W końcu wręczył mu tajemny rozkaz piśmienny uwięzienia i osadzenia w tumie alchemika Sędziwoja, aby mu wytoczyć proces za niezliczone jego podejścia i oszukaństwa; jeśliby nie oddał wyłudzonych pieniędzy, miał być osądzony czci, sławy szlacheckiej i jako złodziej, w więzieniu na zawsze osadzony.
— Przecież poznałeś swoje pismo — rzekł Rogosz — i zrozumiałeś ten rozkaz, w imieniu królewskiem przez pana krakowskiego wydany. Teraz mam nadzieję, że zrozumiałeś rzecz całą i przestaniesz udawać. Widzisz, że jesteś w moich ręku. Ale, kochany przyjacielu, nie obawiaj się; umyślnie przybyłem, aby cię ratować; musisz tylko koniecznie ze mną jechać do Krakowa, a tam, jeśli dobrze urządzisz twoje sztuki, to wnet zręcznie zarobimy piękne pieniądze; jeszcze się wykręcimy, byleś tylko oddał panu krakowskiemu jego pieniądze. Inaczej cóż zrobisz? Jan teraz nic nie pomoże, żałuję i tak, żeś się wprost do mnie lepiej nie udał, jego pośrednictwo zaszkodziło wiele.
— Precz ode mnie, nikczemny! — zawołał starzec z oburzeniem — te pisma są mojej ręki! — Ja nie znam ani Mikołaja Wolskiego, ani Mniszcha; ja nikogo nie znam i nie widziałem! — Dlatego, że oddany moim badaniom, noc i dzień zatopiony w księgach, zapomniałem o świecie, więc rozumiesz, że do tego stopnia zapomniałem obrotów światowych, iż mnie podłością obaczać potrafisz? Znam cię; chcesz się mścić nade mną! to jest piekielny twój wymysł.
— Wymysł? — zapytał Rogosz i, dobywszy znowu z kieszeni bitego talara Rudolfowskiego, pokazał go Sędziwojowi.
— A to czyj wymysł? Czy wiesz, co znaczy to złoto, które z powierzchni tego talara starłem gdzieniegdzie? zapewne, taka sztuka zowie się uczciwością alchemiczną?
— Ten pieniądz jest pozłacany — rzekł Sędziwój.
— A tymczasem — dodał Rogosz — twój Jan takie talary, niby od ciebie, zamienione na złoto, bardzo drogo sprzedaje. Jego wszyscy znają w Krakowie; wiedzą, że on twoim służącym; dlatego mu wierzą; ale teraz wydają się sprawki. Sam król miał taki talar twojej roboty w swych ręku!
— Mojej roboty? — Jan sprzedawał? — mówił Sędziwój, oglądając się i pocierając czoła, jakby nie ufał własnej pamięci i jakby teraz jakieś światełko rozjaśniało jego ciemne domysły.
— Mnie to nie dziwi — rzekł Rogosz z gorzkim uśmiechem; tak to skończyły się nasze młodzieńcze urojenia; tyś został alchemicznym oszustem, a ja posługaczem dworskim! a jakie piękne mieliśmy nadzieje, czy pamiętasz, biedny alchemiku?
Wtem Jan, który dotąd za drzwiami słuchał z okropną męką tej całej rozprawy, nie mogąc dłużej wytrwać, wybiegł i upadł na kolana przed Sędziwojem.
— Panie mój najdroższy! — wołał ze łkaniem, ściskając jego kolana. Przebacz, to ja jestem sprawca tych zbrodni! — Ja teraz dopiero widzę, com zdziałał! — Bóg mnie ukarze, ale ty, panie, przebacz mi! — Ja z miłości dla ciebie moje życie wieczyste zgubiłem i nie żałowałbym, gdybyś ty był szczęśliwym! Zostałem oszustem, złodziejem, ja, com tak długo żył poczciwy, byleby tobie służyć. Duszębym sprzedał, abyś ty był szczęśliwy, a gdzieżbyś mógł być szczęśliwy, jeżeli nie w naszej pracowni?
Panie, ja wierzę, ty jeszcze odkryjesz tajemnicę.
Kiedyśmy już wszystko posprzedawali, kiedy już nawet żadnych długów zaciągnąć nie można było, kiedy ja sam już prawie trzy dni nic nie jadłem i nocy nie spałem, przemyśliwając, abyś ty, panie, nie spostrzegł się, że niema już przez dzień jeden czem życia utrzymać, wtedy po wyjściu do Krakowa spotkałem pana Rogosza, zwierzyłem mu się z naszą biedą i, za jego radą, sfałszowałem pismo twoje, panie!
Dostałem pieniędzy; od tego czasu codzień myślałem: odkryjemy kamień mędrców i oddamy, i znów pożyczałem; jednemu połowę oddawałem, biorąc od innych, i tak ciągle biedną głową radziłem, jak urwać, jak sztukować. Ja nie mam żony, nie mam dzieci, ani rodziny, tylko ciebie jednego za wszystko ukochałem; przecież i pies nie może być wierniejszy! — A jednak ja nie miałem ani chwili bezpiecznej, ani spokojnej, bo ciągle czekałem, rychło mnie schwytają i stracą, jako złodzieja, a przecie Bóg, co mnie osądzi, widzi, iż ja zawsze brzydziłem się niecnotą! Teraz, panie, wydaj na mnie sąd; że ja oszukiwałem, niech się dowiedzą, że ty, panie, nie wiedziałeś o tem; ja błagam cię, niech mnie ukarzą, zamęczą, bo zasłużyłem na to, życie będzie mi teraz męką.
Ja, głupi, myślałem, że złą drogą dojdzie do dobrego, a to była zbrodnia! chciałem ciebie, panie, ratować i zgubiłem cię: ja, biedny, stary służący!
I tarzał się u nóg swego pana w prochu, a ten, zimno niewzruszony, patrzał się przed siebie. Rogosz nawet, skostniały od młodości samolubstwem, drgnął na chwilę, widząc to, czemu nigdy nie wierzył: zaparcie się samego siebie dla drugich.
Sędziwój pierwszy przerwał milczenie.
— Pozostały mi jeszcze moje księgi i pracownia alchemiczna, zbierane z takim trudem przez lat tyle; to wystarczy na zaspokojenie długów. Panie dworski, czekam cię jutro dla spełnienia rachunków; dziś za łaskę proszę, pozostaw mnie, chcę sam pozostać.
A ty, wierny sługo, nędzna ofiaro twej czci bałwochwalczej, ty, któryś mi tyle złego twoją miłością wyświadczył, — jedyna istoto na ziemi do mnie przywiązana! — oby Bóg, który wgląda w tajniki ludzkiego serca, tak ci przebaczył, jak ja ci przebaczam w tej chwili! Ale tu musimy się już rozłączyć! O mnie zapomnij; niech ci się zdaje, iż dla ciebie w tej chwili umarłem.
Alchemik wszedł do pracowni i zamknął na rygle wielkie drzwi za sobą.
Tętent kopyt konia, unoszącego Rogosza, zginął w oddaleniu, a Jan, klęczący z głową na piersi zwieszoną, pozostał na progu pracowni, na wieki już dla niego zamkniętej.